Kujawsko-Pomorskie region nieograniczonych możiwości

Page 1

KUJAWSKO POMORSKIE region nieograniczonych możliwości

PARTNER WYDANIA

33158735

WOJEWÓDZTWO KUJAWSKO-POMORSKIE CZWARTEK 25 CZERWCA 2015 MAGAZYN „GAZETY WYBORCZEJ TORUŃ” REDAGUJE SŁAWOMIR ŁOPATYŃSKI

DANIEL PACH:

Kiedy piękno zapiera dech

DANIEL PACH

Na początku dzień przed lotem nic nie jadłem. Teraz nauczyłem się walczyć ze skutkami przeciążenia - s. 8-9

JERZY BUZEK:

POSTAWMY NA INNOWACJE s. 4

KAZIMIERZ HERBA:

APTEKA TO NIE SKLEP, LEK TO NIETYPOWY PRODUKT s. 10-11


2

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

NASZE ORŁY LECĄ WYSOKO Prof. Jerzy Buzek, twórca reformy samorządowej, nie ma wątpliwości, że Kujawsko-Pomorskie dobrze sobie radzi w nowej rzeczywistości administracyjnej (s. 4). Do dalszego rozwoju potrzebuje wielkiej metropolii bydgosko-toruńskiej z superszybkim pociągiem, superdrogą i inwestycjami wzdłuż trasy. Żeby ze spokojem myśleć o przyszłości – to właściwie zalecenie dla Polski – musi budować nowoczesną i konkurencyjną gospodarkę, tworzyć miejsca pracy, zatrzymać młodych wykształconych ludzi. Osiągnie to, stawiając na inteligentne specjalizacje, innowacje. To już zaczyna się dziać. Prof. Maciej Wojtkowski z toruńskiego uniwersytetu (s. 6-7), autor pięciu patentów, wniósł ogromny wkład w rozwój badań okulistycznych, jest współtwórcą tomografu do bezinwazyjnej eksploracji wnętrza oka. Prace jego grupy badawczej znalazły konkretne zastosowanie w diagnostyce medycznej. Jak ryba w wodzie w nowej rzeczywistości technologicznej porusza się już Remigiusz Kościelny, współtwórca i prezes bydgoskiej Vivid Games, która z powodzeniem, także finansowym, podbija światowy rynek gier komputerowych (s. 12). W dynamicznie rozwijającym się segmencie zaczyna mu brakować polskich programistów, musi ich ściągać z zagranicy. Jesteśmy na tyle silni i atrakcyjni, by zatrudniać ludzi z obcym paszportem, ale też... – Polskie firmy potrafią być lepiej zorganizowane niż korporacje zagraniczne – uważa Kazimierz Herba, założyciel, a dziś przewodniczący rady nadzorczej firmy NEUCA, największego w kraju dystrybutora leków (s. 10-11). – Wierzę, że niebawem zagraniczne korporacje będą mogły przyjeżdżać do Polski po naukę. Już nie musimy mieć kompleksów - dowodzi tego Po lwell, zbu dowa ny 25 lat temu przez Waldemara Koteckiego (s. 13). Na początku zaopatrywał w chemię i sprzęt fryzjerów tylko z Bydgoszczy, dziś jest poważnym graczem na rynku środkowoeuropejskim. O tym, jak bardzo duch przedsiębiorczości owładnął rodakami, przekonała się Katarzyna Żak, popularna aktorka rodem z Torunia (s. 2-3). Nieoczekiwanie stała się wzorem dla polskich kobiet, gdy jej serialowa bohaterka wzięła się za rodzinny biznes. Zresztą karierą aktorską i dorobkiem torunianka sama zaświadcza, że nie boi się wyzwań życiowych i artystycznych. Cele z najwyższej półki stawia sobie i z powodzeniem je realizuje nasz zawodowy ko lar ski mistrz świa ta Mi chał Kwiatkowski – wielki talent, a przy tym tytan pracy, który dzięki uporowi i niezwykłej pasji spod Golubia-Dobrzynia wspiął się na kolarski szczyt. Jeśli o górach mowa, trzeba sięgnąć do twórczości osiadłego pod Toruniem fotografa z góralskim rodowodem Daniela Pacha, który z lotu ptaka (s. 8-9 i okład ka) spoj rzał na Ku jawsko-Po morskie i w albumie „Okiem orła” pokazał nam przyrodę, o której zazwyczaj czytamy w relacjach z egzotycznych krajów, zupełnie nie spodziewając się, że cuda tej samej, a nawet wyższej miary są obok nas. +

ROZMOWA

Ekranowa Matka Polka lepi pierogi najlepsze na świecie Kobiety – przedstawicielki small biznesów – wypytywały mnie o moją drogę w budowaniu pierogowego interesu. Próbowałam tłumaczyć, że jestem aktorką i nie mam biznesu, ale szybko pojęłam, że silnie identyfikują mnie z Kazimierą i jej małymi sukcesami Z KATA RZY NĄ ŻAK ROZMAWIA GRZE GORZ GIE DRYS

MIKOŁAJ KURAS

NA POCZĄTEK SŁAWOMIR ŁOPATYŃSKI

KATARZYNA ŻAK. Rocznik 1963. Torunianka z urodzenia. Znana z ról w serialach: „Miodowe lata”, jego kontynuacji „Całkiem nowe lata miodowe” oraz „Ranczo”. W 1986 roku ukończyła studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. W latach 1986-95 występowała w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Zadebiutowała tam rolą Panny Młodej w „Sztukmistrzu z Lublina” Isaaca Bashevisa Singera w reżyserii Jana Szurmieja. W 1993 roku otrzymała Nagrodę Towarzystwa Przyjaciół Teatru we Wrocławiu dla młodego aktora. W latach 1995-2011 aktorka Teatru Rampa w Warszawie. Obecnie występuje w warszawskich teatrach: Roma, Och-Teatr, Capitol, Syrena i Komedia. W 2014 roku została uhonorowana katarzynką w Piernikowej Alei Gwiazd w Toruniu. Jest żoną aktora Cezarego Żaka. Mają dwie córki: Aleksandrę i Zuzannę.

G RZE GORZ G IE DRYS : Umie pani gotować pierogi tak jak Solejukowa?

KATARZYNA ŻAK: Umiem, nauczyłam się ro-

bić pierogi na potrzeby serialu, ale mam pewne wątpliwości, czy one są „najlepsze na świecie”. Rodzina jest łaskawa i chwali. Kazimiera Solejukowa – w tę rolę genialnie wciela się pani w serialu „Ranczo” – z początku była typową postacią w tle. Dopiero później zdobyła własny wątek. Odkryła talent do języków, a jej pierogi uchodzą za mistrzostwo. Jej historia daje nadzieję tysiącom kobiet, że nigdy nie jest za późno na rozwijanie się.

– To prawda. Solejukowa pokazała kobietom w Polsce, że zawsze można zacząć od nowa, że nigdy nie jest za późno na realizację swoich pasji italentów, niezależnie od tego, gdzie się mieszka, ile ma się lat i jakie ma się wykształcenie. Co pani słyszy na temat tej postaci od widzów?

– Widzowie bardzo polubili Kazimierę przede wszystkim za jej nieprawdopodobną radość życia i wiarę w swoje możliwości. Ona najczęściej się nie poddaje, uważając, że w życiu trzeba próbować mierzyć się z wyzwaniami i dlatego scenarzyści stawiają przed nią coraz to nowe. Większość kobiet widzi w Solejukowej wzór do naśladowania. A pani jak ją postrzega?

SŁAWOMIR ŁOPATYŃSKI - redaktor naczelny „Gazety Wyborczej Toruń”

– Dla mnie Solejukowa jest uosobieniem dzisiejszej Matki Polki, gdyż wszystko, co w życiu

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

KUJAWSKO-POMORSKIE

Czwartek 25 czerwca 2015

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

3

NA OKŁADCE Zdjęcie toruńskiego fotografa Daniela Pacha z albumu "Okiem orła", poświęconego przyrodzie województwa kujawsko-pomorskiego

robi, robi z myślą o dzieciach. I jest cholernie przyzwoitym człowiekiem! W „Ranczu” kobiety są pokazywane jako osoby pozytywne, a mężczyźni to raczej łazęgi. Czy to znak czasów?

– Nie sądzę! Przecież serial jest fikcyjną opowieścią o sielskim wiejskim życiu i pokazuje różne charaktery. Scenarzyści położyli większy nacisk na kobiety, bo przecież główną bohaterką jest Amerykanka, która przyjeżdża do Polski i poznaje najpierw problemy kobiet we wsi. A wiadomo, że na wsi największe kłopoty kobiety mają z mężczyznami, więc muszą brać los w swoje ręce. Ale wójt, Czerepach i ksiądz to przecież mocne charaktery! Prof. Magdalena Środa, znana feministka, zaprosiła panią na panel dotyczący sytuacji kobiet we wschodniej Polsce. Jak wyglądało to spotkanie?

– To był dla mnie bardzo ważny dzień. Kobiety – przedstawicielki small biznesów z tamtego regionu Polski – wypytywały mnie o moją drogę w budowaniu pierogowego interesu. Próbowałam tłumaczyć, że jestem aktorką i nie mam biznesu, ale szybko pojęłam, że silnie identyfikują mnie z Kazimierą i jej małymi sukcesami. Potem razem się z tego śmiałyśmy, a one z dumą opowiedziały o kobietach, które – mimo wielkiego bezrobocia i małego rynku zbytu – odważyły się spróbować stworzyć własne maleńkie firmy. Zastanawiam się, dlaczego polscy widzowie takim szacunkiem darzą fikcyjne postaci. Myślę, że Solejukowa więcej dała polskim kobietom niż niejedna feministka...

– No nie wiem (śmiech). Ludzie lubią Kazimierę za jej życiową odwagę w podejmowaniu większości decyzji w życiu i zazdroszczą jej tego, że rzadko ogląda się na innych, tylko robi swoje. A to w małych społecznościach, tam, gdzie się wszyscy znają, jest rzadkością. Solejukowa pokonała też ogromną drogę wewnętrznego rozwoju w dojrzałym wieku i to też kobietom się podoba! I jest stuprocentową Matką Polką. Za każdym razem, wcielając się w Solejukową, przechodzi pani wielką wizerunkową zmianę. Z gwiazdy polskiego teatru i telewizji staje się pani zwykłą kobietą.

Z Cezarym Żakiem jesteście państwo aktorskim małżeństwem. Czy to bardzo komplikuje życie rodzinne i zawodowe?

– Staramy się oddzielać życie prywatne od zawodowego, nie zawsze się to udaje, ale jesteśmy razem 30 lat, więc na to wygląda, że większych komplikacji nie było! (śmiech) Bardzo często małżeństwa aktorskie szybko się kończą. A tymczasem państwo jesteście wzorem przykładnego związku. Jak to się stało, że udało się państwu osiągnąć sukces i wytrzymać? Myślę, że to jednak wyzwanie.

– Żadne wyzwanie, proszę pana. Po prostu przyjaźnimy się ze sobą, lubimy razem spędzać czas i mamy wspólne pasje. Szanujemy swoje odmienności i akceptujemy wady. Czasami (śmiech). Najważniejsza dla nas jest rodzina, zawsze była na pierwszym miejscu. Ze względu na dzieci staraliśmy się nasz zawód zostawiać za drzwiami. Czy córki idą w państwa ślady? Zapewne miałyby łatwy start w teatrze i telewizji. No i poza tym dobre aktorskie geny.

– Na blaski i cienie tego zawodu napatrzyły się od maleńkości i na szczęście wybrały inne drogi życiowe, kompletnie niezwiązane z aktorstwem. A my jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi. Czy ćwiczy pani role z mężem?

– Czasami uczymy się tekstu sztuk teatralnych, suf lując sobie, ale nie konsultujemy ze sobą swojej pracy nad rolą. Role to indywidualna droga, każdy z nas idzie swoją. W serialu „Siła wyższa” gra pani zakonnicę, a mąż w „Ranczu” wciela się w księdza. Zabawny zbieg okoliczności.

– Tak, to dość zabawne, ale siostra Bazylia z serialu „Siła wyższa” to była kolejna zakonnica, którą zagrałam w swoim aktorskim dorobku. A i ksiądz w „Ranczu”, obecnie biskup pomocniczy, to też nie pierwszy duchowny w karierze Cezarego. Zresztą habit i sutanna to przede wszystkim człowiek i jego charakter. Jak pani pracuje nad swoimi rolami? Czy to przychodzi coraz łatwiej wraz z coraz większym doświadczeniem, czy jednak wcielanie się w role jest nadal wyzwaniem?

– No, nie przesadzałabym z tą gwiazdą! Takiej zmiany wymagała ta rola, szczególnie na początku serialu, żeby widzowie mogli uwierzyć, że to przeciętna kobieta, żona pijaka i matka siedmiorga dzieci, żyjąca w skrajnej biedzie. Nie chodziło nam o to, żeby ją pobrzydzić. Wy posażyłam ją też w specyficzny akcent i chód, żeby widzowie bardziej ją zapamiętali. I warto było, bo materiał literacki, który dostałam do grania, był świetny.

– Każda rola to czysta kartka, którą trzeba stworzyć, zapisać i za każdym razem to praca od zera. To kolejna podróż w nieznane, czasem prostsza, czasami trudna i kręta, ale zawsze fascynująca. Uważam, że im człowiek starszy, tym trudniej... Ale to jest bardzo indywidualna sprawa. Dla mnie budowanie ról to wielkie wyzwanie, to szukanie innych środków wyrazu i wieczna wyprawa w głąb siebie.

Studiowała pani aktorstwo we Wrocławiu, była pani związana z tamtejszym Teatrem Współczesnym. Co panią podkusiło, aby rzucić to miasto i wyjechać do Warszawy? To duże ryzyko – sukces w tej branży jest mało prawdopodobny.

Kiedyś aktorzy nieco wstydliwie mówili o tym, że grają w serialach. Dzisiaj podejrzewam, że jest nieco inaczej – artyści zabiegają o to, aby grać w „Ranczu” albo innych podobnie ambitnych produkcjach. Jak można wytłumaczyć ten fenomen?

– To była dla nas bardzo trudna decyzja. Mieliśmy małe dzieci, ale też brakowało już pracy we Wrocławiu. Zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Warszawy, bo tam jest największy rynek możliwości. Oczywiście, było wielkie ryzyko, że pracy nie będzie. Początki były trudne, ale w żadnej dziedzinie nie byłoby łatwo. Dostaliśmy jednak etaty w teatrach i to był bardzo dobry ruch. Potem zaczęłam chodzić na castingi i bardzo powoli podejmowałam pracę w różnych produkcjach.

– Dzisiejsze seriale – i pokazuje to produkcja telewizyjna na całym świecie – to produkty iście filmowe, ze świetnymi scenariuszami i znakomitymi obsadami aktorskimi, więc zagrać w dobrym serialu u boku fantastycznych aktorów to dziś wyzwanie. Widownia z zapartym tchem czeka na kolejne serie „Gry o tron” i „House of Cards”, ale także na rodzime wybrane tytuły.

Teraz regularnie pojawia się pani w telewizyjnych serialach, współpracuje z kilkoma stołecznymi teatrami i daje koncerty. Czy tak teraz po prostu wyglądają realia tej branży?

1

tak wygląda rzeczywistość. Zawsze czekamy na interesujące role, a częste granie udoskonala nasz warsztat.

– Myślę, że jeżeli się lubi pracować – a ja uwielbiam – to kiedy przychodzi kolejna ciekawa propozycja, rzucam się od razu w wir pracy, bo realia są takie, że nie wiadomo, kiedy przyjdzie następna. Potem przez rok telefon może nie zadzwonić, bo po prostu nie będzie roli, którą mogłabym zagrać. To raczej

A jak wygląda praca na planie „Rancza”?

– Rocznie kręcimy jeden sezon, czyli 13 odcinków, co zajmuje nam koło 70 dni zdjęciowych. Zazwyczaj od sierpnia do listopada każdego roku. W ciągu tych dziewięciu lat stworzyliśmy rodzinną atmosferę, cała ekipa bardzo się zżyła, lubimy ze sobą pracować. Natomiast na planie razem ze swoim mężem spotykam się niezwykle rzadko – dwa, najwyżej trzy dni w roku, bo gramy przecież w różnych wątkach. Ale pracuje się świetnie, uwielbiam grać z Cezarym. Jest znakomitym aktorem!

Czy mąż często bywa w Toruniu? Co mówi o naszym mieście?

– Niestety za rzadko. Mąż jest bardzo zajętym mężczyzną, teraz reżyseruje kolejną sztukę w warszawskim Och-Teatrze. Ale Toruń jest dla niego miejscem wyjątkowym, szczególnie ten z okresu naszego narzeczeństwa. Czy to prawda, że to nauczycielka matematyki z V LO w Toruniu namówiła panią do aktorstwa?

– Kiedyś w liceum po jakiejś szkolnej uroczystości podeszła do mnie pani profesor Wiesława Ceynowa, która uczyła mnie matematyki, i zapytała, czy nie myślałam o zdawaniu do szkoły teatralnej. Powiedziała, że jej zdaniem ze wszystkich uczniów występujących na scenie ja najbardziej przykuwam uwagę. Miałam inne plany, ale pani profesor zasiała ziarno i zaczęłam się interesować, co trzeba przygotować na egzaminy i jak one wyglądają. Podobno szykowała się pani na studia prawnicze. Dlaczego?

– Chodziłam do klasy humanistycznej i prawo było w zasięgu humanistów, nie mówiąc już o świetnym wydziale prawa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Poza tym, byłam dosyć śmiałą nastolatką i uważałam, że zawód adwokata jest dla mnie stworzony.

Dla mnie Solejukowa jest uosobieniem dzisiejszej Matki Polki, gdyż wszystko, co w życiu robi, robi z myślą o dzieciach. I jest cholernie przyzwoitym człowiekiem! Chodziła pani do Teatru Horzycy?

– Teatr zaczarował mnie w podstawówce, już jako nastolatka chodziłam z moją mamą na spektakle. W liceum z koleżankami wybierałam się nie tylko na przedstawienia w Horzycy, ale też na Festiwal Teatrów Polski Północnej, gdzie oglądałam świetne sztuki z Bydgoszczy, Olsztyna i Gdańska. Co prawda, cierpiały wtedy na tym lekcje, ale warto było. To było prawdziwe święto teatru! Czy utrzymuje pani kontakty ze swoimi toruńskimi przyjaciółmi?

– Oczywiście! Moją najbliższą przyjaciółką jest pani mecenas Jolanta Zagórska – koleżanka właśnie z liceum, ale będąc w Toruniu, spotykam się też z kolegami i koleżankami z przedszkola. Jeden z kolegów jest profesorem na UMK, większość niestety rozjechała się po świecie. Wystarczy, że się w Toruniu przespaceruję Szeroką i Królowej Jadwigi i od razu spotykam kogoś znajomego. To cudowne! Ukończyła pani Przedszkole nr 10, SP nr 3 i V LO. Jacy nauczyciele szczególnie wpłynęli na pani osobowość i karierę?

– Z przedszkola pamiętam panią Mirkę, dzięki której zagrałam Koziołka Matołka w przedstawieniu dla rodziców w zastępstwie chorego kolegi. W „trójce” pan Kazimierz Jaworski, dyrygent szkolnego chóru, wyrobił w nas niezwykłą kulturę muzyczną. Pani Danuta Wegner i moja wychowawczyni – pani Barbara Dąbrowa – były cudownymi i mądrymi nauczycielkami. W liceum panie profesor – Ewa Józe-

fowicz, Henryka Kowalska, Walentyna Zielińska i Wiesława Ceynowa – potrafiły nas dobrze przygotować do matury, wymagały systematyczności w nauce, ale też kochały uczniów i pozwalały nam rozwijać pasje pozaszkolne. Liceum to mój najpiękniejszy czas w Toruniu! Czy jest coś takiego jak „toruńskość”? Jest typowy toruński charakter?

