12 minute read

Krystyna TOM ASZUK „Dziadek”. Wspomnienie o Henryku Rogozińskim

„Dziadek”. Wspomnienie o Henryku Rogozińskim

Krystyna Tomaszuk

Advertisement

Popularne jest tworzenie rankingów najbardziej utalentowanych, zasłużonych albo wpływowych ludzi. Kryteria doboru kandydatów do tych zestawień mogą być różne, niekoniecznie obiektywne. Zastanawiamy się czasami nad celowością tworzenia takich list, ale zazwyczaj czytamy je chętnie.

Jak ocenić rangę jakiegoś człowieka? Jak ocenić doniosłość jego odkrycia, twórczo ści, działań czy roli w społeczeństwie bez narażania się na zarzut zbyt głębokiego su biektywizmu? N ad problemem tym trudzą się socjologowie i statystycy, tworząc mniej lub bardziej wiarygodne algorytmy, wzory, zestawienia i wartościujące tabele. Klasyczna metoda szkiełka i oka to wyraz fascynacji i wiary w możliwość zbadania czegoś, czego tak naprawdę we wzory i wykresy ująć się nie da. Inni wolą tzw. metody jakościowe, które także budzą moje wątpliwości. Bo jak obliczyć, oszacować i ocenić wpływ kogoś, kogo znało się co prawda krótko, ale jakże intensywnie? N iniejszy artykuł jest próbą (zarysem) przed stawienia postaci, której portret widzę oczami wyobraźni nawet teraz — pisząc te słowa. Burza siwych włosów i siwiuteńka broda okalają twarz dobrotliwego mistyka. W jego pracowni panował niepowtarzalny, duchowy klimat. Coś na kształt braterstwa czy powinowactwa w sztuce. Szkoda, że żaden z przebywających tak licznie w jego białostockiej pracowni adeptów nie przejął pałeczki w sztafecie pokoleń i nie tworzy w tej szlachetnej technice. Być może wpływ na to miał gwałtowny rozwój fotografii cyfrowej. Dzięki nowocze snym technikom komputerowym możliwe stało się uzyskiwanie efektu gumy na zdjęciu bez uciążliwego zestawiania odczynników, żmudnego nakładania poszczególnych warstw i wielominutowego wystawiania materiału na promienie słońca. Teraz mamy do dys pozycji programy tematyczne. Ale z drugiej, tej ciemniejszej strony medalu widzimy, jak bardzo proces ten odarty jest z magii i pozbawiony surowego uroku tworzenia czegoś, co określa się z angielska hand made. Prace „Dziadka” są wyjątkowe i niepowtarzalne. Stanowią też swoisty dokument, ponieważ przedstawiają świat, którego już prawie nie ma. Stare, powykręcane wierzby i sosny, pokryte słomianą strzechą drewniane chaty to, niestety, coraz rzadszy widok. Taka jest po prostu kolej rzeczy, że po starych przychodzą nowe pokolenia i nowe porządki, a ci, których czas się wypełnił, odchodzą, ustępując miejsca młodszym. W obecnych, ciągle zmieniających się warunkach społeczno-gospodarczych coraz pilniejsza staje się zatem potrzeba pielęgnowania tożsamości. N ie można tego osiągnąć bez świadomości tego, jakie są nasze korzenie, skąd pochodzimy, co nas ukształtowało i dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Każde zdrowe społeczeństwo powinno cenić sobie szczególnie tych, którzy są solą tej ziemi. Zdarza się, że są oni niedoceniani przez zwykłych zjadaczy chleba. Są często postrzegani jako genialni dziwacy, spędzający godziny na kontemplacji jakiegoś fragmentu pejzażu czy rzeczywistości, która ich zachwyciła, i starający się ten zauważony cud altruistycznie utrwalić, zachować, a później pokazać w swoich pracach tym, którzy sami nie byli w stanie go zauważyć.

Bo nie każdy ma dar widzenia niezwykłego piękna rzeczy zwyczajnych, codziennych, znajdujących się tak blisko, że ich po prostu wcale nie dostrzegamy w naszym otoczeniu.

