28 2/2018
NIEZWYKŁE SPOTKANIE HUBERTUS EXPO 2018 POZYTYWNIE ZAKRĘCENI MAKAR I DZIK WYJĄTKOWA WYSTAWA
Drodzy Czytelnicy Miało być wesoło, w końcu wiosna łaskawie nas nawiedziła, a już zbliża się corocznie oczekiwany z wytęsknieniem przez Polaków, jak kraj długi i szeroki – majowy weekend. Miało być…, ale „wielka polityka”, o której u nas staramy się nawet nie wspominać, poza felietonami Sławka Pawlikowskiego, zwarzyła nam, delikatnie mówiąc, nastroje. Dało się to zauważyć na odbywających się w dniach 6–8 kwietnia Targach Hubertus Expo w Warszawie. Impreza, która jest przecież prawdziwym świętem wszystkich myśliwych i sympatyków łowiectwa, choć jak zwykle starannie i ciekawie przygotowana, była nieco inna jak zawsze. W rozmowach gości zwiedzających liczne stoiska wystawców, kuszące naprawdę bogatą ofertą, powtarzało się to samo słowo, a mianowicie ROZCZAROWANIE. Z jednego prostego powodu – że w epoce „dobrej zmiany” nie zmieniło się nic… Albo niewiele… Bo tak jak wcześniej obietnice, którymi sypano jak z rękawa, nagle rozpłynęły się w powietrzu, jak mgła na łąkach, a raczej w leśnych ostępach. Niejeden z odwiedzających nas gości poruszał m.in. sprawę zakazu obecności dzieci
w polowaniach, bo w wielu łowieckich rodzinach jest to traktowane jak absurd, w który jeszcze trudno uwierzyć, a przede wszystkim jak zamach na wielowiekową tradycję… Niestety, w tym wszystkim nasze myśliwskie środowisko nie jest bez winy. I to, jak zwykle ze szczerością i pasją, podkreśla wspomniany już Sławek Pawlikowski w drugiej części swojego felietonu „Być albo nie być…”. Po pierwszej części spotkał się z ogromnym odzewem, teraz pewnie będzie podobnie, bo jak to u Sławka, prawda nie jest zamiatana w kąt. Każdy, komu leży dobro naszego łowiectwa na sercu, powinien przeczytać jego felieton i… przemyśleć. Na szczęście, w tym tunelu pojawia się światełko, którym jest pasja, z jaką myśliwi potrafią podchodzić do życia. Co mam na mysli, dowiecie się, zaglądając do kolejnego artykułu z nowego cyklu „Pozytywnie zakręceni”. Zapewniam Was, humory Wam się poprawią i nabierzecie takiej energii, jaką ma w sobie bohater naszego artykułu. Czego szczerze Wam i sobie życzę… Darz Bór! Maciej Pieniążek Redaktor Naczelny
Fot. iStock
2/2018
HUBERTUS EXPO
O 2018
W Warszawie, tydzień po Wielkanocy, swoje coroczne święto mieli myśliwi. I choć w tym roku pogodę ducha licznych gości psuł niesmak, jaki pozostał po nowelizacji ustawy o prawie łowieckim, to organizacyjnie impreza była jak zwykle przygotowana starannie i z pomysłem! Co widać na zdjęciach w naszej fotorelacji… TEKST: GAZETA ŁOWIECKA ZDJĘCIA: KATARZYNA TUKAJ
T
ym razem w dniach 6–8 kwietnia w stolicy gościły XV Targi Łowiectwa, Strzelectwa i Rekreacji Hubertus EXPO 2018. Jak zwykle, do warszawskiej Hali MT Polska od wczesnych godzin ciągnęli pasjonaci łowiectwa, którzy przyjechali tu z różnych stron kraju, by zobaczyć, co nowego przygotowali dla nich producenci m.in.: broni, amunicji, optyki, odzieży oraz obuwia myśliwskiego. Tylko wybierać… Oczywiście, oferta wystawców po odbywających się w marcu w Norymberdze Targach IWA Outdoor Classic, ogromnie kusiła wielu myśliwych i niejeden z nich uszczuplił nieco sylwetkę… swojego portfela. Mnóstwo łowieckiej braci już tradycyjnie zagościło na stoiskach warszawskiego sklepu Incorsy, Swarovski Optik, Dolasu.pl, FAM Pionki, M.K. Szuster, Delta Optical, Pinewooda i wielu innych. Dla ducha i ciała Oprócz targowej oferty zwiedzających przyciągało to, co działo się na scenie. A tam dwoił się i troił dobrze Wam znany Przemek Malec, którego głos rozbrzmiewał niemal po całej hali. Konkursy dla dzieci i dorosłych, wcinanie hamburgera z dziczyzny, konkursy wiedzy łowieckiej i próby wabienia, a do tego znajomość wiedzy na temat łowiectwa prezentowana przez
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
najmłodszych, która czasami starszych Nemrodów wprawiała w zakłopotanie. Na scenie działo się dużo i Przemek często oddawał mikrofon naszym Kolegom prezentującym kulisy wabienia drapieżników i zwierzyny płowej, jak również zespołom grającym muzykę miłą naszym uszom. Dla mnie najciekawiej grał Zespół Babrzysko, który pod przewodnictwem Kolegi Krzysztofa gościł na wszystkich stoiskach i po prostu – grał pięknie. W sobotę 7 kwietnia można też było usłyszeć gromkie „sto lat” odśpiewane dla obchodzącej wtedy urodziny naszej Koleżanki, której nikomu przedstawiać nie trzeba – Diany Piotrowskiej. Były liczne konkursy, pokazy mody myśliwskiej prezentowane przez firmy Tagart i Pinewood, pokazy kynologiczne, gdzie szczególnie ciekawie prezentowała swoich i Kolegów podopiecznych Martyna Binek-Kasperowiak, pokazy sokolnicze, muzyka myśliwska, czy wspomniane wcześniej pokazy wabienia drapieżników. Miłośnicy kulinariów również znaleźli coś dla siebie, a imponujących rozmiarów kolejka do stoiska z hamburgerami z dziczyzny była dowodem na to, że myśliwym i sympatykom łowiectwa czego jak czego, ale apetytu nie brakuje… Zobaczymy, gdzie i kiedy spotkamy się w Warszawie za rok, ale mamy nadzieję, że tego dowiemy się w miarę szybko. Darz Bór!
20
21
22
23
Niezwykłe spo
W dniu 16 marca odbyło się Kobiet Polujących z Ok Poniżej relacja z tego wyj
TEKST: HANNA KOZ ZDJĘCIA: GAZE
otkanie
ę Inauguracyjne Spotkanie kręgu Warszawskiego. jątkowego wydarzenia…
ZIEJA-MALEŃCZYK ETA ŁOWIECKA
W
kołach łowieckich jest nas zrzeszonych oraz niestowarzyszonych 236 kobiet. Zarząd Okręgowy PZŁ w Warszawie wyszedł z inicjatywą do wszystkich koleżanek, wysyłając zaproszenie na spotkanie. Deklarację przystąpienia do Klubu Dian Warszawskich złożyło 56 kobiet. Spotkanie odbyło się na terenie SGGW w Warszawie na Wydziale Nauk o Zwierzętach. Udział wzięły w nim 34 Diany oraz Przewodniczący Zarządu Okręgowego wraz z członkami Zarządu.
działu Nauk o Zwierzętach. Podkreślić trzeba, że prof. Wanda Olech-PIasecka również jest jedną z Dian Okręgu Warszawskiego. W swoim wystąpieniu powiedziała o związkach nauki, zwłaszcza Wydziału Nauk o Zwierzętach, z tematyką łowiecką. Przekazała informacje dotyczące organizowania sympozjów naukowych, konferencji i imprez plenerowych organizowanych przez SGGW. Podział na sekcje Klub Dian Warszawskich powstał z potrzeby zjednoczenia się kobiet i wspierania we wzajemnych działaniach na rzecz łowiectwa. Do klubu mogą należeć wszystkie kobiety z Okręgu Warszawskiego. Nad działalnością czuwa „zespół koordynacyjny” w składzie: Katarzyna Sikora – członek ZO Warszawa, Hanna Kozieja-Maleńczyk – członek Komisji Rewizyjnej ZO oraz Beata Sala. Cele i zadania klubu zostały przedstawione przez koleżankę Hannę Kozieję-Maleńczyk. Na pierwszym spotkaniu zawiązane zostały następujące sekcje: – strzelecka – poprowadzi ją koleżanka Grażyna Ambroziak – mistrzyni PZŁ w strzelectwie kobiet. Do sekcji zgłosiło się 17 koleżanek. W tym roku ZO warszawski jest gospodarzem
W gościnnych progach SGGW Zebranych przywitał przewodniczący ZO PZŁ w Warszawie, Piotr Jenoch, wyrażając uznanie dla chęci pracy społecznej aż tylu kobiet w okręgu warszawskim. Podziękował wszystkim zebranym Dianom za tak liczne przybycie. Przewodniczący ZO przedstawił koleżankom obecną sytuację w PZŁ oraz stanu prac w Sejmie i Senacie nad nowelizacją ustawy prawo łowieckie. Przypomniał też wszystkim różne trudne momenty znane z historii polskiego łowiectwa. Zarząd Okręgowy PZŁ w Warszawie oraz Klub Dian Warszawskich złożyły podziękowania prof. Wandzie Olech-Piaseckiej za udostępnienie gościnnych progów i ciepłe przyjęcie w sali Rady Wy-
26
27
V Mistrzostw PZŁ Dian w Strzelaniach Myśliwskich. Jako organizatorzy mamy prawo do wystawienia dwóch drużyn na zawodach; – edukacyjna – tu także kilkanaście koleżanek zgłosiło chęć współpracy. Opracują własny program edukacyjny, z którym będą chciały trafiać do osób z różnych grup wiekowych. Ponadto sekcja edukacyjna będzie współpracowała przy ogólnopolskim projekcie pt: „Ogólnospołeczna kampania edukacyjno-ekologiczna”, którego
m.in. autorką jest nasza koleżanka Katarzyna Sikora; – sygnalistek myśliwskich – dwie koleżanki uświetniły już nasze pierwsze spotkanie muzyką myśliwską. Sygnalistki mają szanse pogłębiania swoich umiejętności przy zespole muzycznym „Echo” funkcjonującym przy Zarządzie Okręgowym PZŁ w Warszawie; – kynologiczna – w jej skład weszły koleżanki, które hodują psy i ptaki łowcze, także polują przy ich udziale.
28
Właśnie teraz jest najlepszy czas, aby pokazać nasze psy i ptaki, ich urodę, rasy, użyteczność myśliwską i nie tylko myśliwską, którymi szczycimy się wśród światowych hodowców. Są one naszą chlubą narodową.
w Międzynarodowych Targach Hubertus Expo 2018 oraz zorganizowanie warsztatów dla kobiet. Wspomniano również o udziale w imprezach organizowanych przez społeczności lokalne. Ponadto na spotkaniu koleżanka Katarzyna Sikora przedstawiła informacje dotyczące wnioskowania o dofinansowania ze środków krajowych i unijnych na edukację ekologiczną, która wspomoże nas w realizacji zamierzonych celów.
Plany i ważne wydarzenia Zespół koordynacyjny przedstawił najbliższe plany – udział w Mistrzostwach PZŁ Dian, piknik rodzinny z okazji Dnia Dziecka na terenie strzelnicy w Suchodole, udział
29
Prezentacja, dyskusja, dyplomy… Atrakcją spotkania była prezentacja pt. „Kobieta w kulturze na przestrzeni wieków”. Przedstawiła ją prezes Podlaskiego Klubu Dian i zarazem członkini ORŁ z Białegostoku, Alicja Milewska. Opowieści o roli kobiety w łowiectwie zaczerpnięte z różnych mitologii obrazowały piękne zdjęcia Dian w światowym malarstwie i rzeźbie. Spotkanie zakończyła dyskusja na po-
ruszane tematy, omawiano pomysły dalszych działań, plany i projekty. Wszystkie koleżanki wykazywały duże zaangażowanie i chęć współpracy. Deklarowały chęć pracy w wybranych przez siebie sekcjach i innych dziedzinach podnoszących rolę myślistwa. Wszystkie Diany otrzymały dyplomy – podziękowanie za udział w Inauguracyjnym Spotkaniu Klubu Dian Warszawskich.
30
31
Polowanie w
w Szkocji
Zakończenie sezonu polowań na jelenie, czyli co łączy polowanie z... aresztowaniem Rudolfa Hessa oraz moją żoną? TEKST I ZDJĘCIA: HAGGIS HUNTER
S
ezon polowań 2017/2018 zakończyłem w Szkocji, polując na jelenie w dystrykcie Argyll and Bute. Jak się tam znalazłem? Dzięki mojej żonie. Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu, oznajmiła, że za dużo pracuję, po czym wręczyła mi bilet do Edynburga z komentarzem: „Polowanie załatwisz sobie sam”. Z uwagi na wylot za niespełna dwa tygodnie wiedziałem, że będę miał niewiele czasu na jego organizację. Napisałem do wszystkich majątków, jakie ogłaszały się na przyszły sezon na portalu countrysportscotland.com. Odpowiedzi z większości dostałem w ciągu kilku godzin.: „Na ten sezon brak miejsc. Jeśli chce Pan zarezerwować miejsce na przyszły sezon, to są jeszcze ostatnie wolne“. Po licznych negatywnych odpowiedziach zaczynałem tracić nadzieję. Następnego dnia, około południa, byłem pewien, że w tym roku Szkocja uraczy mnie już tylko whisky. Analizując odpowiedzi na moje pytania, doszedłem do wniosku, że nie odpowiedziały jeszcze dwa majątki. Dwukrotnie przetarłem oczy ze zdumienia, kiedy późnym popołudniem dostałem wiadomość z Zamku Inverary z zaproszeniem na polowanie. Nieważne było, że łowy mogły trwać tylko 3 dni. Wszystko rekompensował fakt, że będę polował, i to w majątku
34
35
księcia Argyll, liczącym 50 tys. akrów. Warto dodać, że sercem majątku jest Zamek Inverary, być może znany czytelnikom ze szkockich epizodów popularnego na całym świecie serialu „Downton Abbey“. Tyle tytułem wstępu. Dodam tylko jeszcze, że w Szkocji prawo do polowania łączy się z prawem do ziemi, które w przypadku księcia Argyll pochodzi z nadania królewskiego, i którym książę może swobodnie dysponować. Tam nie ma struktur na kształt PZŁ. Druga różnica jest taka, że polujemy wyłącznie w dzień – zasadniczo między godziną 9. a 16. Dla nas w Polsce zasadą jest polowanie o świcie i o zmierzchu oraz przy pełni księżyca. Owszem, jest możliwe ustrzelenie sarny lub daniela w biały dzień, ale to raczej wyjątki od reguły.
W pokrowcu czekał sztucer repetier, dotychczas znanej mi tylko z nazwy firmy Kimber, w kalibrze .308 wraz z tłumikiem oraz lunetą Schmidt and Bender 3-12 x 50 z wieżą balistyczną bez podświetlanego punktu. Strzelnica w tym przypadku to wielkie słowo. Drewniany stół i na 100 m sylwetka jelenia, do której jednak nie strzelaliśmy. Za tarczą znajdowała się płyta stalowa o grubości 10 cm i średnicy około metra. Cała pokryta rdzą, która w tym przypadku pozwalała na kalibrację. Przed pierwszym strzałem upewniłem się, czy mam strzelać nad głowami owiec, które spacerowały po strzelnicy, choć być może lepiej powiedzieć, że to strzelnica była na pastwisku. Pierwszy strzał ulokowałem w środku tarczy – dzięki czemu widoczna była czysta stal, w którą oddawało się kolejne strzały. Nie spodziewałem się, że na oko wysłużony egzemplarz będzie miał takie skupienie – wszelkie ślady (z całą pewnością nie przestrzelimy – tej blachy nie dało się przebić) graniczyły z pierwszym punktem. Warto dodać, że na wewnętrznej części osłony okularu znajdowała się tabelka z klikami wieży balistycznej na 150, 200, 250 oraz 300 m. Tom stwierdził, że skoro jestem zadowolony ze skupienia i opanowałem sztucer,
Sztucer jak marzenie Pierwszego dnia o 9 rano Tom, mój „opiekun“, czekał już na mnie przed hotelem. Po zdawkowym przywitaniu pojechaliśmy na strzelnicę, aby przystrzelać broń. Własnej nie zabrałem, nie miałem czasu na formalności, więc polowałem z wypożyczonej. Zarówno Tom, jak i ja, chcieliśmy mieć pewność: on – że potrafię ją obsługiwać, ja – że broń strzela w punkt.
36
37
38
to możemy przypinać przyczepę z argo. Dopiero później dowiedziałem się, że sztucer kończy 10. sezon, a w każdym średnio strzela się z niego około 400 sztuk jeleni. Do takiej jednostki należy podejść z szacunkiem. Zapytałem też Toma, jak to się stało, że dostał pozwolenia na strzelanie – bo przecież te owce, brak bocznych kulochwytów, zamiast tarczy przedwojenna płyta wodociągowa? Tom nie zrozumiał pytania i kazał je sobie powtórzyć! Po długim namyśle odpowiedział: – Dlaczego ktoś miałby mieć pozwolenie na strzelania na swoim gruncie?
wyżej. Przez cały czas towarzyszyły nam dwa labradory, które jak mówił Tom, będą nam zastępowały oczy i uszy. W Szkocji las występuje tylko do pewnego poziomu. Jelenie w większości przebywają wysoko ponad nim i żerują przez całą dobę. Właśnie dlatego można polować w dzień. Pierwszym zaskoczeniem, jakie mnie spotkało po wyjściu z argo, był grunt. Chodzi się po nim jak po gąbce – każdy krok powoduje chlupanie, a woda zalewa buty aż do kostki. Noga się nie zapada w błoto tylko dlatego, że trawa ją podtrzymuje niejako na powierzchni. Nie można sobie jednak pozwolić na jakiekolwiek skoki, ponieważ jeśli przerwiemy warstwę trawy, noga w błocie zapada się po kolano – o czym, niestety miałem okazję się dwukrotnie przekonać. Około godziny 10 wyruszyliśmy, na przedzie labradory, Tom, a na końcu ja – obciążony niesłychanie ciężką bronią (poprzez tłumik oraz bipod). Jelenie w trakcie dnia żerują głównie w zagłębieniach terenu, więc aby je odszukać, należy wejść na szczyt i dopiero tam się rozejrzeć. Niestety, z uwagi na widoczność nie zawsze było to możliwe. Chwilami, jeśli widzialność spada do około 50 m, trzeba czekać na szczycie na poprawę pogody, aby spraw-
W deszczu i we mgle Pierwszy dzień polowania odbywał się pod dyktando pogody. Widoczność niekiedy spadała do niecałych 100 m, padał deszcz, przed którym w Szkocji nie ma schronienia. Nie boję się powiedzieć, że tego dnia odkryłem na nowo, co to znaczy przemoknąć do suchej nitki. Jednak nie deszcz, ale mgła przesądzała o sposobie polowania tego dnia. Toyotą Hilux wyjechaliśmy tak wysoko, jak się dało, następnie wyładowaliśmy argo (pojazd o napędzie 8x8, który może wspinać się na zbocza o pochyleniu 45 stopni oraz jak trzeba, to może również pływać) i wjechaliśmy jeszcze
39
dzić sytuację w dole. Tu właśnie objawiła się rola psów. Przed dotarciem na każdy szczyt Tom, w wiadomy tylko sobie sposób, komunikował się z Jockiem, który informował swojego przewodnika, czy jego zdaniem jelenie są, czy nie. Jeśli pies informował, że są, to wtedy należało się położyć i podczołgać do szczytu wzniesienia, aby wyjść na pozycję do strzału. Nie jestem w stanie opisać, co się stało z moim ubraniem podczas tego czołgania po szkockich highland. Moje pieczołowicie woskowane ubrania (wykonane z materiału G1000) po prostu wchłaniały wodę jak gąbka. To, co było dobre na polskie podcho-
dy, na majową deszczową pogodę, okazało się kompletnie niewystarczające na szkockie wyżyny. To samo buty – w impregnowanych meindlach po 3 godzinach chlupało (choć wiadomo, że w prawym przelanym chlupało już od samego początku). Warto dodać, że samo czołganie się nie było najgorsze – tylko oczekiwanie w pozycji leżącej na przetarcie się pogody, aby sprawdzić, czy pies faktycznie miał rację i jelenie są przed nami. Żmudne poszukiwania Drugi dzień przyniósł diametralną zmianę pogody. W nocy padał śnieg, a niebo było czyste bez chmurki.