– Porządek – pozostałość po przedwojniu. Czystość, schludność, chęć pomocy drugiemu i zawsze uśmiechnięte twarze – to właśnie określiłabym jako toruńskość. Kwiaty w oknach i czyste ulice są nieodmiennie wizytówką mieszkańców. Jak torunianie są postrzegani w Polsce?

– Jako zdolni i pracowici ludzie! Proszę zobaczyć, w ilu dziedzinach życia torunianie zaznaczyli czynnie swoją obecność, że o środowisku artystycznym nie wspomnę. Często pani wraca w rodzinne strony?

– Niestety rzadko, dwa albo trzy razy do roku. I to jest zawsze za krótko i zawsze bardzo intensywnie. Jakie miejsca pani zdaniem zupełnie się zmieniły w Toruniu?

– Nie mieszkam w Toruniu ponad 30 lat, więc dla mnie zmieniła się większość, poza Starówką. To jest już inne, nowoczesne europejskie miasto z jedną z piękniejszych Starówek w Polsce. I to serce miasta – pomnik Mikołaja Kopernika, gdzie w moich czasach zawsze umawiano się na randki. Centrum Torunia nie zmieniło się nic a nic, na szczęście. Gdzie pani lubi tu spędzać czas?

– U mamy w domu! Pyszny obiad, wygodne łóżko i niekończące się wizyty rodziny i znajomych. I te cudowne nocne Polaków rozmowy... Zastanawiam się, czy trudno wybić się młodej zdolnej osobie z Torunia. Co mogłaby pani doradzić torunianom, którzy mają ambicje aktorskie i wokalne?

– Niech próbują za wszelką cenę realizować swoje pasje i marzenia! To absolutnie nie ma znaczenia, skąd pochodzą – ważne, o czym marzą! Jest teraz tyle możliwości – są szkoły teatralne, muzyczne, telewizyjne konkursy, talent show. Potrzeba pewnie tylko odrobiny szczęścia. Jak w każdej innej dziedzinie życia. Czy nawiązuje pani kontakty z aktorami pochodzącymi z Torunia?

– Tak, utrzymuję kontakty z innymi aktorami urodzonymi w Toruniu. Zawsze z dumą podkreślamy swoje pochodzenie, spotykając się najczęściej w pracy na planie lub na teatralnych premierach. Nie znałam osobiście młodej zdolnej aktorki Magdy Czerwińskiej i kiedy kilka lat temu spotkałyśmy się przypadkiem w teatrze, obie ruszyłyśmy ku sobie z uśmiechem i zdaniem „Ja też jestem z Torunia!” I – mimo że dzieli nas znaczna różnica wieku – bardzo przypadłyśmy sobie do serca. Czuje się pani tu jeszcze jak w domu?

– Tak, zawsze z dumą podkreślam, że jestem torunianką! Tu się wychowałam, tu nasiąkłam miłością do sztuki, do teatru. Tu w liceum chodziłam na wystawy do Biura Wystaw Artystycznych, na koncerty Republiki do Dworu Artusa. Tu łapię oddech, tu mam swoją oazę! Tu jest i zawsze będzie mój dom. Widziała pani Republikę na żywo w Dworze Artusa?

– Na koncertach Republiki zawsze był tłum moich rówieśników. To był powiew świeżości i buntu, którego wtedy tak bardzo łaknęliśmy. Nowatorskie brzmienie i charyzma Grzegorza Ciechowskiego... to był dla nas magnetyzm. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy jego teksty jak w transie! Zresztą z Grzegorzem spotkałam się później na planie „Seszeli” w reżyserii Bogusława Lindy i to było niesamowite przeżycie. I teraz przed tym samym Dworem Ar tusa jest katarzynka z pani nazwiskiem.

– Patrzę na nią z niedowierzaniem, wzruszona i szczęśliwa... Katarzynka – wyjątkowa, słodka, piernikowa i tak bardzo toruńska.+


4

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

Postawmy na innowacje

WOJCIECH KARDAS

POLITYKA

Potrzeba wam budowy wielkiej metropolii bydgosko-toruńskiej, z superszybkim pociągiem, superdrogą i inwestycjami wzdłuż tej trasy

Z JE RZYM BUZ KIEM ROZMAWIA MARCIN BEHRENDT

iśrednich firmach, bo te zawsze powstają wokół ośrodków przemysłowych. Myślę, że pieniądze mają jednak kluczowe znaczenie.

zprzedstawicielami władzy publicznej, która ma swoje plany, powinna organizować nam rzeczywistość. To jest jej obowiązek. Z drugiej strony chce jednak wiedzieć, czego oczekują ludzie.

– Oczywiście, że są ważne. Ale jak zaoferujemy interesującą pracę, dającą szansę szybkiego rozwoju, a do tego pełen kontakt internetowy, intelektualny zcałym światem, to ci młodzi ludzie nie będą wyjeżdżać. Proszę pamiętać, że tam zarobią, ale iwydadzą więcej. Będą oderwani od swojego środowiska. Jest wiele ujemnych czynników związanych zwyjazdem na Zachód. Powtórzę, jedyny sposób na zatrzymanie młodych ludzi wkraju to stworzenie atrakcyjnych miejsc pracy. Temu służy polityka proinnowacyjna ireindustrializacja.

Chodzi o to, by te oczekiwania zbiegły się z planami. A z tym bywa różnie.

Miały w tym też pomóc fundusze unijne. Dobrze je wykorzystujemy?

– Ale jest to niezbędne, by poprawiać nam komfort życia, żeby powstawały nowe miejsca pracy. Jeśli wszyscy będą pracować, ograniczymy działalność pomocy społecznej, zaczniemy więcej kupować i napędzimy gospodarkę. Tworzenie miejsc pracy jest więc najważniejszym zadaniem działalności publicznej.

– Wykorzystaliśmy wszystkie możliwe fundusze unijne. Jesteśmy pod tym względem najlepsi w Unii Europejskiej, bo są kraje, które wykorzystały jedynie połowę przyznanych im środków. I chwała nam za to. Jestem jednak przekonany, że wielu z tych funduszy nie wykorzystaliśmy dobrze, tylko po prostu wydaliśmy. Musimy z tego wyciągnąć wnioski.

MARCIN BEHRENDT: Często gości pan na Forum Gospodarczym w Toruniu. W tym roku przedsiębiorcy rozmawiali z władzami już 22 raz. Czy takie spotkania są potrzebne? Mogą coś w Polsce zmienić?

JERZY BUZEK: Konieczne są kontakty biznesu

Łatwo powiedzieć.

– Żeby te miejsca pracy tworzyć, musimy najpierw być konkurencyjni, aprzez to zachować wysoki wzrost gospodarczy. Ażeby uzyskać konkurencyjność, musimy postawić na innowacje. Konieczne jest, aby władza publiczna dowiedziała się od przedsiębiorców, co im przeszkadza, by być konkurencyjnymi. Zkolei przedsiębiorcy powinni wiedzieć, jak władza publiczna chce układać nasze relacje gospodarcze, także zagraniczne. Bez takich kontaktów trudno sobie wyobrazić należyty rozwój państwa.

– Atakże stabilność kraju, wzrost bogactwa, na którym nam zależy, awreszcie bezpieczeństwo Polski. Trzeba do tego dołączyć przedstawicieli świata nauki, którzy mają wypracować nowe pomysły technologiczne, przedstawić wyniki badań, które potem będziemy komercjalizować jako innowacje. Władze publiczne – biznes – nauka – nieprzypadkowo określane są jako złoty trójkąt rozwoju. Każde forum promuje Toruń, spotykam tu wiele znanych osób z całej Polski.

– To jest znakomita promocja Torunia. Ludzie, którzy regularnie bywają na forum, później wczasie każdego wyjazdu na wakacje zpołudnia na północ czy zpółnocy na południe zatrzymują się tu, bo wiedzą, że to jest miasto, które się rozwija. Proszę spojrzeć na hotel [Copernicus – red.], którego jeszcze dwa, trzy lata temu nie było, ina widok zjego okien. Po jednej stronie płynie Wisła pięknym zakolem, apo drugiej widać wieczorem oświetloną Starówkę. To jest najpiękniejszy widok wtej części Europy. Mam nadzieję, że Kraków, Gdańsk iszereg innych polskich miast się oto nie obrażą. Żeby nocować w hotelach, trzeba mieć pieniądze. Wielu młodych ludzi zdecydowało, że łatwiej je zarobić poza Polską.

– Jeszcze długo tak będzie, że wyjeżdżając na Zachód, będziemy zarabiać więcej niż unas. Ale nie chodzi tylko o pieniądze. Młodzi ludzie nie mają wPolsce wystarczająco atrakcyjnych miejsc pracy: w przemyśle informatycznym, elektronicznym, związanych z cybernetyką, robotyką, inżynierią, nanotechnologiami i biotechnologiami. Wyjeżdżający młodzi wykształceni ludzie chcą mieć tego typu miejsca pracy. Dlatego nasze działania w kierunku rewitalizacji miast, reindustrializacji w oparciu o najnowsze przemysły, mają zatrzymać młodych wykształconych ludzi na naszym rynku pracy. Także w małych

Jak Polska długa i szeroka wyrosły stadiony, hale sportowe, sale koncertowe, aquaparki.

– Nie chcę się nad nimi pastwić, chociaż niektóre wielkie obiekty kosztowały nas kilkadziesiąt milionów złotych. To nie są tylko lotniska, ale także budynki, które przez długie lata będą nam przynosiły jedynie straty. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że filharmonie albo nawet aquaparki są zbędne. Wręcz przeciwnie. Ale pamiętajmy, że w pierwszej kolejności dużo bardziej są nam potrzebne inne przedsięwzięcia. Jakie?

– Znacznie trudniejsze niż budowa hali sportowej czy nawet atrakcyjnej dzielnicy miasta. Musimy stworzyć podstawy przedsiębiorczości i uzyskiwania dochodów dla naszych samorządów wnastępnych dziesięcioleciach. Pieniądze europejskie będą się bowiem powoli kończyć. Wiedzieliśmy od początku, że unijne dofinansowanie nie będzie wieczne.

– Dlatego już teraz musimy zastanowić się, skąd mieć pieniądze na następne inwestycje, na szkoły iszpitale, na upiększanie naszych miejscowości, na odnowę naszych zabytków. To, co teraz wybudowaliśmy: hale, drogi, chodniki za 15 lat będą wymagały remontu. Z czego my ten remont przeprowadzimy? Problem polega na tym, że musimy mieć źródła przyszłych dochodów, gdy nie będzie już tak wielkich pieniędzy zBrukseli. Gdzie ich szukać?

– Źródłem dochodu może być tylko przedsiębiorczość. Nasze projekty dzisiaj muszą być nastawione na tworzenie centrów biznesu i dzielnic przemysłowych zuzbrojeniem terenu, zwygodnym dojazdem, a na początek z ulgami dla przedsiębiorców, którzy zechcą tam inwestować. Projekty europejskie powinny uruchamiać następne, już nie za pieniądze zBrukseli, ale za nasze, na zasadzie samofinansowania albo partnerstwa publiczno-prywatnego. Partnerstwo publiczno-prywatne jest jednym z największych źródeł finansowania postępu technologicznego i cywilizacyjnego w gminach na zachodzie Europy. Tak musimy podejść do środków znastępnej perspektywy finansowej UE. Czy wtedy Polska stanie się krajem idealnym do życia?

– Nie ma takiego kraju na świecie i Polska też nigdy taka nie będzie. Ciągle będziemy mieli bar-

JERZY BUZEK

Były premier Polski. Jego rząd wprowadził cztery wielkie reformy: oświatową, emerytalną, zdrowotną i administracyjną. Buzek jest profesorem nauk technicznych. Wykładał m.in. na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i Politechnice Opolskiej. W1980 r. związał się z„Solidarnością”. Był koordynatorem zespołu ekspertów gospodarczych AWS, z ramienia której został posłem, apóźniej szefem rządu. Od 2004 r. zasiada w Parlamencie Europejskim, do którego dostał się z najlepszym wynikiem wPolsce. Był pierwszym przewodniczącym tego gremium zpaństw byłego bloku wschodniego. + dzo dużo do zrobienia. Żeby dogonić najlepszych, musimy mieć tempo rozwoju na poziomie 5-6 proc. Musimy też pamiętać, że wykonując tę wielką pracę irozwijając nasz kraj, bardzo oddalamy się od krajów leżących na wschód od Polski. Widzimy, jak wielkie są dziś różnice pomiędzy sytuacją Polski aUkrainy, Białorusi czy Mołdawii. Te kraje pozostają za nami daleko w tyle. W czerwcu ub.r. w 15. rocznicę wprowadzenia reformy samorządowej mówił pan w Senacie: „Przyświecało nam hasło: bierzemy władzę po to, żeby rozdać ją ludziom”. A ludzie nie chcą z niej korzystać. Na wybory samorządowe chodzi niespełna 40 proc. z nas.

– Zfaktu, że ludzie nie idą głosować, nie można wyciągać wniosku, że nie korzystają zsamorządności. Skorzystali na przykład ztego, że oich wydatkach na działalność komunalną, edukacyjną, rekreacyjną czy gospodarczą decydują ludzie mieszkający wtym samym mieście, ludzie, których znają iwspólnie – choć nie wszyscy – wybierają. To właśnie wtedy podzieliliśmy pieniądze publiczne, kiedyś centralnie zarządzane zWarszawy. Wcześniej trudno było podejmować optymalne decyzje.

– Szkoda, że mamy taką małą aktywność publiczną, ale – jeszcze raz podkreślę – to nie znaczy, że ludzie nie korzystają z tego, że zdecentralizowaliśmy pieniądze publiczne i decyzje. Wtedy też przekazaliśmy do województw fundusze związane zopieką zdrowotną. Szkoda, że później, w 2002 r., znów wróciły do Warszawy. Nie ma ich już w Toruniu czy Bydgoszczy, stąd tak trudno sensownie nimi zarządzać. Zostały nam pieniądze na szkolnictwo.

– Oddaliśmy szkoły i pieniądze z nimi związane samorządom gminnym, powiatowym i wojewódzkim. Wcześniej wszystkie podlegały decyzjom centrum, Ministerstwa Oświaty. Trudno sobie wyobrazić, żeby to było rozwiązanie zasadne albo żeby się dało w ogóle tym efektywnie sterować. W edukacji i zdrowiu przekazanie władzy ludziom poszło wtedy znacznie dalej niż dzisiaj. Szkoda, że się tego nie docenia.

sji, czyli spadku na drodze rozwoju. Podkreśla się, że zdecydowały o tym trzy sprawy: zapobiegliwi i mądrzy przedsiębiorcy, solidne reformy lat 90., no i polskie samorządy! Reforma samorządowa rodziła się w bólach. Nawet AWS nie była jednomyślna w kwestii liczby nowych województw. Ostatecznie skończyło się na 16. Czy gdyby było ich mniej, nie byłyby silniejsze, bardziej konkurencyjne dla innych regionów w Europie?

– Były propozycje, by zacząć od ośmiu województw i wtedy prawdopodobnie skończylibyśmy na 12. Te obecne 16 to więcej, niż się spodziewałem. Zwłaszcza że wśród tych dodatkowych są też wyraźnie słabsze. Na pewno województwem silnym, i to mówię wszędzie i z pełną świadomością, które jest na poziomie tych wcześniejszych 12, jest kujawsko-pomorskie z dwoma dużymi miastami Bydgoszczą i Toruniem. Solidnymi ośrodkami są też Inowrocław, Grudziądz i Włocławek. Powstanie tego województwa było uzasadnione. Żałuje pan, że tych słabszych nie udało się skreślić z mapy?

– Wszystkie województwa sobie radzą. Ale niewątpliwie wymiar i rozmach działania czy możliwości tworzenia wielkich planów inwestycyjnych w województwie np. opolskim, położonym pomiędzy dolnośląskim i śląskim, nie są zbyt wielkie. Chodzi nie tylko o sam rozmiar województwa, ale i możliwości finansowania wielkich inwestycji. Cała 16 jednak sobie radzi i to jest bardzo ważne. Nie popełniliśmy błędu. U nas po 15 latach często słychać głosy, że gdyby Toruń był w województwie pomorskim, a Bydgoszcz wielkopolskim, byłoby nam lepiej.

– Nie słyszałem takich opinii, ale istnienie Kujawsko-Pomorskiego naprawdę ma sens. A antagonizmów między Toruniem aBydgoszczą nie dostrzegam. Jeśli są, to raczej wdowcipach, anie oparte na rzeczywistych konfliktach. Nie ukrywajmy, Kujawsko-Pomorskie to kompromis. Lek na nasze bydgoskie i toruńskie ambicje, wydarty trochę Pomorzu, a trochę Wielkopolsce i Mazowszu.

– Kujawsko-Pomorskie powoli wchodzi wwiek dorosły – minęło ponad 15 lat od wielkiej administracyjnej reformy i powstania waszego województwa. Zbliżacie się do pełnoletności, a wraz z wami młodzież, która w tym czasie dorastała. Myślę, że ci młodzi ludzie już się z tym województwem w pełni identyfikują. Rzeczywiście, na naszych oczach tworzy się historia. Uważam, że dopiero budujemy swoją tożsamość. Czego potrzebuje taki młody organizm, by mieszkańcy z dumą zaczęli mówić: Jesteśmy z województwa kujawsko-pomorskiego?

– Potrzeba wam budowy wielkiej metropolii bydgosko-toruńskiej, zsuperszybkim pociągiem, superdrogą iinwestycjami wzdłuż tej trasy. Dlatego tak bardzo zabiegałem oustawę metropolitarną, chociaż jest ona z pewnością najbardziej potrzebna na moim rodzinnym Górnym Śląsku. Tam jest to niezbędne dla tworzenia jakiegokolwiek trwałego rozwoju, ale w Kujawsko-Pomorskiem możemy poradzić sobie i bez tego typu W Senacie zapewniał pan również, że polski specjalnych rozwiązań. Spoiwem mogą być też system samorządowy, a zwłaszcza regional- inteligentne specjalizacje oraz dobry plan reinny, jest obecnie uważany za jeden z najlep- dustrializacji dla całego województwa. Prężnie szych w Europie. Dlaczego? działające innowacyjne przedsiębiorstwa – Najskuteczniej wUnii wykorzystujemy unij- w branży elektromaszynowej, chemicznej lub ne pieniądze, aza to odpowiadają zwłaszcza na- spożywczej mogą stać się znakiem rozpoznawsze regiony. Polska przez 23 lata uniknęła rece- czym całego regionu. +

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

5

REKLAMA

1

33167376


6

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

WIEDZA

Nauka daje wolność MIKOŁAJ KURAS

Cały czas pokutuje przekonanie, że jak się wybuduje kawał drogi, nowy przeszklony budynek z nowoczesnymi windami, to z automatu zapełni się mądrymi ludźmi, którzy będą się tam dobrze czuli, a przez to jeszcze lepiej pracowali. To nieprawda. To człowiek jest najważniejszą inwestycją

Z PROF. MACIE JEM WOJ TKOW SKIM ROZMAWIA ŻANETA KOPCZYŃSKA ŻANETA KOPCZYŃSKA: Jako jeden z 11 polskich uczonych bierze pan udział w ministerialnej kampanii „Zawód naukowiec”, która promuje naukową karierę i przekonuje opinię publiczną, że rola naukowca rośnie. W spocie reklamowym mówi pan, że nauka to dla pana radość, spełnienie marzeń... MACIEJ WOJTKOWSKI: ... i wolność. W czym się więc ta wolność objawia?