Henryk szczodrze rozdawał swój czas. N ie był przy tym zupełnie świadom jak cenny jest on dla innych. Oddawał też innym swoje prace, a także swoje pomysły, dzielił się wiedzą i okazywał zainteresowanie innymi ludźmi. W jednym tylko względzie okazał się, oczywiście niechcący, egoistą — razem z Nim na drugą stronę odeszła Jego pasja.

Anna i Romuald Rogozińscy mieli trzech sy nów. N ajstarszy z nich Henryk przyszedł na świat 2 lipca 1934 roku w Grabowcu opodal Bielska Podlaskiego. Dwaj jego młodsi bracia to Romuald i Tadeusz. Po ukończeniu szkoły podstawowej Henryk rozpoczął naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Kościuszki w Bielsku Podlaskim. Zamieszkał u cioci M arii, krawcowej. „Ciocia prenumerowała «Przyjaciółkę». Tam były zamieszczane «wykroje i wzory», a także był dział Chcę wszystko zrobić” — mówił Henryk Rogoziński. „N ie mam siostry, więc robiłem sobie eleganckie czapeczki, takie wiązane na szydełku. Interesowałem się także szkółkarstwem, miałem pasiekę w Grabowcu. […] Pasjonowałem się [ponadto] radiotechniką i fotografią. Właśnie w «Przyjaciółce» był artykuł o tym, jak zrobić aparat fotograficzny czy też radio kwarcowe”. Dalej wspomina:

Zacząłem fotografować 2 lata przed maturą, około 1951 roku. Zrobiłem sam pierwszy skrzynkowy apa rat z jedną soczewką i — o dziwo — robił nawet zdjęcia. Robiło się na błonie i papierach do światła dziennego, odbitki robiło się metodą stykową w kopioramce w talerzach Cioci. Po tygodniu szkliwo pękało i zaczynały się kłopoty. Przed samą maturą z kolegą Jurkiem Gościkiem zrobiliśmy pracownię na strychu piekarni. Było tam zawsze ciepło. M ieliśmy już wówczas pierwszy powiększalnik walizkowy pro dukcji radzieckiej. Ponieważ mieliśmy powiększalnik, powstał [pomysł] kupienia aparatu małoobrazkowe go. Kupiliśmy na spółkę Prakticę. Wszystko w niej

działało, tylko zdjęcia nie były ostre. Oddaliśmy ją do komisu, tracąc solidarnie po parę groszy, i kupiliśmy aparat z ebonitu produkcji polskiej, [którego] nazwy nie pomnę, na format 6 × 6 cm. Wróciliśmy do metody stykowej kopioramką. Studia rozpocząłem w 1953 roku. Dostałem się na Wojskową Akademię Techniczną, na radiolokację, czyli na to, co mnie pasjonowało. Wcześniej jednak odbyłem „junacką” Służbę Polsce. W tym czasie odwiedziłem Warszawskie Towarzystwo Fotograficzne na ul. Śniadeckich i zostałem jego członkiem. Oczywiście nie od razu, lecz po szkoleniach i kursach. Wtedy już fotografowałem Warszawę, lecz w tak dużym mieście nie mogłem się przyzwyczaić do ruchu miejskiego, który mi przeszkadzał. Wobec powyższego fotografowa łem w nocy, naświetlając film na papierosa (czas ekspozycji). Paliłem wówczas sporty służbowe, które dostawaliśmy po 10 sztuk na zajęciach w studium wojskowym. N ajwiększym kłopotem było wytłuma czyć się przed milicją z obecności w nocy, w dziwnych [miejscach] z dziwnym sprzętem. Obsyłałem już wówczas konkursy ze skromnymi sukcesami. W czasie studiów byłem młodszym asystentem z fizyki u prof. [T.] Dryńskiego. M ieszkałem na Jelonkach w pokojach asystenckich i wówczas przy karuzeli [Karuzela znajdowała się opodal domu asystenta i była punktem spotkań. — red.] założyliśmy z Jurkiem Mrożewskim pierwszą kooperatywę studencką. M iałem wówczas relatywnie najwięcej pieniędzy w życiu, robiłem [bowiem] „masówkę” — zdjęcia aktorów, które musiał posiadać każdy młody człowiek. Odbitka kosztowała nas 7 groszy, a sprzedawano ją po złotówce. 2,7 odbitki kosztowała mnie porcja makaronu ze śmietaną, serem i cukrem w barze mlecznym na ul. Kazimierzowskiej. Byłem sportowcem, uprawiałem biegi długodystansowe. W międzyczasie rozchorowałem się i studia na SGGW przerwałem na piątym roku. Próbowałem dostać się na operatorkę do Łodzi, ale koledzy wybili mi to z głowy.