40
Taka pogoda utrzymała się do 12., co przełożyło się na efekty polowania, skuteczność wzrosła o 300%. Dzięki wspaniałej widoczności nie byliśmy już skazani na nosy psów – te zastąpiły nam lornetki. Wyjechaliśmy na najwyższy punkt majątku, skąd rozpościerał się wspaniały widok na sporą część majątku. Wyszliśmy z auta i każdy z nas rozpoczął poszukiwania. Sam byłem zdziwiony, jak trudno było zlokalizować jelenie. Po pierwsze, odległości dochodzące do 4 km oraz śnieg spowodowały, że początkowo moje oko chwytało tylko kontrastujące ze śniegiem kamienie i większe kępki trawy. Jelenie nadal pozosta-
wały dla mnie nieuchwytne. W tym czasie Tom wypatrzył trzy chmary. Dwie po około 15 sztuk, niestety z uwagi na ukształtowanie terenu nie do podejścia, oraz trzecią bardzo daleko. Tę ostatnią można było podejść bez problemu, choć oznaczało to dwugodzinną wycieczkę. Aby dostać się do jeleni, musieliśmy przejechać przez kilka obiektów hydrotechnicznych będących częścią elektrowni wodnej zlokalizowanej w majątku (w Szkocji 50% energii pochodzi z odnawialnych źródeł energii – głównie elektrowni wodnych oraz farm wiatrowych), następnie mieliśmy wyruszyć argo stromym podjazdem,
41
do czego właśnie przeznaczony był nasz pojazd z napędem 8x8. Niestety, nastąpiło gwałtowne załamanie pogody, któremu towarzyszyła półgodzinna burza śnieżna – szczęśliwie udało się ją przeczekać w samochodzie.
– jedne koła idą do przodu, drugie w tył. Wstyd się przyznać, ale jazda tym wynalazkiem była dla mnie frajdą samą w sobie, ta niepozorna i bardzo powolna maszyna wjeżdżała na wydałoby się pionowe zbocza, nierzadko zapadając się na pół metra w błoto, jak było trzeba, to przepływała strumienie lub jeziora, no i potrafiła zakręcić w miejscu. Podjazd w argo minął bardzo szybko, rozpoczęła się ostatnia faza – podchód. Byliśmy już całkiem wysoko, poza trawą żadnej roślinności, skrywała nas tylko rzeźba terenu. Tom szedł przodem, psy bez jego komendy nie śmiały przekroczyć wysokości kolana przewodnika. Za każdym razem, gdy pozostawiał swoją laskę wbitą w trawę, psy bez żadnej komendy pozostawały przy niej i czekały aż do odwołania. Po niespełna godzinnym podchodzie Tom dał znak, że mam być gotowy do strzału. Z następnego wzniesienia mieliśmy ujrzeć cel naszego polowania. Psy zostały przy lasce, a my podczołgaliśmy się na szczyt. Wbrew oczekiwaniom zamiast wspaniałego widoku i żerującej chmary jeleni ujrzeliśmy wyłącznie mgłę całkowicie przesłaniającą widok. Tom, widząc moje podekscytowanie, powiedział: – Jeszcze chwila cierpliwości, zaraz będzie pan strzelał, tylko wiatr przegoni mgłę.
Trochę historii... Podczas przerwy dowiedziałem się, że dziadek Toma odegrał niebagatelną rolę w historii drugiej wojny światowej. To właśnie on aresztował Rudolfa Hessa, który messerschmittem BF 110 przyleciał do Szkocji z tajną misją w imieniu Adolfa Hitlera – negocjować separatystyczny pokój ze Zjednoczonym Królestwem. Pytanie, jak potoczyłyby się dalsze losy wojny, gdyby dziadek Toma nie aresztował Rudolfa Hessa i nie przeszkodził w jego spotkaniu z księciem Hamiltonem, pozostaje otwarte. Być może odpowiedź zna Bogusław Wołoszański... Ostro w górę Wróćmy jednak na niwę łowiecką. Zaraz po przejściu nawałnicy wysiedliśmy na argo i ruszyliśmy ostro w górę. Tym razem tak ostro, że miałem wątpliwości, czy 8 kół będzie miało dostateczną przyczepność, aby utrzymać nasz ciężar. Na marginesie dodam, że argo nie ma kół skrętnych, zawraca w miejscu jak czołg
42
43
Skręcił papierosa i cofnął się, aby go zapalić. Ja pozostałem na stanowisku.
ry większe od pierwszej. Było w czym wybierać. Podczas krótkiej przerwy w opadach udało się strzelić dalmierzem. Wskazał odległość 230 m do najbliższej łani. Poprawa na wieży 8 klików. Gotowi do strzału. Ostatnie słowa Toma – pamiętaj szybko przeładować broń, nie myśl o kolejnych strzałach, skup się na pierwszym. Jeleń w celowniku z powiększaniem 12x na 230 m wydawał się łatwym celem – tym bardziej że strzelałem z pozycji leżącej, a bipod miał solidne oparcie. Dzięki tłumikowi mogłem obserwować wybranego cielaka przez ogień – kreślił testament, spadając ze zbo-
Na to czekałem! Po kilku chwilach wiatr rozgonił mgłę i naszym oczom ukazał się chmara około 30 jeleni – łań i cielaków w towarzystwie kilku młodych byków. Siąpiący deszcz nie pozwalał na użycie dalmierza, a o pomyłkę łatwo na dystansach rzędu 200–300 m. Strzał bez właściwej korekty to niemalże pewne pudło – nawet do takiego celu jak jeleń. Po kolejnych 10 minutach oczekiwania mgła ustąpiła całkowicie, a my ujrzeliśmy... dwie kolejne chma-
44
cza. Dodatkowo tłumik, mgła i góry sprawiły, że tylko niektóre jelenie podniosły głowy – te, które słyszały uderzenie kuli. Dopiero kolejny strzał sprawił, że jelenie się ruszyły. Wtedy usłyszałem głos Toma: – Strzelaj do ostatniego, jak zwolni lub się zatrzyma. Ostatni strzał na około 270 m – jedyny odrobinę zdołowany. Największe zdziwienie dopiero mnie czekało, kiedy zobaczyłem to, co Tom widział od chwili pierwszego strzału. Pomiędzy nami a chmarą, do której strzelaliśmy, zalegała przykryta śniegiem kolejna grupa jeleni. Wtedy na dobre uwierzyłem, że w majątku pozyskuje się
400 sztuk rocznie. Na nas tymczasem czekały nasze trzy sztuki do sprawienia. Ja z psem udałem się, aby je odszukać, teraz były już całkowicie przykryte śniegiem, Tom natomiast cofnął się po argo. Labrador bezbłędnie odszukał każdą sztukę, co z dumą ogłosił. Pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu zarówno podchód, jak i wywóz zwierzyny był wykonywany przy pomocy koni – na samą myśl o tym poczułem pewną stratę połączoną z zachwytem nad możliwościami argo. Szczerze jednak muszę przyznać, że jedyne, czego mi brakowało, to dekoracja złomem.
45
O tym warto pamiętać Kończąc, pozwólcie, że napiszę o kilku własnych błędach, których Wam może uda się uniknąć. Z uwagi na klimat Szkocji, którego deszcz to najważniejsza składowa – ubrania oraz buty muszą być w 100% nieprzemakalne – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kiedy wybiorę się po raz kolejny w te rejony, to tylko wtedy, gdy znajdę ubiór, który da mi gwarancję komfortowego polowania. Mam zamiar sprawdzić to w następujący sposób: udam się na sześciogodzinny marsz w deszczu, a następnie położę się na dwadzieścia minut w kałuży; jeśli ubranie wytrzyma, dopiero wtedy uznam je za odpowiednie do polowania w Szkocji, w każdym innym przypadku odeślę je do producenta, opatrzone stosownym komentarzem. Terminy polowania rezerwujcie z rocznym wyprzedzeniem, naturalnie bezpośrednio u właściciela majątku, a nie agenta. Pół roku przed planowanym polowaniem wolne miejsce można znaleźć tylko przez przypadek. Mógłbym też napisać kilka słów o whisky, ale o tym może innym razem.
highlands, we dwóch zawsze smakuje inaczej – pełniej i doskonałej. Powodów tego z całą pewnością jest wiele, choć dla mnie najważniejszy jest jeden. Wymiana doświadczeń po polowaniu, w którym każdego z nas św. Hubert inaczej obdarował. Wymiana doświadczeń – tych na szybko w aucie – dlaczego dziś wracamy tylko ze wspomnieniami, ale pełnym magazynkiem? Choć najbardziej wyczekane to te, kiedy oboje skutecznie strzelaliśmy i przy rozbieraniu tuszy każdy z pamięci odtwarza jak to było, kiedy swoje koźlę, warchlaka bądź łanię obdarzył nieśmiertelnością. Najlepiej jednak polowanie smakuje już wczesną nocą, kiedy whisky w ręku pozwala wyklarować zakamarki naszej pamięci. Właśnie dlatego kreślę tych kilka słów, aby mój przyjaciel po strzelbie prof. A. von T. na przyszłość sprawdził odrobinę wcześniej datę ważności swojego paszportu, a nie dopiero 7 dni przed odlotem.
PS Przyjaciel po strzelbie to coś wyjątkowego. Obcowanie z knieją, naszą rodzinną – polską czy szkockim
46
47
NAJWYŻS
Sztucer BERGARA
Kolba Aluminiowa, V bez przyrządów z na magazynek wymien Kalibry: 6,5 Creedmo Cena od 6590 zł
SZA JAKOŚĆ Z HISZPANII Sztucer Łamany BA13 20” Kaliber .308WIN Cena od 1690 zł
Sztucer B14 Woodsman 24”
Kalibry: 6,5x55; .308WIN; 30.06; 8x57JS; 9,3x62 Cena od 3590 zł
B14 BMP 24"
Varmint akrętką M18x1, nny 5 nb. gwint 8" ore; .308WIN
Od surowego d do mebli myśli
drewna iwskich Droga od bloku litego drewna do rzeźbionego biurka, komody czy też szafy jest długa i trudna. Jednak snycerze z Pracowni Mebli MebS z Sierakowic pod Gdańskiem przekonują, że dla efektu, jaki osiągają, warto poświęcić swój czas TEKST I ZDJĘCIA: BARTŁOMIEJ JÓSKOWSKI
R
Suszenie, projekt, obróbka… Wykonanie mebla zaczyna się tak naprawdę od… suszenia drewna. Sezonowanie surowca to klucz do jego odpowiedniej podatności na obróbkę, ale też do trwałości wyrobu. Materiał o odpowiedniej wilgotności, suszony powoli, w kontrolowanych warunkach, nie rozpada się i dobrze poddaje się dłutom. Drugim „startowym” etapem pracy jest projekt mebla, narysowany odręcznie ołówkiem na kartce, a sporadycznie – bezpośrednio na desce lub płycie z litego drewna. Staranne wykonanie rysunku jest niezmiernie ważne, ponieważ w trakcie obróbki drewna nie ma już miejsca na poprawki. Snycerze muszą dobrze wiedzieć, co i jak chcą wykonać, ponieważ końcowy efekt zależy wyłącznie od sprawności ich rąk. Rzeźbienia wykonuje się zawsze ręcznie, przy pomocy tradycyjnych dłut. Pracownia Mebli MebS opublikowała swego czasu film, na którym widać w bardzo dużym powiększeniu obróbkę drewna. Dopiero tam można zaobserwować, że podczas usuwania kolejnych warstw surowca pozostają pewne nierówności, postrzępienia, drzazgi. To nieuniknione, ale doświadczony snycerz wie, w jaki sposób prowadzić narzędzie, by owe odpryski „zabierały” dokładnie tyle materiału,
zeźbienie mebli myśliwskich wymaga coraz rzadziej spotykanych współcześnie cech charakteru. Trzeba wykazać się cierpliwością, skrupulatnością, dokładnością, ale też bardzo dużą pokorą. Zawodu snycerza nie sposób nauczyć się w ciągu roku czy dwóch, trzeba poświęcić mu wiele lat. W tym czasie przyszli rzeźbiarze i snycerze stopniowo doskonalą swoje umiejętności, poznają różne gatunki drewna, uczą się obróbki każdego z nich. I choć formalna edukacja nie jest tu wymagana – podobnie jak w każdej innej dziedzinie sztuki liczą się talent i doświadczenie – to praktyka pokazuje, że wielu dobrych snycerzy na rynku może poszczycić się tytułem absolwenta szkoły drzewnej. Wrodzone zdolności i umiejętność odpowiedniego pokierowania rozwojem talentu pozwalają snycerzom wykonywać prace rzeźbiarskie z maksymalną sprawnością. Pamiętajmy jednak, że w przypadku bogato dekorowanych mebli myśliwskich sprawna praca oznacza… kilka do kilkunastu miesięcy! Czasem na wykonanie zamówionych zestawów, np. gabinetowych, czeka się bowiem właśnie tak długo, a każdy z tych miesięcy wypełniony jest intensywnymi pracami rzemieślniczymi.
52
53
ile trzeba, i aby drewno nie pękało. Proces rzeźbienia przebiega zawsze od ogółu do szczegółu – najpierw z grubsza wydobywa się z deski kontury projektu, a dopiero później można zagłębiać się w detale. Cały ten proces ulega nieraz dodatkowym komplikacjom: ten sam motyw trzeba wykonać dwukrotnie, ponieważ np. to samo biurko musi otrzymać dwa identyczne fronty. Oczywiście nigdy nie będą one identyczne, bo żadnej ręcznej pracy nie da się powtórzyć jeden do jednego, ale po uzyskaniu odpowiedniej wprawy rzemieślnik może uzyskać bardzo zbliżone efekty; na tyle podobne, by mebel zachował harmonijną, powtarzalną formę.
psów. Wielu miłośników myślistwa decyduje się również na ozdobienie mebli wizerunkami zwierzyny łownej: dzików, jeleni, saren i innych zwierząt leśnych, takich jak kuny lub wiewiórki. Tak naprawdę każdy może „wprowadzić” do tych dekoracji własne motywy, opowiedzieć przy ich pomocy własną historię. Snycerze projektują wówczas np. front ze sceną pamięt-
Myśliwskie motywy W przypadku mebli myśliwskich najbardziej lubianymi motywami są antyczna bogini łowów Diana i św. Hubert. Patrona myśliwych przedstawia się często tak, jak ukazuje go legenda: wpatruje się on w niezwykłe zjawisko – jelenia, u którego pośród rogów jaśnieje krzyż. Ale scen rodzajowych na frontach rzeźbionych myśliwskich mebli jest znacznie więcej. Widnieją na nich myśliwi podczas polowań na dziką zwierzynę w lesie i na ptactwo wodne pośród jezior, otoczeni sforą
54
nego polowania albo najwspanialszego trofeum zdobytego podczas łowów przez danego myśliwego. Gotowe elementy mebli lakieruje się i łączy – zawsze przy pomocy kołków wzmocnionych klejem, nigdy przy pomocy samego klejenia. Kołki były zresztą tradycyjnymi łącznikami mebli, ponieważ zapewniały im stabilność i jednocześnie pewną ela-
styczność. Trzeba liczyć się z tym, że drewno nigdy nie staje się martwym materiałem, zawsze pracuje, kurcząc się i rozkurczając w zależności od temperatury i wilgotności otoczenia. Duch lasu Dlaczego miłośnicy myślistwa urządzają wnętrza rzeźbionymi meblami? Mimo dużej wartości tego typu
55
wyrobów, nie chodzi im tylko o inwestycję. Dla większości osób ma ona znaczenie chyba drugorzędne. Najważniejszy jest fakt, że myśliwskie meble mają w sobie ducha lasu. Pachną surowym drewnem, na ich powierzchni eksponuje się często strukturę tego surowca, a zdobienia
przypominają o tym, co sprawia, że myśliwi chcą docierać do samego serca lasu – pokazują bogactwo dzikiej przyrody.
WIĘCEJ NA: http://www.meblegdanskie.pl
56
Polowania z Pawlikowski Hunting Travel w najbardziej dzikich ostępach Białorusi. • Polowania na gatunki na jakie nie zapolujesz już w Polsce. • Możliwe polowania ze swoimi psami na łosie oraz cietrzewie w jesieni. • Polowania na wiosennych tokach głuszców i cietrzewi w Białorusi. • Wolne terminy 11-14.04.2018, 16-19.04.2018, 21-24.04.2018 • Polowania na łosie w czasie bukowiska w Białorusi • Terminy w okresie 01-20.09.2018 • Polowania na wilki w Białorusi. Terminy od 01.11.2018 - 31.03.2018 • Polowania na zające bielaki i szaraki w Białorusi. Terminy od 01.12.2018 - 31.01.2019
57
www.hunting-travel.pl e-mail: info@hunting-travel.pl
IWA 2018
TARGI ŁOWIECKICH
H MARZEŃ
Tradycyjnie na początku marca wszyscy zaangażowani w biznes związany z szeroko pojętym łowiectwem spotykają się w Norymberdze na Targach IWA. W tym roku była to już 45. edycja IWA Outdoor Classic! TEKST I ZDJĘCIA: DOMINIKA PIENIĄŻEK
C
ała impreza zgromadziła 1558 wystawców z prawie 60 krajów, którzy od 9 do 12 marca prezentowali swoje produkty, w tym nowości na nadchodzący sezon, w 11 halach na terenie Centrum Wystawowego. Imponujące statystyki Targi IWA odwiedziło w tym roku 47 tys. zwiedzających, którzy przybyli aż ze 120 krajów. Warto wrócić do przeszłości i wspomnieć, że w 1974 r. 106 wystawców odwiedziło 2 tys. zwiedzających. W naszej fotorelacji możecie zobaczyć, jak wygląda ta największa w Europie impreza formatu B2B dedykowana łowiectwu. Nasi tu byli… My podczas zwiedzania targów spotkaliśmy również wystawców z Polski. Zaraz po wejściu w znanym nam miejscu powitała nas pani Honorata z Delta Optical, dalej w hali 4., dedykowanej dla producentów ubrań myśliwskich znajdowało się bardzo efektowne stoisko firmy Tagart, a tuż obok firmy Graff. Oczywiście, nie omieszkaliśmy odwiedzić również naszych przyjaciół z FAM Pionki, chociaż ze względu na tłok panujący na stoisku, porozmawiać zdołaliśmy dopiero za trzecim podejściem. Pierwszy raz
60
61
62
63
64
65
66
67
w Norymberdze wystawiała się również firma Kolba, której stoisko znajdowało się w hali numer 9. Z Norymbergi do Warszawy Przedstawienie nowości, szczególnie broni i optyki specjalnie pomijamy, aby zachęcić Was do... przeczytania w bieżącym wydaniu naszej relacji z Targów Hubertus Expo w Warszawie, gdzie wszystkie te produkty były przez naszych importerów prezentowane. Zapewniamy, że jest co oglądać.