– Już od wczesnej młodości nie lubiłem pracować i uczyć się w reżimie, w którym ktoś stoi i patrzy mi na ręce. Szybko doszedłem do tego, że w przyszłości wolałbym wykonywać bardziej wolny zawód. Niestety, do żadnej sztuki talentów nie miałem – nie mogłem być muzykiem, ani pisarzem, ani malarzem. Pozostały mi więc dwie opcje: zostać rolnikiem albo naukowcem. Właściwie obydwie mam zachowane, bo nie wiadomo, jak długo jeszcze będę naukowcem. Na co dzień w swojej pracy rzeczywiście czuję wolność – mogę robić, co zechcę, co wynika z mojej własnej inwencji. Praca naukowa jest twór-

cza. Nauki nie można przecież wykonywać na akord, nie można też robić szczegółowych planów. Każdy dzień wygląda inaczej. To jest właśnie wolność. Do tego dochodzi też nienormowany czas pracy – świetne pomysły nie zawsze rodzą się przy biurku, czasami przychodzą do głowy pod prysznicem lub w wannie. To jeden z niewielu wolnych zawodów, który da się w Polsce wykonywać. Ci, którzy rzeczywiście chcą tworzyć, realizować się twórczo i mają talent do uprawiania nauki, znajdą duże pole do popisu. Niestety, coraz mniej jest osób, które chcą zainwe stować tak bardzo w sie bie, by póź niej mieć wiedzę i umiejętności do pracy naukowej. I nie jest to syndrom polski, ale światowy. Kadry naukowe są cały czas poszukiwane. A jeśli ktoś jest dobry w tym, co robi, z pewnością znajdzie pracę, jak nie tutaj, to za granicą. Pomyśleć by można, że to zawód marzenie – przedstawia go pan w samych superlatywach. Ani jednej łyżki dziegciu w tej beczce miodu?

– Wolność może być również pewnego rodzaju pułapką, jak we wszystkich tego typu zawodach. Jeśli coś za bardzo zależy od nas samych, wtedy angażujemy się bez umiaru.

Chętnie płacimy więcej profesorowi tylko dlatego, że ma tytuł, a nie za faktyczne umiejętności. Często do grantu potrzebuję magistra, ale fachowca. I chciałbym mu zapłacić faktycznie tyle, ile jego praca jest warta

Na to też trze ba uwa żać, trze ba umieć się ograniczać, nie zostać zjedzonym przez własną pasję. Prob le mem jest rów nież po strze ga nie pracy naukowca przez społeczeństwo. Gdy roz mawia łem z ludź mi, któ rzy nie ma ją nic wspól ne go z na u ką, oka zy wa ło się, że kom plet nie nie wie dzą, co to zna czy być naukowcem. Uważają, że profesor na uniwersytecie to taki nauczyciel, tylko poważniej szy, star szy, kła dą cy do głów stu den tów tro chę bar dziej za awan sowa ną wiedzę. Oczywiście rola dydaktyczna też jest waż na i nie za mie rzam jej de pre cjo no wać. Ale bycie naukowcem oznacza coś zupełnie innego. To bycie twórcą. W większości ośrodków akademickich na świecie te dwie sfery są bardziej zbalansowane – część dydaktyczna to połowa albo mniej aktywności naukowca. Część główna to rozwijanie się w badaniach naukowych. Praca nad tym, by zmieniać wiedzę ludzi, dodawać do niej coś nowego. Zgodziłem się na udział w ministerialnej kampanii także dlatego, że jest próbą edukacji społeczeństwa. Odczarowania mitów na temat bycia naukowcem.

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

To pociągająca, wręcz idealna wizja. W Polsce wielu naukowców narzeka jednak, że na pracę badawczą nie starcza im czasu. Są obciążeni dydaktyką, często prowadzą zajęcia odległe tematycznie od swoich naukowych pasji. Przerastają ich sprawy administracyjne, nieumiejętnie poruszają się również w systemie grantów.

– Rze czy wi ście, ob cią że nia dydak tyczne bywają koszmarem, szczególnie dla pracow ni ków naj le piej wykwa li fi kowa nych, czyli młodych doktorów. Uniwersytet dostaje dotacje, które przeznacza m.in. na pensje. Te zaś są wy płacane za nauczanie studen tów. Nato miast pie nią dze na ba da nia – a trzeba zaznaczyć, że jest ich w ogóle mało – pochodzą z grantu. Trzeba go zdobyć, by mieć środki na badania. To tak, jakby być zatrudnionym do robienia murarki, a jednocześnie mieć obowiązek sprzedaży bułek za rogiem. Dwa kompletnie różne, pomie sza ne po rząd ki. Pra cow ni ków aka de mickich rozlicza się z wyników naukowych i z dydaktyki, ale płacąc tylko za dydaktykę. Doprowadza to do absurdu. Skoro dostaję pensję za coś konkretnego, staram się robić to dobrze. A jeśli nie dostaję za to pensji, a wymaga się ode mnie wyników, to jest to trochę dziwne. Taki stan wynika po części z systemu nauczania – u nas nie kładzie się nacisku na samodzielność studentów. Przychodząc na studia, oczekują powielenia schematu szkoły średniej. Niestety, uniwersytet zamienia się wtedy w szkółkę – studenci chodzą na zajęcia od 8 do 17, później oczywiście nie mają czasu, by się uczyć czegokolwiek. I wychodzi tak, jak wychodzi. Wydziałom na tym zależy, bo – organizując więcej zajęć – mają więcej pieniędzy. Koło się zamyka, wąż zjada swój własny ogon. Można próbować się z tego wyrwać właśnie przez system grantowy. Granty miały pozwolić na wykupywanie się z tych obciążeń dydak tycz nych – bio rę po łowę pen sji z dydaktyki, robię połowę. Resztę czasu przeznaczam na pracę naukową. Ale jak zwykle pojawiły się problemy i jest chaos. Nie ma sprawnie działającego mechanizmu, a my tracimy na organizacji. Akademia cały czas wymaga reformy. Wrócę znowu do tego, że musi się zmienić rozumienie roli naukowca, który do wynalazków i odkryć potrzebuje czasu i wolnej głowy. Jak będzie myślał o tych zajęciach, o tamtych zajęciach, o sprawach administracyjnych, to... Naukowcy mają może duże głowy, ale wszystkiego przecież nie pomieszczą. Jakie jeszcze widzi pan bariery ograniczające naukową wolność?

– Zapomina się, że zasoby ludzkie są cenniejsze niż sprzęt. Cały czas pokutuje przekonanie, że jak się wybuduje kawał drogi, nowy przeszklony budynek z nowoczesnymi windami, to z automatu zapełni się mądrymi ludźmi, którzy będą się tam dobrze czuli, a przez to jeszcze lepiej pracowali. To nieprawda. To człowiek jest najważniejszą inwestycją. Na świecie ok. 70 proc. wydatków gran towych przezna cza się na wy nagrodzenia. W Polsce jeszcze się wydaje, że to kosmiczne kwoty. Najpierw trzeba kupić sprzęt, probówki, a człowiek jest na szarym końcu. To nie tyl ko prob lem na u ki. Wi dzi my przecież, jak pracodawcy traktują swoich pracowników – zatrudniają ich na umowy śmie ciowe, bez moż liwo ści roz wo ju, bez szkoleń. Wystarczy wyjrzeć za furtkę i zobaczyć, jak to się robi w Stanach czy w Niemczech. Tam, gdy ktoś ma umiejętności, jest skarbem. Robi się wszystko, by takiego człowieka nie wy puścić z rąk. To człowiek jest w tym wszystkim najważniejszy, nie tytuł czy instytucja. Chętnie płacimy więcej profesorowi tylko dlatego, że ma tytuł, a nie za faktyczne umiejętności. Często do grantu potrzebuję magistra, ale fachowca. I chciał bym mu za pła cić fak tycz nie tyle, ile je go praca jest warta. Nie zawsze mogę. Pracując w Stanach Zjednoczonych, miał pan nieograniczony budżet, sztab ludzi do dyspozycji, doskonałe warunki. Nie kusiło pana, żeby zostać? 1

– Pewnie, że kusiło.

Ale wrócił pan. Dlaczego? Można u nas prowadzić badania na światowym poziomie?

– Może trochę pewne sprawy wyolbrzymiam, punktując słabe strony nauki w Polsce. Gdybym jednak nie miał tutaj perspektyw na stworzenie sobie podobnych warunków pracy, skompletowania dobrego zespołu i twórczej atmosfery, to bym nie wracał. Takie perspektywy miałem, więc jestem tu, gdzie jestem. Mam dużą i zgraną grupę współpracowników, wyposażenie, którego nie powstydziłoby się dobre amerykańskie laboratorium, oraz ciągłe perspektywy rozwoju. Badania naukowe mają to do siebie, że zwykle trwają długo. Inwestuje się w nie dużo czasu, nie brakuje wyrzeczeń. A nie wiadomo, co nam wyjdzie. Może nic. Nie rodzi to frustracji?

– To prawda, w nauce jest zawsze duży znak zapytania. Do końca nie wiadomo, czy się uda. Jak się jednak dobrze zdefiniuje hipotezę, temat, to każdy wynik jest wynikiem. Jak jest negatywny, to też jest wynik. Jeśli badania prowadzimy zgodnie z regułami sztuki, frustracja nie powinna się narodzić. Proszę pamiętać, że świat rozumiemy na dwa sposoby: albo akceptując pewne rzeczy, albo je odrzucając. Obydwie drogi są właściwe. To wymaga jednak pewnego poziomu profesjonalizmu, żeby te pytania umieć zadawać – nie patrzeć zbyt wąsko albo zbyt szeroko. To wyma ga umie jęt no ści na by tych al bo od po wied nie go prowa dze nia przez opie ku na. W całym bowiem natłoku informacji zadawanie właściwych pytań może być sztuką. To także problem jakości badań – jeśli jest zachwiana proporcja pomiędzy badaniami a dydaktyką, czasami może być tak, że pytania stawiane przez naukowców, poświęcających zbyt dużo czasu na dydaktykę, mogą być nie do końca właściwe, a wyniki mizerne. Dlatego bycie na bieżąco ze światową nauką jest bardzo ważne. Trzeba mieć kontakt ze specjalistami, wyjeżdżać na konferencje i staże. Czasami z niepokojem obserwuję, że młodzi ludzie rzadko wyjeżdżają, boją się tego, mają jakieś opory. Boją się krytyki?

– Nie. Większy problem jest z tzw. miękkimi umiejętnościami. Patrząc na kształcenie podstawowe i średnie, widać, że tego brakuje: praktycznej wiedzy na temat tego, jak dobrze napisać raport, zrobić referat, jak wyraźnie przedstawić swoje myśli, jak wyłożyć to po angielsku. Mamy jeden język światowy nauki – angielski. I jeśli chcemy coś w nauce zwojować, musimy go znać. Oczywiście zależy to od profesji, ale w polskiej literaturze w wielu dziedzinach informacji jest bardzo mało. Wiele zależy również od opiekunów studentów i doktorantów, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w nauce. Pokutuje u nas model dydaktyki jednowymiarowej. Nie potrafimy wyobrazić sobie uczenia inaczej niż siedzenia w ławkach i słuchania czy oglądania wykładów. A to nie do końca tak jest. Moi ludzie najwięcej się uczą w pracy, w laboratorium. Wiedzą, że jak czegoś nie doczytają, nie zdobędą informacji, nie zrobią kroku naprzód. Muszą się kontaktować z innymi, jeździć po świecie. Chłoną wtedy wiedzę całościowo. To ich niesamowicie rozwija. To jest moja odpowiedzialność, mój cel. Żeby tych ludzi faktycznie w taki sposób uczyć. Gdy widzę, jak po 2-3 latach studiów doktoranckich ci ludzie się zmieniają, rozkwitają... To jest eksplozja. Jeśli nie będą mieli warunków do rozwoju, wówczas to, co w nich głęboko zaszyte, zgnije, narodzi się frustracja i szarzyzna. Trzeba to umiejętnie rozpruć. To jedno z podstawowych zadań dydaktyki, a nie jeżdżenie po szkołach w całym województwie i wykładanie w salach dla 140 osób. Pan nie miał oporów i dość szybko wyjechał za granicę.

– Na czwartym roku pojechałem na staż do Wiednia. Jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej były takie projekty zacieśniające współpracę z krajami stowarzyszonymi. Tam właściwie od zera nauczyłem się pracy laboratoryjnej, bo tutaj nie było akurat bazy do tego typu badań. Spotkałem tam wspaniały zespół ludzi, którzy od razu wpro-

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

PROF. DR HAB. MACIEJ WOJTKOWSKI Urodził się w 1975 r. we Włocławku. Od początku kariery naukowej jest związany z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu. Obecnie pracuje w Zakładzie Biofizyki i Fizyki Medycznej Instytutu Fizyki, w którym kieruje Zespołem Optycznego Obrazowania Medycznego. Jest autorem pięciu patentów oraz ponad 100 publikacji, w tym kilkudziesięciu w czasopismach z listy filadelfijskiej. Wniósł ogromny wkład w rozwój badań okulistycznych w Polsce i na świecie dzięki skonstruowaniu tomografu do badania siatkówki oka. Urządzenie pozwala na nieinwazyjną i bezkontaktową eksplorację wnętrza oka. Praca naukowa prof. Wojtkowskiego wielokrotnie była doceniana i nagradzana. Otrzymał m.in. stypendium tygodnika „Polityka” (2001 r.), sty pendium Start (2003 r.), subsydium Powroty/Homing Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (2006 r.), Nagrodę dla Młodego Naukowca przyznawaną przez European Science Foundation (2007 r.), Nagrodę Premiera za pracę habilitacyjną (2010 r.). Za opra cowa nie i wprowa dzenie do praktyki okulistycznej metody tomografii optycznej z detekcją fourierowską w 2012 r. dostał Nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej nazywaną polskim Noblem. Na początku tego roku otrzymał tytuł fellow member Towarzystwa Optycznego, wiodącej na świecie organizacji zajmującej się optyką i fotoniką. +

Moi ludzie najwięcej się uczą w pracy, w laboratorium. Jak czegoś nie doczytają, nie zrobią kroku naprzód. Muszą się kontaktować z innymi, jeździć po świecie. Chłoną wtedy wiedzę całościowo wadzili mnie w tematykę, dużo nauczyli. I to zaowocowało. Potem co jakiś czas wracałem tam na krótkie staże. Następnie były Wielka Brytania i Stany Zjednoczone.

– Do Anglii pojechałem, żeby się nauczyć innej techniki, która w Wiedniu nie była jeszcze rozwinięta. Istotne podczas każdego wyjazdu jest to, aby jak najwięcej zobaczyć. Trzeba z tego korzystać w każdej sytuacji, przecież nawet przy okazji konferencji można załatwić sobie wejście do laboratorium. Zobaczyć, co i jak robią inni. To bardzo pomaga i rozwija. Łatwiej przeszczepić później dobre wzorce na własny grunt?

– Dokładnie. To jest piękne, że środowisko naukowe jest bardzo otwarte, do wszystkiego jest dostęp. Nie tak jak w firmach, które niczego nie chcą ujawniać. To jest właśnie kolejny stopień wolności w nauce. Przecieki kontrolowane w nauce są czymś naturalnym. Wiedza się rozpowszechnia i każdy na tym korzysta. Firmy nie rozumieją, że warto czasem wypuścić trochę informacji, których na co dzień tak strzegą. To dzięki przeciekom technika może się rozwijać. Gdyby nie one, wszyst kie tech no lo gie daw no by umarły.

7

Obecnie kładzie się duży nacisk na współpra cę na u ki z biz ne sem. Sły szy my, że są pie nią dze na in nowa cje, że prze mysł jest za in te re sowa ny pro jek ta mi na u kowy mi. Powsta ją więc spe cjal ne in sty tu cje, np. na to ruń skim uni wersytecie Cen trum Trans fe ru Tech no lo gii czy Aka de mic ki Inku ba tor Przed się bior czo ści, któ re ma ją po śred ni czyć po mię dzy ty mi stro na mi. Czy ta ka po moc jest po trzeb na? Trze ba uła twiać po ro zu mie nie, bo ina czej się nie dogadają?

– To są dwa różne światy i taka fachowa pomoc jest jak najbardziej wskazana. Kto jej bardziej potrzebuje: przedsiębiorcy czy naukowcy?

– Wszyscy muszą wyjść ze swoich ról, bo te dwie grupy z definicji mają konflikt interesów. Tak, jak mówiłem, żeby się naukowo rozwijać, trzeba ujawniać wiedzę. W tej branży nie można pozwolić sobie na 2-3 lata przestoju. Biznesmen natomiast chce zatrzymać wiedzę dla siebie, a następnie sprzedać ją jako gotowy produkt. A wytworzenie go zajmuje przecież czas. Jedyne co można zrobić, by ten konflikt złagodzić, to stworzyć odpowiednie struktury pozwalające zwiększyć dynamikę rozwoju nowych metod. Naukowiec, wkładający coś do biznesu, musi mieć możliwość opublikowania tego po pół roku, czyli biznes musi zrobić w tym czasie na tyle duży krok, by było to możliwe. Nie wiem, czy trzeba budować niezależne instytucje jak centra transferu technologii. Może wystarczyłoby, gdyby w jednostkach przemysłowych pracowali odpowiedni fachowcy pomagający w tym procesie? Może przedsiębiorcy powinni zacząć widzieć interes w zatrudnianiu osób z doktoratami i wyższymi stopniami naukowymi. Grupy badawcze również powinny być odpowiednio zorganizowane. Dzisiejszy model funkcjonowania naukowców, mówię oczywiście o naukach technicznych, nie zawsze dzia ła spraw nie. Gdy par tner biz ne sowy przychodzi do pana profesora, który ma jedynie dwóch doktorantów, to właściwie już można zapomnieć o sprawie. Mogą mieć superpomysły, ale kto ten projekt dla biznesu zrobi? Przecież do tego potrzebna jest cała rzesza ludzi. Przedsiębiorcy często mają oczekiwania wzięte z kosmosu, nie zdają sobie sprawy, jak trudne są niektóre rzeczy, nie widzą ograniczeń kadrowych, finansowych, które są w nauce. Nie potrafią sobie wyobrazić, jakie koszty ona generuje. Z kolei naukowcy nie widzą, że biznes musi wytworzyć produkt. Tu nie ma mowy o niedoróbkach – musi działać i się sprzedawać. Musi przynieść zysk. Pogodzenie interesów wcale nie jest łatwe. Założył pan pier wszą na UMK spółkę typu spin out. Chcieliście skuteczniej wdrażać swoje pomysły, czy nauczyć się poruszać po świecie biznesu?

– Właściwie to stworzyło ją kilka osób z naszej grupy badawczej. Jednym z powodów było to, że uczelnie i uniwersytety nie są od tego, by wdrażać na rynek pomysły pracowników. Oczywiście mogą mieć swoje komórki i w tym pomagać, ale to trudne. Duże uniwersytety mają rozbudowaną administrację, która bywa w takich przypadkach barierą. Nie ma cudów. Nie ma takiego uniwersytetu, w któ rym ta ki me cha nizm dzia łał by sprawnie. Założyliśmy spółkę, by móc pewne rzeczy poprowadzić na skróty, nie przebijać się przez administrację i papierologię. Ważne jest również to, by pewnych rzeczy dotknąć samemu. Jak się tego nie zrobi, trudno wyobrazić sobie, jak to funkcjonuje. Dzięki temu można spojrzeć na sprawę z dwóch różnych stron. Tomografem też trudno było zainteresować biznes?

– Nie do końca. Nasza grupa dopiero się rodzi ła, w tej dzie dzi nie nie mie liś my in fra struktury badawczej. Parliśmy na to, by publikować i zaistnieć w środowisku naukowym. A jak już zaczęliśmy publikować w dobrych czasopismach, biznes sam zaczął się nami interesować, znalazł nas. Jeśli coś się robi dobrze, zostanie to w końcu zauważone. +


8

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE

Kiedy piękno zapiera dech, a b Z DANIELEM PACHEM ROZMAWIA GRZEGORZ GIEDRYS G RZE GORZ G IE DRYS : Kujawsko-Pomorskie uchodzi za dość nudne krajobrazowo.

DANIEL PACH: To bardzo zły stereotyp. Nieste-

ty, bardzo często powielają go sami mieszkańcy – tak niska jest nasza świadomość. Ja pracowałem nad swoją świadomością. Zawsze mnie interesowało to, gdzie mieszkam. Ciekawi mnie historia regionu, kultura, miejscowe obyczaje. Fotograf to jest taki zawód, w którym wiedza jest potrzebna, i to nie tylko dotycząca spraw technicznych i warsztatowych. Jako fotoreporter musiałem umieć porozumieć się z profesorem uniwersyteckim i z zadymiarzem ze stadionu. Żeby robić dobre zdjęcia przyrodnicze, trzeba du żo wie dzieć na ten te mat. Roz mawiam z przyrodnikami, surfuję w internecie, czytam książki. Pewien mój znajomy zajmuje się dokumentacyjnie fotografią przyrody i powiedział, że to jest bardzo męcząca sprawa, bo zwierzęta niespecjalnie dają się fotografować.

– To są setki godzin obserwacji. Za każdym razem muszę się odpowiednio przygotować od strony fizycznej – sprzęt naprawdę jest bardzo ciężki. Fotografuję z wysokości drzew. Jestem tam osiem albo nawet 10 godzin bez ruchu. Mam specjalne urządzenie, które pozwala mi wchodzić na drzewa. Cała zabawa polega na tym, że zwierzyna nie może cię zobaczyć, musi się naturalnie zachowywać. Mało tego, jeżeli są jakieś specyficzne okresy jak np. pora karmienia młodych, nie możesz w ogóle się zbliżyć, bo porzuci potomstwo. Dwa – kwestia zapachów. To trudna rzecz podejść jenota, lisa albo wilka. I niejednokrotnie jest tak, że wydaje ci się, że jest superdzień, że będzie wszystko dobrze, a tutaj okazuje się, że zwierzaka w ogóle nie ma. Nie wiadomo, co się stało. Przyroda jest nieprzewidywalna. To przypomina mi nieco polowanie.

– Właśnie tak. Mam sporo kumpli myśliwych. Dzisiaj jest wiele niepotrzebnych kłótni między nimi a fotografami. W każdej grupie zdarzają się idioci. Natomiast nie ma co się dziwić myśliwym, że się wściekają, spotykając fotografa w jakimś rewirze, gdy jest w nim w pełni legalny odstrzał jeleni. Zupełnie się tam go nie spodziewają, w dodatku trudno go dostrzec o czwartej nad ranem w porannej mgle, gdy widać tylko kontury. A fotograf jeszcze się maskuje – ja mam strój amerykańskiego snajpera. Czyli wyglądasz jak wookie z „Gwiezdnych wojen”.

– Właśnie tak (śmiech). Niektórzy mi radzili, żebym ubierał coś żółtego albo czerwonego, ale w takim barwach nie da się podejść do zwierząt. Miałem taką sytuację, że snajperzy na poligonie mnie zauważyli. Wyglądałem tak samo jak oni, tylko w ręku trzymałem aparat. W ogóle toruński poligon to miejsce magiczne. Czy wiesz, że są tam stada jeleni złożone z 80 albo nawet 100 osobników? Spokojnie można tam spotkać wilka. I Bogu dzięki, że tym terenem opiekuje się wojsko. Okazuje się, że zwierzynie niestraszne są tam żadne strzelania i ćwiczenia. Może się przyzwyczaiły? Znalazły wspaniały azyl. Tam jest miejsce, które przypomina Szwajcarię Kaszubską, całe porośnięte wrzosami. Obłęd. To niebezpieczne zajęcie?

– Staram się nie jeździć sam ze względów bezpieczeństwa. Możesz wpaść do wody, może wciągnąć cię wir albo po prostu złamiesz nogę. Wiadomo, że komórki mogą stracić zasięg. Kiedy jednak jadę sam, mówię koledze, gdzie mniej więcej

może mnie znaleźć. Umawiam się z nim, że zdzwonimy się o konkretnej godzinie. We dwójkę zawsze bezpieczniej. Na przykład zimą, a zdarzały się takie zimy z trzydziestostopniowymi mrozami. Siedzisz w małej budzie gdzieś pod korzeniem – wchodzisz tam o piątej rano i wychodzisz krótko po zmierzchu. Nie ruszasz się w ogóle. Ptaki mają niesamowitą pamięć, jak coś je gdzieś zaniepokoi, już do tego miejsca nie wrócą. Raz pogonił mnie łoś i złamałem dwa żebra. Straciłem na chwilę przytomność. Gdy się ocknąłem, nie mogłem się ruszyć. Nabiłem się na drąg, na szczęście był suchy i się złamał, ale żebra poszły. Dlatego nie powinno się chodzić samemu, a tym bardziej, gdy płyniemy na wyspę. Bezpieczeństwo to podstawa – jak człowiek był młodszy, zachowywał się inaczej. Dziś, gdy mam dzieci, bardzo mi na bezpieczeństwie zależy. Jest jeden ciekawy paradoks.

DANIEL PACH (3)

Na początku dzień przed lotem nic nie jadłem. Teraz nauczyłem się walczyć ze skutkami prze Raz nawet zasnąłem w wiatrakowcu, który słynie z tego, że strasznie w nim wszystko się trzę

Jaki?

– Siedzisz w tej swojej czatowni w wojskowych ciuchach, mróz jest nie do wytrzymania, i robisz wszystko, żeby nie zamarznąć. Dużo jesz, aby ogrzać organizm. I najciekawsze jest to, że choć zajadasz się jak głupi, zupełnie nie tyjesz. Co więcej, po jednej takiej ostrzejszej zimie zrzuciłem aż 11 kilogramów. Wyobrażasz to sobie? Siedząc bez ruchu. Które miejsca w regionie najbardziej ci się podobają?

– Wszystkie, gdzie jest woda. Może być to Wisła, Drwęca albo Wda. Tam zawsze się toczy niesamowite życie. Z parków krajobrazowych najbardziej podoba mi się brodnicki, następny na liście jest wdecki – tam po prostu można dobrze spędzić czas. Polecam także Górzno i Lidzbark, lubię parki nadwiślański i chełmiński, gdzie są zbocza płutowskie. Nagle okazuje się, że masz w regionie taki teren, że jak wejdziesz pod górkę, od razu masz zadyszkę. Czy wiesz, że jest tam roślinność stepowa i pustynna? Ornitologom polecam Gostynin i Włocławek. Natomiast Bory Tucholskie uważam za nieco przereklamowane. Sosna, sosna i jeszcze raz sosna. To jest dobry teren tylko na wypoczynek, ale ja – jako człowiek z gór – bardzo szybko zaczynam się nudzić. Nie lubię lasów sosnowych, wolę mieszane. Są takie miejsca w parku krajeńskim, gdzie rosną wspaniałe graby. Nad czym teraz pracujesz?

– Nad kilkoma materiałami. Pierwszy poświęciłem Zielonej Kępie – wyspie położonej w starorzeczu Wisły między Ciechocinkiem a Nieszawą. Piękne miejsce, dzikie i nienaruszone, zwierzęta tam zupełnie inaczej się zachowują. Nie ma myśliwych, nie ma zgiełku. Po drugie, zbieram materiał filmowy – chcę pokazać dzikie gatunki, które występują na południu Europy albo Afryki, ale pojawiły się jednocześnie u nas. Udało mi się na przykład „złapać”: żołny, sępa płowego, orłana olbrzymiego, który występuje na Wyspach Kurylskich. Widziałem fokę. Mamy tutaj foki?

– Tak. Foki potrafią wpłynąć nawet do tysiąca kilometrów w głąb lądu. Sfilmowałem jeden okaz, który pojawił się w środku nurtu Wisły. Od razu wysłałem zdjęcie do Instytutu Morskiego w Gdyni. Okazało się, że udało mi się nagrać fokę zwyczajną – spotkanie z nią należy do rzadkości, występuje tylko 550 sztuk. Ona przypłynęła do naszej Nieszawy – tam jest łacha wiślana, ryby się gromadzą pod spodem, więc foka sobie leży na brzegu wyspy, schodzi pod wodę i poluje. Bardzo płochliwe zwierzę. Teraz wydałeś wspaniały album z lotniczymi zdjęciami województwa kujawsko-pomorskiego. Jak to się zaczęło?

– Romuald Owedyk spadł mi po prostu z nieba. Wspaniały facet, przyjaciel, znakomity pilot.

Kujaw -pomo zachwyca b krajobrazów zwierzyn tu np. spo


Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

KUJAWSKO-POMORSKIE

bielik w locie wzrusza

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

9

DANIEL PACH ARCHIWUM DANIEL PACH

wyborcza.pl

eciążenia – wiem, na co patrzeć, jak oddychać, jak napinać mięśnie. ęsie. „No nie wierzę” – śmiał się pilot

wskoorskie bogactwem w, obfitością y. Można otkać orły

Romuald malował kiedyś obrazy, ma wysokie poczucie estetyki, dużo widzi. „Pachu, Pachu, na prawo, na prawo” – zwraca mi uwagę na coś interesującego. Nie leciałbym za żadne skarby z innym człowiekiem. Kiedyś popsuł nam się termostat i Romuald zadecydował o awaryjnym lądowaniu na łące. Choć wszystko wyglądało spokojnie, ciśnienie było mocne. On i jego wiatrakowiec to jedno. Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, na jakiej zasadzie to urządzenie lata.

– Wiatrakowiec nieco przypomina helikopter – z tą różnicą, że zamiast głównego rotora są ruchome skrzydła, a napęd jest z tyłu. Nie startuje pionowo, potrzebuje kawałka pasa startowego. Wiesz, że Romuald jest w stanie dolecieć na jednym baku z Torunia do Nowego Targu? Jak nie ma koszmarnego upału, potrafimy latać po województwie nawet trzy godziny. Boisz się czasami?

– Wiatrakowiec jest o tyle bezpieczny, że jak siądzie silnik, pilot jest w stanie wylądować na autorotacji. Z przyczyn oczywistych nie możemy mieć spadochronów, bo rotor pokroiłby nas na plasterki. Największy problem sprawia coś innego. Każdy normalny człowiek, jak wsiada do samolotu, czuje się dobrze tylko w chwili, gdy widzi horyzont. W wiatrakowcu mam photo window, przez które fotografuję. Wyobraź sobie, że lecisz 90 km na godz. i fotografujesz stado kormoranów lecące – załóżmy – z prędkością 70 km na godz. Widzisz więc obiekt lecący 160 km na godz., robiąc zdjęcia długim teleobiektywem masz mocno zawężony kąt widzenia. Pilot kręci piruety, mnie szaleje błędnik, bo czasami okazuje się, że fotografuję do góry nogami. Rzeczywiście, organizm w takich warunkach może oszaleć.

– Słuchaj, na początku dzień przed lotem nic nie jadłem. Teraz nauczyłem się walczyć ze skutkami przeciążenia – wiem, na co patrzeć, jak oddychać, jak napinać mięśnie. Raz nawet zasnąłem w wiatrakowcu, który słynie z tego, że strasznie w nim wszystko się trzęsie. „No nie wierzę” – śmiał się Romuald. Poza tym jest przejmująco zimno. Latamy zawsze przy otwartym oknie z prędkością ponad 90 km na godz. Po trzech godzinach wyciągają z wiatrakowca kostkę lodu (śmiech). Nie zawsze jesteś także w stanie fotografować w rękawiczkach. Po jednym locie do Zbiczna tak przemarzłem, że po powrocie trzy godziny siedziałem w wannie, cały czas dolewając sobie gorącej wody. A najciekawsze jest to, że od dłuższego czasu nie choruję, nie łapie mnie nawet najmniejsze przeziębienie. Odpukać. Długo się szykujecie do lotu?

– Długo i starannie. Lecąc na drugi koniec województwa, nie mamy czasu na szukanie ciekawych miejsc. Wszystko musi być zaplanowane. Odpowiednie światło, dobra pogoda i właściwa ilość paliwa na powrót. Poza tym nie możemy się poruszać w niektórych strefach, bo tam latają na przykład F-16. To też musimy wiedzieć. Czy zdajesz sobie sprawę, że GPS na ziemi pokazuje coś innego niż GPS w powietrzu? Czasami, jak różnica wynosi stopień, okazuje się, że cel znajduje się w promieniu pięciu kilometrów od nas. Są też inne sytuacje – mamy dokładną mapę lotniczą, ale jakiś staw wysechł, a tego lasku już od jakiegoś czasu nie ma, bo ktoś go wyciął. Takie loty uczą pokory. Ja tę maszynę zacząłem już odczuwać całym ciałem. Siedzisz w wiatrakowcu i czujesz wszystkie prądy – lecisz nad lasem, czujesz jak paruje roślinność, a bąble ciepłego powietrza nas unoszą. Albo jak chmura ciągnie nas do siebie.

Pochodzi z Beskidu Niskiego, rocznik 1967. Jeden z najbardziej utytułowanych fotografów w regionie kujawsko-pomorskim. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików, wieloletni fotoreporter – pracował w „Gazecie Wyborczej” i „Gazecie Pomorskiej”. Jego zdjęcia publikowały m.in. „Tygodnik Powszechny” i „Wprost”. Niezależny twórca i reportażysta, autor dokumentów filmowych oraz projektów artystycznych. Laureat prestiżowych konkursów, m.in. Grand Press Foto. Wtym roku zdobył Nagrodę Marszałka Województwa. Zajmuje się zarówno fotografią prasową, albumową, jak i portretową oraz projektami komercyjnymi. Fotografuje mniejszości narodowe, ginącą kulturę i folklor Polski. Jest autorem wielu indywidualnych wystaw w kraju i za granicą. Kilkakrotnie uczestniczył w Przeglądzie Polskiej Fotografii Prasowej. Zdjęcie nadesłane na World Press Photo „Mężczyzna z kaczką” zostało opublikowane przez Art Unlimited na całym świecie. Dla „National Geographic Travel” zrealizował projekt „Piramidy w Bośni”. Jest autorem i współautorem wielu albumów ukazujących piękno przyrody Kujawsko-Pomorskiego. Trzy fotografie jego autorstwa o tej tematyce zostały wybrane przez miesięcznik „Press” do zbioru najważniejszych fotografii ostatniego ćwierćwiecza w Polsce. + Najnowsza praca Pacha, która powstała na zlecenie Urzędu Marszałkowskiego Województwa Kujawsko-Pomorskiego, to album i wystawa „Okiem orła” – przedstawia krajobrazy regionu z lotu ptaka

Które zdjęcia szczególnie cię poruszyły?

– Z kilkoma fotografiami rzeczywiście dość mocno jestem związany emocjonalnie. Jedna przedstawia coś w rodzaju wirusa – spękany lód na jeziorze i pośrodku człowiek. To przypomina wzór na soczewce oka. Ludzie stoją na lodzie i nie zdają sobie sprawy, że igrają z losem. Wiesz, że pod Brodnicą jakiś cwaniak wjechał na lód samochodem, rozbił namiocik i postawił grilla? Też zrobiłem mu zdjęcie. A z fotografii, które szczególnie mnie wzruszyły, zapamiętałem bieliki w locie i klucz żurawi. Znajdowaliśmy się może 30 metrów od nich. Albo moment, kiedy niedaleko tamy we Włocławku znaleźliśmy półwysepkę, gdzie 20 bielików wyciągało z wody małże. To wyglądało jak na filmach przyrodniczych z Alaski albo z Kanady. Widok zapierał dech w piersiach. Tego nie da się zapomnieć. Pracuję nad jedną ciekawą rzeczą – latając, zacząłem się interesować grodami i grodziskami. To wygląda nieprawdopodobnie z lotu ptaka. Dostałem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika bardzo ciekawe opracowanie – wiem, dokąd mam lecieć i co tam zastanę. To są bajeczne miejsca, po prostu poezja. Nasze województwo nie doczekało się albumu, który w sposób artystyczny podjąłby ten temat.+


10

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

BIZNES

Apteka to nie sklep, lek to nietypowy produkt

WOJCIECH KARDAS

W 2001 r. byłem bliski sprzedaży firmy Holendrom. Postanowili jednak obniżyć cenę. Nie porozumieliśmy się w końcu i zostaliśmy sami. Udało nam się rozwinąć. Holendrom tak dobrze nie poszło. Ostatnio przejęliśmy ich grupę

Z KA ZI MIE RZEM HER BĄ ROZMAWIA TOMASZ CIECHOŃSKI TOMASZ CIECHOŃSKI: Często słyszę, że w Polsce trudno jest robić interesy. Panu udało się stworzyć firmę, która jest liderem w swojej branży. Jaka jest recepta na sukces? KAZIMIERZ HERBA: Nie ma jednej prostej re-

cepty. W 1990 r., kiedy firma zaczynała działalność, rzeczywistość gospodarcza wyglądała zupełnie inaczej. Czynników, które złożyły się na sukces, jest jednak wiele. Na pewno kluczem do pomyślności każdej organizacji są odpowiedni ludzie. Miałem to szczęście, iż udało mi się takich spotkać, zmotywować i zatrzymać w firmie. Zdecydował też fakt, że mieliśmy unikalną strategię. Wówczas na rynku panowało przekonanie, że przyszłością branży jest posiadanie własnego detalu, a my ogłosiliśmy, że nie będziemy mieli własnych aptek, ponieważ jako hurtownia nie chcieliśmy konkurować z naszymi klientami. To zachęciło tradycyjnych aptekarzy do współpracy z nami. Moja mama jest farmaceutką, stąd ten temat był mi bliski. Zawsze też uważałem, iż niezależny farmaceuta jest filarem rynku farmaceutycznego w Polsce. Żeby odnieść sukces w biznesie, należy także mieć ducha przedsiębiorcy, czyli wierzyć, że można robić rzeczy, które innym wydają się niemożliwe. Trzeba też postrzegać biznes w długoterminowej perspektywie i mieć świadomość, że efekty pewnych działań przyjdą

po dłuższym czasie. Należy także być otwartym na zmiany i skłonnym do podejmowania ryzyka. Cały czas zachęcam zarząd, aby dokonywał zmian, abyśmy podejmowali wyzwania. Sukces osiągają ci, którzy chcą zmienić coś wokół siebie, a to zawsze wiąże się z ryzykiem. Dzisiaj początkujący biznesmen ma inkubatory przedsiębiorczości, banki same wciskają mu kredyty, są dotacje unijne. W 1990 nie było tego wszystkiego. Naprawdę było łatwiej?

– I trudniej, i łatwiej, na pewno inaczej. Nie było takiego wsparcia, ale rynek też był inny. Gdy zaczynaliśmy, w Polsce funkcjonowało tysiąc hurtowni farmaceutycznych. Dzisiaj jest ich 10. W naszej branży trudno byłoby zacząć dziś od zera i osiągnąć sukces. Przeczytałem, że na starcie pożyczył pan samochód i rozwoził nim lekarstwa. Tak było?

– To były czasy, w których nikt nie dysponował kapitałem, a inflacja była ogromna, więc nawet, jeśli ktoś zdobył pieniądze, szybko je tracił. Rzeczywiście, pożyczałem od wujka samochód, rozwoziłem nim leki. Początkowy kapitał firmy to 3 tys. dolarów zarobione na zmywaku w Anglii. Ale nasi konkurenci zaczynali tak samo, od rozwożenia leków polonezem. Jednym się udało, inni nie przetrwali. Dlaczego?

– Na pewno mieliśmy trochę szczęścia. Kiedyś przeczytałem ciekawą jego definicję: szczęście to moment, w którym okazja spotyka się z przygotowaniem. Może byliśmy bardziej przygotowani, by te okazje wykorzystywać.

Kazimierz Herba Urodzony w 1965 r., absolwent Wydziału Han dlu Aka de mii Eko no micz nej w Poznaniu (obecnie Uniwersytet Ekonomiczny). Założył firmę Torfarm, która zaczynała jako lokalna hurtownia farmaceutyków. Kierował nią do końca 2008 r., kiedy to przekazał stery nowemu prezesowi Piotrowi Sucharskiemu, a sam został przewodniczącym rady nad zor czej. Spół ka wkrót ce po tem zmieniła nazwę na NEUCA. Kazimierz Hebra nadal jest jej największym akcjonariuszem. Miesięcznik „Forbes” umieścił go na 95. miejscu na liście najbogatszych Polaków. Dziś NEUCA to największy w Polsce hurtowy dystrybutor leków, ma po nad. 30 proc. udzia łów w kra jo wym rynku. Inwestuje też w inne obsza ry biz ne su oko ło zdrowot ne go, m.in. własne marki medykamentów oraz sieć przy chod ni le kar skich. Roczny przychód grupy przekracza 6,5 mld zł. Jej zysk netto za 2014 r. po sko rygowa niu o zda rze nia jed no ra zowe wyniósł 86,3 mln zł. +

Może popełniliśmy mniej błędów niż inni, a może nasze błędy przyniosły mniejsze konsekwencje… Skąd pan czerpał wiedzę o biznesie i wzorce? Nie było przecież konkurencji, którą można by podpatrywać.

– Jestem z wykształcenia ekonomistą, studiowałem na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. W tamtych czasach – drugiej połowie lat 80. – celem studiów było wykazanie wyższości gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną, więc wiedzy rynkowej za wiele nie wyniosłem. Bardzo dużo dało mi za to przebywanie w środowisku studentów akademii. Czuło się tam ducha przedsiębiorczości. Każdy próbował robić interesy, część wyjeżdżała za granicę. Ta wymiana doświadczeń, wspólne dyskusje przynosiły wiedzę, której nie dawała szkoła. Od 1990 r. wielokrotnie zmieniały się rządy i sytuacja polityczna. NEUCA działa w branży silnie regulowanej. Zdarzało się, że politycy, nawet nieświadomie, pokrzyżowali jakieś interesy?

– Ochro na zdrowia to te mat po li tycz ny w każdym kraju, środków na nią zawsze jest za mało, a wszystkich potrzeb nigdy nie da się spełnić. Leki są obszarem, w którym najłatwiej znaleźć oszczędności, wszyscy próbują więc ich szukać. Sytuacja dotyczy całego rynku, naszych konkurentów w tym samym stopniu, co nas. Naszą branżę najbardziej dotknęły zmiany ustawy refundacyjnej w 2012 r., kiedy to wprowadzono sztywną marżę na leki, która do 2014 r. sukcesywnie się zmniejszała. Efekt jest taki, że sprzedaż leków refun-

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

dowanych jest w zasadzie nieopłacalna. Ktoś jednak musi je przecież wozić, a nikt do tego dopłacać na dłuższą metę nie będzie. Zadziałała niewidzialna ręka rynku. W Unii Europejskiej jest swobodny przepływ dóbr i towarów. Każdy rząd negocjuje z koncernami farmaceutycznymi ceny leków. Nasz wynegocjował je na tyle, że są jednymi z tańszych w Europie. Zatem po prostu bardziej się opłaca sprzedawać je za granicę. Wiele podmiotów półlegalnie albo nielegalnie skupuje leki z aptek i wywozi za granicę, przez to u nas ich brakuje. Nasza firma również odczuwa skutki tych regulacji, bo marża urzędowa na leki jest procentowa. Im mniej lek kosztuje, tym mniej na nim zarabiamy. Koncerny farmaceutyczne muszą mierzyć się także z czarnym PR-em. Każdy słyszał teorie spiskowe o złych producentach leków, którzy w pogoni za zyskiem zapominają o swojej misji. To przeszkadza w interesach?

– Nie jesteśmy koncernem farmaceutycznym, po prostu dostarczamy leki od producenta do aptekarza. Nie spotkałem się z teoriami spiskowymi na temat aptekarzy i hurtowników. Chociaż niektórzy producenci leków mówią, że wysokie ceny są podyktowane marżami, które narzucają hurtownicy. Nie jest to prawdą. Nasze marże są regulowane, bardzo niskie. Po kilkunastu latach działalności zdecydował się pan wprowadzić spółkę na giełdę. To oznacza dopuszczenie innych akcjonariuszy, ujawnienie stanu majątku, rapor towanie znaczących transakcji. Miał pan obawy z tym związane?

– Ta decyzja dość długo we mnie dojrzewała. Jej podjęcie ułatwił fakt, że branża była już znana przez rynek finansowy, trzy konkurencyjne spółki weszły na parkiet przed nami. Giełda to swego rodzaju świadectwo dojrzałości dla spółki. Żeby się na nią dostać, trzeba bardzo dobrze poukładać biznes, co wychodzi firmom na zdrowie. Mówi się też, że giełda jest codziennym głosowaniem na temat wartości firmy, bo ludzie każdego dnia kupują i sprzedają akcje. Pozwala to właścicielowi obiektywnie spojrzeć na swoją działalność. Dodatkowo, dzięki giełdzie spotykamy się z analitykami finansowymi, innymi inwestorami, mamy szersze pole do dyskusji nad tym, co robimy. Trochę jest tak, że ci ludzie mówią, co mamy zrobić, aby kurs naszych akcji piął się w górę. Ale są i drobne minusy, ponieważ na giełdzie trzeba się dzielić swoimi planami. Jednak nie chowamy królików w kapeluszu, mamy długoterminowe podejście do biznesu i strategię, którą trudno jest skopiować w jeden dzień. Często porównuję debiut giełdowy do wejścia Polski do Unii Europejskiej. Niby wszyscy wierzyli, że będzie lepiej, ale była też grupa wątpiących. Dopiero po latach widzimy, ile z tego korzyści. Giełda daje też okazje do przejęć.

– Dzięki temu, że posiadaliśmy status spółki giełdowej i nie mieliśmy własnych aptek, udało się nam połączyć z hurtowniami założonymi przez farmaceutów. Wtedy staliśmy się liderem. Kolejny ruch polegał na połączeniu z konkurencyjnym Prosperem. Część tej transakcji została sfinansowana akcjami. Nasz udział w rynku sięgnął wówczas 30 proc. Potem nieco spadł, ale znów tyle wynosi – po przejęciu hurtowej części grupy ACP. Czy dziś spółce w ogóle zagraża jakaś konkurencja?

1

– Do konkurencji należy podchodzić z ogrom ną po ko rą i sza cun kiem. Dla wie lu firm dzień, w którym zaczęły ją lekceważyć, był początkiem ich końca. Mamy mocnych, notowanych na giełdzie rywali, chociaż strategicznie coraz bardziej się od nich różnimy. Oni inwestują we własne sieci aptek, my trzymamy się własnej strategii: obiecaliśmy kiedyś aptekarzom, że nie będziemy prowadzili własnych aptek i dotrzymujemy słowa. Realizujemy naszą misję, czyli pomagamy aptekom niezależnym, chcemy im zapewnić na tym rynku lepszą przyszłość. Szukamy też synergii w tym, co robimy: wprowadzamy własne produkty, otwieramy przychodnie, szukamy możliwości rozwoju w biznesach okołozdrowotnych.

To dzięki temu grupa, mimo wprowadzenia niekorzystnej dla niej ustawy refundacyjnej, ma dobre wyniki?

– Na pewno ma to pozytywny wpływ na nasze finanse, ale firma zmienia się też w podstawowym biznesie, czyli dystrybucji leków. Cały czas się restrukturyzujemy, szukamy możliwości wzrostu, poprawy efektywności, obniżenia kosztów, polepszenia jakości serwisu. To ciągła praca. Wiele już zrobiliśmy, ale wciąż upa tru je my moż liwo ści po pra wy. Małe apteki boją się konkurencji sieciówek. Jak pan widzi przyszłość tego rynku?

– Sieci będą się rozwijać, ale bardzo duża część rynku pozostanie w rękach aptekarzy niezależnych. Apteka to nie jest sklep, a placówka ochrony zdrowia. McDonald’s też jest siecią i nie chciałbym się leczyć w McDonaldzie. Wo lę, aby oso ba de cydu ją ca o mo im zdrowiu trochę mnie znała, żebym darzył ją zaufaniem, nie spotykał w okienku codziennie innego pracownika. Coraz więcej ludzi tak myśli, także coraz więcej niezależnych aptek w ten sposób pracuje z pacjentem. Rynek się zmienia, jego uczestnicy dojrzewają. Jako firma chcemy zapewnić współpracującym z nami aptekom niezależnym wszystkie korzyści, które mają apteki sieciowe. Możemy pomóc farmaceutom chociażby przez to, że przez naszą ska lę je steś my w sta nie ku pować le ki w tych samych cenach albo taniej niż sieci i zdjąć z głów aptekarzy dużą część wyzwań ekonomicznych. Oni mogą się skupić na obsłudze pacjenta. Jesteśmy przekonani, że są w stanie zrobić to lepiej niż apteka sieciowa. Konkurencję między aptekami wyreguluje wolny rynek czy też powinno wkraczać państwo?

– Państwo już trochę ingeruje, bo istnieje ustawowe ograniczenie wielkości sieci. Ustawodawca stwierdził, że niedobrze by było, gdyby tylko one funkcjonowały. Sieć po wyeliminowaniu konkurencji z reguły restrukturyzuje zatrudnienie i dąży do podnoszenia cen leków. Wiemy o tym na podstawie doświadczeń z innych krajów: Norwegii, Czech, Litwy, Węgier. Prowadzi to do całkowitego zmarginalizowania zawodu farmaceuty, który staje się sprzedawcą i ma cele sprzedażowe, a nie misję zawodu aptekarza. Rozwój sieci ogranicza pacjentom dostęp do leków, a państwu uniemożliwia realizację polityki lekowej. W wymienionych krajach udało się już odwrócić negatywny dla państwa i pacjentów rozrost sieci. Byłoby dobrze, żeby w Polsce wyciągnięto naukę z cudzych doświadczeń. Większość krajów europejskich chroni instytucję niezależnych rodzinnych aptek właśnie ze względu na ich społeczną rolę i nie pozwala na tworzenie dużych sieci. W Polsce teoretycznie też tak jest, ale dopiero w ostatnich miesiącach widać tendencję w służbach państwa do egzekwowania prawa, np. zapisu o zakazie posiadania na terenie województwa więcej niż 1 proc. aptek ogólnodostępnych. Właśnie nieegzekwowanie tego prawa umożliwiło gwałtowny rozwój sieci w Polsce. Kilka miesięcy temu ruszyły pierwsze kontrole. Zobaczymy, jak konsekwentnie prawo będzie egzekwowane. Niezależnie od tego o rynku będą decydować też sami pacjenci, bo nie każdy przy zakupie leków będzie się kierował tylko ceną. Ona oczywiście też jest ważna, ale liczy się również fachowa porada i inne aspekty. Kolejna dyskusja w branży dotyczy tego, czy leki sprzedawane bez recepty powinny być dostępne we wszystkich sklepach, czy tylko w aptekach?

– Uważam, że lek to nie jest typowy produkt, a apteka to nie jest sklep. Leki mają inne wymogi przechowywania i przewożenia niż pozostałe produkty, nie są tak dobrze zabezpieczone w handlu ogólnym jak w łańcuchu dystrybucji, który zapewniamy. Są ustalone dobre praktyki dystrybucji, wymagające od każdego hurtownika przestrzegania temperatur, procedur. Wszystko po to, by lek wydawany pacjentowi miał odpowiednią jakość. Stacje benzynowe i hipermarkety nie są w stanie temu sprostać. Dodatkowo pani przy kasie w hipermarkecie nie opowie o działaniach niepożądanych. Z jej perspektywy lek

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

przeciwbólowy i guma do żucia to taki sam produkt. Apteka, po pierwsze, nie sprzedaje gumy do żucia, a po drugie – udziela wskazówek, jak dany lek zażywać. Leki zdecydowanie nie powinny być sprzedawane poza aptekami. Bez wyjątków? Wyobrażam sobie kierowcę jadącego autostradą, którego nagle coś zaboli i musi zażyć tabletkę. Aptek przy autostradzie nie ma, stacje benzynowe są.

– Cały szereg produktów jest na pograniczu. Tabletka na gardło kupiona na stacji benzynowej nikomu nie szkodzi, ale co do silnego leku przeciwbólowego, mam już wątpliwości. Cały czas jest pan aktywny w branży, ale od początku 2009 r. nie kieruje pan już grupą. Co pana skłoniło do takiej decyzji?

– By łem i akcjo na riu szem, i preze sem. W moim interesie leżało, by najlepsi menedżerowie zarządzali moim majątkiem. Ani przez sekundę nie żałowałem tej decyzji. Czas, w którym firmą zarządza prezes Piotr Suchar-

Kiedyś przeczytałem ciekawą definicję: szczęście to moment, w którym okazja spotyka się z przygotowaniem. Może byliśmy bardziej przygotowani, by te okazje wykorzystywać. Może popełniliśmy mniej błędów niż inni, a może nasze błędy przyniosły mniejsze konsekwencje ski, to zdecydowanie najlepsze lata w jej historii. Wkrótce potem zmieniła się nazwa grupy. Pier wotna – Tor farm – nawiązywała do Torunia, z którego się wywodzi. Dlaczego została przemianowana na NEUCA?

– Spółka Torfarm nadal funkcjonuje w grupie jako hurtownia z Torunia. Były dwa powody wprowadzenia nowej nazwy. Po pierwsze – w wyniku przejęć i połączeń funkcjonowało w naszej grupie wiele marek. Nie chcieliśmy żadnej wyróżniać, pokazywać, że Torfarm jest lepszy od innych, co służyło pracownikom połączonych firm. Po drugie – zdecydowaliśmy o wejściu w inne obszary działalności, czyli chociażby w produkcję własnych leków, później w przychodnie, działalność marketingową, informatyczną. Chcieliśmy pokazać na zewnątrz, że nie jesteśmy już tylko hurtownią leków, a firmą, która działa w wielu obszarach. Co oznacza słowo NEUCA?

– Przez rok się zastanawialiśmy nad nową nazwą. Zatrudnialiśmy do tego różne firmy, aż doszedłem do wniosku, że tak naprawdę każda nazwa będzie dobra, tylko trzeba ją wypromować i zbudować wartość marki. Tę stworzyła zewnętrzna firma, przedstawiła nam bardzo pogłębione analizy, może nawet wchodziła w to zbyt głęboko. Ale nazwa nam się spodobała i od kilku lat jesteśmy NEUCA. Patrząc z zewnątrz, można odnieść wrażenie, że NEUCA to wielka międzynarodowa korporacja, która zainwestowała w Polsce. Staracie się państwo kopiować te pozytywne wzorce?

11

– Osiągnęliśmy taką skalę działania, że powinniśmy przyjąć pewne metody korporacyjne, ponieważ są gwarancją sprawnego funkcjonowania firmy. Chcemy połączyć tak rozumianą korporacyjność może nie z firmą rodzinną, ale z nadzorem prywatnym. Trzech kluczowych akcjonariuszy ma istotny wpływ na rozwój NEUCA. Codziennie widzę się z zarządem, nadzór właścicielski jest u nas trochę inny niż w dużych korporacjach. Jest też większa skłonność do ryzyka i presja na wyniki ze strony właścicieli. Mamy za sobą 25 lat kapitalizmu i wypracowaliśmy własne wzorce. Polskie firmy potrafią być lepiej zorganizowane niż korporacje zagraniczne. Chociażby w naszej branży w porównaniu z dużo większymi odpowiednikami w Europie Zachodniej naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Wierzę, że niebawem zagraniczne korporacje będą mogły przyjeżdżać do Polski po naukę. Odnoszę czasami wrażenie, że niektóre z nich niekiedy zajmują się bardziej okupowaniem swoich pozycji niż rozwojem, co niesie różne konsekwencje. W miarę rozwoju do firmy zaczęli przychodzić specjaliści z zewnątrz. Obecnie w zarządzie nie ma nikogo z Torunia. Pewnie łatwiej dla wszystkich byłoby przenieść siedzibę do stolicy, bliżej giełdy, jednostek decyzyjnych, par tnerów biznesowych. Nie było takich pomysłów?

– Zarząd i pierwsza linia poza zarządem to osoby spoza Torunia. Nawet jeśli były pomysły przeniesienia się, nie były poważnie traktowane. Toruń jest bardzo dobrym miejscem do mieszkania. Zwykle problemem jest ściągnięcie dobrych ludzi. Nie mam złego zdania o miejscowych uczelniach, ale akurat w obszarach, w których potrzebujemy specjalistów, mamy często problem ze znalezieniem ich na lokalnym rynku pracy. Nie ma też firm, które uczyłby menedżerów, dlatego musimy szukać poza Toruniem. Początkowo przyjeżdżają na próbę. Po kilku miesiącach sprowadzają rodziny, po roku czy dwóch kupują nieruchomości. Już kilkudziesięciu takich torunian ściągnęliśmy. Myślał pan kiedyś, by zacząć interesy za granicą?

– Tyle pomysłów mamy do zrealizowania w Polsce, że na razie koncentrujemy się na naszym rynku, nie chcemy się rozdrabniać. Dystrybucja farmaceutyków to biznes bardzo krajowy. Co pana motywuje do dalszych interesów? Sądzę, że mógłby pan spokojnie żyć z dywidendy.

– Mój komfort polega na tym, że nie muszę zajmować się działalnością operacyjną. Nawet nie muszę codziennie przychodzić do firmy, chociaż staram się to robić. Otrzymuję dywidendy i są one coraz większe. Mógłbym też próbować sprzedać firmę. Ale cały czas widzę, że NEUCA najlepsze lata ma przed sobą. To mnie napawa optymizmem. Myślę, że to jedna z najlepszych firm w Polsce do zainwestowania. Szkoda byłoby z tego rezygnować. Cieszę się, że mogę być akcjonariuszem NE UCA, ob ser wować jej wzrost i w nim uczestniczyć. Miał pan poważne propozycje sprzedaży akcji?

– Tak. Nawet w 2001 r., kiedy byliśmy małą firmą. Wszyscy zapowiadali, że rynek wkrótce podzieli się między trzech największych graczy, a małe firmy, jak nasza, jeśli z nikim się nie połączą, nie przeżyją. Byłem już bliski sprzedaży akcji firmie ACP, którą następnie miałem zarządzać. Holendrzy, którzy ją nadzorowali, postanowili jednak obniżyć cenę. Nie porozumieliśmy się w końcu i zostaliśmy sami. Udało nam się rozwinąć. Holendrom tak dobrze nie poszło. Ostatnio przejęliśmy ich grupę. Ma pan pasje poza biznesem?

– Kiedyś byłem szachistą. Gdy miałem dziewięć lat i ogrywałem osoby po czterdziestce, dawało mi to dużą frajdę. Teraz, jak ogrywają mnie 10-latkowie, to już miłe nie jest. Przegrywam też z iPhonem. Czasami w internecie rozwiążę jakieś zadanie szachowe. Podróżuję, jeżdżę na nartach, uczę się jeździć na snowboardzie i kitesurfingu, dużo czytam. Korzystam z życia. +


12

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

BIZNES

Nadchodzi czas biernej konsumpcji Ludzie wolą grać z żywymi osobami niż z komputerem. Wtedy są też skłonni wydać więcej pieniędzy

TYMON MARKOWSKI

Z RE MI GIU SZEM KOŚ CIEL NYM ROZMAWIA REMIGIUSZ JASKOT

– Już na siebie zarabia, ale oczekiwania były większe. To dobra marka o dużym potencjale rozwoju. W przyszłości może do niego wrócimy.

Zaczynał pan od Commodore 64 i nierzadko zamiast grać, przepisywał pan programy z gazet. Należał pan więc do mniejszości. Większość wolała czystą rozrywkę.

Szczęśliwi z was ludzie. Pracujecie, tworząc gry, a dla zabawy robicie to samo.

Konkurencja na rynku jest ogromna. Tylko w App Store pojawia się co miesiąc kilkanaście tysięcy nowych gier. Jak się przebić?

– To nasza mocna strona, kombinacja dobrego produktu i naszych relacji biznesowych. Nasze gry dostają w App Store wysokie wyróżnienia, są często promowane. Nie bez znaczenia są wysokie noty graczy, których uzyskaliśmy już ponad 350 tysięcy.

– Tak, ale to się zmienia. Mój syn ma 12 lat. Widzę, że dzieci z jego pokolenia to głównie konsumenci. Mają dostęp do wszystkiego: internetu i kilku ekranów – komputera, smarftona, tabletu. W moich czasach jak ktoś miał komputer, to już było coś rzadkiego. Dostępność gier była o wiele mniejsza. Społeczeństwo obcuje z technologią inaczej, jest coraz bardziej nastawione na bierną konsumpcję.

Macie już taką pozycję, że każdy nowy tytuł będzie widoczny w największych sklepach?

Kiedy pomyślał pan o tym, że robienie gier może być sposobem na życie?

– To osiągalne, mamy wszelkie predyspozycje do tego, aby każda nasza kolejna gra osiągała coraz większy sukces.

– W szkole średniej. Brałem udział w demoscenie komputerowej – to grupy osób, które tworzą niekomercyjne prezentacje. Wielu z tych ludzi założyło własne firmy, udało się im w biznesie. Zastanawialiśmy się wtedy, jak nasze umiejętności przekuć na robienie gier i jeszcze na tym zarabiać. Wtedy to wszystko zaczęło u mnie kiełkować. Pierwsze moje firmy zajmowały się głównie stronami internetowymi i prezentacjami. Ale zawsze z tyłu głowy miałem to, że jak pojawi się możliwość przejścia do gier, trzeba z niej skorzystać.

– Tak to wygląda. Większość osób, które tu pracują, kocha gry. Agame jam to odskocznia. Możliwość stworzenia czegoś w krótkim czasie jest czymś zupełnie innym niż kilkumiesięczna praca nad projektem wprofesjonalnej atmosferze.

– Myślę, że każdy ma takie zasady. Ale sama nazwa mówi, że ten kodeks jest prywatny.

REMIGIUSZ JASKOT: Po co chłopak po technikum elektronicznym, który wiedział, że chce tworzyć gry, zaczął studiować historię?

R E MI GIUSZ KOŚ CIEL NY: Żeby mieć czas na

biznes. Wiedzy o elektronice miałem już dość po szkole średniej. Wiedziałem, że jeśli pójdę tam, gdzie większość moich kolegów z technikum elektronicznego, czasu będę miał niewiele. Wybrałem więc zaoczną historię na bydgoskim UKW i już na pierwszym roku założyłem swoją pierwszą firmę. Teraz zatrudniając pracowników, patrzę przede wszystkim na umiejętności i podejście do pracy.

Na początku w Vivid Games razem ze współpracownikiem zatrudnił pan trzy osoby. Teraz w firmie pracuje ich 100. Ilu z nich jest spoza Bydgoszczy?

Wasza gra ma być po prostu dobra czy ma się spodobać młodym Azjatom?

– Większość. Do pracy w naszej firmy ściągnęliśmy ludzi z całej Polski. Zaczynają też przyjeżdżać pracownicy z zagranicy, których mamy już kilku. Branża jest jeszcze mała i pokutuje za swoje sukcesy – wszyscy potrzebujemy coraz więcej i coraz lepszych specjalistów.

– Jedno i drugie. Rynek azjatycki faktycznie jest największy, choć nie najłatwiejszy. Ma swoją specyfikę, ale staramy się, by gra była uniwersalna. Zapewniamy nie tylko lokalizacje na wiele języków, ale też szeroką kulturyzację we współpracy z partnerami na całym świecie.

„Real Boxing”, gra, która jest waszym największym sukcesem, daje większe przychody, od kiedy jest darmowa.

Jeden z waszych pomysłów na rozwój to wypuszczanie na rynek gier zewnętrznych producentów?

– Dokładnie tak, od połowy ubiegłego roku gra dostępna jest w modelu Free-2-Play. Sama gra jest za darmo, a gracz, przechodząc kolejne poziomy w określonych miejscach może nabyć dodatkowe przedmioty, postacie itd. Tych miejsc nie może być ani za dużo, ani za mało.

– Jest to jeden z punktów naszej strategii. Chcemy publikować od dwóch do czterech takich gier rocznie. Niewiele, ale dzięki temu będziemy się mogli na nich skupić. Musi to być gra typu Free-2-Play, mieć wysokie wartości produkcyjne i być nastawiona na współzawodnictwo. Ludzie wolą grać z żywymi osobami niż z komputerem. Wtedy są też skłonni wydawać więcej pieniędzy. Wiemy, jak promować grę, więc uważamy, że na takiej współpracy skorzystają obie strony. Mamy też odpowiednie technologie. Małe studio nie musi się martwić np. o multiplayera między platformami. My damy im do tego dostęp. Wiemy też, jak zarabiać na grach. To kluczowe, bo sama dobra gra nie wystarczy.

Ilu użytkowników tej gry dokonuje choć jednej mikropłatności?

– Na rynku to zwykle 2-3 procent, lecz niektórzy wydają kilkaset lub kilka tysięcy złotych, – Lubiłem gry strategiczne, choć zabierały a więc znacznie więcej, niż kosztuje zakup gry więcej czasu. „Command & Conquer”, „Cywil- na konsolę. izacja”, „SimCity” to kilka z tych, które wcią- Grę, która będzie hitem, jest pan w stanie rozpoznać od razu? gnęły mnie najbardziej. – To trudne. Często hity mobilne nie pojaPytam o bijatyki, bo w portfolio macie już kilka takich gier. wiają się z dnia na dzień. „Real Boxing” swojej – O tym, jakie gry robimy, nie decyduje to, popularności nie uzyskał w ciągu tygodnia lub jakie sami lubimy. Patrzymy, co się dzieje na miesiąca. Pracowaliśmy na to kilka lat. Każda rynku, a pomysł na „Real Boxing” zrodził się gra to zestaw elementów, które mówią nam, przez to, iż dostrzegliśmy niszę. Mogliśmy ją czy ma szansę na rynku. wykonać stosunkowo małym nakładem środ- Niektórzy twierdzą, że od razu wiedzą, czy pioków i w krótkim czasie. Teraz dalej idziemy senka będzie przebojem. Z grami jest inaczej? – Tak mówią, ale mogą się mylić. Historia w kierunku gier z tej kategorii. Vivid Games to wymarzony pracodawca. z grami jest podobna – można zrobić świetny Dzień rozpoczynacie od wspólnego śniadania. tytuł, ale nie zadbać o promocję. Gier mobil– Praca przy tworzeniu gier, czyli w game- nych są setki tysięcy, a trafienie do klienta to nie devie, jest wymagająca. Trzeba dużo umieć, mniejszy problem niż stworzenie samej gry. a projekty są interdyscyplinarne. Atmosfera Świat mobilny rządzi się innymi prawami jest bardzo ważna, nasi pracownicy często pod- niż tzw. duże gry. Wszędzie mówi się o „Wiekreślają, że jest bardzo dobra. Śniadania są tyl- dźminie”, którego budżet reklamowy to kilko jednym z naszych benefitów. kadziesiąt milionów dolarów. Gry mobilne Friday Funday, czyli niedawne wspólne gril- „żyją” pod tym względem dłużej. Jak długo lowanie w firmowym ogrodzie, jest typowe będziemy daną grę wspierać, dbać o aktualidla tej branży? zacje i ją promować, tak długo może być po– Nie wiem. Może mieć chyba zastosowanie pularna. A rynek jest potężny. Na koniec row dowolnej branży. To tylko kwestia pomysłu ku mają być dwa miliardy aktywnych użyti organizacji. Czy coś stoi na przeszkodzie, że- kowników smartfonów. byście nie mogli zrobić tego w„Wyborczej”? Pew- Ale czasem nie wychodzi. Co było nie tak nie nie. Integracja jest dla wszystkich, ale nieo- z waszym „Godfire”? – Przyczyny identyfikujemy po czasie. Są dwie bowiązkowa. Nikogo nie zmuszamy, żeby przyszedł na grilla czy poszedł z nami na gokarty. główne. Rynek szybciej poszedł wkierunku FreeChcemy pracowników aktywować iintegrować. 2-Play, niż zakładaliśmy. Gra jest zaawansowana wizualnie i dużo waży. Plik do ściągnięcia to 1,5 To pewien wysiłek, ale efekty są tego warte. Na czym polega game jam, wasza niedawna gigabajta. Ale wyciągnęliśmy ztego lekcję. Stwozabawa weekendowa? rzyliśmy technologię, w której plik początkowy – Chętni dzielą się na kilkuosobowe zespoły jest mały, areszta danych jest pobierana później. i każdy z nich tworzy grę zgodnie z motywem „Godfire” przyniosła straty? W technikum zarywał pan noce dla wirtualnych bijatyk jak „Mortal Kombat” czy „Tekken”?

Bydgoskie studio powstało w 2006 r. Momentem przełomowym w rozwoju firmy była wydana w 2012 r. gra „Real Boxing” – do dziś trafiła do ponad 20 mln odbiorców. Vivid Games jest spółką notowaną na rynku New Connect, w tym roku zamierza przeprowadzić publiczną emisję akcji i przejść na główny parkiet Giełdy Papierów Wartościowych. Zatrudnia blisko 100 osób, w większości programistów. W pierwszym kwartale tego roku osiągnęła przychód 3,95 mln zł i 1,16 mln zł zysku netto. +

przewodnim. Taka impreza rozpoczyna się wpiątek po południu i trwa przez 48 godzin. Efekty są prezentowane w poniedziałek, gdy wszyscy pracownicy mogą ocenić projekty kolegów.

W wywiadach rzadko mówi pan o sobie. W jednym z nich powiedział pan, że w życiu kieruje się swoim prywatnym kodeksem.

REMIGIUSZ KOŚCIELNY - ma 36 lat, jest bydgoszczaninem. Absolwent Technikum Elektronicznego oraz historii na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Współzałożyciel Vivid Games oraz prezes zarządu i dyrektor generalny.

VIVID GAMES

Ile kosztuje stworzenie dobrej gry mobilnej? W branży mówi się, że „Real Boxing 2” kosztuje kilka milionów złotych.

Na czy polegała pierwsza gra, którą pan stworzył?

– Była to gra snowboardowa na jedną zmałych konsol, którą stworzyliśmy razem z moim aktualnym wspólnikiem w bardzo krótkim czasie. Dziś gra pan w gry innych firm niż własna?

– Nie tak często, jak bym sobie tego życzył. A spośród tytułów Vivid Games, która jest najlepsza?

– „Real Boxing 2” będzie zdecydowanie naszą najlepszą pozycją, wyjdzie w drugiej połowie roku. Od sierpnia ruszamy z promocją, na targach Gamescom w Kolonii, na których jesteśmy każdego roku. Tam pokażemy praktycznie gotowy produkt. Koncept gry z pierwszej części ma zupełnie nową jakość. Możliwości jest kilka razy więcej, kariera, przedmioty, postacie, wszystko jest znacząco rozbudowane. Ile godzin trwa cała rozrywka, zanim zrealizuje się wszystkie cele?

– Nasze budżety na kolejne produkty będą oscylować w tych granicach. Stworzenie gry mobilnej, nawet tak dużej i zaawansowanej jak nasze, to i tak znacznie mniejsze nakłady niż tworzenie gry na duże platformy.

– W grach mobilnych liczymy to inaczej. Producenci „Wiedźmina” mówią, że to rozrywka na 100 godzin. Nasze gry są krótsze, skupiamy się jednak na tym, ile razy gracz wróci do naszej gry, oraz na jego zaangażowaniu, kiedy w tej grze się znajduje.

Każdy marzy o hicie na miarę „Angry Birds”. To się może się jeszcze zdarzyć?

Polscy producenci rosną w siłę. Mówi się o fenomenie.

– Tak, ale szanse cały czas spadają. Na platformach mobilnych miejsce na gry premium, płatne w momencie ściągnięcia, bardzo mocno się kurczy. Większość przychodów generują gry bezpłatne. Najlepsze z nich są w stanie przynieść producentom kilka milionów dolarów każdego dnia.

– Udaje się wszystkim, dużym i małym. Sukces odniósł „Wiedźmin” CD Projekt RED, „Dying Light” wydany ostatnio przez Techland czy „This War of Mine” z 11 bit studios. Na różnych platformach, w różnej skali, polskie gry odnoszą sukcesy nie tylko jakościowe, ale i finansowe. Jest to zdecydowanie powód do narodowej dumy, który coraz częściej zaczyna być dostrzegany przez media i środowiska rządowe.

Jak będzie wyglądać przyszłość w tej branży? Jakaś nowa technologia?

– Pojawiają się coraz to nowe technologie, m.in. jest to wirtualna rzeczywistość (VR) czy rzeczywistość rozszerzona (AR), wszelkiego rodzaju kontrolery – od bardziej tradycyjnych do sterowanych gestami lub nawet falami mózgowymi. Nowe technologie są dla nas bardzo ważne i nieustannie obserwujemy nowości. Nasze produkty pojawiały się do tej pory jako produkty reprezentacyjne tego typu sprzętu – była to m.in. nowa konsola nVidia Shield, Google Android-TV, najnowsza linia procesorów Qualcomm Snapdragon 810 i wiele innych.

Skąd to się bierze?

– Z umiejętności i uporu. W ciągu ostatnich 10 czy 20 lat w Wielkiej Brytanii każdego roku kilka tysięcy osób kształciło się w kierunku gier wi deo – na kur sach lub uniwersytetach. W Polsce pięć lat temu nie było żadnego takiego kierunku, dziś uczy się na nich może kilkadziesiąt osób. Większość, która teraz kieruje tymi firmami, to podobnie jak ja samouki. Na mapie świata Polska już zaczęła być postrzegana jako kraj, w którym ludzie potrafią robić i gry. I na nich zarabiać. +

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

13

BIZNES / SPORT

Przedsiębiorca z sercem do koszykówki Ludzie, którzy odnoszą sukces, powinni się nim dzielić. Ze swoimi pracownikami i klientami, ze społeczeństwem. I tym sposobem jest sport, oferowanie rozrywki na wysokim poziomie

TYMON MARKOWSKI

Z WALDEMAREM KOTECKIM ROZMAWIA REMIGIUSZ JASKOT

WALDEMAR KOTECKI - ma 53 lata, bydgoszczanin. Absolwent wychowania technicznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy. Nauczycielem nigdy nie został. W 1990 r. z Rodrygiem Grzelakiem i Walentym Wolffem założył Polwell. Dziś jest właścicielem i prezesem. Były koszykarz Astorii, sponsor bydgoskich koszykarek. Dzięki wsparciu jego firmy drużyna Basketu 25 pod nazwą Kadus Bydgoszcz w 2009 r. awansowała do ekstraklasy. Od sześciu sezonów występuje w niej jako Ar tego Bydgoszcz. Zdobyło dwa brązowe medale mistrzostw Polski, a w tym roku zostało wicemistrzem. Firma Koteckiego sponsoruje także koszykarzy Astorii, wykupiła prawa do nazwy Artego Areny.

REMIGIUSZ JASKOT: Pamięta pan moment, który zakończył pana koszykarską karierę?

WALDEMAR KOTECKI: Połowa lat 80., grałem

w bydgoskiej Astorii. Podczas meczu stałem z piłką, przeciwnik przebiegał koło mnie, kopnął mnie w nogę. Miałem złamanie piątej kości śródstopia. Noga w gips, potem trzy miesiące rehabilitacji, wyjazd na obóz z drużyną i powtórka. Taka sama kontuzja. To był trudny moment, łzy w oczach. Czułem, że się przydam drużynie, jednak wiedziałem, że to koniec. Ale może tak miało być. Szybko znalazłem swoje miejsce w biznesie. Skąd pomysł na sprzedaż artykułów fryzjerskich dla profesjonalistów?

– Przypadek. Prawie 30 lat temu poznałem ludzi, którzy pracowali w tej branży, ale nie do końca wiedzieli, jak stworzyć firmę. Z chęci zapełnienia rynku lokalnego urosła firma, która zaspokaja potrzeby w całej Polsce. Zakładaliśmy ją w trójkę. Ja byłem krótko po studiach, pełen odwagi. Po roku Walenty Wolffwrócił do prowadzenia salonu fryzjerskiego, a po trzech latach Rodryg Grzelak postanowił odejść i się dogadaliśmy. Dziś Polwell ma w ofercie 7 tysięcy produktów, od szpilki po aranżację salonu. Głównie sprzedajemy chemię – farby do włosów, szampony odżywki, płyny. Co wiedział pan o fryzjerstwie, wchodząc w ten biznes?

– Nic. Nie miałem pojęcia, czego potrzebują fryzjerzy i jak z nimi pracować. O prowadzeniu firmy też miałem niewielkie wyobrażenie. To była jedna wielka niewiadoma. W dodatku wtedy, w 1990 r., wszyscy się tego uczyliśmy, rynek był dopiero co uwolniony i na początku chłonął wszystko. Ludzie zapisywali się na suszarki i przez miesiąc cierpliwie czekali. Początki były trudne?

1

– Jak jest się młodym i niedoświadczonym, to nic nie jest trudne. Wszystko przychodziło naturalnie. Decyzje były odważne, sprzyjały temu

tamte czasy. Popełnianych błędów się nie odczuwało. Jak wyglądały pierwsze kontakty zagraniczne?

dzialność firm cały czas w Polsce jest niedoceniana i niezauważana. Ale to kwestia lat, świadomość będzie rosła.

– WPolsce nie produkuje się profesjonalnych suszarek do włosów, maszynek, nożyczek, wzasadzie nie wytwarza się też chemii przeznaczonej dla salonów. Naturalnym kierunkiem była więc zagranica. Na początku, gdy jeździliśmy do Mönchengladbach lub Solingen, gdzie produkuje się nożyczki, patrzyli na nas jak na kosmitów. Podróżowaliśmy wartburgiem. Byliśmy zupełnie zieloni, a tam biznesy miały już po kilkadziesiąt lat. Ale wszyscy chcieli nam pomóc. Wtedy to mnie trochę zaskoczyło, ale teraz rozumiem, że wynikało to z mądrości tamtych ludzi. Wiedzieli, że trzeba wspierać rynki wschodzące, bo samemu można na tym zyskać.

Niektórzy namowom ulegają od razu, inni po wielu latach?

Promujecie głównie Artego, które do was nie należy. Jak to działa?

– Doskonale rozumiem tych, którzy nie chcą się dzielić swoimi pieniędzmi. To ludzie z mojego pokolenia. Widzieliśmy półki w sklepach, gdzie była tylko musztarda i ocet. Pamiętamy oddawanie paszportu i szarą codzienność PRLu. Teraz ci ludzie odnieśli sukces i być może noszą w sobie konieczność zabezpieczenia kolejnych dziesięciu pokoleń. Ja myślę inaczej. Widzę po mojej córce, że nowe pokolenie woli samo kształtować swoją przyszłość i za nią odpowiadać. Młodzi chcą mieć własne życie.

– Jesteśmy dystrybutorem tej włoskiej marki w Polsce i krajach ościennych, oprócz Niemiec. Takie umowy mamy też z innymi dostawcami, to w sumie 10 marek. Trzy mamy własne. Ale preferujemy relacje typu business friends. Uzgadniamy, a nie negocjujemy. Dostawcy widzą, jakim jesteśmy partnerem. Wszystkie rozmowy o akcjach, promocjach czy warunkach zakupów idą o wiele łatwiej. Nie musimy się dobijać, jesteśmy dużym graczem. W tej branży nie ma agresywnego marketingu, nikt nie wykupuje reklam wtelewizji. Fryzjerzy to półtora promila społeczeństwa. Nie ma takiego nośnika, który pozwala dotrzeć do wszystkich. Naprawdę skuteczne są tylko osobiste odwiedziny w salonie. Odbiorców jest niewielu, więc trzeba być z nimi w ciągłym kontakcie. Ile pana firma przeznaczyła na sponsorowanie koszykarek?

– Kilka milionów złotych ina pewno są to pieniądze dobrze wydane. Sponsorowanie innego sportu nie byłoby korzystniejsze?

– Wie my, gdzie ta dys cy pli na jest na tle innych. Wielu w nią gra, ale przynajmniej w Polsce nieliczni śledzą rozgrywki. Jednak poza sferą marketingu sportowego jest chęć zrobienia czegoś z niczego. Wspólnie z osobami z klubu stworzyliśmy nowy pomysł na sport w Bydgoszczy, nowe widowisko. Mimo że dyscyplina jest niszowa, przebiliśmy się. Bydgoszczanie wiedzą, co to Artego. Stworzenie zespołu, klubu – to jedno. Trudniejsze jest zaproszenie ludzi na mecze. Potrzeba sporo wysiłku ijeszcze więcej czasu. Zhali Chemika, gdzie wchodziło maksymalnie 600 osób, przeszliśmy do Artego Areny na 1500 widzów. Iod początku myślimy, jak tę halę zapełnić. Cały czas mamy nowe pomysły i frekwencja rośnie. Kilka milionów wydał pan sam. A pozostali?

– Pewnie to podobna kwota. Głównym partnerem jest bydgoski ratusz, ale bez wsparcia od innych nic byśmy nie zdziałali. Udaje nam się tak kierować klubem, że sponsorzy cały czas do nas przychodzą. Jak pan przekonuje biznesmenów?

– Na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to żywe przeliczanie korzyści. Znamy naszą wartość marketingową i wiemy, ile zyskuje sponsor, gdy jest wyświetlane jego logo. To wszystko jest policzalne. Druga płaszczyzna to społeczna odpowiedzialność biznesu. Uważam, że ludzie, którzy odnoszą sukces, powinni się nim dzielić. Ze swoimi pracownikami i klientami, ze społeczeństwem. I tym sposobem jest sport, oferowanie rozrywki na wysokim poziomie. Sport budzi pozytywne emocje. Społeczna odpowie-

– Oczywiście większość odmawia, to naturalna kolej rzeczy. Cały czas się uczymy i jesteśmy gotowi na takie porażki. Czasami rozmowy są bardzo konkretne, czysto biznesowe. Innym razem opozytywnym efekcie decydują względy towarzyskie. To też ważne. Ale nie ma jednolitego scenariusza, do każdego trafiają inne argumenty. Część sponsorów jest bardzo nastawiona na korzyści, inna myśli głównie o emocjach. Dla każdego szukamy odpowiedniej oferty. Powtarza pan, że pieniądze nie są po to, żeby zabrać je do grobu.

Coraz więcej osób to rozumie?

– Tak. Bo młodzi powinni nie tylko kontynuować sukcesy swoich poprzedników, ale też je rozwijać. Ich zasobność będzie rosła, a będą pozbawieni bagażu szarości z minionych lat. Pan wybrał koszykówkę, która jest w kryzysie. Nie ma szans z siatkówką, piłką ręczną.

– Dużo do zrobienia ma Polski Związek Koszykówki – ma najlepsze narzędzia do promocji dyscypliny przez ligę i reprezentację. A to kadra decyduje o popularności. My nie mamy na to wpływu, pozostaje nam zaakceptować obecną sytuację. Dbamy o nasz region, sponsorów. Ale nawet prezes PZKosz był zdziwiony, gdy mu powiedziałem, że żaden mecz wicemistrzyń Polski nie był w ubiegłym sezonie transmitowany. Pokazywano puste trybuny w innych miastach, a nie pełne w Bydgoszczy. W Artego Arenie grają koszykarki Artego i koszykarze Astorii z logo Artego na koszulkach. Cała dyscyplina w mieście jest na pana głowie.

– Nie przesadzajmy. Prezes Astorii Bartłomiej Dzedzej jest bardzo aktywny i wszyscy w klubie pracują na przyszłość Astorii. Ale bez pana wsparcia byłoby im dużo ciężej.

– Byłoby inaczej. Dalej będziemy pomagać Astorii. Mamy już umowę na kolejny sezon. Te dwa kluby są coraz bliżej. Liczymy, że jeszcze większe grono niesamowitych kibiców Astorii będzie też wspierać dziewczyny. Bydgoszcz jest dobrym miejscem do prowadzenia biznesu?

– Jest świetnym miastem. Jestem fanem Bydgoszczy. Patrząc kategoriami biznesowymi, problemem nie jest choćby przemieszczanie się. Poruszać można się szybciej, niż gdzie indziej. Jest łatwy dostęp do urzędów. Widać możliwości rozwoju. Bydgoszcz jest też tańsza, koszty wynajmu lub kupna nieruchomości są niższe. To atrakcyjne miasto dla pracowników. Ile ma pan firm?

– Osiem, głównie z tzw. branży beauty. A rozmawiamy w pana agencji reklamowej.

– Tak, spoza branży mam jeszcze firmę informatyczną i marketingową. Jeśli między firmami istnieją pola wspólne, staramy się wykorzystywać wewnętrzny potencjał. Jak rodziły się kolejne biznesy?

– Głównie przypadkowo, przez poznanie odpowiedniego człowieka lub wspólny pomysł. Inne z kolei to konsekwencja rozwoju i umiejętność dostrzeżenia pola do zagospodarowania. Część z nich to start-upy. Do której z firm ma pan najwięcej serca?

– Przede wszystkim chciałbym mieć więcej czasu dla osób, które w nich pracują. Nie mam ulubionej, przede wszystkim dlatego, że w każdej z nich pracownicy się starają. I z równym szacunkiem trzeba traktować wszystkich. Średnia wieku 250 pracowników Polwellu to 31 lat. Niewiele.

– Tak, ponieważ duża część to przedstawiciele handlowi i panie, które pracują w naszych punktach. W dodatku nasza firma ma tylko 25 lat. Dynamiczny rozwój nastąpił w ostatnich 15 latach. Zmieniliśmy strategię. Skupiliśmy się na własnych markach i tych, które importujemy. Nie walczymy za wszelką cenę z koncernami. Razem znaszymi partnerami fryzjerami budujemy swój świat. Na czym może polegać wasza siła w starciu z wielkimi koncernami?

– Choćby na serwisie. Klient musi wiedzieć, że jeśli umawia się z naszym przedstawicielem na godzinę 10 w czwartek, to on tam będzie i powinien zaoferować produkty, które są potrzebne. One mają być czyste i dobrze zapakowane. Już ponad 90 proc. przesyłek dostarczamy w24 godziny. Dajemy więc bezpieczeństwo pracy. Tutaj szukamy przewagi. Z koncernami możemy współegzystować, nie zamierzamy z nimi walczyć. Bo i po co? Rynek w tej branży cały czas rośnie?

– Tak, bo rośnie zasobność portfeli Polaków. 25 lat temu suszarka kosztowała tyle, co średnia pensja. Teraz tyle co nic. A Polki wolałyby farbować włosy u fryzjera, a nie w domu. Jeśli będą więcej zarabiać, częściej pójdą do profesjonalisty. Bo to też wygoda, relaks i spotkanie. Rynek jest dynamiczny. Pojawiła się moda na brodę. Właśnie szukamy osób do współpracy w szkoleniach, jak ją pielęgnować. Mężczyźni coraz częściej kolorują włosy. Pomaga w tym telewizja. Dzięki niej nie zaskakują nas panowie z ufarbowanymi włosami. Przez te 25 lat były momenty zwątpienia, zakręty?

– Raczej zakręty. Choćby, gdy straciliśmy prawa do marki Kadus, która należała do koncernu Wella. Koncerny dokonały transakcji, my dostaliśmy odłamkiem. To było potknięcie, ale jedziemy dalej. W miejsce jednej marki wprowadziliśmy inną. Nauczyliśmy klientów stosowania innego narzędzia. W 2010 r. mieliście też potknięcie w klubie. Nie udało się awansować do ósemki, zwolniono szkoleniowca.

– Pra ca w klu bie jest trud na i od powie dzialna. Można spisywać umowy i kontrakty, ale najważniejsza jest wspólna chęć zrobienia czegoś. Wtedy zawiedliśmy się na trenerze, nie potrafił się przyznać do porażki. Brakowało zrozumienia dla wspólnego działania. Dostaliśmy wtedy listę 20 trenerów. Wspólnie postawiliśmy na człowieka z wielkim doświadczeniem, z którym warto budować. Na razie z Tomaszem Herktem nie ponieśliśmy porażki. A wtedy tak naprawdę przychodzi czas sprawdzenia. Za pięć lat Polwell dalej będzie wspierać koszykarki?

– Chciałbym. Chęci są, choć w biznesie tak naprawdę nikt nie wie, co wydarzy się jutro. Ale zamierzamy dalej budować tę historię. +


14

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

Nasz człowiek na czele światowego peletonu

WOJCIECH KARDAS

SPORT

Jest sportowym obywatelem świata, ale podkreśla: – Urodziłem się w Chełmży. Pochodzę z Działynia. A jestem torunianinem

Do Michała Kwiatkowskiego przyznaje się wię cej miast Ku jawsko-Po mor skie go. Golub-Dobrzyń podkreśla, że trenował kiedyś na jego asfaltowych drogach, bo przecież rodzinny Działyń kolarskiego mistrza świata jest tuż obok. Zbójno, któremu administracyj nie pod le ga wieś Kwiat kowskie go, też traktuje go jak swojego. Kojarzony chce być z nim również Łążyn i kilka innych małych miejscowości, w których regularnie bywa. Wpada z wizytą, uczy dzieci kolarstwa – to dzięki niemu ze wsi zamieszkanej przez 700 osób wyruszył na podbój świata.

I właśnie to najbardziej kusi małego Michała. Namawia rodziców, by zgłosili go do kolarskich zawodów. To wyścig dla uczniów klas II-IV. Niektórzy rywale są znacznie wyżsi, silniejsi fizycznie. Kilka osób wątpi, czy ma to sens – po co zniechęcać Michała do rywalizacji, skoro raczej nie ma szans z dryblasami. Nawet dyrektorka szkoły ma wątpliwości, czy maluch Kwiatkowski powinien ścigać się ze starszymi. Ale on jest uparty. W zawodach pędzi po okolicach Działynia, ile sił w nogach. Do zwycięstwa brakuje niewiele. Dziś rodzina wspomina, że może by i wygrał, ale spadał mu łańcuch, a sam rower i tak był nieco za duży jak na filigranowego 8-latka. Ro dzi ce pa mię ta ją ko men ta rze są sia dów. „Ten mały to ma gaz!” – mówi ktoś.

Ten mały ma gaz!

Urodził się kolarzem

Rok 1998. Działyń. Jedna ulica, wzdłuż niej kil ka dzie siąt do mów. Przewa ża ją tra dy cyj ne „kloc ki”. Mi chał Kwiat kowski ma 8 lat. Wszędzie go pełno. Z bratem Radosławem są jak ży we sre bro. Bie ga ją, ska czą, szukają nowych wyzwań. Ojciec Wojciech Kwiatkowski robi, co może, by chłopcy się nie nudzili. Grają razem w piłkę nożną, latem spędzają godziny nad pobliskim jeziorem. Przed domem montuje dla synów tab li cę do ko szykówki. – Zawsze sta ra liś my się dbać o aktywność fizyczną dzieci – wspomina. W szkole mały Michał słyszy o zawodach kolarskich. Są raczej dla starszych dzieci, ale ambicja – nie pierwszy raz, później będzie to cecha, która wyniesie go na szczyt kolarstwa – bierze górę. Michał koniecznie chce być jak brat. A starszy Radek jest zapisany do miejscowego uczniowskiego klubiku, ma nawet własny rower.

Niezwykłą energię chłopca dostrzegają nauczyciele. Dwa lata po szkolnym wyścigu Kwiatkowski dostaje z Uczniowskiego Klubu Sportowego własny rower i zaczyna regularne treningi. Jest zacięty, widać w nim skłonność do poświęceń. Po dwóch kolejnych latach, gdy sam ma ich 12, na treningach narzuca rówieśnikom nieosiągalne tempo. Coraz poważniej zaczyna myśleć o sporcie. – Można powie dzieć, że uro dził się ko la rzem – mó wi o Kwiatkowskim jego pierwszy trener – Wiesław Młodziankiewicz. Szybko dorasta. Jako nastolatek przenosi się z bratem do Torunia. Miejski klub kolarski utrzymywany jest dzięki potężnemu sponsorowi – firma Nestle Pacific angażuje się w po szu kiwa nia w powie cie ta len tów, które zachodnim wzorem zbiera w swojej szkółce. To punkt zwrotny w życiu Kwiatkowskiego. Usa mo dziel nia się, pod po rząd kowu je

PAWEŁ RZE KA NOW SKI

wszystko kolarstwu. Trenuje godzinami. Przejeżdża setki kilometrów, ale zmęczenia po nim nie widać. – Mistrz regeneracji – dziwią się szkoleniowcy. W Toruniu zaczyna się mówić, że Pacific ma młodego kolarza, który kiedyś może być świetnym reprezentantem kraju. O tym, że zdobędzie mistrzostwo świata, nikt nawet nie śni. Poza samym Kwiatkowskim.

Zagraniczne media dziwią się, że można było wychować kolarskiego mistrza świata trenującego na powiatowych drogach z przejeżdżającymi gdzieniegdzie tirami. Bez specjalistycznej akademii, szerokiego grona personalnych trenerów

W internacie w Toruniu zostaje na sześć lat. – To w tym mieście dorosłem, tu się wychowałem. I dlatego tu mieszkam – tłumaczy w 2014 r., kiedy dziennikarze pytają go, dlaczego woli Pomorze niż choćby słoneczną Toskanię czy uroki Hiszpanii.

Toast coca-colą Kwiatkowski ma 15 lat, kiedy wyjeżdża za granicę na pierwsze zawody. Widzi kolarski fenomen Europy Zachodniej: setki osób poruszających się na rowerach, świetną organizację klubów, skupienie na pracy z młodzieżą, perspektywy przed najlepszymi, wielkie pieniądze krążące w zawodowym peletonie. Trenuje jeszcze ciężej. Efekty widać po kolejnych dwóch sezonach. Jako 17-latek na mistrzostwach Europy juniorów zdobywa srebro i złoto. Okolicznościowy toast wznosi coca-colą. Rok później Polski Związek Kolarski wysyła Kwiatkowskiego na młodzieżowe mistrzostwa świata do Republiki Południowej Afryki. Wielcy faworyci, młodzi kolarze z Zachodu od dzieciństwa zaprogramowani na sukcesy, nie nadążają za Polakiem. Zdobywa złoto, jest najlepszym młodym kolarzem globu. Już wie, że to dopiero początek.

Wiejski etos pracy kolarza Nie co po nad 10 lat po tym, jak ści gał się w Działyniu w szkolnych zawodach na zbyt dużym rowerze, Kwiatkowski zaczyna poznawać światek wielkiego kolarstwa. Jest już pełnoletni, gdy wyjeżdża na staż do włoskiego zespołu Aeronautica Militare-Amica Chips. Jako 20-latek zostaje zawodowcem. Dostaje umowę od drużyny Caja Rural, szybko też spływają kolejne oferty. Tak Polak trafia do

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

Czwartek 25 czerwca 2015

coraz mocniejszych grup, a największe tuzy światowego kolarstwa łapią się za głowy, widząc jego możliwości. W Polsce trenerzy wskazują Kwiatkowskiego jako przykład etosu pracy na wsi. Gdy miastowe dzieci wolą gry wirtualne z perspektywy fotela, daleko od blokowisk toczy się inne życie: aktywne, ciągle w ruchu, kształtujące charakter, wolę walki. – Gdzieś daleko od centrum jest mnóstwo utalentowanych chłopaków, którzy mają do sportu i kondycję, i głowę. Widzę, że na Kujawach i Pomorzu można znaleźć wielu chłopaków takich jak ja kiedyś – mówi Kwiatkowski. Mimowolnie staje się orędownikiem tego, by pracować, a nie narzekać na warunki. Kiedy tenisista Jerzy Janowicz, łodzianin, szkolony w niezłych warunkach, sfrustrowany po przegranym meczu wyrzuca z siebie słynne słowa o tym, iż w Polsce niczego nie można osiągnąć, bo trenuje się po szopach, Kwiatkowski szybko odpowiada. Nie wnika w realia dzieciństwa, nie snuje historii o tym, jak zaczynał treningi bez odżywek, dopasowanego roweru. Na Twitterze odpisuje tylko: – Przegrywać też trzeba umieć. Nie można zapominać o tym, do czego się dąży. – Jest mocny psychicznie. To widać. Życie ukształtowało go na charakternego człowieka. A psychika jest tak samo ważna dla kolarza jak siła w nogach – mówi Zenon Jaskuła, legenda polskiego kolarstwa.

Dżungla w głowie mistrza Od września ub.r. Kwiatkowski jest medialną gwiazdą. Do hiszpańskiej Ponferrady na mistrzostwa świata zawodowców chłopak spod Golubia-Dobrzynia, od niedawna mieszkający na nowym osiedlu w Toruniu, jedzie z ambicjami. Chce wygrać, choć żaden z ekspertów nie bierze tego nawet pod uwagę. Osoba z otoczenia Kwiatkowskiego: – To taki wariat, ale w pozytywnym znaczeniu. Jak się uprze, to osiągnie. Jak założy, że powalczy o mistrzostwo, to naprawdę powalczy. Dla wszystkich brzmi to jak sen szaleńca, ale nie dla niego. Siłą Kwiatkowskiego jest charakter: zaciętość, sportowa agresja, skłonność do największych poświęceń w imię wyniku. Nie uznaje półśrodków. Gdy startuje, nie kalkuluje. Wszystko ku rozpaczy własnych szefów, którzy najchętniej oszczędzaliby jego siły na konkretne wyścigi. Kwiatkowski chce wygrywać za każdym razem, nawet ryzykując urazy, przeciążenia. Tak by ło w Po nfer ra dzie. Atak po zło to w mistrzostwach świata zadziwił wszystkich – to była jedna z najbardziej spektakularnych akcji kolarskich w historii. Kiedy wygrał, sportowa branża zaczęła googlować, kim właściwie jest ten Kwiatkowski. A on, znów na Twitterze, bo lubi nowe technologie i media społecznościowe, napisał tylko: „Mam w głowie dżunglę”. Oszołomiony jest Działyń. Kiedy Kwiatkowski przygotowuje się do przyjęcia złotego medalu, jego ojciec udziela pierwszych komentarzy. – Jako rodzice dziękujemy Michałowi za tytuł mistrza świata i za to, że ucałował polskiego orzełka – mówi tuż po sukcesie syna Wojciech Kwiatkowski. Mama mistrza ze wzruszenia płacze przez godzinę. Prywatności rodziny Kwiatkowski pilnie strzeże. Jest z nią związany, choć w domu bywa rzadko. – Telefonujemy, mamy kontakt przez Skype’a – mówi Wojciech Kwiatkowski. Bywa, że kolarski mistrz świata – bawiąc u rodziców – na rowerową przejażdżkę po okolicy zabiera siostrę, od niedawna uczennicę lokalnej szkoły. – Jeździmy, ale rekreacyjnie. Na rowerze też można wypocząć – mówi Kwiatkowski

To przecież nasz człowiek!

1

W polskim kolarstwie większego sukcesu niż tytuł Kwiatkowskiego nikt nie osiągnął. Co prawda, mistrzami świata byli w latach 70. ub. wieku Ryszard Szurkowski i Janusz Kowalski, a później, w latach 80. Lech Piasecki i Joachim Halupczok, ale oni zwyciężali w cza-

KUJAWSKO-POMORSKIE

AKADEMIA COPERNICUS

GLOBALNY PELETON

Kolarska szkoła pod patronatem Kwiatkowskiego działa w Toruniu od dwóch lat. W przeciwieństwie do wielu tego typu sportowych przedsięwzięć nie jest nastawiona na zysk. Rodzice za dziecko płaca 25 zł miesięcznie. Młodzi kolarze w akademii mają opiekę trenerów, sprzęt, odżywki. – Po co mi to? Po prostu lubię kolarstwo. I wiem, jak dobrze wpływa na ludzi. Jeśli ktoś zaczyna treningi, musi mieć dobre warunki i wzorzec do naśladowania. To taki mój przekaz do naszych wychowanków: też możecie wiele osiągnąć, ale potrzeba do tego cierpliwości, wytrwałości – mówi Kwiatkowski. W akademii jest 150 zawodników. +

Kwiatkowski korzysta ze sprzętu najwyższej jakości. Każdy rower mistrza świata Specialized S-Works Tarmac wyceniany jest na ok. 80 tys. zł. Ma elektryczne przerzutki, w których biegi zmienia mały silnik, a nie linka. Specjalistyczne hamulce i pedały kosztują ok. 10 tys. zł. Najdroższa jest rama produkowana według wymiarów i proporcji ciała Kwiatkowskiego. Zawodowego kolarstwa, które obraca milionami euro, nie stać na najmniejsze zaniedbania, które mogą wpłynąć na wynik. Kwiatkowski codziennie przechodzi badania. Analizowany jest jego poziom nawodnienia, stan tkanki mięśniowej, możliwości organizmu do wysiłku. Każda z drużyn ma też własną ekipę zajmującą się czystością hotelowych pokoi – przyjeżdża dzień przed pobytem gwiazd, dezynfekuje wnętrza, likwiduje wszelkie siedliska bakterii. +

sach kolarstwa amatorskiego. Kwiatkowski wygrał mistrzostwo zawodowców – a to inny wymiar tej dyscypliny. Jeden z wielkich polskich kolarzy Czesław Lang: – Michał to postać już teraz niesamowita. Choćby ze względu na historię jego rozwoju sportowego i drogę, jaką przeszedł. Zagraniczne media dziwią się, że można było wychować kolarskiego mistrza świata trenującego na powiatowych drogach z przejeżdżającymi gdzieniegdzie tirami. Bez specjalistycznej akademii, szerokiego grona personalnych trenerów. – Nasz człowiek! – z dumą mówi Grzegorz Tułodziecki, wójt 4,5-tysięcznej gminy Zbójno. Kiedy Kwiatkowski został mistrzem świata, wójt akurat odpoczywał na działce. – Dostałem telefon. Usłyszałem, że mamy mistrza. Historia Michała pokazuje, że w sporcie, także na wsi, można osiągnąć taki poziom. A co to oznacza dla nas? To powoduje, że ludzie widzą, że nie tylko samochodem można jeździć. Rower też się przydaje – dla własnego zdrowia. Sukces świę towa ło nie tyl ko Zbój no. Z Działynia na lotnisko ruszył autokar wypełniony przyjaciółmi kolarskiego mistrza świata. O swoim związku z nim przy pomniała Chełmża. – Tak, mieszka w Działyniu, a u nas „tylko” się urodził, ale mamy z nim kontakt. Dał się poznać z jak najlepszej strony, gdy od wie dzał na szych zawod ni ków z UKS – mó wi bur mistrz Cheł mży Je rzy Czerwiński. W To ru niu Kwiat kowski do sta je me dal Thorunium – najbardziej prestiżowe odznaczenie, jakie przyznają władze miasta. – Urodziłem się w Chełmży. Pochodzę z Działynia. A jestem - torunianinem. Tak to trzeba przedstawiać – mówił, przyjmując wyróżnienie. – Wiem, skąd jestem. Tu mam przyjaciół, tu są osoby, które mnie wspierają.

Styl elegancko-sportowy Sam daje Toruniowi więcej. Został twarzą Akademii Copernicus – unikatowego projek tu szkół ki ko lar skiej. Ofi cjal nie jest jej patronem, nieoficjalnie sponsorem, ale unika rozgłaszania tego, jak ją wspiera. Akademia, która postanowiła zmienić obraz polskiego kolarstwa, kryje się za szkolnymi budyn ka mi na ul. Tar gowej w To ru niu. Tuż obok szkoła mistrzostwa sportowego i tarta nowe bo i sko. Czę ściej niż mło dzież zajmują je 40-latki grające w koszykówkę. Copernicusa trudno byłoby znaleźć, gdyby nie wi docz ne z da le ka nie bie skie lo go. Bu dy nek to zwykły betonowy klocek od lat wyko rzysty wa ny przez spor towców in nych dyscyplin. Klubowy gabinet? Kilka metrów kwa dra towych, dwa nie pier wszej mło do ści fotele, plakaty kolarskie na ścianach. Minimalizm, nie czuć luksusów. – Nie jesteśmy tu od te go, że by sie dzieć na ka na pie – mówi Marcin Mientki, prawa ręka Kwiatkowskiego w Copernicusie. Ubra ny jest w ko szu lę sygnowa ną lo go modnego producenta, uwagę zwracają idealne wyprasowane kanty – bardziej wygląda na biznesmena niż trenera kolarstwa. Kwiatkowski lubi podobny image. Kiedy spotyka

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

się z najmłodszymi, rzadko jest w kolarskim stroju. Obowiązuje styl elegancko-sportowy: marynarki, modne koszule, dobre markowe okulary przeciwsłoneczne. Tylko na otwarciu akademii był w bluzie sportowej i z medalem na szyi. W skromnym gabinecie Copernicusa pieniędzy nie widać. Jednak w salach treningowych już tak. Kolarska akademia Kwiatkowskiego oferuje warunki, o jakich większość klubów może marzyć. Rowery szosowe zawie szo ne na ha kach. Ścia ny po ma lowa ne w barwach akademii. Trzy koszulki zawodowych grup kolarskich wiszą na ścianie za szybą. Obok kilka zdjęć mistrza świata. Mientki: – Choć Michał ma 24 lata, widział już wiele. Przeszedł szkołę w Polsce, teraz jest w jednej z najlepszych grup kolarskich świata. Patrzy, obserwuje i przekłada to na swój projekt. Tam, gdzie jest na co dzień, jest czysto i schlud nie, więc tak sa mo ma być u nas. Możemy być tylko dumni, że chce tworzyć coś takiego właśnie w Toruniu. – Mam plan na siebie i na to, co robię. Nic nie dzieje się przypadkowo, nieprzemyślanie. Wiem, że ten region może być świetną ba zą dla mło dych ta len tów. Ta kich jak ja w przeszłości – mówi Kwiatkowski. W Toruniu precyzyjnie rozdzielił zadania. Ma sztab oddelegowany do organizacji treningów, zajmowania się szkołą, spraw public relations. Sam ogranicza się do nadzoru, doradz twa. Cza sem wpa da na ja kiś po mysł

Siłą Kwiatkowskiego jest charakter: zaciętość, sportowa agresja, skłonność do największych poświęceń w imię wyniku. Nie uznaje półśrodków. Gdy startuje, nie kalkuluje. Chce wygrywać, nawet ryzykując urazy, przeciążenia

15

usprawnienia szkoły. Niedawno uznał, że trzeba wyremontować część budynku, w której powstał internat. Kwiatkowski, nie rozgłaszając tego, kupił dla toruńskiej akademii rowery. – Z najwyższej półki – zaznacza jej szef Michał Jackowiak. – To był mój obowią zek. Spła cam dług wdzięczności – skwitował Kwiatkowski.

Bądźcie jak ja Akademia szuka talentów w małych miejscowościach. Na wsiach Kujawsko-Pomorskiego stawiane są reklamowe roll-upy, z których kolarski mistrz świata namawia, by iść jego śladem. Kiedy przyjechał na zawody dla dzieci wmałym Łążynie, zadano mu pytanie, czy ma czas na to, by aż tak angażować się w rozwój sportu w regionie. – Nie po to zakładałem akademię, by jej teraz nie promować – odpowiedział. Tu ło dziec ki, wójt Zbój na: – Mo że to zabrzmi banalnie, ale on naprawdę ciągnie za sobą młodzież. Może dlatego, że nie robi wokół siebie żadnego szumu. Można go traktować jak swojego człowieka. Odkąd ma sukcesy, widać w okolicy sporo dzieciaków, które jeżdżą na rowerach, jakby organizowały jakieś wyścigi. Przyciąga ludzi, bo nie stwarza dystansu. Namawia kibiców, by mówili mu po imieniu. Jest pewny siebie, ale nie arogancki. Nie nosi głowy wysoko. Nie budzi kontrowersji, ale trudno zarzucić mu brak wyrazistości. Wywiadów udziela tak, jakby przeszedł dziesiątki PR-owych szkoleń. Kiedy internauci dopytywali kolarza o toasty wznoszone na mecie szampanem, odpowiadał im: „A od kiedy Polak pije takie słabe trunki?”. Zjednał tym wielu. Szczery do bólu. Bywa, że nie szczędzi ostrych słów młodym kolarzom, by ich zmobilizować. Mientki wspomina czasy, gdy młody Kwiatkowski zdobył mistrzostwo Polski. Po zakończeniu krwawił. Opatrywał ranę w pokoju hotelowymi śnieżnobiałymi ręcznikami. Obsługa była oburzona, więc Kwiatkowski – nie namyślając się wiele – stanął przy umywalce i zaczął je w ręku prać. Dziś ma do tego sztab ludzi. Gdy Kwiatkowski zaangażował się w stworzenie w Toruniu Skoda Velo Toruń – amatorskiego jednodniowego wyścigu wzorowanego na profesjonalnych imprezach – poprowadził trasę po tych drogach powiatu, na których sam trenował. Do końca wątpiono, czy przyjedzie w samym środku napiętego terminarza. Był i prowadził za sobą kolarski tłum, jakiego w Toruniu nie widziano.

Duże pieniądze na szosie Kwiat kowskie go stać na akcje spo łecz no ściowe, bezinteresowne propagowanie kolarstwa. „Baby Polacco”, jak nazywają go Włosi, związany jest zawodowym kontraktem z belgijską grupą Omega Pharma. Tego lata się z nią pożegna, bo na jego obecność stać już tylko najlepsze zespoły na świecie. Zawodowe kolarstwo to wielkie pieniądze. Zarobki gwiazd idą w miliony euro rocznie. Hiszpan Alberto Contador z grupy Tinkoff Saxo-Bank wygrywał kilka razy TdF i jest uważany za najdroższego kolarza globu. Rocznie inkasuje ok. 5 mln euro w ramach kontraktu. Do tego doliczyć trzeba jeszcze zyski z reklam. Kwiatkowski od lat porównywany jest ze swoim rówieśnikiem i także byłym mistrzem świata juniorów Peterem Saganem. Słowak negocjował umowy na poziomie 3,5 mln euro za sezon. Media we Włoszech i Francji spekulują, że po tym sezonie Kwiatkowski zwiąże się z grupą Sky, dostanie się więc do kolarskiego odpowiednika piłkarskiego Realu Madryt. „La Gazzetta dello Sport” szacuje, że już zaoferowano mu roczną gażę na poziomie 2 mln euro rocznie. Brytyjczyków stać na taki kontrakt – budżet grupy to ponad 40 mln euro. Agent Kwiatkowskiego Giuseppe Acquadro w angielskich mediach bez wahania mówi w wywiadach, iż 200 tys. euro mniej lub więcej na umowie nie ma już żadnego znaczenia. Najważniejsze dla niego jest to, by chłopak z Działynia trafił do grupy, gdzie jego talent rozwinie się jeszcze bardziej. – Nikt nie wie, gdzie jest jego granica – mówi. +


16

KUJAWSKO-POMORSKIE

REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Czwartek 25 czerwca 2015

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

REKLAMA

Ludzie Kujaw i Pomorza Kujawsko-Pomorskie ma się kim pochwalić! Dlatego samorząd województwa od lat honoruje osoby i instytucje, których działania służą rozwojowi i promocji regionu. Nasze najbardziej prestiżowe wyróżnienia to Nagrody Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego, przyznawane za najwartościowsze dokonania w istotnych obszarach działalności publicznej i społecznej, połecznej, profesjonalnej i biznesowej. iznesowej.

fot. Tymon Markowski

REGION REGIO N CHO CHOPINA – REGIO EGION N PIA PIANISTÓ ISTÓW W województwie kujawsko-pomorskim nie brakuje miejsc związanych z postacią Fryderyka Chopina, nie brakuje też współczesnych artystów, których muzyczne dokonania promują region na całym świecie. Naszym najsłynniejszym wirtuozem jest urodzony w Nakle nad Notecią Rafał Blechacz, lechacz, zwycięzca XV Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego. Uznaniem międzynarodowej publiczności cieszą się też występy Pawła Wakarecego z Torunia, finalisty XVI edycji Konkursu Chopinowskiego. Obaj pianiści to wychowankowie prof. Katarzyny Popowej-Zydro Popowej- ydroń, wybitnej pianistki i pedagog Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.

Światowej sławy pianista Rafał Blechacz.

Profesor Marek Harat, szef Kliniki Neurochirurgii i Chirurgii Głowy w 10. Wojskowym Szpitalu Klinicznym w Bydgoszczy. SILNA SPORTO ORTOWA D DRUŻY RUŻYNA SIL Sukcesami naszych sportowców żyje cały kraj. Mistrzostwo świata w kolarstwie Michała Kwiatkowskiego oraz złoty medal olimpijski w podnoszeniu ciężarów Adriana Zieli ielińskiego skiego, to tylko wycinek z długiej listy sportowych osiągnięć naszych zawodników. Wiele talentów rozwija między innymi bydgoski CWZS Zawisza – lider krajowego rankingu klubów sportowych. Wśród utytułowanych sportowców z Kujaw i Pomorza nie brakuje byłych lub obecnych stypendystów samorządu województwa.. LUDZIE LU ZIE LU LUDZIO ZIOM Doceniamy tych, dla których najważniejsza jest troska o drugiego człowieka. Wśród laureatów Nagród Marszałka są między innymi związana z regionem szefowa Polskiej Akcji

– Najlepszą marką Kujaw i Pomorza omorza są ludzie. To oni stoją za sukcesami naszych firm, imprez i przedsięwzięć. rzedsięwzięć. Dzięki ich talentom, aktywności i pracowitości racowitości Kujawsko-Pomorskie się rozwija. Pamiętamy, że osiągnięcia wybitnych sportowców, ludzi kultury, działaczy społecznych oraz menedżerów to także owoce pracy ich nauczycieli i współpracowników spółpracowników – im też składamy wielkie podziękowania. Piotr Całbecki Marszałek Województwa Kujawsko-Pomorskiego

Humanitarnej Janina Ochojska chojska oraz Waldemar Dąbrowski, założyciel Stowarzyszenia Profilaktyki i Resocjalizacji „Mateusz” w Toruniu, niosącego pomoc byłym skazanym i osobom uzależnionym od alkoholu i narkotyków. Honorujemy też osiągnięcia wybitnych lekarzy. Marszałkowską nagrodę odebrał między innymi światowej klasy neurochirurg z Bydgoszczy prof. Marek Harat. arat.

fot. Mikołaj Kuras

fot. Tymon Markowski

NASZE ASZE M MAR ARKI P PODBIJAJĄ BIJAJĄ ŚWIAT IAT Dumą regionu są dobrze prosperujące na krajowych i zagranicznych rynkach firmy z Kujaw i Pomorza. Najbardziej znane to między innymi bydgoska PESA, Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych oraz spółka Apator. Za ich sukcesami stoją wybitni menedżerowie i zespoły zaangażowanych fachowców. Nagrody Marszałka w kategorii gospodarka otrzymali dotychczas między innymi Adrian Lewandowski ewandowski, prezes firmy Konwektor z Lipna; Wojciech Sobieszak obieszak, prezes Cereal Partners Poland Toruń Pacific oraz Jacek acek Kurkus Kurkus, prezes Belma Accessories Systems w Białych Błotach.

Adrian Lewandowski, prezes firmy Konwektor z Lipna – tegoroczny laureat Nagrody Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego w kategorii „Gospodarka”. PRZYCIĄGAĆ RZYCIĄGAĆ JA JAK KM MAG AGNES ES

fot. Andrzej Goiński

Twórca Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć ydowicz, dyrektor Filmowych Camerimage Marek Żydowicz odwiedzanego przez tłumy Muzeum Archeologicznego w Biskupinie Wiesław Zajączkowski, ajączkowski, organizator wielu prestiżowych imprez lekkoatletycznych Krzysztof Wolszty Wolsztyński ski – ludzie, bez których sukcesy słynnych w całym kraju kujawsko-pomorskich wydarzeń i inicjatyw nie byłyby możliwe. Dzięki ich pracy Kujawsko-Pomorskie staje się regionem bardziej otwartym i atrakcyjnym.

Mistrz świata w kolarstwie Michał Kwiatkowski podczas jednej z organizowanych na Kujawach i Pomorzu imprez rowerowych.

Do odwiedzenia Kujawsko-Pomorskiego i udziału w najważniejszych imprezach zachęcał w specjalnych spotach Keanu Reeves.

33158738

1


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.