Deklarację członkowską Polskiego Towarzystwa Fotograficznego Oddziału w Białymstoku Henryk Rogoziński wypełnił 20 stycznia 1960 roku. Do PTF został przyjęty 28 marca 1960 roku. Wprowadzającymi byli: Mieczysław Mantey i Edward M odzelewski. W rubryce dotyczącej działalności fotograficznej wpisał: „Udział w trzech wystawach fotograficznych autorskich, od 1955 do 1958 [roku] prowadziłem studenckie koło foto graficzne na Jelonkach, byłem skarbnikiem.

Jestem członkiem Federacji Amatorskich Klubów Filmowych”. N a deklaracji znajduje się adnotacja o wydaniu legitymacji członkowskiej Białostockiego Towarzystwa Fotograficznego nr 0078. Obchody dwudziestolecia Białostockiego Towarzystwa Fotograficznego połączono z otwarciem XVI Wystawy Amatorskiej Fotografii Artystycznej BTF. Autorzy najlepszych zdjęć otrzymali medale, w tym Henryk Rogoziński. W mieście i województwie zaprezentowano 14 wystaw indywidualnych, jedna z nich była autorstwa Henryka Rogozińskiego. Swą pierwszą wystawę przy gotowywał przez 10 lat, a roboczo nazwał ją Wszystkie chwyty dozwolone. Złożyły się na nią po równo portrety i pejzaże. Zaprezentowano ją 25 stycznia 1972 roku. W każdym z tych tematów połowa prac została wykonana na papierze barwnym FOTON-kolor, a połowa na FOTON-bromie. Henryk nie używał filmów barwnych, wszystkie prace pochodziły z czarno-białego negatywu. Rogoziński wspominał:

[W] trakcie wieszania trzy prace zostały powieszone do góry nogami. Kierownik BWA zadzwonił do mnie przerażony, a ja spokojnie zapytałem, czy autoportret wisi poprawnie, [bo] jeśli tak, to nic nie zmieniamy. Awieszał je profesjonalista plastyk, podczas gdy ja wówczas miałem jeszcze status amatora (zaawansowanego).

W 1974 roku, w ramach „Panoramy XXX-lecia” Polski Ludowej, prezentowano w stolicy osiągnięcia województwa białostockiego. Białostockie Towarzystwo Fotograficzne zaprezentowało trzy wystawy fotograficzne: wystawę zbiorową członków BTF Białostocczyzna w fotografii, Pejzaż i portret Henryka Rogozińskiego oraz Ptaki Wiktora Wołkowa. Prace były prezentowane w klubie „Pod Egidą”. Po otwarciu wystawy Henryk Rogoziński został w Warszawie kilka dni i, popijając kawę przy stoliku, rozmawiał z zaproszonymi gośćmi, m.in. ze Zbigniewem Dłubakiem, Janem Sunderlandem, Witoldem Dederką oraz M ieczysławem Cybulskim. N a jednym z tych spotkań pojawił się również Włodzimierz

Habel, który bardzo interesował się techniką gumy. Przyjechał do pracowni Witolda De derki na tzw. konsultacje techniczne. N a jednym ze spotkań w klubie „Pod Egidą” Witold Dederko opowiadał o technice wykonywania gum metodą tzw. warszawską, później zaprosił do swojej pracowni całe towarzystwo i pokazał w praktyce proces tworzenia. To były pierwsze zetknięcia się Henryka Rogozińskiego z techniką gumy.