68
69
Król „Ptasiego raju”
Po pierwszej części „Pozytywnie zakręconych” miałem wiele maili i telefonów z sugestiami, by przedstawiać nie tylko osoby, które mają jakieś osiągnięcia w łowiectwie, ale również ludzi, którzy zajmując się nim, mają jeszcze wiele innych ciekawych pasji. Dziś przedstawię Wam sylwetkę Krzysztofa Kosińskiego, stażysty Koła Łowieckiego „Lis” w Lubzinie (ZO Rzeszów) Z KRZYSZTOFEM KOSIŃSKIM ROZMAWIA SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI
K
olega Krzysztof Kosiński jest z wykształcenia specjalistą od kuraków, a z zamiłowania hodowcą różnego rodzaju ptactwa. Mieszka w malowniczej okolicy Pogórza Strzyżowskiego na południu Polski, gdzie w czasie pisania pracy magisterskiej prowadził również badania nad stanem kuraków grzebiących, czyli przepiórek, kuropatw i bażantów. W ten sposób poznał prezesa Koła Łowieckiego „Lis” w Lubzinie, Kolegę Tomka Klisia, który przekonał go do łowiectwa. Jak wspomina Tomek: – Krzysiek miał lekkie tendencje w kierunku „eko”, więc trzeba go było przekonać do łowiectwa. Na razie Krzyś jest stażystą i trochę mu jeszcze zostało do tego, by zostać pełnoprawnym myśliwym, ale już ma bliżej niż dalej. Kiedy odwiedziłem Krzyśka w jego „Ptasim raju”, pierwsze co mi przyszło na myśl, to postać świętego Franciszka z Asyżu często na obrazkach przedstawiana w towarzystwie ptaków. Właśnie takie miałem od razu skojarzenie, jak zobaczyłem Krzyśka w towarzystwie całej swojej czeredy. W „Ptasim raju” znajduje się ponad 300 osobników różnych gatunków, ras i odmian barwnych. Od maleńkich zeberek, przez różnego rodzaju rasy gołębi, kur, kaczek, gęsi, bażantów, skończywszy na strusiu emu,
a dokładnie strusicy o imieniu Krysia. Spotkałem w swoim życiu różnych hodowców, ale nigdy nie spotkałem człowieka tak zaangażowanego i totalnie oddanego swojej pasji. Żeby to wszystko zobaczyć i szczegółowo się przyjrzeć każdemu stworzeniu, musiałbym pewnie poświęcić cały dzień albo nawet dwa. Trzeba jeszcze jedno powiedzieć. Krzysiek nie tylko jest świetnym hodowcą, ale i świetnym specjalistą w tej dziedzinie. Kiedy spacerowaliśmy po jego zagrodzie, niektóre z ras kur widziałem pierwszy raz w życiu. Dowiedziałem się również wiele ciekawych rzeczy. Na przykład to, że istnieje taka japońska rasa kur o nazwie onagadori, u której kogutom przez całe życie rosną pióra w ogonie. Rekordzista miał ogon długości 13 m. Co ciekawe, koguty nie wymieniają piór jak koguty innych ras, lecz te same pióra rosną przez całe życie. Oczywiście wymaga to odpowiedniej pielęgnacji. Japończycy produkują nawet specjalne kosmetyki do utrzymania w pięknej kondycji i wyglądzie ogonów swoich pupili. Muszę się Wam od razu pochwalić, a przy okazji publicznie podziękować Krzysiowi za prezent, jaki od Niego otrzymałem, a jakim okazał się właśnie młody kogut rasy onagadori. Mój „samuraj” ma na razie normalny
71
ogon z uwagi na swój wiek, ale z niecierpliwością czekam na to, jak będzie wyglądał za kilka miesięcy. Będąc u Krzyśka, przez moją wrodzoną ciekawość nie omieszkałem zadać mu kilka pytań, jak to wyglądało u niego od początku, kiedy zaczęła się jego pasja i jak na to wszystko reagowali jego najbliżsi. Mama Krzyśka, Pani Maria Kosińska, wspomina to tak: – Krzyśka kury interesowały od dziecka. Pamiętam, jak był mały i miał wtedy takie długie kręcone loki, biegał już wtedy po podwórku za kurami albo często też wspinał się po drabinkach w kurniku. Czas porozmawiać z bohaterem drugiej części naszego cyklu…
wie, strusie i inne ciekawe ptaki ozdobne. Mama niby się na to nie zgadzała, ale „po cichu” dawała przyzwolenie na moje działania. Tłumaczyła tacie, żeby się nie przejmował, bo skończę szkołę, zmądrzeję i przestanę się tym zajmować. Później jak się okazało, że moja pasja nie wygasa, mówiła tacie, że jak skończę studia, to zmądrzeję i dam sobie z tym spokój. Jednak Ci nie przeszło? Czyli zdaniem mamy i taty nie zmądrzałeś? Nie. Tutaj był inny problem. Nasza rodzina jest rodziną budowlańców, z jednej i drugiej strony. Jeden brat ma firmę budowlaną, drugi brat jest informatykiem, siostry są nauczycielkami. Wszyscy mieli wykształcenie, które w jakiś sposób odbiegało od takiego „grzebania w kurzenicach”, jakim ja się zajmowałem.
Sławomir Pawlikowski: Krzysiek, ile miałeś lat, jak sam zacząłeś hodować kury? Z tego, co pamiętam, miałem nie więcej niż 3 lata.
Czyli można powiedzieć, że byłeś jedynym członkiem rodziny, który lubił zajmować się gospodarstwem? Reszta rodzeństwa również się zajmowała, wszyscy potrafili to robić, bo trzeba było wydoić krowy, nakarmić, zająć się drobiem. Jednak tylko ja robiłem to z przyjemnością, w przeciwieństwie do np. mojego brata.
No to chyba dość wcześnie jak na hodowcę? Początki były trudne. Musiałem „walczyć” o teren z tatą, który z początku sprzeciwiał się mojej pasji, ponieważ uważał, ze mamy za mało miejsca, żeby pomieścić wszystkie te ptaki. Ja jednak byłem uparty. Od najmłodszych lat marzyło mi się hodować pa-
72
73
Czyli jesteś urodzonym gospodarzem. Każdy dobry gospodarz czy gospodyni umie upiec chleb. Ty też potrafisz? Tak. Potrafię.
hodowałeś? Od jakiej zaczęła się Twoja przygoda z hodowlą kur? Moją pierwszą rasą kur, jaką zacząłem się zajmować były feniksy, z uwagi na ich majestatyczność w poruszaniu się i troskliwą opiekę kurek nad kurczętami. Do dzisiaj je hoduję i chyba nadal rasa ta najbardziej mi się podoba. W swojej ptaszarni posiadam dwie odmiany barwne, mianowicie białe oraz kuropatwiane.
Potrafisz przygotować roszczynę? Tak. Mama mnie kiedyś nauczyła i potrafię to zarobić. No to jesteś niezły. Powiedz mi taką rzecz. Skończyłeś studia na kierunku ochrona środowiska? Tak. Choć moim marzeniem była weterynaria. Później zrobiłem jeszcze dwa kierunki podyplomowe – ekonomię i pedagogikę.
Jak sądzisz? Ile tego wszystkiego masz? 100? 200 sztuk? Myślę, że z kurczętami mam ponad 300 sztuk. Choć nie liczyłem dokładnie, bo to wszystko się zmienia z dnia na dzień.
Mówiłeś coś o jakiejś przygodzie z grzybami? Tak. W trakcie odbywania prac interwencyjnych w Urzędzie Miasta w Dębicy zostałem wysłany przez burmistrza i panią sekretarz na kurs klasyfikatorów grzybów do Lubonia koło Poznania.
Sprzedajesz swoje ptaki? Nie. Nie sprzedaję. Czasem przyjeżdżali do mnie ludzie, znajomi i prosili, żebym im sprzedał. Zawsze daję za darmo, po prostu nie sprzedaję. Jeżeli widzę tę iskierkę w oku osób zainteresowanych danym ptakiem, czy obserwuję mocne zainteresowanie danym gatunkiem, a mam go w nadwyżce, po prostu daję go, aby szerzyć tę pasję wśród znajomych.
To oznacza, ze mógłbyś na przykład pracować w sanepidzie i sprawdzać grzyby na bazarze? Między innymi tak. (śmiech)
Który z tych gatunków, ras, jakie posiadasz, uważasz za najciekawsze?
Wróćmy jednak do tematu Twojego hobby. Jaką pierwszą rasę kur
74
75
No tak, zapomnieliśmy wspomnieć, że masz jeszcze parę „wietnamek”. Tak. Był to pomysł mojego kuzyna, który ma głowę do takich psikusów, za co go bardzo lubię – bo to taki prawdziwie dobry człowiek. Żeby było śmiesznie, zajechali z tą świnką pod kościół, a po wszystkich uroczystościach rodzice dostali w skrzynce jedną sztukę – loszkę, która jak się później okazało, była prośna. Chyba w listopadzie ubiegłego roku oprosiła się, ale niestety z młodych żywe
Chyba kaczki mandarynki… Nie, jednak gęsi nilowe (egipskie). Obecnie zostały oddzielone od reszty kaczek, ponieważ przygotowują się do złożenia jaj, para stała się agresywna w stosunku do reszty ptaków, z którymi dotychczas przebywały. Co mi się w nich podoba? To, że oboje, samiec z samicą, wodzą młode, wspólnie je bronią. Bardzo ciekawe są też uszaki himalajskie, ale również Halina z Wieśkiem, czyli para świnek wietnamskich, z których to pierwszą moi rodzice dostali na 40. rocznicę ślubu.
76
zostało tylko jedno, a dokładnie jeden. Otrzymał imię Wiesiek. Nadały mu je dzieci mojej siostry. Tak oto dziś mamy 2 sztuki. To jeszcze był w miarę normalny pomysł. Innym razem kuzyn wymyślił prezent dla mojej ciotki – dostała kozę ubraną w stringi oraz kokardę.
ją do mnie ludzie, na przykład moi nauczyciele, wykładowcy, znajomi z pracy, którzy z zaciekawieniem oglądają mój „Ptasi raj”. Czasem się śmieje z tego, że nie tylko ja jestem „zakręcony” w tym temacie, skoro „tacy ludzie” się tym interesują, po części dzięki mnie.
No to wesoło macie w rodzinie. A powiedz mi, co teraz na to wszystko Twój tato? Poddał się? Tato teraz widzi, że wszystko da się pogodzić. Bardzo często przyjeżdża-
Ile czasu dziennie poświęcasz na obsługę tych wszystkich stworzeń? Gdy pracowałem zawodowo i musiałem jeździć do Dębicy, to codziennie wstawałem o 4.30, żeby wszystkie
77
ptaki nakarmić, a te z wybiegu wypuścić na dzień z klatek . Ponadto raz w roku robię całkowitą wymianę ściółki na wybiegach, odkażam wszystko, żeby zapobiec ewentualnym chorobom u ptaków.
prezesem jest Tomek Kliś. Po jakimś czasie zaproponowano mi tam staż. Moim wprowadzającym i opiekunem na stażu został śp. Andrzej Kliś. Mam jeszcze trochę do przepracowania, więc myślę, że jeszcze jakiś czas będę stażystą.
Czy możesz mi powiedzieć, ile Cię kosztuje miesięcznie utrzymanie tego stada? Wolę przy mamie tego nie mówić. (śmiech) Nie liczę tego. Wielu z nas posiada hobby, na którym zazwyczaj się traci, lecz ja nie odbieram tego w taki sposób. Równie dobrze mógłbym kasę, którą „wkładam” w ptaki, przepić czy przepalić i też musiałoby to jakoś być.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, ale otwierasz przewód doktorski też w temacie kuraków polnych? Tak, ale nie chciałbym zdradzać tytułu mojej pracy doktorskiej, ponieważ nie spotkałem się do tej pory z literaturą, która podejmowałaby problem poruszany przeze mnie w moich badaniach nad Phasianus colchicus. Nie jestem humanistą, dlatego też ciężko jest mi pisać, miewałem sytuacje, w których redaktorzy lokalnych gazet na wiadomość o moim stosunku do gospodarki łowieckiej odmawiali mi publikacji, a nie oszukujmy się, każda nawet najmniejsza wzmianka w czasopiśmie liczy się do dorobku naukowego.
No tak. Prawdziwi dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. Jaki był w takim razie tytuł Twojej pracy magisterskiej? „Stan i liczebność populacji kuraków grzebiących na terenie Niedźwiady”. Czyli to dzięki tej pracy trafiłeś na staż do koła łowieckiego? Tak. Musiałem zrobić badania nad stanem kuraków, czyli przepiórki, kuropatwy i bażanta w tej okolicy, i zgłosiłem się z prośbą o umożliwienie mi takich badań w miejscowym kole łowieckim, którego
No to masz wyzwanie. Miejmy nadzieję, że nie będziesz miał z tego powodu problemów? Co aktualnie robisz w kwestii swoich badań? Do tej pory przeprowadziłem dwie próby badawcze, teraz jestem
78
w trakcie trzeciej. Do ekosystemów polnych wprowadziłem 3 różne podgatunki bażanta Phasianusa, aby móc określić, które są najlepiej przystosowane do życia na terenie mojej miejscowości, co powinno mieć odzwierciedlenie dla całego kraju. Wiadomym jest, że Polska różni się pod kątem ukształtowania, średniej rocznej liczby temperatur, występowania drapieżników itp. Nie zapominajmy też, że corocznie PZŁ wydaje setki tysięcy złotych na wprowadzanie do siedlisk młodych ptaków tego gatunku.
miałem aparatu fotograficznego ze sobą, bo to bardzo fajny widok. Przepiórek, którymi się jeszcze wcześniej zajmowałem, jest sporo, ale pojawiają się tutaj dopiero później, kwiecień – maj. Lubię ogólnie ptaki otwartych przestrzeni, do których zalicza się właśnie kuraki grzebiące. Oprócz hodowli i zajmowania się kurakami masz jeszcze jakąś pasję? Tak. Bardzo lubię muzykę i śpiewam, a ostatnio nawet nagrałem utwór Christiny Aguilery. Ogólnie lubię też muzykę mojego rodzimego folkloru pogórzańskiego. Lubię ten region i jego tradycje. Mamy swoją gwarę, zwyczaje i to mi się bardzo podoba. Całe Pogórze Karpackie jest piękne, ale nasza kultura ma w sobie coś, czego nie spotkałem w innych regionach kraju.
Ile czasu kura bażanta wysiaduje jaja? 22–25 dni. Muszę tutaj powiedzieć, że w tym roku moje kury bażanta utrzymywane w przydomowych wolierach jako próba kontrolna z uwagi na lekką zimę i dobrą wysokobiałkową karmę przekształciły się w kury nioski. (śmiech)
Mówiłeś mi przedtem, że często masz „uciekinierów” ze swojej hodowli. Jakie najbardziej spektakularne akcje pamiętasz? Kiedyś uciekła moja strusica Krysia. Poszła na wieś, ale na szczęście się znalazła. Innym razem dzieci, które oglądały moje bażanty diamentowe, wypuściły przez przypadek kurę bażanta diamentowego, która do tej pory się nie znalazła.
Jaki jest stan kuropatw w tym rejonie? Pytam bo jak już wcześniej wspominałeś, był to temat Twojej pracy magisterskiej? Kuropatw jest tutaj bardzo mało. Kiedyś podczas moich obserwacji spotkałem stadko pięciu osobników, które były „zaśnieżone”. Szkoda, że nie
79
Widziałem u Ciebie w jednej z wolier kury orpingtony. Ile kogut tej rasy może ważyć? Bo ten Twój jest słusznych rozmiarów. Ten mój waży około 6–7 kg. Często koguty tej rasy osiągają taką wagę.
zytywnie zakręceni", niezależnie od tego, czy są to szachy, zbieranie znaczków, czy jak to jest w moim przypadku – hodowla drobiu ozdobnego. Ludzie ci emanują swego rodzaju pozytywną energią, która wyczuwalna jest przez wszystkich wokół. Dzięki stażowi, który mam przyjemność odrabiać w KŁ „Lis” w Lubzinie, poznałem dużo mądrych i doświadczonych ludzi, od których mogę się bardzo dużo nauczyć. Za co chciałbym dzisiaj podziękować. Biorąc udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach, jakimi zwłaszcza teraz na wiosnę są dni otwarte w liceach, na mojej macierzystej uczelni staram się ukazywać młodzieży pozytywne aspekty kultury łowieckiej oraz pojęć z nią związanych. Jestem dumny z tego, że odbywam staż tu, gdzie odbywam, bo jestem częścią miejscowego łowiectwa, a łowiectwo jest częścią mnie.
Masz też z tego, co zauważyłem, jakieś gołębie giganty. Jeden, spacerujący po podwórku, był wielkości dużego kota, który mu się przyglądał… Tak, to jedna z największych ras gołębia. Olbrzym rzymski. Mam ich kilka. Raczej to gołąb rasy mięsnej, rzadko lata. Masz jakieś życiowe motto? Owszem mam – „Nie pozwól, by strach przed działaniem wykluczył cię z gry”. Tak też robię, mimo że zazwyczaj są jakieś bariery stające na naszej drodze. Ja próbuję stawiać im czoła, a czy mi to wychodzi? To niech ocenią rodzina oraz znajomi i bliscy, którzy znajdują się wokół mnie i potrafią to obiektywnie ocenić. Wiem jedno, na pewno nie chciałbym niczego zmieniać. Wszystko w naszym życiu dzieje się po coś.
Na zakończenie naszej rozmowy życzę Ci wszystkiego najlepszego i przede wszystkim wytrwałości w Twojej pasji, której jak widać, poświęciłeś swoje życie. Również myślę, że Twoja praca doktorska będzie przydatna naszemu łowiectwu w przyszłości. Dziękuję Ci
Chciałbyś coś dodać od siebie? Ludzie mający pasje, zainteresowanie, jak w tytule tej rubryki są „po-
80
za żywy prezent, a raczej prezenty, jakie otrzymałem w pudełku. Nie wiem tylko, czy te gołębie mi nie uciekną, jak przyjadę i wypuszczę je u siebie? Nie musisz się obawiać, bo pawiki to rasa gołębi, które bardzo szybko się aklimatyzują i rzadko latają. Na pewno Ci nie uciekną. (śmiech)
Drodzy Czytelnicy, już dziś zapraszam Was do następnej części „Pozytywnie zakręconych”, której bohaterką będzie pewna młoda kobieta o wielu pasjach. Można powiedzieć pasjach raczej męskich niż kobiecych, ale o tym przekonacie się w następnym wydaniu Gazety Łowieckiej. Darz Bór!
81
82
83
Plecak VO
Specjalnie dla m
TESTUJEMY
ORN
myśliwych!
Seria plecaków VORN została stworzona z myślą o aktywnie polujących myśliwych, miłośnikach podchodu. Trzy modele plecaków, różniące się pojemnością, są w stanie sprostać wymaganiom każdego polującego, a specjalny system mocujący broń działa po prostu świetnie TEKST: MACIEJ PIENIĄŻEK ZDJĘCIA: GAZETA ŁOWIECKA, MATERIAŁY PRASOWE
D
ystrybutor produktów norweskiej marki Vorn, warszawski Artemix, oddał nam do testów średni model plecaka VORN charakteryzujący się regulowaną pojemnością od 12 do 20 l. Postanowiliśmy mu się dokładnie przyjrzeć…
Wszystko na swoim miejscu Model ten, jak i pozostałe dwa tego plecaka, jest dostępny w kolorze zielonym lub w leśnym kamuflażu. Plecak ma dwie kieszenie zapinane na suwaki YKK, z których główna znajduje się na dole. Wewnątrz ma dwie siatkowane kieszenie, z których jedna jest zapinana na suwak. Dodatkowo na zewnątrz mamy do dyspozycji kolejną siatkowaną kieszeń i cały zestaw taśm regulujących oraz dopasowujących plecak do naszej sylwetki, w zależności od jego wypełnienia. Równie ważne są wygodne i szerokie taśmy trzymające plecak na naszych ramionach. Na lewej umieszczony jest system wypinania karabinu, czyli serce systemu QRR (Quick Rifle Release). Co ważne, do plecaka VORN pasuje każdy rodzaj strzelby i sztucera (z lunetą i bipodem lub bez). Niezawodny QRR Aby ten świetnie pomyślany system dobrze działał, konieczne jest właściwe skonfigurowanie plecaka, czyli
86
87
88
89
90
91
Towar z górnej półki Model VORN oferowany jestw trzech litrażach. Najmniejszy (model Vorn Fox, 1150 zł) posiada pojemność 7 l i waży 1,7 kg, średni (model VORN Lynx, 1450 zł) o pojemności regulowanej od 7 do 20 l waży 2,1 kg, a największy (model Vorn Deer, 1650 zł) 42-litrowy charakteryzuje się niską wagą, która wynosi 2,6 kg. We wszystkich modelach system QRR działa identycznie. Plecak na pewno nie jest tani, ale techniczne rozwiązania, które posiada, są naprawdę z górnej półki. Docenią je na pewno myśliwi, którzy mają problemy z plecami i kręgosłupem. A sam system QRR? Trzeba go prostu przetestować samemu. My zapraszamy Was do obejrzenia filmu, który prezentuje jego działanie.
m.in. dopasowanie długości taśm i dolnej części pokrowca trzymającej kolbę. Broń z lunetą i pasem mieści się idealnie, a system dwóch blokad pewnie trzyma ją w holderze. Aby broń wyjąć, wystarczy jedną ręką sięgnąć do znajdującego się na lewej taśmie głównej uchwytu, a prawą ją wyciągnąć. Dosłownie w mgnieniu oka jesteśmy gotowi do strzału. To równie ważne, jak wygoda, którą niezależnie od obciążenia zapewniają plecaki VORN. Dwa miękkie dystanse zapewniają komfortowe ułożenie plecaka na plecach i oczywiście posiadają regulacje. Regulacja wszystkich możliwych ustawień jest bardzo mocną stroną tego plecaka, co docenimy szczególnie, posługując się wspomnianym systemem QRR.
92
93
Makar i dziki
Dziś mamy dla Was fragment wydanej przez Atra World książki „50 lat życia w tajdze”. Jej autorem jest Jurij Jankowski, syn Michała Jankowskiego, zesłanego na Syberię powstańca styczniowego, który osiedlił się na rosyjskim Dalekim Wschodzie i odkrył tam wiele gatunków fauny i flory
T
o, o czym opowiem, zdarzyło się w dniach od 15 do 22 grudnia 1935 r. W okresie tym nie spędzaliśmy jeszcze zim w naszej koreańskiej posiadłości w Nowinie, lecz w mieście Sejsin. Otóż grudzień jest miesiącem najbardziej sprzyjającym polowaniu na dziki. Wtedy odbywa się ich ruja, czyli jak to się mówi w języku łowieckim – huczka. W tymże czasie dziki, a przede wszystkim odyńce, zupełnie głupieją; w rozamorowaniu nawet nie zwracają uwagi na strzał, a to bardzo ułatwia polowanie. Prawdą jest jednak również i to, że w okresie tym dzik przy tropieniu go staje się niebezpieczniejszy, myśliwy zatem winien mieć się bardziej na baczności. W latach urodzaju żołędzi jeszcze w grudniu można je znaleźć w lesie w dużej ilości. Dzięki temu dziki zbierają się w dąbrowach, przez co ułatwiona jest ich lokalizacja. Tak więc 15 grudnia o godzinie ósmej rano wsiedliśmy w Sejsinie do pociągu odjeżdżającego na północ. O godzinie dziesiątej trzydzieści wysiedliśmy na stacji Sochno, skąd o wieczornej porze zamierzaliśmy dotrzeć do miejscowości Ungidon, a ściślej mówiąc do fanzy Koreańczyka Makara, znajdującej się o dwadzieścia wiorst od linii kolejowej.
Myśliwy, który choć raz zawitał do Ungidonu, już nie wymaże tej nazwy z pamięci. Jest to po prostu dzicze eldorado. Zajeżdżaliśmy tam każdej zimy i ta wizyta była już dziesiątą z rzędu. W ciągu ostatnich dziesięciu lat poznaliśmy wszystkie miejsca, w których dziki lubiły przebywać. Żartobliwie wykorzystywałem tę wiedzę, mówiąc towarzyszącym mi myśliwym w czasie tych wypadów: – Jeśli pragniecie odnieść sukces, zacznijcie rozumować jak dziki… I nie było w tym żadnej przesady. Pomimo swojego niezgrabnego wyglądu dzik jest zwierzęciem szybkim i zwinnym, a także bardzo inteligentnym. Spłoszona wataha potrafi się schować, tak gmatwając przy tym trop, że niedoświadczony myśliwy przy niezbyt białej stopie może stracić ślad nawet watahy liczącej dwadzieścia pięć sztuk, które przyczają się gdzieś w pobliżu. Dlatego więc trzeba rozumować na dziczą modłę! Ścieżka prowadząca od osady bieży głębokim wąwozem, przecina grzbiet górski o wysokości około dwóch tysięcy stóp, a następnie schodzi w dół i ciągnie się przez wąskie doliny i wąwozy, w których rosną stare i młode dęby. W miejscach takich polowanie jest szczególnie utrudnione, bowiem młode dęby posiadają tę cechę,
96
że nie zrzucają zimą liści, a to ułatwia zwierzynie ukrycie się. Było nas trzech: ja i moich dwóch synów – Walerij i Arsenij. Około południa dotarliśmy ścieżką na przełęcz i zatrzymaliśmy się na posiłek. Dołączyli tam do nas kucharz i pomocnicy z psami. Psy zostały w obozie, a my, tak jak to zwykliśmy czynić, rozdzieliliśmy się i poszliśmy na zwiad w różnych kierunkach. Gdyby zwiad dał wynik niesatysfakcjonujący, następnego dnia mieliśmy się udać na obszar przeciwległy. Do godziny trzeciej nie natknąłem się na nic interesującego. Od obozu dzieliły mnie trzy wiorsty, dzień już miał się ku końcowi. Mimo to zastanawiałem się, czy nie kontynuować zwiadu na prawo od ścieżki prowadzącej do obozu. Znajdowała się tam Rysia Dolina i góra o takiej samej nazwie – moje ulubione miejsce łowów. Stanąłem przed dylematem: iść tam czy nie? Może o zmroku dziki wyjdą tam na żerowanie? Nie zważając na zmęczenie, polazłem w górę. Wyobraźnia, jak to zwykle bywa w lesie, podsuwała obraz jakiejś interesującej przygody. Śnieg nie padał od miesiąca i tylko przy nieckach i na północnych stokach ostały się jeszcze jego resztki.
Doliny i stoki pokrywały suche liście opadłe ze starych dębów, co powodowało, że nie dało się tam poruszać, nie czyniąc hałasu. Pod wieczór przestał wiać wiatr, przez co podchód stał się jeszcze trudniejszy. Widać było świeże buchtowiska i zupełnie świeże tropy dzików. Wolno poruszałem się ścieżyną, idąc na palcach i stąpając w miejsca, gdzie liści było mniej. Co minutę przystawałem i nasłuchiwałem, kiedy bowiem dziki żerują na żołędziach, słychać je z odległości dwustu kroków. Przeszedłem z pół wiorsty, gdy usłyszałem wyczekiwany odgłos. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem. Nie ulegało wątpliwości: gdzieś w pobliżu buchtowały dziki, lecz przez gąszcz niczego nie mogłem dostrzec. Postawszy jednak przez jakiś czas, skroś zarośli wyróżniłem kilka sylwetek. Strzelać do dzika można tylko w dogodnej sytuacji, jest on bowiem twardy na strzał i strzelony nieczysto, nie zalegając, uchodzi na duże odległości; a jeśli już zalegnie, to w zwartym gąszczu, skąd usłyszawszy podchodzącego myśliwego, albo ucieka, albo przypuszcza na niego głośno anonsowany atak. Świadomość, że popsuło się polowanie na grubego zwierza, bardzo uwiera, gdyż aby doprowadzić do ponownego takiego
97
spotkania, często trzeba przebyć setki wiorst. Wataha poruszała się wolno równolegle do mojej marszruty. Wreszcie w prześwicie między zaroślami namierzyłem największego dzika z watahy. Odległość wynosiła sto pięćdziesiąt kroków. Wycelowałem za ucho i nacisnąłem spust. Dzik przewrócił się i zniknął. Jednocześnie w zaroślach dało się słyszeć łamanie spowodowane przez kilka zwierząt. Zdążyłem strzelić jeszcze dwa razy i nastała cisza. Już zacząłem schodzić do wąwozu, by sprawdzić, czy nie leży tam strzelany przeze mnie zwierz, gdy nagle z lewa usłyszałem charakterystyczne dzicze fukanie. Zacząłem iść ścieżyną pod górę, świdrując wzrokiem gęstwinę, lecz niczego nie mogłem dojrzeć. Słychać było, że dzik zatrzymuje się i stara się przy pomocy słuchu wybadać, kto też ku niemu się podkrada. I tak przez sto kroków nawzajem się ku sobie podkradaliśmy. Zdarzenia takie pozostają niezapomniane. *** Wreszcie w odległości pięćdziesięciu kroków, w gęstych zaroślach dostrzegłem sylwetkę dzika. Strzelić celnie w takich warunkach było niepodobieństwem, lecz lepsza okazja mogła już się nie nadarzyć. Wycelowa-
łem więc tam, gdzie przypuszczałem, że znajduje się łopatka, i strzeliłem. Zwierz ruszył ostro w górę stoku. Usłyszałem tylko trzask łamanego w gąszczu chrustu. Żwawo ruszyłem ścieżką w górę. Po chwili dostrzegłem zwierza. Wchodził na grzbiet góry, kulejąc na przednią nogę. Przystanął w odległości czterystu kroków ode mnie. Strzeliłem, ale niecelnie. Dzik skrył się za obrysem góry, a ja znów ruszyłem za nim biegiem w nadziei, że jeszcze uda mi się go zobaczyć. I rzeczywiście – dostrzegłem go na samej górze ściany wąwozu, lecz odległość wynosiła już około pięciuset kroków. Widać było, że rana i ciężki teren zaczynają wywierać na dzika skutek. Poruszał się wolno, po czym zatrzymał się na odsłoniętym, stromym południowym stoku. Trudno było liczyć na celny strzał, lecz była to ostatnia szansa dostrzelenia zwierza. Starannie wycelowałem i zobaczyłem, że kula uderzyła w ziemię pod brzuchem. Dzik nie poruszył się. Strzeliłem drugi raz i – o radości! – śmiertelnie rażony zwierz stoczył się po skłonie. Nie zważając na zmęczenie i nadciągającą noc, poszedłem pod górę, aby wypatroszyć zdobycz. Uszedłem w górę sto kroków, gdy nagle usłyszałem w dole za sobą kwi-
98
czenie dzików. Głos ten się powtórzył i wtedy ujrzałem wyłaniające się zza obrysu przełęczy dwie grube sztuki. Znajdowały się w odległości trzystu kroków, ściemniło się już jednak do tego stopnia, że celny strzał był niemożliwy. Poza tym zreflektowałem się, że krucho u mnie z amunicją, opuszczając bowiem osadę, nie liczyłem na udane polowanie. W dziesięcionabojowej ładownicy tkwiły tylko dwa ładunki. Przerwałem jednak bezowocne dumania i zacząłem schodzić ku dzikom, które były tak zajęte amorami, że choć nie korzystałem niemal z żad-
nej osłony, zdołałem je podejść na sto kroków. Starannie wycelowałem, bo przecież na każdą sztukę pozostał mi tylko jeden nabój. Pierwszy strzał, mierzony za ucho, zwalił odyńca w ogniu. Locha odskoczyła na dziesięć kroków i jęła patrzeć na to ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, co się stało. Przy drugim strzale szarpnęła się do przodu i kula trafiła ją w zad, wskutek czego usiadła. Nabojów już nie miałem. Ruszyłem ku zdobyczy. Locha bardzo powoli się podniosła i zaczęła kłapać na mnie zębami. Będąc bezbronnym, przyglądałem się pobliskim drzewom,
99
by w razie czego salwować się ucieczką na jedno z nich. Sytuacja wywiązała się tragikomiczna. Koniecznie musiałem wypatroszyć odyńca, lecz jego towarzyszka mi tego wzbraniała. Czekać nie mogłem, gdyż szybko robiło się ciemno. Wreszcie locha nie wytrzymała i odeszła za górę, a ja wypatroszyłem odyńca. Teraz musiałem w zupełnej ciemności bez nabojów wrócić na górę i wypatroszyć poprzedniego odyńca. Nie można zostawiać niewypatroszonego dzika, ale z drugiej strony nie byłem nawet całkiem pewny, czy jest on martwy. Jakkolwiek stoczył się po zboczu, to jednak mógł być tylko ranny i mnie zaatakować – a ja nie miałem jak się bronić z powodu braku amunicji. Sprawa przedstawiała się ryzykownie, jednakże, nie bacząc na zupełne ciemności, ruszyłem, by odnaleźć zwierza. Powodzenie w łowach niwelowało zmęczenie i nogi same niosły mnie w górę wysokiego zbocza. Niełatwo było dotrzeć do zdobyczy. Strzelony dzik leżał na zboczu, zatrzymawszy się na dębie. Pierwszą kulą przestrzeliłem mu rapetę, druga przeszła mimo serca – i był to doprawdy wyborny strzał. Z trudem po ciemku wypatroszyłem zwierza. Niczym go nie przykryłem.
Rankiem następnego dnia trzeba będzie wrócić, dojść postrzeloną lochę, po czym dokładnie zbadać miejsce, w którym strzelałem do pierwszego dzika i skąd się oddaliłem, by zająć się następnym. Powrót w ciemnościach przez wądoły, rozpadliska i gęste zarośla przy zupełnym braku śniegu był niełatwy; moi towarzysze w obozie długo czekali na mnie z kolacją. Walerij i Arsenij właściwie niczego nie znaleźli. Dlatego Walerij rankiem wyruszył na zachód, by tam zbadać łowiska. Arsenij zaś poszedł ze mną. Zabraliśmy ze sobą kucharza i pomocników do transportowania ubitej zwierzyny. Na drugi dzień wcześnie opuściliśmy naszą myśliwską fanzę. Znaleźliśmy mnóstwo dziczych tropów i buchtowisk. Widać było, że w ostatnich dniach wiele watah ucztowało na żołędziach, przy czym tak duży był ich urodzaj, że wszędzie zalegały grubą warstwą. Niedaleko miejsca, w którym poprzednio miałem spotkanie z dzikami, zauważyłem niewielką watahę. Pierwszy strzał dałem z odległości dwustu kroków. Locha wyraźnie zaznaczyła i zniknęła za obrysem góry, zaś reszta watahy rozbiegła się na wszystkie strony w zaroślach. Jeden dzik zaczął biec w naszą stronę.
100
Kiedy mijał nas w odległości trzydziestu kroków, strzeliliśmy z Arsenijem. Dzik przewalił się przez głowę i stoczył po zboczu. Dzień zapowiadał się pomyślnie. Niestety postrzelonej lochy nie byliśmy w stanie wytropić, jako że dziki zdążyły już zadeptać cały teren. Oczywiście dążeniem każdego myśliwego jest położyć zwierza w ogniu czystym strzałem. Sprawiwszy się z patroszeniem, kontynuowaliśmy zwiad. Po drodze wskazałem naszym pomocnikom miejsce, gdzie leżały upolowane przeze mnie poprzedniego dnia odyńce. Zabraliśmy się do tropienia lochy, którą postrzeliłem poprzedniego dnia. Z powodu braku śniegu nadzwyczaj trudno było rozczytać trop. Ale i tu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Przebycie dwustu sążni zajęło nam co prawda dwie godziny, lecz w końcu znaleźliśmy poszukiwaną lochę, która była jeszcze ciepła. Stamtąd udaliśmy się do miejsca, skąd dzień wcześniej dałem pierwszy strzał. Jakże byłem zdumiony, kiedy ujrzałem leżącego tam kolosalnego odyńca: kula trafiła za ucho i musiała powalić go tak błyskawicznie, że nawet nie zdążyłem tego spostrzec. Osobnik ten ważył jedenaście pudów i stał się eksponatem w muzeum
w Sztokholmie. Odkupił go od nas goszczący w Nowinie znany myśliwy, naukowiec i badacz o nazwisku Bergman. Mieszkał u nas przez rok i często z nami polował. Nastało południe, zaczęliśmy zatem rozglądać się za miejscem dogodnym do rozniecenia ognia, by przyrządzić posiłek. Spłoszyliśmy przy tym dwie sarny, które położyliśmy celną salwą. Z sarnich nerek zrobiliśmy szaszłyki – tradycyjną potrawę na polowaniu. Było ciepło, wygrzewaliśmy się więc na słońcu, popijając herbatę, i niespieszno nam było do dalszego marszu. Polowanie już można było uznać za udane, nawet gdybyśmy w tym dniu niczego więcej nie ustrzelili. Zamierzaliśmy polować przez tydzień i zostało nam jeszcze pięć dni. Po posiłku rozdzieliliśmy się. Arsenij poszedł wprost do obozu, ja zaś skierowałem się w prawo, zamierzając zatoczyć szerokie półkole. Pokonawszy dwa pagórki, spostrzegłem żerującego kozła; po udatnym podchodzie położyłem go jednym strzałem. Był to doprawdy szczęśliwy dzień! Jak się później okazało, dobra passa miała trwać nadal! Po wypatroszeniu kozła zacząłem podejście na główny grzbiet, którym zamierzałem udać się w drogę powrotną, słońce bowiem już chyliło się ku zachodowi. Jednakże
101
zaledwie stanąłem na grzbiecie, dostrzegłem w pobliskim wąwozie kolejną żerującą watahę dzików. Było to dogodne miejsce. Zatoczyłem niewielkie półkole i wszedłem na pagórek. Znalazłem się o sto kroków od watahy żerującej na przeciwstoku, dość co prawda zarośniętym, w sumie jednak dogodnym do strzału. Należy tu wspomnieć o pewnej osobliwości w zachowaniu dzików. Gdy pada strzał, każdy osobnik rzuca się do ucieczki w kierunku, w którym akurat był zwrócony, po czym zwierzęta znów się zbierają i tworzą watahę. Jeśli zdarzy się to w gęstych zaroślach, to po kilku susach dziki się zatrzymują i zaczynają nasłuchiwać, w którym kierunku biegną pozostali członkowie watahy. Moment ten myśliwy może wykorzystać na strzał do stojącego jeszcze dzika. Poza tym dogodnie jest strzelać w momencie, kiedy dziki stoją z głowami zwróconymi ku myśliwemu. Wtedy często nadbiegają wprost na niego. Dziki – wataha liczyła piętnaście sztuk – żerowały w rozproszeniu. Wziąłem na cel jedną z loch i strzeliłem. Trafiona locha rzuciła się w lewą stronę, a ja palnąłem do innej, pędzącej w prawo; stoczyła się po zboczu do podnóża góry. Gdy się wydawało, że już jest po wszystkim, spostrzegłem na zboczu,
w gęstych zaroślach z prawej strony, trzy pokaźne kształty. Odległość wynosiła czterysta kroków. Wystrzeliłem trzykrotnie. Po trzecim strzale jeden dzik sturlał się w dół, a pozostałe dwa skryły się za pagórkiem. Miejsce, w którym schroniły się dziki, było bardzo poszarpane i zarośnięte, można było więc założyć, że się tam zatrzymają. Pobiegłem w tamtym kierunku wprost na przełaj. Po przebiegnięciu odległości trzystu kroków znów dostrzegłem zmykającą parę. Dziki zatrzymały się w nieprzejrzanej gęstwinie, myśląc zapewne, że niebezpieczeństwo już minęło. W tymże momencie rozległ się strzał Arsenija; wyglądało na to, że część watahy nadbiegła na niego, a on nie zasypiał gruszek w popiele. Wziąłem na cel odyńca. Padł w ogniu i zjechał po zboczu, zaś locha zaczęła uciekać w dół kotliny. Zachęcony niebywałym powodzeniem, postanowiłem spróbować szczęścia jeszcze raz, kiedy locha będzie piąć się po przeciwstoku. Zacząłem biec w dół. Wkrótce ujrzałem ją wspinającą się pod górę. Pole było czyste, lecz odległość wynosiła sześćset kroków. Rozsądek mi mówił, żeby na taką odległość nie strzelać, ale bywają chwile, gdy na przekór rozsądkowi rzuca się wyzwanie szczęściu. Usiadłszy, wy-
102
celowałem z kolana i strzeliłem. Kula uderzyła w ziemię pod zwierzem. Stok był stromy. Locha podskoczyła i wylądowała w tym samym miejscu. Po drugim strzale sytuacja nie uległa zmianie. Trzeci strzał ściął ją z nóg i powoli zsunęła się w dół. Słońce zaszło. Aby wypatrzeć lochę, przyszło mi zejść w ciemną już dolinę znajdującą się po przeciwnej stronie grzbietu w stosunku do położenia naszego obozu. Od pierwszej strzelonej lochy dzieliła mnie przynajmniej wiorsta, a po drodze, w różnych miejscach znajdowały się jeszcze pozostałe ubite dziki. Koniecznie musiałem zdążyć wszystkie je wypatroszyć, a nie znałem nawet dokładnego ich położenia. Poza tym między nimi mogły znajdować się sztuki tylko postrzelone. Zszedłem w dół i wypatroszyłem ostatnią zdobycz; niczym jej nie zamaskowałem, zamierzając zabrać ją zaraz z rana. Ponownie rozpocząłem wspinaczkę, by dojść do drugiej zdobyczy. Było już tak ciemno, że z trudem ją znalazłem; otworzywszy tylko jamę brzuszną, zostawiłem ją niewypatroszoną. Z pozostałych dzików z trudem odnalazłem jednego; poszukiwania ostatnich dwóch odłożyłem do dnia następnego. Do obozu wracałem właściwie po omacku, a moi towarzysze musieli czekać jesz-
cze dłużej niż dnia poprzedniego. Wieczór minął nam w znakomitym nastroju, gdy dzieliliśmy się wrażeniami. Okazało się, że na Arsenija nadbiegły cztery odyńce, z których jednego położył, drugiego zaś tylko postrzelił i dojść się go nie udało. Zdecydowaliśmy, że Arsenij będzie tropił postrzelonego dzika, podczas gdy ja zajmę się zwózką ubitej zwierzyny do obozu. Naszym pomocnikom, którzy nie zdążyli zwieźć wczorajszej zwierzyny, przybyło dużo nowej roboty. Koreańczyk Iwan opowiadał, ileż to trudu kosztowało go przetransportowanie wraz z czterema towarzyszami gigantycznego odyńca ze stromego wąwozu, szczególnie że musieli bardzo uważać na szable odznaczające się wielką kruchością. Podczas zwózki gwizd zwierza trzeba opatulić workiem ze słomą. Wraz z pomocnikami zatem wyruszyłem rankiem na poszukiwanie dzików wypatroszonych zeszłego dnia. Oprócz tego były jeszcze jeden odyniec i locha, w grę wchodziło więc pięć sztuk. Nie mogłem wypatrzyć tylko tej, do której strzelałem na samym początku, chociaż później okazało się, że została postrzelona śmiertelnie i odbiegła za gęsto zarośnięty stok. Znalazłem ją po pięciu dniach, w dużym stopniu pożartą przez tygrysa.
103
Ogólny wynik dwudniowego polowania okazał się imponujący: wraz z Arsenijem mieliśmy na rozkładzie jedenaście dzików i dwie sarny. Tylko jedna locha była młodą sztuką, pozostałe to były grube okazy. Wszystkie jedenaście ważyły w przybliżeniu sto pudów! A zarazem nie był to jeszcze koniec polowania. W oczekiwaniu na śnieg kontynuowaliśmy podchód po czarnej stopie. Pogoda sprzyjała, było przy tym w miarę chłodno, co ułatwiało przechowywanie pozyskanej zwierzyny. Fanza Makara stała u podnóża góry, w odludnej dolinie porosłej wysokopiennym lasem; zwrócone ku południu stoki były zarośnięte połowicznie. W okolicznych górach znajdowało się wiele poletek uprawnych, co przyciągało dziki. Według niepisanego prawa tajgi inni myśliwi nie pojawiali się na obszarze, gdzie polowaliśmy my. Poza tym tylko piętnaście wiorst dzieliło nas od granicy z Mandżuko, było to na przecięciu przesmyków zwierzęcych prowadzących z Mandżurii do Korei. Obecnie, w chwili kiedy to piszę, od tamtych wydarzeń minęło dziesięć lat. W ciągu tego czasu niejeden piękny tydzień spędziliśmy w Ungidonie, a teraz, jak tylko spadnie śnieg, a moja marna powłoka cielesna z jakiegoś powodu nie może tam podążyć, to
chociaż duch ochoczo bieży w Góry Ungidońskie. W czwartym dniu polowania, kiedy późnym wieczorem zdążałem ku fanzie Makara, usłyszałem przeraźliwy ryk. Było już ciemno i z początku nie mogłem pomiarkować, co takiego się dzieje, lecz podszedłszy bliżej, stwierdziłem, że poniżej mnie w wąwozie rozgrywa się walka dwóch odyńców. Ciemności już nie pozwalały na przeprowadzenie polowania, trzeba było je odłożyć do następnego dnia. Za powrotem opowiedziałem o tym moim towarzyszom i ułożyliśmy plan łowów na następny dzień. Wieczory na polowaniach przebiegają w bardzo ożywionej atmosferze, szczególnie gdy bierze w nich udział większa liczba osób. Po powrocie z polowania następuje coś, co przypomina harcerskie ognisko: każdy jest zobowiązany do opowiedzenia swoich przygód mających miejsce w danym dniu, do podzielenia się wrażeniami i przeżyciami. W rezultacie powstają interesujące opowieści o pouczających walorach nie tylko dla młodych myśliwych, ale także dla wytrawnych nemrodów. Jeśli chodzi o aspekt praktyczny, rozpatruje się warianty postępowania i opracowuje plany na dzień następny. Prawidłowe łowiectwo ma rangę prawdziwej nauki. Wszystko winno
104
podlegać obserwacji i refleksji ku pożytkowi na przyszłość. Każdy kolejny dzień polowania wzbogaca nas poznawczo i każdy nowy epizod – nawet nie nazbyt oryginalny – wzbogaca nasze doświadczenie i utrwala nawyki. Opowieści takie mają zazwyczaj przebieg następujący. Zaczyna opowiadać albo młodszy uczestnik polowania, albo myśliwy, który dotarł do obozowiska jako ostatni, a pozostali uczestnicy składają relację w takim samym porządku – według starszeństwa lub pory powrotu. Wieczór, o którym mówię, był pod tym względem szczególnie udany.
Jak już wspomniałem, gospodarz fanzy, Makar, udzielał nam gościny w ciągu dziesięciu lat. Był to typowy koreański górski chutorzanin, handlarz mięsem, wagabunda i kontrabandzista – takim był, jest i będzie. Kiedy w czasie, o którym mowa, przybyliśmy na polowanie, Makar akurat był nieobecny. Od żony i teścia – który miał już siedemdziesiąt pięć lat, a niegdyś polował, posługując się jeszcze bronią skałkową – nijak nie mogliśmy się dowiedzieć, dlaczego nie zostały wypełnione nasze polecenia odnośnie do czynności remontowych, na co przekazaliśmy im pieniądze. Całe
105
zresztą obejście było zaniedbane. Makar (Ju-Mina – takie było jego koreańskie imię) wcześniej również robił wypady za granicę, do której było zaledwie dziesięć wiorst i która w tamtym czasie była dość słabo strzeżona. Granicę wyznaczała rzeka Tjumeń-uda, rwąca i pełna katarakt, ale zamarzająca w zimie. Zdarzało się czasami, że trzeba było ją przekroczyć, idąc za postrzelonym zwierzem, i przy tym prawie nie spotykało się straży. Tworzyło to sytuację dogodną szczególnie dla Koreańczyków, którzy zasiedlali przygraniczne rejony Mandżurii. Dlatego nawet nie potrzebowali paszportów. Ale oto, gdy siedzieliśmy i rozmawialiśmy, drzwi nieoczekiwanie się otworzyły i wszedł Makar. Widać było, że jest nieco zakłopotany. Pozdrowił nas, po czym długo nie odpowiadał na nasze pytania dotyczące niewypełnionych poleceń, a następnie coś tam zaczął bąkać. Dopiero po pewnym czasie opowiedział nam o tragedii, która go spotkała. Wiosną on i trzej jego sąsiedzi wykarczowali na górnej części stoku odległej doliny kawałek lasu i miejsce to obsiali makiem, aby wyprodukować z niego opium, który to specyfik cieszył się wielkim wzięciem u Mandżurów, przynosząc tym samym duży dochód. Jednakże koreańskie władze
bezwzględnie ścigają zarówno za tworzenie takich poletek, jak i za handel opium, a winowajców surowo karzą. Policja wytropiła „plantatorów”, trzech z nich zostało aresztowanych. Makarowi udało się uciec za granicę, gdzie przebywał cztery miesiące, z rzadka tylko zachodząc do fanzy nocą, a czasami również w ciągu dnia, aby pomóc rodzinie przy zbiorze plonów. Jak się okazało, dzień wcześniej staruszek teść poprosił sąsiada, żeby ten poszedł do Makara i uwiadomił go o naszym przyjeździe. Makar miał wyprosić u nas sumę potrzebną do zapłacenia grzywny, co uwolniłoby go od statusu zbiega poszukiwanego przez prawo. Tak więc Makar opowiedział nam o przykrościach, które go już spotkały, i wyrysował ponurą przyszłość, jeśli nie przyjdziemy mu w sukurs. Przyrzekał zajmować się odtransportowywaniem ubitej zwierzyny, co zawsze zresztą wykonywał bardzo szybko i sprawnie, obawiałem się jednak, że mógłby uciec z pieniędzmi za granicę, bowiem żądaną sumę musiałby odpracowywać przez parę lat. Nim doszliśmy do porozumienia, Makar, z obawy przed policją, ze trzy dni przesiedział w lesie przy źródle, noce zaś spędzał w nieogrzewanej komórce. W końcu nie pozostało nam nic innego, jak dać mu pieniądze. Makar
106
słowa dotrzymał i spłacił dług ratalnie w ciągu pięciu lat. W wieczór pojawienia się Makara rozmowy przeciągnęły się do północy, co rzadko się zdarza po całym dniu łażenia po górach. Żona Makara dwukrotnie przygotowywała nam herbatę, która po całym dniu spędzonym w tajdze zawsze jawi się jako błogosławieństwo. Wreszcie, ułożywszy plan na dzień następny, poszliśmy spać. Ranek wstał pogodny i niezbyt mroźny. W północnej części Korei w grudniu zazwyczaj nie jest bardzo mroźno, dnie jednak są tak krótkie, że cenna jest każda minuta. Wobec konieczności odbycia długich marszów trzeba wyjść z obozu o brzasku, a wraca się zawsze późno. Czasami przychodzi się wlec po ciemku dwie-trzy godziny, a bywa, że i godzin pięć. Ledwo przeszliśmy pół wiorsty, jak natrafiliśmy na trop wczorajszej watahy. Zaliściona ziemia była dokładnie zbuchtowana w poszukiwaniu żołędzi. Poza tym polanki były silnie udeptane, a to za sprawą odyńców walczących o pierwszeństwo w watasze. Śniegu brakowało, działo się to bowiem na południowym zboczu. Szacowaliśmy liczebność watahy na piętnaście sztuk. Rozczytywanie śladów zajęło nam mniej więcej godzinę,
zdołaliśmy wreszcie zmiarkować kierunek. Prowadziły na skraj i w dół głębokiej, gęsto zarośniętej kotliny, gdzie było ciepło i sielsko, mogłoby się więc zdawać, że dziki zeszły tam na odpoczynek. Zapuszczanie się w gęste zarośla nie miało sensu, bo po pierwsze – widoczność była tam bardzo ograniczona, a po drugie – nieuchronny hałas spłoszyłby watahę. Postanowiliśmy się rozdzielić. Walerij miał pozostać na tropie i czekać, aż dotrzemy do przeciwnego skraju kotliny i spróbujemy ruszyć dziki. Posuwaliśmy się z Arsenijem bardzo wolno, przez cały czas nasłuchując i przepatrując. Przejście dwóch wiorst zajęło nam mniej więcej dwie godziny, przy czym, okrążywszy kotlinę, nie zauważyliśmy tropów wyjściowych. Wszystko wskazywało na to, że dziki znajdują się między nami a Walerijem. Posuwaliśmy się dalej, wypatrując miejsca, w którym mogły się znajdować wypłoszone przez Walerija dziki, gdy rozległy się dwa strzały. Nie było czasu na zgadywanki – szybko się rozdzieliliśmy, dawało to bowiem większe szanse. Las był gęsty, tylko tu i ówdzie widniały małe halizny. Pobiegłem w prawo, zatrzymałem się na niewielkim wzniesieniu i zastygłem w oczekiwaniu.
107
W bardziej prześwietlonej części lasu widoczność sięgała stu kroków. Minęło pięć minut męczącego oczekiwania, podczas którego zajmuje cię tylko jedna myśl: „Wyjdzie coś czy nie? Uda się zobaczyć zwierza?”. Wreszcie dobiegł mnie z przodu trzask łamanych gałęzi i szelest liści. Cóż to się zbliża? Zaraz usłyszałem głośne sapanie. Widać zwierzęta, podchodząc pod górę, dostały zadyszki. Zarośla jednak nie pozwalały niczego dojrzeć. Po chwili zobaczyłem powoli zbliżającą się grubą lochę z rocznym warchlakiem. Odnosiło się wrażenie, że wskutek strzałów zwierzęta te odłączyły się od watahy i teraz próbują ją odnaleźć. Kiedy locha znalazła się w odległości pięćdziesięciu kroków ode mnie, cicho zagwizdałem. Natychmiast się zatrzymała i zaczęła nasłuchiwać, aż padła martwa, ugodzona kulą w kark. Warchlak rzucił się w bok, lecz padł od drugiej kuli. Interesująca była relacja Walerija, jak zdobył wyjątkowo dużego kapitalnego odyńca. Zgodnie z umową przez godzinę nie ruszał się z miejsca, po czym ostrożnie zaczął iść po tropie. Dotarł do połowy wysokości stromego zbocza, gdy usłyszał przed sobą kwik i kłapanie dziczego oręża. Kiedy podkradł się bliżej, ukazała mu się następująca scena. Dwa ogromne
odyńce walczyły ze sobą niezwykle głośno i zajadle. Zadawały sobie silne ciosy orężem, czasami stawały na tylnych biegach, starając się powalić jeden drugiego na grzbiet, by szablą rozpruć przeciwnikowi brzuch, gdyż skórę na brzuchu dziki mają o wiele cieńszą niż na grzbiecie i po bokach. Odyniec na długo przed huczką sposobi się do takich potyczek, nacierając sobie grzbiet i boki żywicą drzew iglastych. *** Niejednokrotnie miałem okazję oglądać pojedynki jeleni, dzicze boje robią jednak o wiele większe wrażenie. Walerij przyznał, iż spektakl ów zawładnął nim do tego stopnia, że napawał się nim przez blisko pół godziny. Podkradł się następnie bliżej i czystym strzałem powalił jednego z pojedynkowiczów. Reszta watahy rozbiegła się po zaroślach. Przy oględzinach odyńca znaleźliśmy na nim przeszło dziesięć głębokich cięć, niektóre na szerokość sześciu, a głębokość dwóch cali. Żadna z tych ran jednakże nie była śmiertelna. Polowaliśmy przez dziewięć dni i zdobyliśmy dwadzieścia jeden dzików, szesnaście saren i jednego gorala. Nasz tabor przybyły na stację składał się z ośmiu sań ciągniętych przez woły.
108
109
W myśliwskiej k ŚWIĘTA PRZED I PO, CZYLI LEKKO, ZDROWO I DZIKO Przednówek zawsze kojarzył się z tym, że wykorzystywano ostatnie zapasy, robiono potrawy „z niczego”, czyszczono spiżarnie, szykując je na nowy sezon. Tak i jest u nas. No może nie do końca, bo przewidujący myśliwy to syty myśliwy. Zamrażarki pełne mięs, półki jeszcze przetworami zapełnione, a spiżarnia pachnie wędzonką. W końcu przyszły święta i po świętach. Dlatego tym razem pokażę Wam, co szykuję właśnie na co dzień przed i po świętach TEKST I ZDJĘCIA: ALICJA FRUZIŃSKA
kuchni
N
arogi są często pomijane, bo co z nimi zrobić? Jak to oczyścić? Jak przechować i co dalej? Dziczyzna to bowiem nie tylko wspaniałe mięso. Zdrowe, wybiegane, mające wiele związków i witamin, których nie zawiera mięso zwierząt hodowlanych. Dziczyzna to również narogi, czyli jadalne wewnętrzne części tuszy zwierzyny. Płucka, wątroba, nerki, serce, żołądek, jądra... To wszystko rarytasy, tylko trzeba wiedzieć, co z nimi zrobić. U mnie najczęściej, bo jest największa z organów, jest przyrządzana watroba. O niej już było w numerze 7/2017. Z kolei o żołądkach napiszę w następnym wydaniu... Też pracy przy nich sporo, ale smak i aromat nieziemski. A dzisiaj na stół trafiły serca. Czysty mięsień, smaczny, ale potrzebujący czasu, by zadowolić nasze podniebienia. Serca można przechowywać, mrożąc je. Serc przed mrożeniem, jak i innych mięs nie myjemy. Ja nawet nie odcinam aort i żył, bo na surowo nie da się ich oddzielić tak, aby nie naruszyć mięśnia. Wyjmujemy, patrosząc z worka osierdziowego i wyciskamy farbę. Następnie wystudzić i do zamrażarki. (I tak przez cały sezon, a później nadchodzi ten czas. Koniec sezonu, a my mamy kilka sztuk rarytasów,
czyli serc z płowej i czarnej zwierzyny). Niestety, nasza „obróbka” wymaga czasu i rozmrażania z wielokrotną zmianą wody. Farba musi zejść do końca. Woda musi być prawie czysta, a serce po naciśnięciu nie powinno już farbować. W tym momencie możemy stwierdzić, że serca są przygotowane do dalszej „obróbki”. Rozcinamy wzdłuż, czyścimy z resztek skrzepów, odcinamy wewnętrzne przyczepy i razem z aortami do garnka. Zagotować, odszumować. Dodać ziele angielskie, pieprz, liść laurowy, sól i gotować powoli pod przykryciem. Długo, do miękkości. Oczywiście można to zrobić w szybkowarze. Pod koniec gotowania dodajemy to, co chcemy. Ja wrzucam kminek i czosnek, czyli po polsku. Miękkie, jeszcze ciepłe, obieramy z naczyń krwionośnych i aort. Tak po ugotowaniu wszystko odchodzi jak łuski od cebuli. Kroję w paseczki, układam w pojemniku, posypuję świeżo zmielonym zielem angielskim, natką pietruszki i zalewam wywarem z żelatyną. Wywaru nie wylewam! Przecedzam przez sito i po uprzednim doprawieniu i dodaniu żelatyny zalewam nim serca. Resztę wywaru studzę i zamrażam w pojemniku, tak jak nadmiar przy-
112
113
gotowanych serc, bo ile można zjeść na raz? A po rozmrozeniu są jeszcze bardziej kruche. I tak powstaly serca a`la ozorki. Coś wspaniałego, a prawie z niczego... Smacznego sercowego dania!
Do podstawowej masy można dodać to, na co mamy ochotę. Robiłam już z grzybami, suszonymi śliwkami, oliwkami, pomidorami, porem, ziołami... Można dodać wszystko. I tak powstaje szybki pasztet z przednówkowych skarbów zbieranych po trochu z kostek obgotowanych po trybowaniu.
Pasztet na przednówku Ale to jeszcze nie wszystko! Tak jak zbieramy narogi, aby później zrobić coś, co podniebienia pieści, tak i możemy (ja tak robię) po każdym trybowaniu dokładnie obgotować i obierać kości z resztek mięs. I tak paczuszki obgotowanego mięska z płowej czekają na swój czas, a z nimi w pojemniku wywar. Nadeszło przedwiośnie i mimo że zamrażarka pełna, sięgam po te paczuszki. Jelenina, danielina i sarnina została rozmrożona, zmielona. Dodaję wywar, smalec z dzika (białą część), jaja, sól, pieprz, czosnek, zmielone ziele angielskie, chili, cebulkę prażoną i wyrabiam masę. Musi być lekka i łatwo odchodząca od dłoni. A teraz formy i do piekarnika. Pieczenie w 200°C dotąd... aż wchłonie się tłuszcz. To babciny sposób na sprawdzanie wypieku pasztetów. Jeżeli burzyny z tłuszczu wchłoną się, pasztet jest rumiany i błyszcząco-suchy, to znaczy, że jest upieczony.
114
115
felieton SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI
Być albo nie być – oto jest pytanie (cz.2) Niedługo po publikacji cz. 1 „Być albo nie być…” otrzymałem wiele telefonów i maili od myśliwych. Część z nich nazwała mnie… prorokiem. Czy rzeczywiście trzeba nim być, by przewidzieć to, co się właśnie stało z naszym łowiectwem?
O
d kiedy piszę felietony, wielokrotnie podnosiłem kwestię naszej organizacji i panujących w niej zasad. Pewnie część z Was pamięta mój felieton sprzed dwóch lat pt. „Działacze”. Otóż dzisiaj po części powrócę do niego, przy okazji robienia
rachunku sumienia naszej organizacji. Jak już pisałem w cz. 1. tego felietonu, zmiany, które nastąpiły, są następstwem kiepskiej działalności władz naszego Związku i licznych zaniedbań. Jak czas pokazał, nasze liczne protesty i zbieranie podpisów nic nie
116
dały. Ustawodawcy zrobili, co chcieli. Można się spierać, które z tych zmian są bardziej krzywdzące dla nas myśliwych. Czy te dotyczące szkolenia psów myśliwskich? Czy te dające właścicielom terenów możliwość wyłączenia gruntów prywatnych z obwodów łowieckich? Czy inne, które zostały wprowadzone przez ustawodawcę, a podpisane przez Senat i prezydenta RP? Kto zawinił? Na to pytanie spróbujmy sobie odpowiedzieć, analizując działania naszej organizacji, czyli Polskiego Związku Łowieckiego. W poprzedniej części odniosłem się do działań podejmowanych przez PZŁ w kwestii PR przez ostatnie 20 lat. Popatrzmy na media i nasz udział w nich. Po pierwsze, telewizja. Czy nadawanie programu „Ostoja” przez TVP o godzinie 6.00, a finansowanego z naszych środków było wszystkim, na co było nas stać? Pamiętam kiedyś rozmowę z osobą, która miała coś do powiedzenia w tej sprawie. Zapytałem ją, czy nie można nadawać tego programu o jakiejś normalnej porze? Choćby w środku tygodnia, a nie o godzinie 6.00 rano w niedzielę, kiedy każdy normalny obywatel o tej porze śpi. Przecież ten program miał być programem promującym łowiectwo, a nie programem dla osób cierpiących na bezsenność. Dowiedziałem
się wtedy, że emisja tego programu o innych porach byłaby o wiele droższa. Czy w takim razie nie należało spróbować porozumieć się z inną telewizją, w której na dużo lepszych warunkach można było emitować „Ostoję” o lepszej porze? Wrócę jednak do pracy u podstaw, czyli pracy na płaszczyźnie kół łowieckich i zarządów okręgowych, bo tak naprawdę to jest podstawą naszego wizerunku. Przecież większość ludzi patrzy na pracę naszych koleżanek i kolegów na swoim lokalnym podwórku, a nie na to, co robi Zarząd Główny PZŁ. Jak to tak naprawdę wyglądało? Chyba nie najlepiej. Są oczywiście okręgi PZŁ, które można stawiać za przykład, ale to tylko wyjątki od szarej reszty beznadziei. Co prawda w ostatnich kilku latach Zarząd Główny zaczął polepszać wizerunek naszej organizacji, stawiając na młodzież i zmieniając w kilku Zarządach Okręgowych przewodniczących na nowych, młodych i prężnych ludzi, ale w wielu okręgach niestety zostało „stare zło”, które nie przynosi nam chluby. W takich okręgach jak zielonogórski, sieradzki, lubelski czy gorzowski nastąpiły świetne zmiany, co widać od razu po działaniach w terenie. Oczywiście nie wszyscy „starzy” łowczy okręgowi są źli. Jest wielu świetnych fachowców
117
i wspaniałych gospodarzy, którzy wykonali wiele solidnej pracy dla chwały PZŁ. Pozwolę sobie wymienić chociażby Kolegów Łowczych z Kielc, Rzeszowa czy Bielska-Białej. Myślę, że pozbywanie się takich ludzi w imię „dobrych zmian” to strzał w stopę. Powrócę jednak do tych złych przykładów, które są niewątpliwie jedną z przyczyn sytuacji, jaka teraz nastąpiła. Pisałem na początku tego felietonu, że powrócę do tematu „działaczy”. Dlaczego cudzysłów? Bo działaczami byli i są tylko z nazwy. Tak naprawdę większość z nich nic dobrego nie zdziałała, nie mówiąc już o wymiernych efektach ich pracy. Znam wiele przykładów, ale opiszę te, które znam z autopsji. Ponieważ zacząłem wcześniej temat promocji łowiectwa czy bardziej braku tej promocji przez ostatnie 20 lat, opiszę moją przygodę z działaniami w ramach akcji, skądinąd bardzo pożytecznej i dobrze pomyślanej – „Ożywić pola”. Kiedyś przed laty pełniłem funkcję prezesa jednego z kół łowieckich w okręgu nowosądeckim. Wcześniej podejmowano w tym kole próby współpracy z jedną z miejscowych szkół podstawowych, ale starania z jednej i drugiej strony były raczej symboliczne i nie dały żadnych efektów. Postanowiłem więc spróbować z inną szkołą.
W tym celu wybrałem placówkę w Banicy (wioska w Beskidzie Niskim niedaleko granicy ze Słowacją), szkołę, w której w klasach od drugiej do czwartej uczyło się w sumie kilkanaścioro dzieci. Efekt przerósł nawet moje oczekiwania. Podczas kilku wizyt koordynatora akcji Kolegi Mirka Głogowskiego w tejże szkole, postanowiliśmy spróbować czegoś więcej i podjęliśmy jako pierwsi w Polsce współpracę ze szkołą z zagranicy, a dokładnie ze Szkołą Podstawową z Gaboltova na Słowacji. Kilka miesięcy żmudnej, ale przyjemnej pracy miało finał taki, że jako jedna z 60 szkół w całej Polsce Szkoła Podstawowa w Banicy wraz ze mną jako koordynatorem z ramienia PZŁ, dostała się do szerokiego finału. Jakie było moje rozczarowanie, kiedy już po wszystkim, rozmawiając z ówczesnym Łowczym Okręgowym w Nowym Sączu dowiedziałem się, że jego zdaniem „ta akcja jest bez sensu i nie ma większego znaczenia dla polskiego łowiectwa, a poza tym co tu ożywiać, jak przecież w górach jest dużo remiz śródpolnych”. Kilka lat później organizowałem Mistrzostwa PZŁ w Wabieniu Drapieżników, które odbywały się pod patronatem Łowczego Krajowego. Nie dość, że nikt z ówczesnych władz
118
okręgowych nie przyłożył palca w kwestii pomocy przy organizacji tych mistrzostw, to jeszcze znaleźli się tacy, którzy chodzili i namawiali władze kół łowieckich, które brały udział w tej imprezie, do rezygnacji z udziału. Zazdrość, zawiść i brak kreatywności to główny powód upadku naszego wizerunku wśród społeczeństwa. Czy organizowanie imprez typu Hubertus, przez wiele lat niedostępnych dla ludzi z zewnątrz, nie było też jednym z gwoździ do trumny naszej organizacji? Pamiętam jeszcze nie tak dawno Hubertusa w jednym z okręgów południowej Polski, gdzie funkcjonariusze ochrony bronili dostępu ludziom z zewnątrz i nikt oprócz myśliwych nie mógł zobaczyć, co się tam dzieje i jak się „bawi” brać łowiecka. Może to było gruncie rzeczy lepsze rozwiązanie i ktoś, znając zwyczaje i kulturę Kolegów po kilku głębszych, przewidział żałosne skutki tej imprezy? Jak myślicie? Co mogli mówić ludzie z zewnątrz, widząc nietrzymających pionu, sypiących na prawo i lewo „łaciną kuchenną” ubranych w galowe mundury pijanych myśliwych? Dodam jeszcze, że byli w tym gronie tacy, którzy mieli problem nie tylko z trzymaniem pionu, ale i innych fizjologicznych potrzeb… Krótko mówiąc wstyd i hańba.
Tak właśnie według „działaczy” miał funkcjonować nasz Związek? Zamknięty dla społeczeństwa, pewny siebie i pełen przeświadczenia, że nikt nigdy nie będzie w stanie tego zmienić? A jednak komuś się to udało? Szkoda tylko, że na naszą niekorzyść. Winni są właśnie tego typu ludzie, którzy przez długie lata piastowali funkcje, żyjąc w przeświadczeniu, że oni są tylko od czerpania korzyści, od przyjmowania prezentów, odznaczeń, a reszta szarych członków niech robi na ich chwałę. Jakże przykre były te wystąpienia podczas różnego rodzaju spotkań, Hubertusów czy jubileuszów Związku, kiedy o tych, którzy naprawdę zasługiwali na nagrody, odznaczenia czy na zwykłe słowo „dziękuję” nikt nie wspominał, a pierwsi do odznaczeń nadstawiali się ci, którzy nie zrobili nic, za co by im się laury takowe należały. Karygodne były powołania do komisji specjalistycznych w okręgach ludzi nie na podstawie ich wiedzy, kompetencji i doświadczenia, ale ze względu na układy. Do tej pory w wielu miejscach funkcjonują na przykład komisje wyceny medalowej trofeów łowieckich, gdzie na 10 osób jedna posiada uprawnienia do wyceny, a reszta nie mając takich uprawnień, podpisuje się na protokołach wyceny medalowej. Czy to nie
119
była swego rodzaju patologia ? Gdzie „Jasiu” odznaczał „Krzysia”, a „Krzysiu” „Jasia”? „Jasiu” chwalił „Krzysia”, a „Krzysiu” „Jasia” itp. Czy nie jest najważniejsze w naszych szeregach, żeby pewnymi ściśle określonymi sprawami zajmowali się ludzie do tego merytorycznie przygotowani, a nie „kolesie”. Kiedy skończy się dziecinada z tym, że jak „Jasiu” nie lubi „Czesia”, to choćby „Czesiu” był najlepszym specjalistą w jakiejś dziedzinie to weźmie zamiast niego do komisji głupią „Marysię”, bo ona się ładnie do niego uśmiecha i nie będzie mu się sprzeciwiać? Mam czasem wrażenie, że niektórzy mentalnie nie dorośli do sprawowania pewnych funkcji w naszej organizacji. Często z niektórych wychodzi taka drobnomieszczańska, małostkowa bylejakość. Niektórzy sprawiają wrażanie ludzi, których jak się odsunie od pewnych funkcji, to cała nasza organizacja niech runie jak wieża Babel. Pamiętacie niedawny „zryw” zainicjowany przez Darka Dudkiewicza? Dlaczego przyjechało tylko około 3 tysięcy myśliwych do Warszawy? Bo jak się okazuje, wcale się to niektórym „Panom Działaczom” nie spodobało, że jakiś Dudkiewicz zdołał poderwać kilka tysięcy ludzi, a na ich „zawołania” prawie nikt nie reagował. Gdzie byli wtedy ci, co odpowiadają
za te wieloletnie zaniedbania? Znam wielu z nich i jakoś na fotografiach z protestu ich nie widziałem? Gdzie wtedy byli? Czemu nie pomogli w mobilizacji? Dlaczego się do niej nie przyłączyli? Przecież 3 tysiące osób spośród 130-tysięcznej rzeszy myśliwych to zaledwie 2,5%! A może komuś zależało na tym, żeby jednak nie przyjechało za wielu tych, którzy mogą mieć trochę inny pogląd na sprawy łowiectwa, niż ci, którzy je zniszczyli poprzez swoje zaniedbania? Czy oburzenie Andrzeja Brachmańskiego po ponownym (niby tymczasowym) wyborze na Łowczego Krajowego Kolegi Blocha było bezzasadne? Jak Waszym zdaniem w inny sposób może zareagować normalny szary myśliwy, który widząc w telewizji czy oglądając relacje z manifestacji myśliwych w mediach społecznościowych, nie widzi nikogo z naszych władz na czele tejże manifestacji, ale jak było już po wszystkim, to nagle „stare” wraca? Bo co? Bo nie może nikt inny stanąć na czele naszego Związku? Żal mi wielu ludzi, takich jak wspomniany wcześniej Darek Dudkiewicz, Przemek Malec czy Diana Piotrowska, bo to oni potrafili zmobilizować tych, którzy przybyli z różnych stron Polski na manifestację. Czy jednak wszyscy są im za to wdzięczni? Jak widać po
120
pewnych decyzjach Naczelnej Rady Łowieckiej, chyba nie? W chwili kiedy piszę ten artykuł, jest już pewne, że Naczelna Rada Łowiecka wyznaczyła trzech kandydatów na stanowisko Łowczego Krajowego. Kogo wybierze Pan Kowalczyk? Czas pokaże. Miejmy nadzieję, że będzie to dobry wybór dla nas. Trzymam rów-
nież kciuki za przyszłego Łowczego Krajowego, ktokolwiek nim będzie, bo trudne nadchodzą dla nas wyzwania. Myślę, że wspólnymi siłami będziemy mogli dźwignąć nasz Związek „z kolan” i pokazać naszemu społeczeństwu, że nie taki myśliwy straszny, jak go niektórzy malują. Darz Bór!
121
122
123
Wyj
Jeżeli jeszcze nie byliście w Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze na wystawie „95 lat Polskiego Związku Łowieckiego. Łowiectwo w Odrodzonej Rzeczypospolitej i na Ziemi Lubuskiej ”, macie ostatnią szansę. Można ją zobaczyć do 29 kwietnia… TEKST: MARCIN RESZKA ZDJĘCIA: BOGUSŁAW BAUER
yjÄ…tkowa wystawa
R
zadko jest okazja, by w jednym miejscu zapoznać się z tak bogatą kolekcją związaną z kulturą łowiecką. Pięć muzealnych sal wystawowych wypełnionych rarytasami cieszącymi myśliwskie oko. Wśród nich m.in.: wyjątkowe pamiątki, obrazy, czasopisma, plakaty. Takie, których nie zobaczy się gdzie indziej… Dla każdego coś miłego Dla bibliofilów łowieckich i miłośników historii nie lada gratka – dzieła łowieckie dedykowane królom polskim z lat 1663–1754, grafiki Johanna Eliasa Ridingera (1698–1767) oraz kompletny zbiór noworoczników łowieckich z lat 1794–1799. Ciekawostką jest gra chińczyk myśliwski Augusta II Mocnego z pałacu myśliwskiego w Moritzburgu (1713)! Także miłośnicy falerystyki powinni zarezerwować sobie nieco więcej czasu, bo mają tu naprawdę co podziwiać… Na koniec trzeba podkreślić, że te skarby kultury łowieckiej pochodzą z imponujących zbiorów Bogdana Kowalcze i Leszka Szewczyka. Kuratorami cieszącej się popularnością wystawy są Marek P. Krzemień i dr Longin Dzieżyc. My wystawę gorąco polecamy!
126
127
128
129
130
131
KOLEKCJONERSTWO MYŚLIWSKIE FALERYSTYKA
Nazewnictwo kół łowieckich cz. VII Ostatni artykuł kończący cykl „Nazewnictwa kół łowieckich” jest skierowany szczególnie do projektantów odznak czy medali, a także do grona, które je zatwierdza… TEKST: BOGUSŁAW BAUER ZDJĘCIA I FALERYSTYKA: ZE ZBIORÓW BOGDANA KOWALCZE I BOGUSŁAWA BAUERA
M
Przykład 1
y kolekcjonerzy, biorąc medal czy odznakę do ręki patrzymy najpierw na grafikę wykonania, a potem zagłębiamy się w czytanie jej treści. Po rozszyfrowaniu zamieszczonych danych wiemy, jak opisać, i do jakiego działu przypisać dany eksponat. OPISY Niestety, z tym opisem bywa bardzo różnie, na jednych jest umieszczone logo koła i sam napis, jakie to koło, ale nic poza tym…
WKŁ „Żubr” 132
Co wiemy z tego opisu? Domyślamy się, że chodzi o Wojskowe Koło Łowieckie o nazwie „Żubr”, a nie Włodawski Klub Łyżwiarski o nazwie „Żubr”, jednak gwarancji 100-procentowej, nigdy nie ma, że odszyfrowaliśmy odznakę prawidłowo. Wystarczyłoby, żeby projektant umieścił miejscowość np. Szczecinek, wtedy już przynajmniej wiemy z jakiego regionu kraju pochodzi odznaka. Dalsza identyfikacja już jest wówczas nieco łatwiejsza...
my 25 lat. Brak jest podstawowych danych, jeżeli piszemy tylko „25-lecie”. Przykłady można wymieniać i wymieniać, ale nie po to piszę ten artykuł, aby krytykować, tylko raczej pomóc w projektowaniu. Na końcu napiszę, jakie podstawowe dane powinno się umieścić, aby zwykły zjadacz chleba niemający nic wspólnego z łowiectwem, mógł ze zrozumieniem odczytać napis. GRAFIKA Drugie zagadnienie to grafika, a właściwie to, co przedstawia odznaka czy medal. Przykład 1
Przykład 2
XXV lat Koła Łowieckiego „Bekas” Tutaj chociaż już wiemy z opisu, że odznaka Koła Łowieckiego „Bekas” powstała na okoliczność 25-lecia, ale nie podano miejscowości. Ba, nawet nie podano żadnej daty, ale napisano 25-lecie. Pytanie, od jakiej daty liczy-
40 lat WKŁ „ORZEŁ” To, co wyżej opisywałem – brak miejscowości. W nazwie WKŁ jest Orzeł, a co przedstawia rysunek? Ryczącego jelenia byka, no proszę Was skoro 133
nazwa koła brzmi Orzeł to powinien być orzeł, a nie jeleń. Przykład 2
to nazwa amerykańskich podgatunków jelenia. Przykład 3 Jako ciekawostkę przedstawię Wam medal do rozszyfrowania. W następnym wydaniu opiszę, jak doszedłem do tego, co on przedstawia. Łatwo nie było.
60 lat Koła Łowieckiego „Jeleń” 1946–2006 I ponownie brak miejscowości. Patrząc na odznakę, widzę jelenia, ale nie naszego szlachetnego europejskiego, tylko jelenia wirginijskiego (Odocoileus virginianus), który występuje głównie w Ameryce Południowej i jest najważniejszym zwierzęciem łownym Ameryki. Czyż nie powinno się umieszczać naszych zwierząt rodzimych? Osoba, która to projektowała, widać, nie zna się na łowiectwie, jeleń to jeleń bach pierwszy lepszy, jaki tylko się znalazł, ale zastanawiam się kto zezwolił na puszczenie takiego bubla? W przykładzie pokazałem również monografię, na której widnieje Wapiti (Cervus elaphus canadensis). Wapiti
60 lat, DARZ BÓR, wizerunek wieniec jelenia byka
1923 TUR – JELEŃ 1922, na dole napis WARSZAWA, wizerunek łosia
134
Jeśli chcecie, aby Wasza odznaka lub medal był czytelny, podaję parę propozycji: Nazwa koła – Koło Łowieckie „Łoś” lub KŁ „Łoś”, nr koła, jeśli posiada. Nazwa miejscowości – Gostynin. Data lub daty – same daty: 1922 – 2012 lub 90 lat, ale podajemy datę powstania koła: 1922. Wizerunek – jeśli KŁ „Łoś”, to wizeru-
nek łosia. Mogą być same rosochy lub medalion, ale aby przypominało to łosia. Można również umieścić logo koła, jeśli takowe posiada. Przy medalu jest jeszcze druga strona, czyli rewers, na której można umieścić, co chcemy, aby miało to jakiś „smak myśliwski”. W przykładzie pokazano ślad łosia oraz nazwy koła, jakie miało od 1922 r. Można umieścić na przykład nasz domek myśliwski, rzekę, która przepływa przez obwód, zarys obwodu łowieckiego, logo PZŁ, kapliczkę św. Huberta, którą posiadacie. Dowolność w temacie jest duża. Mówimy tu tylko o medalu na okoliczność jubileuszu koła, inaczej będzie wyglądał medal np. za zasługi dla koła, pamiątkowy, limitowany itp. Na koniec mojej serii poświęconej falerystyce – nazewnictwu kół łowieckich proszę Was, drodzy Czytelnicy o pomoc w rozszyfrowaniu odznak, które są w zbiorze, ale nieskatalogowane. Może wiecie, z jakiego okręgu PZŁ i z jakiej miejscowości pochodzą (przykłady na następnej stronie). Piszcie na bogus@lowiecki.pl Darz Bór!
135
136
137
138
139
140
141
142
143
144
145
146
147
148
149
70 lat KŁ „Drw
W poprzednich numerach prezentowaliśmy monografię KŁ Drwęca. W tym wydaniu podsumowujemy obchody jubileuszu 70. rocznicy powstania Koła Łowieckiego „Drwęca” w Ostródzie, które zwieńczono 16 lutego Walnym Zgromadzeniem Członków Koła TEKST: ANDRZEJ ZŁOTOWSKI ZDJĘCIA: GAZETA ŁOWIECKA
węca”
U
roczystości jubileuszowe rozpoczęły się 5 listopada 2016 r., uroczystym polowaniem hubertowskim w łowisku Samborowo. Tego dnia, jak co roku w listopadzie, myśliwi zebrali się przed pamiątkowym kamiennym obeliskiem, na którym widnieje napis: „myśląc o tych, którzy tak bardzo ukochali knieję”. Te coroczne spotkania to jeden z elementów życia organizacyjnego, poświęcony pamięci kolegów, którzy tworzyli gospodarkę Koła, począwszy od burzliwych lat powojennych aż po dzień dzisiejszy. To dzięki nim dziś my, współcześni, czerpiemy tak dużo zadowolenia, oglądając w naszych łowiskach gatunki zwierzyny, które zaraz po wojnie uznawano za wymierające.
budowaniu podwalin pod gospodarkę łowiecką w powiecie ostródzkim. Pierwszym prezesem, a jednocześnie założycielem Sekcji Myśliwskiej, był ówczesny naczelnik (dyrektor) ZNTK – Jan Górny. Pozostali członkowie to: Tadeusz Górecki – pełniący obowiązki sekretarza sekcji, Józef Kołaczyński, Józef Makowiecki, Walenty Gronek, Ignacy Szelążek, Józef Mickiewicz i Aleksander Wołoszynowicz. Wszyscy oni przybyli do Ostródy w ostatnich dniach marca 1945 roku z Kurpiów i Mazowsza, na podstawie tak zwanego nakazu pracy. Myśliwi ci prowadzili swoją gospodarkę w okolicach Tyrowa, Samborowa, Turznicy, Kraplewa, Szyldaka, Pietrzwałd, Dąbrowna i Zybułtowa. Już w roku 1947 Sekcja znacząco powiększyła swoje szeregi i zmieniła dotychczasową nazwę na Koło Miłośników Łowiectwa przy ZZK Ostróda (tu ZZK – Związek Zawodowy Kolejarzy). W roku 1954, podczas wdrażania w życie Dekretu z dnia 29 października 1952 roku (Dz.U.nr 44 poz. 300), Koło otrzymało w dzierżawę cztery obwody łowieckie, których granice pozostały do dziś prawie niezmienione. W ciągu kolejnych lat kolejarze, dotychczasowy główny człon personalny Koła, przyjmowali w swoje szeregi przedstawicieli innych zawodów i grup społecznych.
Jeszcze raz historia… Każdy jubileusz to najlepszy czas do przeprowadzenia swoistych przemyśleń i obrachunków z historią. Myśliwi ostródzkiej „Drwęcy” mają wiele powodów do tego, aby cieszyć się swoimi osiągnięciami. Już z chwilą stworzenia Koła, a właściwiej jest tu użyć jego pierwotnej nazwy: Sekcji Myśliwskiej, jaka powstała przy Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Ostródzie, zrzeszeni w niej członkowie, a było ich ośmiu, rozpoczęli działalność polegającą na mozolnym
152
153
W tym okresie do grona myśliwych wstępuje szczególnie dużo wojskowych. W 1966 roku, podczas trwania uroczystości związanych z otwarciem domku myśliwskiego, członkowie Koła podejmują decyzję o kolejnej zmianie nazwy na: Koło Łowieckie Przy ZZK „Kolejarz” w Ostródzie. Posiadanie Domku, pierwszej siedziby Koła, ulokowanego w sercu ostrowińskich lasów, przez które rozciąga się malownicza dolina rzeki Drwęcy, spowodowało, że myśliwi przejęli na siebie wiele inicjatyw związanych
z propagowaniem łowiectwa w formach do tej pory niestosowanych. W leśnych plenerach organizowane były konkursy, szkolenia i spotkania różnych społeczności, ale przede wszystkim w swojej siedzibie myśliwi gościli przedstawicieli kół z całego ówczesnego województwa olsztyńskiego. Koło „Kolejarz” zajmowało wówczas jedno z czołowych miejsc pośród najlepiej działających kół w województwie. W 1972 roku, pod patronatem Powiatowej Rady Łowieckiej w Ostródzie, staraniem i ze
154
środków finansowych pochodzących od myśliwych pięciu kół z rejonu Ostródy, podjęto działania zmierzające do wybudowania strzelnicy. Już w rok później powstał bardzo nowoczesny jak na tamte czasy obiekt sportowo-szkoleniowy, którego otwarcie zbiegło się z pierwszym hucznie obchodzonym jubileuszem Koła, a przy tym z 50. rocznicą powstania Polskiego Związku Łowieckiego. Jesienią 1973 roku została otwarta pierwsza w historii Ostródy Wystawa Łowiecka. Towarzyszyło jej ogromne zaintereso-
wanie ze strony społeczeństwa miasta, jak i jego okolic. Sama wystawa była tylko jednym z elementów jubileuszu. W tym roku bowiem odbyły się dwa bale i kilka imprez towarzyszących. Jedną z nich było uroczyste Walne Zgromadzenie, na którym członkowie Koła podjęli uchwałę, na mocy której zmieniona została po raz kolejny i jak do tej pory ostatni, nazwa Koła. Myśliwi, których stan osobowy od dawna już nie był kojarzony ze środowiskiem kolejarzy, postanowili nadać swojej organizacji nazwę
155
bardziej wzniosłą i bliską wszystkim tym, którzy swoje myśliwskie serca i dusze ulokowali w nurtach wijącej się przez trzy obwody łowieckie rzeki Drwęcy. Od tej pamiętnej chwili nazwa brzmi Koło Łowieckie „Drwęca” w Ostródzie. Lata 70. i 80., aż do pamiętnego 1995 r., kiedy to Sejm Rzeczpospolitej uchwalił znowelizowanę ustawę – prawo łowieckie, to pasmo wielu sukcesów organizacyjnych. Powstało niezliczenie wiele pomysłów i inicjatyw. Wyrosły trwające do dzisiaj zwyczaje i tradycje, zarówno te organizacyjne, jak i społeczne. Niestety trzeba też zauważyć, że z chwilą przejęcia na mocy nowej ustawy obowiązków związanych z szacowaniem i pełną odpłatnością za szkody powodowane przez zwierzynę łowną i to zarówno w polu, jak i w lesie, myśliwym zaczęło brakować pieniędzy na realizowanie nowych przedsięwzięć. Z powodu skromnych środków, jak i z obawy o niepewne jutro, nigdy nie udało się wdrożyć programu ochrony zwierzyny drobnej, w tym kuropatw i zajęcy, które jeszcze w latach 80. z powodzeniem zamieszkiwały łowiska Koła, a dziś budzą jedynie nostalgiczne wspomnienia odchodzącego pokolenia myśliwych. Minęło już wiele lat, odkąd przybyli na nasze tereny osiedleńcy, zbudowali swój ukocha-
ny Związek. Kształtowali go zawsze zgodnie z własnym sumieniem i wspólnym społecznym interesem. Dbali przy tym o zachowanie nieskazitelnego piękna rodzimej przyrody, fauny i flory Mazur. To oni pierwsi nauczyli nas sposobu poruszania się w lasach i na polach, tak aby uprawianie łowiectwa nie czyniło nikomu szkody i nie kojarzyło się tylko z pozbawianiem życia zwierząt. Jakże wiele pracy trzeba było włożyć, aby w łowiskach, obok zwierzyny, tej od lat związanej z mazurskim biotopem, mogły pojawiać się rodzime, odbudowujące się gatunki. To właśnie za ten ogrom starań mozolnie wkładanych w budowanie gospodarki łowieckiej, myśliwi KŁ „Drwęca” otrzymali w 2011 r. od władz swojego Związku najwyższe odznaczenie, jakim jest łowiecki „Złom”. Łowieckie refleksje Każdemu szczęściu jednak towarzyszy i odrobina goryczy. Niestety, nie wszyscy współcześni doceniają rolę myśliwego – społecznika, który od pokoleń wykonując swoje łowieckie zadanie, poświęcał swój czas, a niejednokrotnie i swoje największe wartości, w zamian za otrzymanie tylko tej jednej, jedynej nagrody, jaką jest możliwość oglądania z bliska wszyst-
156
157
kich pór roku, które niczym doskonały artysta, zmieniają oblicza naszych łowisk. Współcześni chroniczny brak czasu, pogoń za pieniądzem i karierą powodują, że nie wszystkim obecnie żyjącym wydaje się prawdopodobnym, aby dobrodziejstwa narodowej przyrody, z których będą korzystały przyszłe pokolenia, grupka ludzi gotowa jest stale własnym staraniem budować i bronić, nie sięgając przy tym do wspólnych narodowych środków! Taką właśnie dozą realizmu, w dniu 16 lutego 2018 roku, z okazji zwieńczenia jubileuszu 70-lecia Koła Łowieckiego „Drwęca” w Ostródzie, podzielili się zebrani myśliwi i ich goście. Uroczyste Walne Zgromadzenie Członków Koła, odbyło się w sali reprezentacyjnej ostródzkiego zamku. Przybyli na nie przedstawiciele organizacji samorządowych, przedstawiciel Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie, przedstawiciele wszystkich czterech nadleśnictw, w obrębie których Koło prowadzi swoją działalność. Przybyli przedstawiciele okręgowych władz łowieckich w Olsztynie oraz łowczy Rejonu Ostróda. Myśliwi zaprosili także Kolegów, którzy reprezentowali sąsiadujące koła łowieckie, w tym: „Batalion” w Ominie, „Dzięcioł” w Miłomłynie, „Grunwald” w Ostródzie,
„Lis” w Ostródzie, „Jeleń” w Olsztynie, „Kormoran” w Olsztynie, „Leśnik” Stare Jabłonki, a także „Hubertus”, „Słonka” i „Ryś” z Morąga oraz „Łabędz” w Małdytach, a także wielu tych, którzy z Kołem współpracują i sympatyzują. Zebranie miało uroczysty charakter. Zarówno prezes, kol. Andrzej Dobrzyński, jak i łowczy Koła kol. Andrzej Śliwa, zapoznali zebranych najpierw z historią, a następnie z gospodarką łowiecką, jaką Koło w swoich obwodach prowadzi od 70 lat. W treści wygłoszonych referatów nie zabrakło słów uznania dla Kolegów, którzy Koło tworzyli i prowadzili aż po dzień dzisiejszy. W przemówieniu wymieniono nazwiska wszystkich prezesów odpowiedzialnych przez lata za całokształt życia organizacyjnego. Byli to: Jan Górny – założyciel Koła, następnie Stefan Nowel, Walenty Gronek, Józef Mickiewicz, Bronisław Ratajczak, Kazimierz Ruczyński, Andrzej Gmitrzak, Jan Zacharczuk, Stanisław Czernik, Leonard Suski, Aleksander Cudakiewicz, Roman Trypucki, Adam Kędziora i obecnie pełniący funkcję prezesa Zarządu Koła – Andrzej Doborzyński. Nie zabrakło także i odznaczeń. Z okazji jubileuszu, decyzją Walnego Zgromadzenia Koła, popartego akceptacją Kapituły Odznaczeń Łowieckich, Medale Zasługi Łowieckiej otrzymali:
158
159
Andrzej Śliwa – medal złoty; Ireneusz Samsel i Zygmunt Pawlina – medale srebrne, Jarosław Barczuk, Tadeusz Budny, Adam Bursztynka, Marcin Kruszewski, Wiesław Pańczak, Antoni Połocki i Remigiusz Trafny – medale brązowe. Odznaczenia wręczył sekretarz Okręgowej Mazurskiej Rady Łowieckiej w Olsztynie, Tadeusz Popiel. Bardzo wzruszającym i zarazem wzniosłym elementem uroczystości było wręczenie przyznanego przez Walne Zgromadzenie Tytułu Honorowego Członka Koła. Ten zaszczytny tytuł powędrował w ręce Leonarda Suskiego, wieloletniego członka Koła i jego prezesa w latach 1974–1989. W dalszej części głos zabrali: Marszałek Województwa Warmińsko–Mazurskiego Marek Gustaw Brzezin, Sekretarz Mazurskiej Okręgowej Rady Łowieckiej, nadleśniczowie i przedstawiciele zarządów kół przybyli na tę uroczystość. Wszyscy mówcy pogratulowali myśliwym ostródzkiej „Drwęcy” zarówno za wzorowo prowadzoną gospodarkę łowiecką, jak i działania edukacyjne w sferze krzewienia łowiectwa wśród okolicznej społeczności, a przede wszystkim wśród dzieci i młodzieży szkolnej. Myśliwym życzono dalszych osiągnięć gospodarczych, a całej łowieckiej organizacji wiele spokoju i podjęcia
samych trafnych decyzji podczas parlamentarnego kształtowania nowych ustaw, dotyczących Polskiego Związku Łowieckiego. Wyróżnieni myśliwi oraz zaproszeni goście otrzymali od członków Zarządu wydane specjalnie na tę uroczystość monografie poświęcone 70. rocznicy Koła. Dla wszystkich zebranych podczas uroczystości zaprezentowano wyświetlaną na ekranie Kronikę Koła, która doczekała się także wersji elektronicznej. Na zakończenie prezes zaprosił wszystkich obecnych na ciastka i kawę, przy której, w scenerii łowieckich tematów, bo przecież myśliwi zawsze mają o czym ze sobą rozmawiać, nie zabrakło także merytorycznej dyskusji dotyczącej przyszłości naszego Związku i zagrożeń spowodowanych szerzącym się w polskich łowiskach ASF. Jeszcze o Kole… Koło Łowieckie „Drwęca” w Ostródzie skupia dziś w swoich szeregach 77 myśliwych. Są wśród nich przedstawiciele różnych zawodów i grup społecznych. Dużą grupę, bo aż 27 osób stanowią rolnicy i leśnicy. Myśliwi prowadzą swoją gospodarkę w czterech obwodach łowieckich położonych w dwóch gminach: Ostróda i Grunwald. Ogólna powierzchnia dzier-
160
żawionych obwodów to 24 646 ha, z czego zaledwie 4890 ha to powierzchnia leśna. Większość stanowią pola uprawne, na których wysokość wypłacanych odszkodowań łowieckich w roku obrachunkowym zamyka się kwotą kilkudziesięciu tysięcy złotych. W rejonach polowań myśliwi pozyskują rocznie około 80 sztuk jeleni, 230 saren i aż przeszło 500 dzików.
Zwierzyna drobna to przede wszystkim kaczka krzyżówka i lisy. Obecnie Kołem kieruje czteroosobowy zarząd w składzie: Andrzej Doborzyński – prezes; Andrzej Śliwa – łowczy Koła; Andrzej Złotowski – sekretarz zarządu i Henryk Ruciński – skarbnik Koła. Darz Bór!
161
Bajki edukacyjne O LISIE I JEGO PRZYJACIELU ZAJĄCU TEKST: ALICJA FRUZIŃSKA
Z
a pagórkiem, który powstał z wykrotu, co dawno w próchno się zamienił, pod wierzbą, co witkami ziemię zamiata, mieszkał sobie w jamie lis Wiktor ze swoją rodziną. Jego cichym przyjacielem jest stary zając, szarak o imieniu Karol. Zając Karol, samotnik na swoich włościach, codziennie kawałek swojej
okolicy pilnował, wonną koniczynę skubał, na słońcu turzycę wygrzewał, słupka stawał, słuchami strzygł i nadsłuchiwał, co gdzie zapiszczy, co gdzie się poruszy… Za to lis Wiktor – rudy spryciula, nieraz miał chrapkę na zająca. Wielokrotnie go obserwował, robił na niego zasadzki, skradał się niepostrzeżenie, ale Karol jak to na starego gacha przystało, nie był
w ciemię bity. Zważał na lisie podchody i zawsze w porę udało mu się umknąć sprzed ostrych kęsów. I tak trwała ta lisia zabawa w podchody, a zajęcza przezorność nie pozwalała na zakończenie harców. Zawsze w ostatniej chwili szarak stawał słupka i następnie szybko pomykał, nie dając szans rudej przecherze... A lisiura już z biegiem wiosen przyzwyczajony do takiej zabawy dawał spokój szarakowi. Przemykając obok, spotykali się wzrokiem i wiedzieli, że jedno do drugiego czuje nić sympatii. Lata mijały i z tej wzajemnej niechęci i wrogości narodziła się przyjaźń. Nikt z leśnych mieszkańców nie mógł tego pojąć. Lis i zając – przyjaciele na całe życie! Las przekazywał opowieści starej łani Zośki, jak to kiedyś z wieczora na polanie, co soczystą trawą jest porośnięta, spotkała Karola, który kicał pośród kępek ziół zajęty przysmakami. Nie zważał na nic. Interesowało go tylko, co miał przed swoimi strzyżami. Nagle polanę bezszelestnie przeciął cień. To puchacz Bubo wybrał się na łowy. Ten bezwzględny pierzasty drapieżnik, co wśród drobniejszej zwierzyny wywoływał strach, patrolował wszystkie leśne polany. Nazywali go Szybki Bubo, bo nigdy nie było wiadomo, skąd i z jaką prędkością nadfrunie...
Jak zawsze lis Wiktor wracał z łowów – kierował się na polanę, aby przywitać się ze znajomym. Był w połowie drogi, jeszcze znaczył teren, aby było wiadomo, że to on tu ma lisie terytorium, jeszcze pogonił za tłustą nornicą i powoli zbliżał się do znajomej okolicy. W tym momencie wyprzedził go cień Szybkiego Bubo – puchacza, który żadnemu zającowi nie darował. Wystraszył się Wiktor i zmartwił o przyjaciela. „Zając zającem, ale znamy się tyle wiosen” – pomyślał i szybko sznurował na polanę. Dotarł w ostatniej chwili, kiedy to Bubo zniżał lot nad zaskoczonym zającem. Karol ze strachu nie wiedział, co zrobić. Położył słuchy po turzycy, wytrzeszczył gały, przywarował przy ziemi i czekał na najgorsze. Lis wpadł na polanę na swoich stawkach jak torpeda. Zakręcił kitą, wyhamował i wiedział, że nie ma czasu na inną reakcję – po prostu zaczął szczekać. Wszystko umilkło, polanę przeciął głośny szczek lisa. Wiktor szczekał jak oszalały, co obudziło z odrętwienia szaraka Karola. Jednocześnie puchacz Bubo, nie spodziewając się takiego obrotu sytuacji, skierował swój lot w korony drzew, boleśnie plącząc się w gałęziach. Wszystko co żywe, czmychnęło w gęstwinę, tylko stara łania Zośka co wiele wiosen przeżyła, wiedziała,
że zagrożenie minęło i z ciekawością obserwowała sytuację.
przyjaźni warto odpuścić wiele… I tak było. Co wiele razy potwierdziła łania Zośka, co już niejedną wiosnę spędziła na obserwacji tych cichych przyjaciół. A że z powodu jej starości wersja tej opowieści co raz to inna była, to i nie dziw, że z każdym opowiadaniem wiele zwierzaków ją słuchało i dumało, jak tu prawdy mało.
Szarak Karol ze strachu pomykał, świecąc omykiem wśród traw. W kilku susach na swoich długich skokach pokonał polanę, nie wierząc, że tak dał się podejść. „Uff, zagrożenie minęło – już nigdy nie będę tak ryzykował” – pomyślał i przycupnął pod krzaczkiem. Wiktor, dumny ze swojej akcji ocalenia przyjaciela, zaczął go poszukiwać. Ale jak to lis skradał się po cichu i nieważne, że już od dawna bez złych intencji, mimo to ponownie wystraszył szaraka. Tego już było za wiele... Karol zebrał się na odwagę i dalej mierzyć się z lisem Wiktorem. Tyle wiosen omijali się z daleka, a teraz w przypływie złości i strachu obaj stanęli naprzeciwko siebie. Jak stanęli, tak zostali – jak to lis i zając, ale tylko w bajce – jeden przycupnął, położył słuchy, nasrożył strzyże i czekał, co się wydarzy. Drugi wyprężył dumnie kitę, delikatnie dygocząc kwiatem, czując napięcie – bo przecież przed nim zając siedział. Został w bezruchu. Tak minęło wiele chwil i… emocje opadły. Karol, gach stary, już pewien swojego przyjaciela powoli oddalił się na nocny spoczynek, a lis tym razem z dumą odszedł do nory, wiedząc, że dla takiej cichej
164
165
Kurka wodna, czyli łyski pod obserwacją
Łyski popularnie nazywane są kurkami wodnymi. W Europie, w tym w Polsce, są najliczniejszymi przedstawicielami gatunku z rodziny chruścieli: Fulica atra linnaeus. Warto im się przyjrzeć… TEKST I ZDJĘCIA: VIOLETTA NOWAK
Ł
yska to dość pospolity gatunek, i choć bywa uważana za kaczkę, jako przedstawiciel chruścieli nie jest z nią nawet spokrewniona. Łyski występują w czterech podgatunkach, zasiedlają strefy klimatyczne umiarkowane, żyje zarówno na równinach Eurazji, jak i w północnej Afryce, Indiach i południowo-wschodniej Azji, w Australii, Nowej Gwinei, Tasmanii, Nowej Zelandii, a także na wyspach Archipelagu Sundajskiego.
ków wodnych, w Polsce to gatunek pospolity. Stada łysek są liczne, lokalnie nawet bardzo liczne. W okresie wędrówek łyski zbierają się w stada liczące tysiące ptaków, aby wspólnie przetrwać jesienią przelot na południe lub zachód Europy, a także aby przylecieć na lęgi we wczesnej porze wiosennej. Co ciekawe, coraz częstszym zjawiskiem jest pozostawanie łysek w Polsce na zimę. Zimujące łyski spotyka się w całym kraju, szczególnie duże zagęszczenia są na niezamarzających, podgrzewanych zbiornikach wodnych, gdzie woda ogrzewana jest kolektorami komunalnymi oraz przy zrzutach gorącej wody z elektrowni. Łyska lubi zaciszne zbiorniki wodne przy linii brzegowej porośnięte trzcinowiskami, jeziora, stawy, starorzecza, jak również osiedla się blisko siedzib ludzkich, w parkach miejskich również spotyka się łyski. W Polsce są tereny, gdzie ptaki te osiągają znaczną liczebność. Spotyka się duże rozmieszczenie populacji łysek w Parku Narodowym Ujście Warty, w bliskości stawów hodowlanych w okolicach Milicza, obserwuje się również sporą liczebność łysek w dolinie Narwi. W tych miejscach są dominującymi ptakami wśród lokalnej awifauny. Wędrowna łyska przylatuje do Polski
U nas im dobrze W Polsce łyska gnieździ się w całym kraju, z wyjątkiem gór, zamieszkuje wszelkie słodkowodne i słonawe zbiorniki wodne, szczególnie te zarośnięte trzciną, sitowiem, z niedużymi oczkami czystej wody. Można ją zaobserwować w zbiornikach wód stojących, a także wolno płynących, z dobrze rozwiniętą roślinnością strefy brzegowej. Liczebność tego gatunku w Polsce jest szacowana na 140 000 – 260 000 par. Część ptaków prowadzi tryb osiadły, jednak większość migruje na zimę. Tysiące osobników migrują na zimowiska w południowej i zachodniej Europie, na jeziora alpejskie, ale zimowiska łyski są też w okolicach Morza Śródziemnego. Jest ona jednym z najczęściej spotykanych pta-
168
w marcu lub w pierwszej połowie kwietnia, odlatuje od października do listopada.
tu łagodny klimat nawet w mroźne zimy. Przez to, że te zbiorniki wodne są wolne od lodu i zmarzliny, przyciągają ptactwo wodne. Doskonale radzą tu sobie łyski, gromadząc się w olbrzymie stada. Niestety, przez nadmierne zagęszczenia ptaków, miejsca takie nie zawsze są dla nich bezpiecznym schronieniem, przyciągają bowiem drapieżne ptaki oraz ssaki, które traktują te ptasie zgrupowanie jako… obficie zaopatrzoną na zimę spiżarnię. Zimowe obserwacje ornitologiczne potwierdzają m.in. duże zgrupowania orła bielika, będącego stałym bywalcem okolic Elektrowni Dolna Odra. Stada łysek, ka-
Cały rok pod obserwacją Obserwacje łyski są możliwe nawet przez okrągły rok. W Lubuskim, gdy mroźna zima skuje lodem koryto rzeki Warty, w okolicy kolektora należącego do gorzowskiej mleczarni obserwowałam zimą duże stada łysek żerujących na niezamarzających płyciznach, podobnie jest w okolicach Elektrowni Dolnej Odry. W miejscu, gdzie z elektrowni następuje zrzut gorącej wody, panują wyjątkowo korzystne warunki dla ptaków wodnych. Tworzy się
169
czek, łabędzi, czapli, traczy i innych przyciągają głodne drapieżne ptaki z najdalszych okolic. Systematycznie podrywane w powietrze zmarznięte i osłabione ptaki wodne oraz zaczepne prowokujące do ucieczki ataki ptaków drapieżnych – takie sceny można tu często zobaczyć…
które służą do pływania i zastępują jej błonę pławną. Łyskę obserwuje się wyłącznie na wodzie, prawie wcale nie wychodzi na ląd. Ciało łyski jest zaokrąglone, przystosowane do pływania na otwartej wodzie. Łyskę łatwo rozpoznać, na czole ma charakterystyczną nagą narośl w kształcie blaszki, zwaną łysiną, barwy białej, tak jak jej dziób. Dziób łyski jest zupełnie inny niż u kaczek, jego budowa jest wąska, zakończona na ostro. Ton upierzenia jest w kolorze łupkowato-czarnym, spód ciała jest jaśniejszy niż wierzch. Dymorfizm płciowy u łyski jest prawie niezauważalny, bardzo trudno jest odróżnić samca
Charakterystyka łyski Łyska jest krępej budowy, ma długość ciała od 35 do 42 cm, rozpiętość skrzydeł wynosi od 70 do 80 cm, masa ciała średnio wynosi od 600 do 1200 g. Obie płci są ubarwione jednakowo. Jej nogi są zielono-szare, palce zaopatrzone w płaty skórne,
170
od samicy. Samiec łyski jest nieco większy od samicy, jednak to nie jest podstawą do oceny płci. Istnieje prosty sposób oceny płci u martwych ptaków, na podstawie gruczołów płciowych. U samców są jądra – wielkości 4 mm, podobne do dwóch ziarenek grochu. U samic – jajnik. Ma postać groniastą, która jest większa od jądra samca. Opisane narządy płciowe mieszczą się na grzbiecie ciała. W porze letniej młode różnią się od rodziców, są jaśniejsze od nich, młodociane są brązowawe, z „białawą twarzą” wraz z przednią częścią szyi. Nie mają płytki czołowej, w miarę dojrzewania zaznacza się coraz wyraźniej blaszka czołowa, która jest mniejsza i ciemno zabarwiona. U łyski pod względem klasy wiekowej wyróżniamy ptaki młode, do 1. roku życia, i ptaki dorosłe, po 1. roku życia. Podstawą oceny wieku jest kolor tęczówki, który u osobnika młodego jest brązowy, a u dorosłej łyski czerwony. Jednak oceny wieku można dokonać w bardzo krótkim czasie po strzale, ponieważ dość szybko tęczówka ulega zmętnieniu. Najdłużej żyjąca łyska, jaką człowiek oznaczył, miała 18 lat. Obserwując łyski z bliska, dobrze widać jej charakterystyczny sposób pływania. Porusza głową i jednocześnie pracuje nogami.
Pływa płytko, zanurzając się. Gdy nurkuje po pożywienie, zanurza głowę pionowo. Gdy jest spłoszona lub gdy ucieka przed nagłym niebezpieczeństwem, biegnie po wodzie, machając skrzydłami, i choć dobrze lata, nie podrywa się do lotu. Przed startem zmuszona jest do długiego rozbiegu, robi to jednak niezdarnie. Na swych szerokich, zaokrąglonych skrzydłach rozpoczyna lot, przy tym wyciąga do tyłu swe długie nogi. Łyska i jej menu Żywi się pokarmem mieszanym, choć preferuje pokarm roślinny, zjada glony z powierzchni zakorzenionych roślin wodnych, makrofitów zwanych też makroflorą (pałka wodna, tatarak, rdestnica). Zbiera pokarm w wodzie, gruntując, nurkuje do głębokości 6,5 metra, również potrafi, podskakując nad wodę, zerwać liście roślin nadwodnych, do wysokości około 0,5 metra nad powierzchnię wody. Jej pokarmem są wszelkie bezkręgowce, drobne kręgowce, ikra ryb, skrzek żab, glony. Zjada także zielone, delikatne części roślin, ich nasiona. W jej menu są różne wodne zwierzęta. Zimą pokarmem są racicznice oraz inne małże, glony, jak również odpadki roślinne pochodzenia komunalnego, a nawet padłe ryby. W porze lęgo-
171
wej – maj, czerwiec, do lipca włącznie – pisklęta karmione są wyłącznie bezkręgowcami.
pchnąć go w bok. Walka między nimi jest coraz bardziej zaciekła, obrona terytorium szybko staje się widowiskową walką życia. Każdy z nich walczy do upadłego, trwa głośny spektakl. Woda wokół strzela uderzana skrzydłami i łapami. W trakcie toków jeden z samców, bardziej osłabiony, ostatkiem sił bierze nogi za pas. Ratując się ucieka w trzciny. Zwycięzca, osiągając cel, pływa z podniesioną szyją wokół samicy, krąży wokół niej. To zachowanie utrwala istniejące więzi między parą. Łyski ze swych lęgowisk przepędzają skutecznie wszelkie inne ptaki wodne, powodem jest ograniczanie możliwego zagrożenia dla nich samych. Obecność kaczek lub łabędzi zwiększa ryzyko. Czasem, rzadko, spotkać można w towarzystwie stada łysek parę łabędzi, które nic sobie nie robią z wrzawy, jaką wokół czynią łyski. Na zbiornikach wodnych zajętych przez łyski jest cały czas ruch i hałas wywołany czynnościami związanymi z przyszłymi lęgami.
W obronie rewiru Wczesną wiosną rozpoczyna się pora lęgowa łysek. Już pod koniec marca zaczynają się toki w zbiornikach wodnych. Pary łysek bronią swoich rewirów, są bardzo bojowe, przepędzają skutecznie każdego intruza, który pokaże się na ich terenie. Często dochodzi do prawdziwych potyczek z byle powodu, nawet z sąsiadującym łyskami. Każdy ptak stanowi bowiem zagrożenie dla lęgu. Na granicy rewirów lęgowych często dochodzi do utarczek, zarówno między samicami, jak i samcami. Gdy zaczyna się sprzeczka, samce zbliżają się do siebie w wyprężonych postawach, ich nastroszone pióra są mową ciała. Demonstrowana postawa jest bojowa, uniesione skrzydła optycznie powiększają sylwetki, powiększa się wręcz cała postać. Każdy z przeciwników podnosi przednią część ciała, uderzając łapami w wodę, czyniąc hałas. Woda się rozpryskuje. Przekonani o swej sile, rzucają się na siebie chwytając za dzioby. Ciało unoszą nad wodę – kopią przeciwnika, przy jednoczesnym uderzaniu skrzydłami. Nacierają na siebie wzajemnie, aby zatopić przeciwnika lub
W bezpiecznych gniazdach Łyski budują pływające platformy, które są dobrze ukryte wśród przybrzeżnych wodnych roślin, takich jak trzciny, tatarak i pałka. Duże gniazdo budowane jest z materiału roślinnego
172
– umieszczają je na złamanych źdźbłach, opierając na roślinnej podstawie ze starych pędów krzewu, wśród trzcin, jak również bezpośrednio na powierzchni wody. Gniazdo zaopatrzone jest w rampę ułatwiającą wejście do niego. Wybieranym miejscem lęgu mogą być zatoczki gęsto porośnięte wodną roślinnością, w niewielkiej odległości od otwartego lustra wody. Para łysek buduje jedno lub dwa gniazda dodatkowe, które służą jako miejsce odpoczynku, nocowania. W czasie lęgów samiec właśnie tam nocuje. W ciągu roku para wyprowadza średnio dwa lęgi, czasem dochodzi
do trzech. W kwietniu samica składa średnio 5–15 jaj. Gdy złoży ostatnie jajo, para łysek na zmianę rozpoczyna wysiadywać. Pisklęta już po dwóch dniach pływają, a po kilku dniach od wylęgu opuszczają gniazdo. Rodzice troskliwie wodzą młode. Gdy mają one 3 tygodnie, samodzielnie nurkują. Po 5 tygodniach samodzielnie potrafią się wyżywić, po 8 tygodniach są niezależne od rodziców oraz są całkowicie lotne. Gdy z pierwszego lęgu usamodzielnią się młode, para natychmiast przystępuje do następnego lęgu. Samiec zajmuje się młodymi z pierwszego lęgu, opiekuje się nimi, wodzi je, w tym czasie
173
samica wysiaduje następne jaja. Gdy w czasie lęgu, para go utraci, natychmiast przystępują do kolejnego lęgu, a w razie kolejnej straty może tak być aż do lipca włącznie. W czasie trwania lęgów łyski często tracą swe młode, pomimo skrytego trybu życia i ukrywania się w gąszczy wodnych roślin. Przyczyniają się do tego ich wrogowie: ptaki i ssaki drapieżne. Ciekawostką są nienaturalnie duże zniesienia jaj na platformach u łysek, jakie czasem się spotyka. Stwierdzono, że łyski tracą swe lęgi nie tylko z powodu agresywnego zachowania czy polujących na nie drapieżników, szczególnie wydr, ale też norek i lisów, które polują na jaja i młode. Często łyski tracą swe lęgi, gdy platformy lęgowe wskutek utarczek ulegają zniszczeniu. Wówczas łyski podrzucają swoje jaja, dokładając je do sąsiadujących gniazd. Nie zważając nawet na fakt, kto jest ich właścicielem. Zdarza się, że podrzucają jaja swojemu największemu wrogowi – błotniakowi stawowemu.
Ścieki komunalne wpływające do rzek i jezior powodują przeżyźnienie, następuje wzrost roślinności wodnej i glonów. Jest to sytuacja pozytywna dla żerujących na powierzchni wody ptaków. Następująca eutrofizacja polepsza warunki żywieniowe, nie ma potrzeby poszukiwać innych terenów. Przyszłość łysek nie wydaje się więc zagrożona. Myśliwsko-kulinarne refleksje Zgodnie z przepisami Prawa Łowieckiego ustala się okresy polowań na zwierzęta łowne: łyski od 15 sierpnia do 21 grudnia. W gwarze łowieckiej to polowanie na pióro. W większości łowisk polskich pod względem pozyskania ptaków wodnych łyska zajmuje drugie miejsce zaraz po kaczce krzyżówce. Znajomego myśliwego pytałam jesienią, czy wybierze się na polowanie na łyski. Odpowiedział, że owszem, koledzy jeżdżą na polowania na łyski do Zatorza. Najpierw odbywa się polowanie na kaczki i później zostają tylko łyski. Jednak, jak stwierdził, dla samego polowania na łyski nie będzie się angażował, są ku temu dwa powody. Pierwszy powód jest taki, że łyska bardzo niechętnie wzbija się do lotu, a drugi: jest mało płochliwa i zbyt łatwo ją celnie trafić, gdy jest
Dobre wieści W Europie populacja łyski zwiększa swą liczebność, nie jest zagrożona, m.in. przyczynia się do tego następująca eutrofizacja – proces wzrostu żyzności wód, rozwój fitoplanktonu.
174
na wodzie, a w locie niemal nie sposób. Więc krótko mówiąc, za dużo z tym problemów. Owszem, ma znajomego, dla którego łyska to bardzo poszukiwany przysmak, co roku na nie poluje, potem zajada się rosołem, ale naśladowców nie znajduje. Łyska jako trofeum nie jest bowiem zbyt ceniona przez myśliwych. Skóra łyski jest ciemna, mięso czerwone, tłuszcz, zdaniem niektórych, ma rybi zapach. Jednak można spotkać mistrzów kucharzy, którzy świetnie sobie radzą, wyczarowując smakowite kulinarne danie, przez odpowiednią obróbkę. Większość kucharzy twierdzi, że ptaka trzeba oskórować, usunąć jego
tłuszcz, przez to pozbywa się tranowego posmaku, bo samo mięso jest całkiem smaczne. Z kolei inny znajomy myśliwy zaskoczył mnie swym precyzyjnym planem łowów. Ponieważ jest smakoszem potraw z łysek, to przez kilka kolejnych polowań w okresie sierpniowo-październikowym zbiera tuszki łysek, bo jest ich wtedy najwięcej. Jeszcze na łowisku wstępnie sprawia upolowane łyski, do domu wiezie tak przygotowane tuszki. Gdy ma już ich odpowiednią ilość, robi pasztet z łyski. Mówi zawsze ze śmiechem, że „łyska jest nie tylko zjadliwa, ale jeszcze do tego smaczna”.
175
Następne wydanie Gazety Łowieckiej w czerwcu. Darz Bór!
Fot. iStock