Wystawa prezentowana podczas „Panora my” została zakwalifikowana do pokazów za granicą. Prace zyskały nową oprawę — płytę paździerzową w kolorze mysim zamieniono na mosiężne ramki, ręcznie polerowane w warsztacie zlokalizowanym na tyłach kina „Pokój” w Białymstoku. Prace pojechały na Zachód, czyli do NRD (a dokładnie do muzeum w Meiningen w okręgu Suhl). Część prac z tej wystawy została przesłana do Związku Polskich Artystów Fotografików na placu Zamkowym w Warszawie. Te prace Henryk pokazał na Komisji Artystycznej ZPAF podczas rozmowy o przyjęcie w poczet członków Związku. Liczba przedstawionych fotografii musiała zgadzać się z liczbą negatywów, a ponieważ kilka prac zostało wykonanych z jednego negatywu i różniło się jedynie rozbarwieniem, Rogoziński uzyskał 18 negatywów na 20 prac. Jednak nie prze szkodziło to Komisji Artystycznej w uznaniu artysty za pełnoprawnego członka Związku. 11 lipca 1975 roku Henryk Rogoziński został członkiem rzeczywistym Związku Polskich Artystów Fotografików. Legitymację człon kowską otrzymał 5 września 1975 roku.

Z prawdziwym Zachodem — jak twierdził — zetknął się, wyjeżdżając do Szwajcarii. Tam dowiedział się, że prace powinny być wykonane nie na polskim FOTONIE, lecz na papierze Illforda typu Gallery. Co jednak istotniejsze — w Szwajcarii Henryk zetknął się z serigrafią.

Po powrocie rozpoczął eksperymenty z nowymi tworzywami. W okresie stanu wo-

jennego musiał zawiesić działalność instruktorską (zakaz gromadzenia się) i w związku z tym przestał zarabiać pieniądze. Dysponował więc ogromną ilością wolnego czasu i sporą porcją opracowanych graficznie negatywów. Szukał techniki, która nie godziłaby w interesy klasy wówczas rządzącej. Sięgnął zatem do technik szlachetnych i wybrał technikę tzw. gumy. Techniki te pochodzą z XIX wieku, gdy fotografia starała się dostać na półeczkę „Sztuka”. Wysiłki ówczesnych fo tografów zmierzały w kierunku zbliżenia się w odbiorze i materiale do technik szlachetnych (malarstwo, grafika, akwarela). Papier fotograficzny zastąpiono papierem do grafik artystycznych, co pozwoliło na rozwinięcie struktury jego powierzchni i kolorystyki. Ponadto starano się wyeliminować z obrazu srebro, które mimo swej szlachetności z czasem się utlenia i zanika. Sepiowanie, polegające na zamianie srebra metalicznego na trwały siarczek srebra, spowodowało, że zdjęcia wytrzymały próbę czasu i nadal możemy je podziwiać. Srebro zastąpiono jego trwałymi związkami, wprowadzono pigmenty i tlenki metali (tlenki nie podlegają procesowi utleniania (starzenia)). Otrzymano w ten sposób bogatą gamę kolorystyczną obrazu utworzonego z pigmentów lub tlenków metali. Wyeliminowano żelatynę, jako nośnik pigmentów, ponieważ była wrażliwa na wilgoć i działanie bakterii, i zastąpiono ją gumą arabską (żywicą akacji afrykańskiej). Jej wytrzymałość potwierdzają papirusy pi sane zawiesiną pigmentu w roztworze gumy arabskiej, które są nadal czytelne. Stąd wzięła się nazwa techniki: technika gumy. W Polsce jej pionierami byli m.in.: Henryk M ikolasch, Józef Świtkowski oraz Edward Osterloff. M arian i Witold Dederkowie stworzyli swoistą odmianę gumy. Własnego stylu dorobił się też Henryk Rogoziński. Filtrując w obrazie szczegóły, nadawał jednowarstwowej w oglądzie gumie graficzny wymiar i powtarzał w takich nakładach, jak

zwykli to robić graficy. Swoje prace nazywał fotografikami.

Salon Wystawowy BWA w Białymstoku w czerwcu 1984 roku zorganizował pierwszą wystawę białostockiej Delegatury ZPAF. Henryk Rogoziński zaprezentował tam swoje prace. Krytyk sztuki Andrzej Koziara tak opisuje prace:

Henryk Rogoziński trzyma się blisko ziemi, pozostaje w kręgu natury, ale na swój sposób, w każdym bądź razie nie popada w ton apokaliptyczny. Podejmując temat już obrosły literackimi mitami: ziemia rodzi, wybiera z niego jakby jeden wątek i konsekwentnie, trzymając się raz obranej drogi, tworzy Obraz reje strujący czas wegetacji roślin, ale bez literackiej anegdoty. Rogoziński wydaje się tu być najwierniejszym, wręcz purytańskim, wyznawcą fotografii, jako sztuki wizualnej. Interesują go w temacie przede wszystkim zmiany struktury ziemi, a zmitologizowany proces rodzenia przedstawia jako pozbawione emocji zmiany wyglądów rzeczywistości widzialnej.

W 1990 roku Rada Fundatorów w składzie: M ieczysław Cybulski, Krystyna M ałgorzata Dołowska, Stanisław Fitak, Ryszard Frankowski, Jan Jaśkiewicz, Jerzy Mąkowski, Henryk Muchin, Henryk Rogoziński i Janusz Woliński powołała do życia fundację „Fotografia dla Przyszłości”, zadaniem której stało się wspieranie działań fotograficznych, upowszechnianie działań twórczych oraz wspieranie szkół fotograficznych. Powstanie Fundacji było wynikiem prowadzonych akcji, pod tym samym tytułem. 27 maja 1995 roku grupa fotografików (wśród nich Henryk Rogoziński) podjęła uchwałę o założeniu Fotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej — Stowarzyszenia Twórców. Henryk został członkiem Kapituły Fotoklubu, otrzymał legitymację członkowską nr 4. Fotoklub RP miał dwa istotne zadania, których już nikt nie realizował: popiera nie twórczości fotograficznej oraz należyte uhonorowanie osiągnięć w tej dziedzinie. Pierwsze z nich spełnia, inspirując, współorganizując plenery fotograficzne, konkursy,

wystawy, drugie, nadając tytuł honorowy: Zasłużony dla Fotografii Polskiej osobom, których zasług aż nazbyt długo nie dostrze - gano ani należycie nie honorowano.

Henryk Rogoziński brał udział w setkach wystaw indywidualnych i zbiorowych. Jego prace pojawiały się na takich ekspozycjach jak: Krajobrazy świata i 40-lecie fotografii polskiej, zorganizowanych w warszawskiej Zachęcie, trzykrotnie wystawiał na krakowskiej Venus. Kilkakrotnie z powodzeniem uczestniczył w Targach Sztuki „Interart” w Poznaniu oraz innych tego typu wydarzeniach.

Chętnie brał udział w plenerach fotogra- ficznych. Był na nich zawsze mile widziany ze względu na swój ujmujący sposób bycia. Każdy starał się mieć z Nim wspólne zdjęcie z powodu Jego oryginalnego i wyróżniającego wyglądu.

W grudniu 2003 roku współorganizował opłatek białostockich środowisk fotograficz- nych. N iestety, była to ostatnia impreza, wktórej uczestniczył.

Prace Henryka Rogozińskiego cieszyły się zawsze wielką popularnością i chętnie były kupowane jako prezenty. Był autorem ponad pięćdziesięciu znakomitych, wysokoartystycz - nych wystaw indywidualnych w kraju i za granicą. Rogoziński miał w zwyczaju podczas wernisażu zawsze przekazywać jedną pracę, którą można było wylosować. M iał również miły zwyczaj wręczać prace każdemu, kto odwiedzał Jego pracownię. Dzięki temu gro - no posiadaczy fotografii Jego autorstwa jest dosyć duże. 3 czerwca 2004 roku, po ciężkiej i wyczer- pującej chorobie, odszedł od nas do Wiecz- ności. Pochowany został na cmentarzu komu- nalnym w Białymstoku. Spoczął z aparatem fotograficznym oraz nieodłącznym tranzy - storowym radyjkiem. N a nagrobku znajduje się kopia jednej z Jego prac z serii Motywy Sakralne I-87.

Prywatnie był mężem Franciszki oraz oj - cem dwóch synów.

Autor: Wilhelm von Blandowski (z arch. M uzeum w Gliwicach)

Autor: Jakub Byrczek

This article is from: