Kujawsko-Pomorskie - Region nieograniczonych możliwości

Page 1

Region nieograniczonych możliwości Gazeta Wyborcza wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

EXCENTRYCY,

1

M.MAKOWSKI WFDIF

czyli po słonecznej stronie ulicy

PROF. PIOTR TARGOWSKI

ANNA DYMNA

To działa trochę jak w medycynie: najpierw porządna diagnoza, następnie kuracja i znów diagnoza czytaj s. 2-3

Trzeciego dnia miałam scenę w toalecie, dla której warto być aktorką. To nagroda za ciężką pracę

P

A

R

T

N

E

R

.

W

Y

D

A

N

I

A

czytaj s. 10 33393668


wyborcza.pl

2

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

DIAGNOSTYKA PŁÓCIEN MISTRZÓW WOJCIECH KARDAS

Na początek

Fizyka prześwietla dzieła sztuki

REDAKTOR NACZELNY GAZETY WYBORCZEJ TORUŃ

Ekscentrycy ie będzie przesady, jeN żeli bohaterów naszego magazynu nazwiemy ekscentrykami. Ibynajmniej nie chodzi oprzypisanie do tego typu osobowości takich odniesień jak dziwak lub dziwoląg. Bo jeśli zadziwiają swoją odmiennością i oryginalnością, to jedynie wdobrym znaczeniu. Bez cienia wątpliwości znajdują się „po słonecznej stronie ulicy” irobią rzeczy niezwykłe, jak postacie z „Excentryków” Janusza Majewskiego. W tej fabule z plejadą polskich gwiazd filmu, zrealizowanej przy znaczącym udziale finansowym samorządu województwa kujawsko-pomorskiego, reżyser opowiada nam historię o sile optymizmu, o wierze w niezależność, o pięknie muzyki i miłości. Trzeba być rzeczywiście pięknym odmieńcem i kochać ludzi jak doktor Katarzyna Gieryn, która na urlopie woli leczyć biednych ludzi np. wzapadłych częściach Afryki niż leżeć na plaży irobić sobie zdjęcia z „lokalsami”. Po słonecznej stronie ulicy niewątpliwie spaceruje prof. Piotr Targowski, który z zespołem w ekscentryczny, wydawałoby się, sposób łączy fizykę isztukę idosłownie zagląda do wnętrza nomen omen „Słoneczników” van Gogha. Niespokojny duch to Norbert Kowalkowski, podejmujący coraz to nowe wyzwania biznesowe, by robić rzeczy, których nikt nie robił albo o których słyszał, że nie mogą się udać. Ekscentrykiem okazuje się Krzysztof Iwaneczko. Sukces w „The Voice of Poland” nie uderzył mu głowy, nie zanurzył w świecie celebrytów. Mozolnie, pracowicie, małymi krokami buduje swoją muzyczną przyszłość. Bolesławowi Radomskiemu, pilotowi LOT-u, nie wystarcza profesjonalne wyko ny wa nie obowiąz ków. Z pasją doskonali swoje umiejętności pilotażu, sięgając po tytuły mistrza świata i Polski w lataniu precyzyjnym. Życzę Pań stwu mi łej lektury, a każdemu z osobna takiej dawki ekscentryzmu, by koniecznie się zna leźć „po sło necz nej stronie ulicy”.

– Mało to znamy przypadków, że aparatura, nawet o potencjalnie dobrych właściwościach, stoi i się kurzy? Najważniejsze to znaleźć dla niej zastosowanie, odpowiednie do potrzeb drugiej strony, bo inaczej to nie ma sensu.

MIKOŁAJ KURAS

Sławomir Łopatyński

Owszem, na konferencję można pojechać, artykuł napisać, grant dostać – nie ma jednak satysfakcji z użyteczności naszej pracy. ROZMOWA Z PROF. PIOTREM TARGOWSKIM Ż A NE TA KOP CZYŃ SKA : Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, właśnie pakował się pan do Amsterdamu, gdzie czekały na was słynne „Słoneczniki” Vincenta van Gogha.

PROF. PIOTR TARGOWSKI: Rzeczywiście nasz zespół, złożony z fizyków i konserwatora, w ramach finansowanego przez Komisję Europejską projektu IPERION CH, działał w Muzeum Van Gogha w Amsterdamie. Mam nadzieję, że rezultaty zostaną niedługo opublikowane. Podobną akcję robiliśmy przed kilku laty we Florencji. W państwowej pracowni konserwatorskiej Opificio delle Pietre Dure przystąpiono wówczas do konserwacji i restauracji monumentalnego obrazu Leonarda da Vinci „Pokłonu trzech króli”. Bardzo ciekawe dzieło, malowane oczywiście na desce, w zasadzie monochromatyczne, utrzymane w tonacji brązowo-czarnej. Leonardo zaczął malować ten obraz we Florencji dla kościoła klasztornego San Donato a Scopeto. Obraz pozostał niedokończony, ponieważ Leonardo otrzymał zaproszenie do Mediolanu, na dwór Sforzów. Obraz został prowizorycznie zawerniksowany, prawdopodobnie nawet nie przez niego. Przez dobre 200 lat, zanim trafił do galerii Ufizzi, wisiał w tym kościele. Przez cały ten czas był wystawio ny na róż ne nie ko rzystne dla niego czynniki klimatyczne, np. wahania temperatury, kondensację wilgoci na powierzchni. Następnie zaś ktoś wziął się za jego odświeżenie, wklejając całą tę warstwę zanieczyszczeń w następny werniks. Prace konserwatorskie i renowacyjne już się powoli kończą – a są robione m.in. na podstawie dokumentacji, którą od nas otrzymali. Obraz wypięknieje, również dzięki naszej cegiełce, bo tam oczywiście prowadzono też inne badania fizykochemiczne, np. spektroskopowe z wykorzystaniem absorbcji w podczer-

wieni. Na pewno pojedziemy zobaczyć, czego udało się konserwatorom dokonać. Choćby nie wiem co się działo: waliło, paliło, były burze śnieżne, to pojedziemy. Myślę, że efekt będzie spektakularny. Po usunięciu wszystkich warstw wtórnych, które maskowały obraz, dzieło się uczytelni i będzie robiło niesamowite wrażenie – jestem tego pewien. To działa trochę jak w medycynie – najpierw porządna diagnoza, następnie kuracja i kolejna diagnoza, sprawdzająca, czy to działanie było skuteczne. Trudno było zainteresować tak renomowane muzea i galerie waszą ofertą?

– Takie instytucje muszą przede wszystkim wiedzieć, do czego im się to przyda. Tu fundamentalny jest dobry PR i jasne określenie możliwości i korzyści, które możemy zaoferować. Trzeba bowiem zaznaczyć, że mamy do czynienia z dwoma światami: światem naukowym i światem kustoszy i kuratorów. To są rozdzielne byty. Dysponenci światowej klasy dzieł muszą wiedzieć, że chcemy tylko i wyłącznie im pomóc. W wielu przypadkach taka współpraca się udaje, w innych jeszcze nie. Prowadzę teraz starania, by przenieść do Polski pewne doświadczenia europejskie. Polegałyby na stwo-

Prof. Piotr Targowski Pracuje w Zakładzie Biofizyki i Fizyki Medycznej w Instytucie Fizyki toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Na uczelni kieruje Zespołem Zastosowań Metod Optycznych do badań Strukturalnych. Autor i współautor ponad stu publikacji naukowych, uczestnik lub kierownik wielu grantów badawczych, w tym także międzynarodowych.

rzeniu oferty bezpłatnych badań. Chcielibyśmy zaproponować je instytucjom, które mają ograniczone budżety. W Europie jest to o tyle fajne, że takie prace finansuje Komisja Europejska. U nas funkcjonuje cały czas system celowy, czyli np. właściciel obiektu może się starać pozyskać grant na badania, za który np. wynajmie kogoś, kto je przeprowadzi. Chodzi jednak o odwrócenie optyki, czyli stworzenie pewnej puli finansowania, którym dysponowaliby specjaliści, bo to oni przecież wiedzą naj-

lepiej, jak i do czego ją wykorzystać. Tego typu działalność rozwija laboratorium LABNOZ Muzeum Narodowego w Krakowie, jednak przede wszystkim w zakresie podstawowych analiz. My chcemy pójść krok dalej, oferując bardziej zaawansowane i unikalne techniki badawcze. W tym celu powołaliśmy konsorcjum ERIHSPL. Trzeba jednak najpierw przekonać dysponentów obiektów, że dostaną użyteczną informację, istotnie rozszerzającą wiedzę o obiekcie, która np. pozwoli im podjąć właściwe decyzje konserwatorskie. Taka wiedza z pewnością zaprocentuje. Przyznam, że powszechny obraz fizyki i tego, czym zajmują się fizycy, nie jest zbyt łaskawy ani dla tej nauki, ani naukowców. Pokazuje was jednostronnie i, nie ukrywajmy, trochę nudno: jakaś plątanina kabli, skomplikowana aparatura, żmudne badania w laboratoriach i rozwiązywanie zawiłych równań. A tu fizyka, proszę, w służbie sztuki i to tej z najwyższej światowej półki.

– Zastanawiałem się, jakie powinno być przesłanie naszej rozmowy. I chyba chodzi właśnie o to, by pokazać młodym ludziom, że fizyka jest niesłychanie różnorodna idaje wiele możliwości. Nie ukrywamy, że młodzi wcale nie garną się do studiowania fizyki. Oprócz oczywiście wąskiej grupy pasjonatów, którzy od razu wiedzą, że

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

W fizyce można znaleźć obszary, które przynoszą nieoczekiwane atrakcje. Tak jak w naszym przypadku – kontakt z dziełami sztuki

3

Chodzi właśnie o to, by pokazać młodym ludziom, że fizyka jest niesłychanie różnorodna i daje wiele możliwości. Nie ukrywamy, że oprócz wąskiej grupy pasjonatów, młodzi nie garną się do jej studiowania

OCT na tropie dzieł wielkich mistrzów

Jednostronny i płytki obraz fizyki skądś się jednak bierze. Może to kwestia szkoły i programów nauczania, które nie pokazują spektrum możliwości?

– Tak się mówi, ale ja nie wiem, jak to z tą szkołą naprawdę jest. Dziwi mnie natomiast to, że młodzi są mało dociekliwi. Jak można nie chcieć dowiedzieć się więcej, sprawdzić, czy może coś mnie interesuje? Jak im w szkole nie powiedzą, to znaczy, że tego nie ma? A jeszcze jak na Facebooku nie ma, to już w ogóle nie istnieje? Trudno to zrozumieć.

– OCT umożliwia uzyskiwanie obrazów przekrojów częściowo przeźroczystych. W sposób nieinwazyjny – to istotne, bo przecież najważniejsza zasadą jest nie szkodzić – tłumaczy prof. Targowski. – Dzięki tej technice niekiedy można m.in. ustalić, kiedy namalowano obraz, stwierdzić autentyczność, prześledzić historię ingerencji, ocenić poziom zniszczeń, korozji i odkształceń. Dzięki temu właściciele badanych przez nas dzieł sztuki mogą precyzyjnie zaplanować zabiegi konserwatorskie. Musieliśmy oczywiście skonstruować przenośny tomograf – ze względów logistycznych, a przede wszystkim bezpieczeństwa niemożliwym jest, by dzieła sztuki przewożono do Torunia. Na zdjęciu poniżej: dr Magdalena Iwanicka z Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa UMK podczas badań tomografem OCT obrazu „Pokłon trzech króli” Leonarda da Vinci poddawanego obecnie konserwacji i restauracji w laboratorium Opificio delle Pietre Dure we Florencji

PIOTR TARGOWSKI

chcą być uczonymi, ibardzo sprawnie ku temu dążą. Być może taka sytuacja wynika właśnie z tego, że wielu młodych ludzi uważa, że jest to dziedzina niezwykle hermetyczna. Prawda jest taka, że prawie każdy może coś wniej znaleźć dla siebie. Jeśli ktoś widzi się na politechnice, bo chce robić coś konkretnego, praktycznego – znajdzie unas miejsce. Jeśli zaś interesuje go część programistyczna, także może to robić – dziś nie ma prostych eksperymentów, właściwie wszystkie działania fizyków potrzebują wsparcia informatycznego. Budowanie aparatury – proszę bardzo. Jeśli zaś ktoś chce, jak to się ładnie mówi, dotykać granic wiedzy, takie możliwości stwarza mu fizyka teoretyczna. Współczesna fizyka daje naprawdę wiele możliwości.

Prof. Piotr Targowski miał okazję z bliska podziwiać największe i najsłynniejsze dzieła sztuki na całym świecie. Centymetr po centymetrze oglądał m.in. prace Hansa Memlinga, Leonarda da Vinci, braci van Eyck. To nie hobby kieruje prof. Targowskiego do najważniejszych galerii i muzeów na całym globie, a praca badawcza. Początkowo zajmował się zagadnieniami związanymi ze spektroskopią molekularną, badając m.in. własności barwników laserowych. W 2000 r. dołączył do zespołu fizyków medycznych, którzy rozwijali nową wówczas technikę diagnostyczną – tomografię optyczną z użyciem światła częściowo spójnego (OCT z ang. Optical Coherence Tomography). To wysokorozdzielcza i bezdotykowa technika obrazowania wewnętrznej struktury obiektów słabo rozpraszających. Bardzo precyzyjnie pokazuje kolejne warstwy ich przekroju. Największe zastosowanie metoda znalazła w obrazowaniu medycznym, zwłaszcza w okulistyce. Prof. Targowski razem z zespołem postanowili ją wykorzystać do badań dzieł sztuki i obiektów muzealnych.

Pan się szybko dowiedział, co chce robić?

– Tak, nie miałem z tym żadnego problemu, bo zawsze chciałem zajmować się tym, czym się zajmuję. Tylko przez chwilę miałem okres, w którym chciałem zostać astronomem. Mieliśmy wtedy Rok Kopernikański, sporo się działo i było to bardzo przemawiające. Nie wiem, co by było, gdybym podjął inną decyzję, ale wydaje mi się, że jednak dokonałem dobrego wyboru. Fizyka i konserwacja zabytków, skomplikowana aparatura i światowe dzieła sztuki – to dość oryginalne zestawienie. Ma pan poczucie, że robi coś nietuzinkowego i innowacyjnego?

1

– Tak. Jak już mówiłem, w fizyce można znaleźć obszary, które przynoszą nieoczekiwane atrakcje. Tak, jak w naszym przypadku – kontakt z dziełami sztuki. Oczywiście jest to kontakt w pewien sposób sformalizowany, utrudniony, ograniczony czasowo, z określonymi regułami, których trzeba przestrzegać. Ale mimo wszystko mamy ten przywilej obcowania z unikalnymi dziełami. Myślę sobie jednak, że to, co robimy zzespołem, to wcale nie jest nauka zwysublimowanej półki. Inni zajmują się splątaniem fotonów czy zegarami, które spóźniają się jedną sekundę na miliony lat – czyli tym, co przemawia do wyobraźni, co jest uważane za prawdziwie supernowoczesne, znajdujące się na najdalszej granicy poznania. To, co my robimy, to tak naprawdę jest aplikacja. Sama technika znana jest od dłuższego czasu, natomiast tak się jakoś złożyło, jak to zwykle dzięki zbiegowi okoliczności, że uda-

Nasze wejście na rynek międzynarodowy odbyło się na jednej z konferencji – w Madrycie podeszli do mnie koledzy z Włoch i zaproponowali współpracę. Dlatego tak ważne jest, by jeździć, pokazywać efekty swoich badań, opowiadać o nich. To owocuje ło się OCT wykorzystać w konserwacji zabytków. Warto czasem słuchać rad starszych kolegów – do pójścia w tę stronę namówił mnie mój serdeczny kolega, prof. Andrzej Kowalczyk, który zaproponował, bym zajął się czymś, czego inni nie robią. Na początku wydawało się to może mało ciekawe, ale powoli zaczęło się roz wi jać. Każ da in nowa cyj na rzecz składa się z pomysłu, który jest na początku, jakiejś idei, a dopiero potem zastanawiamy, jak to można w pełni wykorzystać.

Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć – to nie jest tak, że sobie chodzimy, coś wymyślimy, a potem sprawdzamy, do czego też może się to przydać. Chodzi o precyzyjne dostrojenie rozwiązania do konkretnych potrzeb. Przez lata staraliśmy się dojść do tego, by nasza praca była jak najbardziej użyteczna. Interdyscyplinarność, praca zespołowa, umiędzynarodowienie i umiejętność wyjścia ze swoimi badaniami na zewnątrz – to cechy, które powinny charakteryzować dobre pro-

jekty naukowe. Wszystkie je macie. Trudno było je spełnić?

– Mieliśmy tomograf, który był tomografem medycznym. Na początku trzeba było przede wszystkim zdefiniować potrzeby iskonstruować odpowiedni model, który musiał mieć nie tylko wystarczające parametry, ale być też np. łatwy w transporcie. Nasz poprzedni model był owiele za duży, mogliśmy jeździć znim wyłącznie, ito na upartego, po Toruniu. Zbudowaliśmy więc instrument, który da się zapakować do bagażnika samochodu i przewieźć wjakiekolwiek miejsce wEuropie. Zresztą nasze narzędzie cały czas modernizujemy, to ciągły proces. Teraz pracujemy nad softwarem – informatyka to druga noga, na której stoimy – tak samo ważna jak noga fizycznooptyczna. Mamy aparaturę, a jak wiadomo, bez instrumentu nie ma danych. Te jednak bez odpowiedniej obróbki numerycznej są całkowicie bezwartościowe. Uzyskanie obrazu to jedna sprawa, ważny jest również proces jego dalszego przekształcania. Drugą rzeczą było zbudowanie interakcji, czyli możliwości sprawdzenia urządzenia i jego działania i uzyskania odpowiedzi przede wszystkim na pytanie, do czego i komu tak naprawdę jest to potrzebne. Musieli się znaleźć także ludzie, którzy zechcą wejść z nami we współpracę. Dzięki właśnie entuzjastycznej odpowiedzi prof. Bogumiły Rouby z Wydziału Sztuk Pięknych UMK, która była wtedy kierownikiem Zakładu Konserwacji Malarstwa, zaczęliśmy pierwsze próby na różnych obiektach. To pozwoliło się nam rozkręcić – zaczęliśmy jeździć na konferencje, gdzie naszą pracą zaczęli się interesować europejscy koledzy. Zawiązana wówczas współpraca z Instytutem Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa cały czas trwa. To prawdziwe par tnerstwo, czy któraś ze stron jest ważniejsza, dominująca?

– To jest niewątpliwie tak, że nie możemy bez siebie istnieć. Mało to znamy przypadków, że aparatura, nawet o potencjalnie dobrych właściwościach, stoi i się kurzy? Najważniejsze to znaleźć dla niej zastosowanie, odpowiednie do potrzeb drugiej strony, bo inaczej to nie ma sensu. Owszem, na konferencję można pojechać, artykuł napisać, grant dostać – nie ma jednak satysfakcji z użyteczności naszej pracy. A w naszym przypadku satysfakcja jest. Sporo czasu musiało upłynąć, zanim doszliście do tego, komu i czemu ma służyć wasza praca?

– Tak naprawdę dopiero teraz po tych kilkunastu latach zaczynamy dobrze rozumieć, jaki jest właściwy obszar zastosowań. Bo myśmy próbowali dużo różnych rzeczy. Współpracowaliśmy np. z naszym Muzeum Etnograficznym, które ma ciekawą kolekcję obrazów na szkle. Okazało się jednak, że diagnoza to jedno, ale brakuje jednak dobrych technik konserwatorskich, które pomogłoby w tym przypadku.

Jeździliśmy też trochę po Polsce, np. wGdańsku przyglądaliśmy się „Sądowi ostatecznemu” Hansa Memlinga. Korzystaliśmy z okazji, by w praktyce sprawdzać i uczyć się jak najlepszego wykorzystania potencjału. W jakich więc sytuacjach technika obrazowania sprawdza się najlepiej, jest najskuteczniejsza i najbardziej użyteczna?

– W tej chwili nie ma już obiektów, zwłaszcza dawnych obrazów, których w ciągu ostatnich 200 lat nie dotknęłaby ręka konserwatora bądź renowatora. Nie wszystkie dawne zabiegi były rozsądne, nie zawsze wiadomo też, jakich używano materiałów. Powiedziałbym więc, że pomagamy wproblemie zusuwaniem werniksów zdobrych dawnych obrazów. Oczywiścienierobimytegosami.Właścicielobiektu lub konserwator dostaje od nas informację ogrubości warstwy werniksu, ilości warstw, stanu zachowania – np. oodspojeniach itd., co wraz wynikami innych badań ijego wiedzą pozwala zaplanować odpowiednie prace konserwatorskie, wszczególności bezpieczny dla obiektu proces usuwania dawnych werniksów. Wiele pan jeździ po świecie – zagraniczne konferencje, udział w międzynarodowych projektach, badania w muzeach i galeriach. Bycie na bieżąco w nauce chyba nierozerwalnie łączy się dziś z życiem na walizkach.

– Przed laty Stanisław Lem napisał opowiadanie „Kongres futurologiczny”, w którym przepowiadał, że naukowcy podzielą się na dwie grupy – naukowców gabinetowych i naukowców jeżdżących. Ta druga grupa, naukowców konferencyjnych, wykształci się w drodze ewolucji. I tak już mam wrażenie trochę jest. Świat się po prostu bardzo zmienił. Pamiętam, jak przed wielu latu zaczynałem pracę w Instytucie Fizyki UMK, na etacie mieliśmy kreślarkę. Wszystkie bowiem wykresy do publikacji musieliśmy dostarczać na kalce technicznej. Nikt z nas oczywiście nie umiał tego robić umiejętnie. W pewnym momencie weszły komputery i okazało się, że nie ma już dla niej pracy. Komputery iinternet zmieniły bardzo wiele – dziś wszystko wysyłamy elektronicznie, właściwie nie muszę wstawać od stołu i mam dostęp do całej interesującej mnie literatury naukowej na świecie. To niezwykle wygodne medium, które nie tylko ułatwia nam pracę, ale też pozwala na kontakt z naukowcami z najdalszych zakątków globu. Kontaktu osobistego jednak nigdy nie zastąpi. Zebranie wjednym miejscu osób zainteresowanych podobną tematyką jest kluczowe. Nasze wejście na rynek międzynarodowy odbyło się właśnie na jednej z takich konferencji. Pamiętam jak dziś – w Madrycie podeszli do mnie koledzy z Włoch i zaproponowali współpracę. Dlatego tak ważne jest, by jeździć, pokazywać efekty swoich badań, opowiadać o nich. To owocuje. ROZMAWIAŁA

ŻANETA KOPCZYŃSKA


wyborcza.pl

4

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

MISJA ZAMIAST WCZASÓW

Na medyczne misje decydują się nie tylko ludzie, którzy mają jakąś potrzebę adrenaliny, ale też tacy, co mają bardzo stabilną sytuację życiową. Poświęcają urlop i jadą na drugi koniec świata.

WOJCIECH GRZĘDZIŃSKI

Lekarze ludziom z dalekich

Gdzie woda jest albo jej nie ma. Prąd bywa. A telefon zazwyczaj nie ma zasięgu. ROZMOWA Z KATARZY NĄ GIE RYN A LEK SAN DRA L E WIŃ SKA : Jako studentka zostałaś szefem szpitala. Drugiej tak zaradnej dziewczyny nie znam.

K ATA RZY NA G IE RYN : (śmiech) To

jest możliwe tylko w Afryce. A dokładnie w Czadzie. Opowiedz.

– Pojechałam cztery lata temu. Najpierw sama. Samolotem do N’djamena, stolicy. Potem, samochodami organizowanymi przez misjonarzy, w głąb państwa. Krótko asfaltem, w końcu terenówką po podmokłej ścieżce wśród wysokich traw. Cel: Dono Manga, niewielka wioska w buszu. Dotarłam po czterech dniach. A na miejscu zobaczyłaś...

– Stał tam szpital św. Michała, założony przez hiszpańskiego biskupa katolickiego. Trzy budynki, a w nich sale dla chorych. Obok kilka pomieszczeń pomocniczych. Pacjentami zajmują się meksykańskie siostry. Jest tu sporo medycznych sprzętów, z których nikt nie korzysta. Bo?

– Bo nie wie jak. Raz na kilka tygodni przyjeżdża lekarz, który potrafi operować. A ty jesteś jedynym lekarzem w promieniu kilkuset metrów.

– Lekarzem bez dyplomu. Dwa tygodnie później dojechali do mnie jeszcze lekarze – ginekolog Maciej Socha i anestezjolożka Monika Szambelan z Bydgoszczy. Do tego czasu byłam jednocześnie „głównym specjalistą w szpitalu” i ordynatorem. A w szpitalu – 65 łóżek i wszystkie choroby świata: malaria, dzieci w śpiączkach, infekcje, otwarte złamania, śmiertelne ugryzienia przez węże i chorzy na AIDS w różnych stadiach. Nie bałaś się?

– Czego? Odpowiedzialności.

– Oczywiście! W Polsce byłam wtedy lekarzem stażystą, obserwatorem, któremu czasem doświadczony lekarz pozwoli zrobić coś samodzielnie, a w Czadzie musiałam zajmować się bardzo skomplikowanymi przypadkami, podejmować szybkie decyzje. I chyba ta na gła od powie dzialność była naprawdę najtrudniejsza.

Katarzyna Gieryn na misji Najgorszy moment?

– Krzyk w nocy. Wiedziałam, że będzie zbyt trudno, zbyt traumatycznie, że nikt nie będzie umiał mi pomóc, a w szafie z lekami pewnie nie będzie tych ampułek, których szukam. I wtedy, pracując przy świetle latarki, trzeba będzie wziąć się w garść i zrobić co trzeba. Dlaczego pojechałaś sama?

– Tak naprawdę byłam tam wcześniej, żeby wyselekcjonować pacjentki wymagające ginekologicznych zabiegów. Do gabinetu pukało kilkadziesiąt kobiet dziennie. Pomagał mi tłumacz Ramadan, mówił w lokalnym dialekcie. Na marginesie: mężczyzna z trzema żonami i jedenastką dzieci. Ze mną porozumiewał się po francusku. Kto przychodził do gabinetu?

– Zaskoczyło nas, że konsultacji szukały bardzo często kobiety z problemami płodności. Tzn. niepłodne w ich rozumieniu, czyli takie, które urodziły tylko dwójkę dzieci. Albo od ostatniej ciąży minął rok, a one nie mogą zajść. Albo mają już 15 lat i nie mogą doczekać się potomstwa. Zupełny odjazd.

– W Cza dzie ina czej my śli się o dzieciach. Dzieci to bogactwo. Gdy żona nie daje mężczyźnie potomka, ten może szukać sobie nowej. Inna kwestia, że starość zaczyna się tu po czterdziestce. Rodzicami ktoś się musi zaopiekować. Im więcej dzieci, tym lepiej. A dzieci tu, niestety, często umierają. Statystyki podają, że co czwarte umiera przed piątymi urodzinami. Miejscowi twierdzą, że wię cej. I ma łym dzie ciom nawet

imion nie nadają. Pojechaliśmy z nadzieją, że tę śmiertelność okołoporodową dzieci zmniejszymy – tak zresztą napisaliśmy w raporcie dla MSZ, które dofinansowało tamtą ekspedycję. Ale bardzo szybko przekonaliśmy się, że łatwo nie będzie. Bo warunki pracy ciężkie, czy kobiety tak niechętne medykom?

– Przede wszystkim rodzi się w domu i dopiero, gdy dzieje się bardzo źle, miejscowi szukają pomocy szamana. A dopiero potem idą do szpitala. Dlatego najczęściej przychodzą wtedy, kiedy już nic nie możemy zrobić. Gdy dojechał lekarz i anestezjolożka, pierwsze cesarskie cięcie robiliśmy po ciemku. Nie udało się uratować drugiego bliźniaka, który zaklinował się w atonicznej macicy. Kobieta przyszła pieszo do szpitala, kilkadziesiąt kilometrów. Wrzeszczała zbólu, wiedzieliśmy więc, że jest bardzo źle. Bo porody przebiegają tam zazwyczaj w ciszy. W pewnym momencie napisaliście na blogu: „Nie mamy sił na taką pracę. Te umierające dzieci to jakaś plaga”.

– Bo codziennie umierało kilkoro. Nie wszystkie z powodów okołoporodowych. Tych akurat wiele nie widzieliśmy, bo nie zawsze matki docierały do szpitala. Ale przede wszystkim z powodu malarii, zapalenia układu nerwowego i innych infekcji. Bolało tym bardziej, że wiedzieliśmy, że można leczyć lepiej. Łącznie w ciągu sześciu tygodni przebadaliśmy 700 kobiet, przeprowadziliśmy 43 operacje. To była pierwsza polska specjalistyczna wyprawa ginekologiczna do Afryki.

Zorganizowana przez lekarkę stażystkę.

– Która spełniła swoje marzenie. Ale to nie był twój pierwszy wyjazd.

– To był pierwszy specjalistyczny, zlekarzami. Ale już jako studentka jeździłam na misje. Iwiedziałam, że to nie problem, by namówić na wyjazd studentów, którzy afrykańskim pacjentom prawidłowo rozpiszą paracetamol. Wyzwaniem było zorganizowanie wyprawy z lekarzami, którzy na miejscu przeprowadzą zabiegi, operacje. Przed Czadem były Egipt, Uganda i Nepal.

– A jeszcze wcześniej Betlejem. W 2009 r. wyjechałam do Palestyńskiego Obozu dla Uchodźców. Na miesiąc, w ramach projektu organizowanego przez międzynarodowe stowarzyszenie studentów medycyny IFMSA oraz organizację International Physicians for the Prevention of Nuclear War. Pojechało siedmiu studentów, każdy z innego państwa. Byłam na czwartym roku medycyny. Co tam robiłaś?

– Mierzyłam ciśnienie, zakładałam opatrunki. Nic takiego. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam ranę postrzałową. Potem była Egipt. Typowo studencki projekt. Tam nauczyłam się otwartości. Skoro nikt w Ramadanie nie je, to ja też nie. Piłam, na rezygnację z tego już nie było mnie stać. W końcu był środek lata, wokół pustynia. Pod koniec piątego roku studiów zdecydowałaś, że wakacje spędzisz, lecząc w Ugandzie.

– Plaże mnie nudzą. Za podróż i szczepienia ochronne zapłaciłam

sama. Do ośrodka misyjnego, w którym miałam pracować, obiecałam przywieźć strzykawki, rękawiczki, materiały opatrunkowe, których tam brakowało. Mnie nie starczyło już na to pieniędzy. Wtedy pomógł bydgoski oddział „Wyborczej”. Dziennikarze zaapelowali do czytelników, a ci przynieśli do redakcji kilogramy medycznego sprzętu. Zapakowałam je w pięć kartonów. W zamian relacjonowałaś swój pobyt w cotygodniowych notatkach przysyłanych z ugandyjskiej Rushooki, małej wioski położonej blisko granicy z Rwandą i Kongiem. I po powrocie z Ugandy wymyśliłaś Fundację Medici Homini, czyli Lekarze Ludziom.

– Po tym, jak bezinteresownie pomogli mi czytelnicy „Wyborczej”, zrozumiałam, że dzięki wsparciu ludzi takie wyjazdy można zorganizować na szerszą skalę. Ogłosiłam na uczelni, że zbieram chętnych do udziału w misjach. Idea chwyciła.

– Zainteresowani zaczęli się zgłaszać, rozpoczęliśmy współpracę z zakonnikami Zgromadzenia Ducha Świętego, misjonarzami stacjonującymi w Bydgoszczy, którzy pracują w wielu krajach, także w Afryce. Już w następne wakacje kilku studentów medycyny pojechało do Indii, Zambii i Nepalu. Dziś Medici Homini to fundacja, której jesteś prezesem i współzałożycielem, razem z ginekologiem Maciejem Sochą.

– W ciągu tych pięciu lat zorganizowaliśmy 14 wypraw medycznych, w tym trzy operacyjne: dwie do Cza-

1



6

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

MENEDŻER NA PRODUKCJI

Prawnik bez branżowych na wszystko przetestować laboratoryjnie, ale w produkcji zwykle nie ma na to czasu. Proces produkcyjny powinien być zawsze jak najszybszy. Test jakości szkła trwa dwa tygodnie. Można te same próbki zabrać do domu, wrzucić do piekarnika lub lodówki, rozbić młotkiem i sprawdzić, co wyszło. Wynik nie jest naukowy, ale mówi nam, czy coś robimy dobrze.

TYMON MARKOWSKI

Czasami zazdroszczę firmom, które mają jeden konkretny produkt, otwierają produkcję i odnoszą sukces. Gdybym miał pewność, że dałbym sobie radę z jednym produktem, wszedłbym w to.

W Polsce pracuje się panu inaczej?

– Tutaj przyjęło się, że dyrektor tylko zarządza. Mnie nauczono, że robi się to, co trzeba. Jesteśmy małą firmą. Skoro potrafię zaprojektować logo istronę internetową oraz jeździć wózkiem widłowym, robię to. To ma jedną wadę. Z wyjątkiem laminowania szkła nie jestem specjalistą od niczego. Z drugiej strony łatwiej zarządzać mi projektami.

Ale z drugiej strony, firmy nie trafiają, są blokowane przez większych konkurentów i wpadają w kłopoty. My mamy plany alternatywne.

W HTG zrobicie szybę, która zatrzyma serię z kałasznikowa, do tego rozgrzewa się jak kaloryfer i jeszcze można pilotem sterować, czy jest przezroczysta czy matowa?

ROZMOWA Z NORBERTEM KOWALKOWSKIM REMIGIUSZ JASKOT: Iloma firmami pan zarządzał?

NORBERT KOWALKOWSKI: Trudno po-

liczyć. Po studiach wAnglii na początku lat 90. zacząłem pracować jako dyrektor iciągle zmieniałem branże. Pracowałem wdomu maklerskim, Polmozbycie, ubezpieczeniach, produkcji alkoholu, okien, mebli, zarządzałem też 15 tys. hektarów ziemi. Zmieniałem też miasta – Toruń, Bydgoszcz, Koszalin, Kołobrzeg, Piła, Wrocław. Potem wyjechałem do Anglii i sytuacja zmusiła mnie, żebym został specjalistą od konkretnej branży. Dziś znam się na szkle. Mam zgłoszenia patentowe, planuję publikacje, w Australii zainstalowałem dwie linie do laminowania, więc – jak na prawnika – całkiem nieźle. Skąd ta chęć ciągłych zmian?

– Wtedy byłem młody i arogancki. Uważałem, że jestem świetny w tym, co robię. Jeśli ktoś proponował mi lepsze pieniądze i lepszy samochód, mówiłem, że czemu nie spróbować. Wtamtych czasach częsta zmiana pracy nie była traktowana negatywnie. Dziś dokonywałbym innych wyborów. Czym się pan kierował?

– Na początku chodziło owykształcenie, kiedyś rzadkie. W1989 roku byłem trzeci raz na piątym roku prawa na UMK wToruniu. Malowałem dźwigi, suwnice ikominy, na przykład wstarej płockiej petrochemii albo whalach Horteksu w Płońsku. Tak zarabiałem. Nie chciało mi się kończyć studiów, bo to było przed Okrągłym Stołem. Po studiach musiałbym iść do wojska, a potem nawet jako adwokat byłbym uwikłany wówczesną, dość trudną rzeczywistość. Stąd myśl o wyjeździe za granicę. Wysłałem listy z CV do 270 fundacji, które mogłyby mi pomóc. Jedna znich zaoferowała mi pokrycie kosztów studiów w londyńskim King’s College. Na życie musiałem zarobić sam. Studiowałem w dzień i w nocy pracowałem. Na jednym z wykła-

Norbert Kowalkowski

dów zaczęto mnie namawiać na studia w London School of Economics. Byłem zainteresowany, ale nie miałem pieniędzy. Dwa tygodnie później zaoferowano mi studiowanie za darmo. Propozycja jak z marzeń.

– To były inne czasy. Na obu uczelniach byłem jedynym Polakiem. Gdy na ulicy w Londynie spotkałem Polaka, szliśmy na piwo albo pizzę. To było wydarzenie. Skończyłem studia, co poszło szybko, bo wiele ocen przepisano mi zUMK. Popracowałem wAnglii półtora roku ina początku 1993 roku wróciłem do Polski. Miałem wykształcenie, doświadczenie i znałem język. Wtamtych czasach to było rzadkie. Od razu dostałem pracę jako dyrektor zarządzający spółki akcyjnej i do tego tworzyłem jednoosobowy zarząd. Od tego czasu zawsze już byłem dyrektorem. Szczerze mówiąc, na początku nie zatrudniano mnie, bo byłem dobry. Wiem, że chodziło o to, że miałem dobre CV. Dlaczego po kilkunastu latach wrócił pan do Anglii?

– Po pierwsze tęskniłem za tym krajem, apo drugie nie mogłem porozumieć się zżoną. Wyjechałem w2005 roku ispędziłem tam sześć lat. Pierwszy raz zostałem specjalistą od czegokolwiek. Gdzie pan trafił?

– Przyjechałem do Witham w hrabstwie Essex i miałem zarządzać halą szkła laminowanego. Obiecano mi urządzenia i człowieka z kwalifikacjami. Na miejscu nie było hali, urządzeń i człowieka. Zanim to wszystko udało się zorganizować, miałem siedzieć za biurkiem, ale wolałem pójść na produkcję. Miałem tam być dwa tygodnie, spędziłem trzy miesiące. Dla innych pracowników to było normalne?

– Polacy, którzy tam pracowali, nie rozumieli, dlaczego senior manager pracuje przy maszynach, traktowano mnie jako zagrożenie. Przeszedłem

Tutaj przyjęło się, że dyrektor tylko zarządza. Mnie nauczono, że robi się to, co trzeba. Jesteśmy małą firmą. Skoro potrafię zaprojektować logo i stronę internetową oraz jeździć wózkiem widłowym, robię to przez każde stanowisko. Kiedy ruszyliśmy zlaminowaniem, okazało się, że człowiek, który miał być specjalistą, wpisał do CV to, co chcieliśmy w nim przeczytać. Mieliśmy złe maszyny izły produkt. Stanąłem więc przy maszynie iuczyłem się procesu od początku

do końca. Po pół roku zaczęliśmy modyfikować maszyny. Zczegoś, co miało laminować 20 m kw. dziennie, zrobiliśmy coś, co laminowało 120 metrów. Od zera stworzyliśmy zakład, który zarabiał 95 proc. tego, co cała firma. Potem były kolejne hale, nowe linie, ale uznałem, że czas na coś nowego. Nowe, czyli swoja firma?

– Tak. Ale pamiętajmy, że szyba kuloodporna działa inaczej niż na filmach. Tam kule się odbijają, a w realnym życiu każdy strzał powoduje, że fala uderzeniowa niszczy kolejne warstwy. Trzeci czy piąty strzał nie wyrządzi nam krzywdy, ale nie ma idealnego szkła kuloodpornego. Strzelając z odpowiedniego kalibru, w końcu zrobimy dziurę. Dlatego są różne klasy tego szkła. Testuje się je, strzelając z odpowiedniej odległości odpowiednim kalibrem.

– Czułem, że się nie rozwijam, zacząłem się nudzić. Kiedy mój znajomy zMoskwy usłyszał, że chcę odejść, zaproponował, żebyśmy razem założyli firmę. Powiedziałem: Ja nie mam nic, ty nie masz nic. To razem właśnie wsam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Rosjanie znają Reymonta, więc się dogadaliśmy. Mój znajomy miał kontakty w Szwajcarii, gdzie znaleźliśmy inwestora. Tam planowaliśmy otworzyć fabrykę, ale okazało się to nieopłacalne. Namówiłem współudziałowców na produkcję w Polsce.

Przed nami stoi pokazowy panel szkła prywatnego. Po wciśnięciu przycisku normalnie wyglądająca szyba staje się matowa. Jak to działa?

Dlaczego w Bydgoszczy?

Niedawno dostaliście nagrodę za szkło podgrzewane. Brzmi to trochę jak science fiction.

– Pogodziłem się z żoną, którą tutaj trzymała praca. HTG Polska powstała wpaździerniku 2012 roku. Wlipcu 2013 wynajęliśmy halę i zaczęliśmy przygotowywać produkcję. Trwało to tak długo, bo dzięki pieniądzom unijnym, których nie planowaliśmy, urosło coś większego. Kilku pracowników przyjechało ze mną zAnglii do Polski. Pochodzą zokolic Bydgoszczy i wrócili, gdy zaoferowałem im dobre warunki. Widzieli, jak pracuję. Teraz znam się na szkle, ale zaczynałem wtej branży od zera. Starałem się robić rzeczy, których nikt nie robił albo o których słyszałem, że nie mogą się udać. Człowiekowi bez branżowych zaszłości przychodzą do głowy dziwne pomysły. Kiedy więc wpiecu było 135 stopni itrzeba było sprawdzić, czy nie ma bąbli wlaminowanym szkle, wchodziłem i sprawdzałem. 135 stopni Celsjusza?

– Tak. Kiedy wejdzie się na 3-4 minuty, nie dzieje się nic strasznego. Moż-

– Regulujemy, czy ma być matowe, czy przezroczyste. W środku są ciekłe kryształy, które pod wpływem prądu ustawiają się w rzędy i kolumny. Wtedy światło przechodzi. Kiedy wyłączymy napięcie, kryształy mają przypadkowe położenie. Światło co prawda przechodzi, ale załamuje się pod różnymi kątami. Stąd wrażenie matowości.

– Podłączony do prądu panel grzeje dzięki powłoce ztlenków metali. Na rynku jest kilku producentów, którzy robią szkło prywatne, idwóch oprócz nas, którzy robią szkło podgrzewane. My jesteśmy jedyną firmą, która wjednym panelu zrobi szkło prywatne, podgrzewane i kuloodporne. Istota tkwi wtechnologii laminowania szkła. Jesteśmy wstanie zalaminować wszystko, co jest wystarczająco płaskie. Nie poparzę się, dotykając takiej szyby?

– Teoretycznie możemy nagrzać to szkło do 100 stopni. Ale zpunktu widzenia praktycznego użycia to niepotrzebne. Kaloryferów też nie nagrzewamy do takich temperatur. Do tego szkła wystarczy 45 stopni. Tak naprawdę rzadko wykorzystywane jest jako kaloryfer. Częściej do odszraniania i odmrażania. Wokół Złotych Tarasów wWarszawie są barierki, bo zprzeszklonego

1



8

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

WIKTOR ZBOROWSKI

PAWEŁ KRÓLIKOWSKI

MIKOŁAJ KURAS MIKOŁAJ KURAS

MIKOŁAJ KURAS

M.MAKOWSKI WFDIF

„EXCENTRYCY” W KURORCIE

ADAM FERENCY

NATALIA RYBICKA

Ciechocinek nigdy nie wygląd

GRZEGORZ GIE DRYS

F

ilm powstał na podstawie głośnej powieści Włodzimierza Kowalewskiego – kilkukrotnie nominowanego do Nagrody Nike absolwenta toruńskiej polonistyki i laureata prestiżowej literackiej Nagrody im. Samuela Bogumiła Lindego, którą przyznają miasta partnerskie Toruń i Getynga. – Trudno Ciechocinek, nawet ten z lat 50., nazywać prowincją – opowiada pisarz. – Był przecież, tak jak i teraz, znanym kurortem, przez który przewijały się tysiące gości z całego kraju. Tamten czas nie był też na pewno „radosny”, ale ludzie chcieli cieszyć się życiem, uciekać od komuny, prześladowań, wojennej traumy. Pewna pani opowiadała mi, że kiedy pod koniec lat 40. jako młoda pielęgniarka z nakazem pracy wysiadła w Ciechocinku z pociągu, poczuła nagle inny świat. Wszędzie dookoła bieda, ruiny, szarzyzna i ideologia, a tu – jakby w ogóle nie było wojny: tłum eleganckich spacerowiczów, muzyka w parku Zdrojowym, dancingi, pełne kawiarnie. Między innymi o tym opo-

Zabawny, ale nie głupi, w klimacie tamtych czasów

Film wyprodukowała Wytwórnia Filmów Dokumentalnych iFabularnych wWarszawie. Reżyser Janusz Majewski zasłynął takimi wybitnymi filmami jak m.in. „Zaklęte rewiry” i cyklem komediowym „C.K. Dezerterzy”. Za zdjęcia odpowiadał ceniony operator Adam Bajerski. Oprawę muzyczną przygotował popularny pianista jazzowy Wojciech Karolak. O czym opowiadają „Excentrycy”? Akcja filmu rozgrywa się w plenerach Torunia, Nieszawy, a przede wszystkim w Ciechocinku. U schyłku lat 50. ubiegłego wieku do Polski wraca z Anglii Fabian (w tej roli Maciej Stuhr), emigrant wojenny, puzonista jazzowy i znakomity tancerz. Przyjeżdża do Ciechocinka, do siostry. Wraz z grupą miejscowych dziwaków i muzyków amatorów zakłada swin gowy jaz zowy big-band. – Jazz był religią mojego pokolenia – mówił w jednym z wywiadów reżyser Janusz Majewski. – Chciałem, aby powstał film o sile optymizmu, o wierze w niezależność, o ciemności i nikczemności tamtych lat, o pięknie muzyki i miłości, o brzydocie kłamstwa i hipokryzji. Chciałem, aby był zabawny, ale nie głupi, żeby oddawał klimat tamtych czasów. W skład zespołu wchodzą: gardzący muzyką stroiciel fortepianów Zuppe, który w każdym pisarzu widzi homoseksualistę (brawurowa rola Wojciecha Pszoniaka, nagrodzonego na Festiwalu Filmowym w Gdyni), milicjant, który przed wojną był trębaczem (Wiktor Zborowski), dystyngowany doktor Vogt (Jerzy Schejbal), klarnecista amator (Adam Ferency) imłodzi bikiniarze (Wojciech Mazolewski zzespołem). Dołączają do nich siostra Fabiana – Wanda (Sonia Bohosiewicz),

która przed wojną była znaną śpiewaczką jazzową, oraz tajemnicza femme fatale Modesta (Natalia Rybicka). Bigband ćwiczy repertuar w pensjonacie, który kiedyś należał do Bayerowej (Anna Dymna). Film Majewskiego dostał cztery Orły – najważniejsze laury polskiej kinematografii. Obraz wyróżniono nagrodami dla najlepszych aktorów drugoplanowych – odebrali je Wojciech Pszoniak i Anna Dymna. Film został doceniony także w dwóch kategoriach: za muzykę – Orła przyznano Wojciechowi Karolakowi, a za najlepszy dźwięk Krzysztofowi Jastrzębowi iMateuszowi Irisikowi.

MACIEJ STUHR

I WFDIF

Wystąpiła w nim plejada gwiazd z Maciejem Stuhrem, Sonią Bohosiewicz, Wojciechem Pszoniakiem i Anną Dymną na czele.

wiada moja powieść, a także film „Excentrycy”.

M.MAKOWSK

Ciechocinek z lat 50. ub.w. jest głównym bohaterem filmu „Excentrycy” w reżyserii Janusza Majewskiego.

Ciechocińska powieść

Jak doszło do powstania scenariusza? – Janusza Majewskiego i jego żonę Zofię Nasierowską osobiście poznałem w roku 2008 w Olsztynie, zupełnym przy padkiem – opowiada Włodzimierz Kowalewski. – Posadzono nas przy jednym stoliku podczas forum kultury zorganizowanego przez urząd wojewody. Rozmawialiśmy o jazzie, następnego dnia wysłałem mu swoją książkę. Po krótkim czasie zadzwonił, że chciałby powieść sfilmować, zaproponował pisanie scenariusza. Zaczęło się powolne gromadzenie funduszy, szukanie sponsorów, przez pierwsze lata bez sukcesu. W następnym roku Majewski nakręcił „Małą maturę” według własnej powieści autobiograficznej. – Po tem na stą pił bardzo trud ny okres w jego życiu prywatnym, zwią-

1


Gazeta Wyborcza

Film „Excentrycy” otrzymał cztery Orły: dwa dla najlepszych aktorów drugoplanowych odebrali Wojciech Pszoniak i Anna Dymna, za muzykę dostał go Wojciech Karolak, a za najlepszy dźwięk Krzysztof Jastrząb i Mateusz Irisik

MIKOŁAJ KURAS

M.MAKOWSKI WFDIF MIKOŁAJ KURAS

Na festiwalu w Gdyni w 2015 r. „Excentrycy” zdobyli Srebrne Lwy, a Wojciech Pszoniak główną nagrodę za drugoplanową rolę męską

MARIAN DZIĘDZIEL

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

M.MAKOWSKI WFDIF

wyborcza.pl

WOJCIECH PSZONIAK

SONIA BOHOSIEWICZ

PRZEMYSŁAW BLUSZCZ

dał piękniej

zany z chorobą i śmiercią pani Zofii – tłu-

1

maczy Kowalewski. Majewski prawie zawsze sam tworzył scenariusze swoich filmów, nawet wtedy, gdy w swoim czasie ekranizował dzieła żyjących jeszcze klasyków, np. Jarosława Iwaszkiewicza i Michała Choromańskiego. – Dlatego prośbę Mistrza o napisanie scenariusza „Excentryków” odebrałem jako wielki zaszczyt i wyróżnienie – opowiada Kowalewski. – Samo pisanie scenariusza to kwestia wsłuchania się w rytm pewnej formuły literackiej, dla mnie wówczas zupełnie nowej, i opanowania techniki nieco odmiennej od np. scenicznego dramatu lub słuchowiska. Majewski sprezentował pisarzowi hollywoodzki podręcznik „Jak napisać scenariusz filmowy” Russina iDownsa. – Pamiętam, że pierwszą wersję pisałem przez trzy miesiące. Największa trudność adaptatora to takie konstruowanie dialogów, aby wyrażały również to, co w powieści zawierają opisy i monologi wewnętrzne, a przy tym były zwarte, celne, niedługie. In-

na, zwłaszcza w sytuacji, gdy adaptuje się własny utwór, dotyczy konieczności upraszczania i skracania. Niektóre takie autowiwisekcje przeżyłem trochę boleśnie, ale do każdego bólu można się przyzwyczaić – przyznaje pisarz. Jak Kowalewski ocenia ekranizację swojej powieści? – Nie wiem, jak nazwać to odczucie – może spełnieniem, satysfakcją, że na ekranie będzie właśnie tak, jak to sobie wymyślałem, pisząc powieść? Janusz trafił w dziesiątkę z doborem obsady, doborem twarzy moich bohaterów, interpretacjami ich rozmów, brzmieniami muzyki swingowej, która w powieści odgrywa rolę ważną, awfilmie jeszcze ważniejszą. Ręka Mistrza, intuicja Mistrza – mówi olsztyński pisarz. Kreatywna promocja regionu

Film w reżyserii Janusza Majewskiego jest beneficjantem stworzonego przez samorząd województwa innowacyjnego narzędzia kreatywnej promocji marek. Mechanizm jako środek reklamy wykorzystuje tzw. lokowanie produktów. Polega to na nawiązywaniu w środku przekazu do produktu lub usługi w taki sposób, żeby przemawiał do odbiorcy i zachęcał go do używania bez przekazywania oczywistej i otwartej reklamy. Dzięki temu programowi wspólnoty samorządowe z regionu, firmy i organizacje pozarządowe promują się w filmach fabularnych, interesujących dokumentach, kultowych serialach i programach telewizyjnych. Łączna wartość dofinansowania programu, który ruszył w 2014 r., to 3 mln zł. Jego operatorem jest toruńska Fundacja Tumult, organizująca w Bydgoszczy festiwal filmowy Camerimage. Wsparcie otrzymało w sumie 36 projektów. Dzięki środkom unijnym powstało osiem filmów, w tym dwa pełnometrażowe obrazy fabularne.

TVN zrealizował w Toruniu popularny serial „Lekarze”. Wśród beneficjentów funduszu są m.in. samorządy Bydgoszczy i Torunia, uzdrowisko Ciechocinek, powiat żniński, gmina Aleksandrów Kujawski. Wsparcie wyniosło 70-95 proc. kosztów promocji za pomocą lokowania marki. Emisja wszystkich filmów i programów powinna się odbyć najpóźniej w czerwcu 2016. – Film i telewizja to bardzo nośne formy promocji. Z przekazem o naszym regionie, jego najpiękniejszych miejscach i potencjale naszych firm, trafiamy za ich pośrednictwem do naprawdę szerokiego spektrum odbior ców. Ma my też swój udział w dwóch najbardziej wyczekiwanych produkcjach, które zbierają prestiżowe nagrody – mówił marszałek Piotr Całbecki. Chodzi o „11 minut” Jerzego Skolimowskiego i „Excentryków”. Pierwszy z tych filmów był polskim kandydatem do Oscara izdobył nagrodę specjalną na festiwalu w Gdyni. Promują nas aktorzy

Czy „Excentrycy”, których akcja osadzona jest w Ciechocinku, Toruniu i Nieszawie, okaże się skuteczną promocją województwa? Product placement to coraz większy kawałek reklamowego tortu na całym świecie. Ocenia się, że w 2014 r. wartość tego rynku wynosiła ponad 10,5 mld dolarów – szacunki mówią, że podwoi się wciągu najbliższych pięciu lat. Ta metoda reklamowa bywa niezwykle skuteczna. Gdy wfilmie „ E.T.” Stevena Spielberga na chwilę na ekranie pojawiła się marka ciastek Reese’s Pieces, sprzedaż ich produktów po premierze podniosła się aż o 65 proc. „Kraina lodu” Disneya spowodowała, że aż o 153 proc. zwiększyło się zainteresowanie lotami do Norwegii, a rezerwacje w tamtejszych hotelach wzrosły aż o 37 proc. Serial „CSI: Mia-

mi” przyciąga do dziś miliony turystów na Florydę. Dlaczego tak się dzieje? Psychologowie dowodzą, że mamy tendencję do łączenia pozytywnych emocji związanych z filmem lub programem telewizyjnym z produktami, które się w nich pojawiają. Product placement wpływa na rozpoznawalność marki albo produktu, potrafi zmienić nastawienie konsumenta i ukształtować jego zwyczaje. Zupełnie za to nie działa, kiedy przekaz reklamowy jest zbyt oczywisty i nachalny i kiedy publiczność czuje, że ktoś usiłuje nią manipulować. Zatem im lepiej produkt jest schowany w fabule, tym przynosi lepsze efekty. „Excentrycy” promują województwo kujawsko-pomorskie, akcja rozgrywa się w Ciechocinku i Toruniu, zgodnie z literackim pierwowzorem, czyli powieścią Włodzimierza Kowalewskiego. Filmowcy zrealizowali materiał w miejscach, które rzeczywiście istnieją. Trudno oszacować, jakie rezultaty przyniesie ta forma promocji w przy padku „Excentryków”, bo oprócz product placement twórcy filmu sięgnęli po bardziej tradycyjne metody reklamowe – aktorzy w specjalnych spotach promują województwo kujawsko-pomorskie. Klipy z Maciejem Stuhrem, Natalią Rybicką i Sonią Bohosiewicz obejrzą między innymi widzowie ogólnopolskich sieci kin Multikino i Helios. To kolejne – po spocie z Keanu Reevesem – filmy promocyjne z udziałem gwiazd, które zachęcają do odwiedzenia Kujawsko-Pomorskiego. Spoty do „Excentryków” wyprodukowała Fundacja Tumult. Nagrania zrealizowano na planie filmowym: na nieszawskim promie oraz w Ciechocinku. Rozmowa z Anną Dymną – s. 10 Wywiad z marszałkiem Piotrem Całbeckim – s. 11

Janusz Majewski Reżyser, scenarzysta, scenograf, również aktor, urodził się we Lwowie w 1931 roku. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, której Wydział Reżyserii ukończył w 1959 roku. Podczas studiów poznał swoją przyszłą żonę – Zofię Nasierowską. Przez wiele lat był tam wykładowcą. Jest dumny ze swoich wychowanków: Feliksa Falka, Jerzego Domaradzkiego i Andrzeja Barańskiego. Kiedy wyemigrował z żoną z Warszawy na Mazury, zaczął prowadzić zajęcia w studium scenariuszowym Filmówki. Wykładał także gościnnie m.in. w Stanach Zjednoczonych. Pod pseudonimem Patrick G. Clark napisał komedię z gatunku czarnego humoru „Upiór w kuchni”, którą dwukrotnie reżyserował dla Teatru Telewizji – w 1976 i 1993. W 2001 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, w 2012 roku został uhonorowany nagrodą „Orła” w kategorii „Za Osiągnięcia Życia”, a w 2013 r. odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. 21 marca 2011 Janusz Majewski odsłonił swoją gwiazdę w Alei Gwiazd na ulicy Piotrowskiej w Łodzi. Wyreżyserował tak znakomite filmy jak m.in. „Zazdrość i medycyna”, „Zaklęte rewiry”, „Sprawa Gorgonowej”, „Królowa Bona”, „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”, „C.K. Dezerterzy”, „Mała matura 1947”, „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”.

9


10

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

BRAWUROWA ROLA W „EXCENTRYKACH”

Trzeciego dnia miałam jeszcze scenę w toalecie, dla której warto być aktorką.

M.MAKOWSKI&N=;`=

Zapraszam wszystkich na słoneczną drogę życia

To jakby taka nagroda za ciężką pracę – Anna Dymna mówi o swojej roli w filmie „Excentrycy”. ROZMOWA Z AN NĄ DYMNĄ G RZE GORZ G IE DRYS : W jaki sposób pracuje się nad rolą, która wydaje się tak odległa od pani wcześniejszego emploi? A N NA D YM NA : Jestem aktorką 45 lat i doświadczyłam wielokrotnie, że im dalej mi do postaci, którą gram, tym ciekawsza praca i zwykle lepszy efekt. Dlatego dla mnie to nie jest żaden problem, tylko jak zawsze wyzwanie. Grałam przecież prostytutki, alkoholiczki, morderczynie... i byłam w tym wiarygodna, choć w życiu jestem zwyczajnym łagodnym człowiekiem. A praca jak praca. Najpierw trzeba pochodzić koło roli, dowiedzieć się jak najwięcej o człowieku, którego gram, o epoce, warunkach, w jakich żył, o problemach, z którymi się boryka. Wspaniale pracuje się nad postaciami z powieści. Autor bardzo pomaga stworzyć role, bo opisuje wszystko: jak bohater się zachowuje, co czuje, jak wygląda, co o nim myślą inni, jak funkcjonuje w rzeczywisto ści. Tak by ło z mo ją Baye rową z „Excentryków”. W dodatku powieść Włodzimierza Kowalewskiego jest bardzo dobrze napisana. To prawda.

– Najpierw przeczytałam powieść, a potem scenariusz i zobaczyłam, jak jest potraktowana ta rola, co dla reżysera jest w niej najważniejsze i potrzebne w filmie. Bayerowa to rola mała, stanowiąca jednak bardzo ważne tło dla głównej akcji filmu. Epizody wymagają specjalnego podejścia i są trudnym wyzwaniem dla aktora. Rysuje się je grubą kreską, nie ma czasu na dokładne motywacje i niuanse psychologiczne. Przed przystąpieniem do zdjęć omówiłam z Januszem Majewskim wszystkie wątpliwości. To przecież rola bardzo ryzykowna. Kiedyś bogata, pełna radości i poczucia humoru, wykształcona kobieta, właścicielka pensjonatu w Ciechocinku, któ rej nowy ustrój za brał wszystko, której zawalił się świat, zamienia się w poranione, oszalałe, pełne bólu i nienawiści zwierzę. Ca łe dni „gni je” w bar ło gu, pi je, klnie i nienawidzi. Jest całkowicie załamana i zdegenerowana. To nie może być jednak tylko wulgarna, wstrętna baba. Staraliśmy się z reży se rem, by prze de wszyst kim

prze nieść dra mat i cier pie nie tej kobiety. Praca nad taką postacią wymaga precyzji. Nie ma dużo materiału, więc nie można zmarnować żadnej chwili, nie można nigdzie zafałszować, trzeba wszystko dobrze wyważyć. To trudne i ryzykowne zadanie. Musiałam prze de wszyst kim wy my ślić i nadać sens tym wszystkim przekleństwom, z których stworzona jest postać. Bayerowa ciężko klnie.

– I to w bardzo różny sposób. I każde przekleństwo wyraża inną emocję. I przecież nie może być tylko wulgarnym słowem. Więc pod każdą „kurwę” podkładałam sobie różne emocje. Jakie?

– Na przykład rozpacz, strach, ból, bezsilność. Nie wszystko, oczywiście, przebija się przez ekran i trafia do widza, ale jednak taka precyzja i starania dają efekty. Widziałam na premierze, że moja Bayerowa budzi u widzów współczucie, śmiech... Więc coś się udało. Za sta nawiam się, czy ta kie ro le są kosztowne dla aktorów. Wiem, pani jest bardzo do świad czo ną ar tystką, ale czy to jeszcze kosztuje?

– Są bardzo kosztowne, bo trzeba obudzić w sobie bardzo mocne skrajne emocje, po wielokroć wiarygodnie je wywoływać, dawkować, sterować nimi, trzymać wcuglach. Całą rolę za-

Anna Dymna Jedna z największych osobowości polskiego teatru i kina. Grała u Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, Tadeusza Konwickiego. Społeczniczka, od 2003 roku prezeska fundacji Mimo Wszystko, działającej na rzecz osób chorych i niepełnosprawnych, organizatorka m.in. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty i Ogólnopolskich Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko”.

grałam w trzy dni. W dodatku właśnie moimi scenami rozpoczynała się praca nad filmem. Bardzo pomogła mi scenografia. Andrzej Halicki stworzył mi niezwykły, rozpaczliwy, utracony świat. To wszystko mnie otaczało i grało razem z Bayerową. W moim pokoju, wokół łóżka – barłogu walały się utracone wspomnienia, zdjęcia zmłodości, jakieś strzępy bogatej ibujnej przeszłości. I w takim otoczeniu przez dwa dni, przede wszystkim wbarłogu, wprowadzałam się godzinami w ten szczególny stan rozpaczy. Wypaliłam setki papierosów... miałam poparzone podniebienie, wypi-

łam wiele szklanek whisky, czyli ice tea. Pracowaliśmy tak wiele godzin, powtarzaliśmy – jak zawsze – wielokrotnie ujęcia, ale od tego jestem właśnie aktorką. To moja praca i im trudniejsza, tym bardziej fascynująca. I choć trzeba często wiele razy powtarzać to samo, nigdy jeszcze nie byłam na planie znudzona ani zniechęcona. Oczywiście jedno ujęcie jest lepsze, drugie gorsze, ale reżyser ma wybór. No a trzeciego dnia miałam jeszcze scenę w toalecie, dla której warto być aktorką. To jakby taka nagroda za ciężką pracę. Ta scena miała świetne tempo.

– Jak to w toalecie – wszyscy się spieszą (śmiech). Ale poczułam się w niej jak prawdziwa królowa męskie go WC. Mia łam wspa nia łych klientów, nawet scenograf zagrał kolejarza w potrzebie. No i tu Bayerowa nie była wreszcie pijana, jakby obudziła się z jakiegoś koszmaru, rzucała dowcipne słówka nawet po francusku, odkrywała swoją klasę i poczucie humoru. Później odpowiadałam na tysiące pytań, dlaczego się zgodziłam zagrać w „Excentrykach” starą i grubą? Na te pytania odpowiadam wszystkim, że „jestem przecież wiecznie piękna, szczupła, młodziutka”, a po prostu jestem aktorką i czasem też trzeba grać takie role (śmiech). No bo co mam odpowiadać? No i że przyjmuję takie role, by pomóc tym kobietom,

które naprawdę są stare, grube i tym załamane. A pytania typu: „dlaczego pani już nie jest młoda?” rozczulają mnie po prostu. Jakie to niezwykłe, że są ludzie, którzy myślą, że nie dla wszystkich płynie czas. To prawda, że gdy człowiek się starzeje, szczególnie gdy jest osobą publiczną, to ma takie głupkowate momenty, że nagle wstydzi się swoich ułomności związanych z przemijaniem, zmianami w wyglądzie. Mnie rzadko to uczucie dopada, bo zwykle pracuję ze wspaniałymi kolegami, ekipami, reżyserami. W „Excentrykach” spotkałam się z kochanymi przyjaciółmi: z Sonią Bohosiewicz, z Maćkiem Stuhrem. Czegóż miałam się wstydzić? Swoich „dzieci”? Atmosfera na planie świetna, wspaniała ekipa, od reżysera, operatora, scenografa, po rekwizytorów i garderobianych. I nawet słyszałam na planie uwagi: „Zróbcie coś z Anią, za dobrze wygląda!”. To był miód na moje serce. Dla mnie bardzo ważny jest nastrój na planie i wzajemne zaufanie – przede wszystkim reżysera. Z Januszem Majewskim znam się wiele lat, czasem mam wrażenie, że całe życie. Zaczęłam u niego od królowej Basi Radziwiłłówny, a teraz doszłam do.... babci klozetowej. Ładna klamra, prawda? Ciekawa jestem, czy coś mnie jeszcze czeka (śmiech). Tak więc z Januszem świetnie się rozumiemy, bez zbędnych słów. Jego obecność na planie, zaufanie, daje mi poczucie bezpieczeństwa, odwagę. Wystarczy, że kiwnie głową, lub szepnie kilka słów i już wiem, że na przykład mogę zagrać coś mocniej albo słabiej i inaczej. Praca z Januszem to dla mnie zawsze ciekawa podróż na uśmiechniętą, dowcipną, fascynującą planetę „Majewski”. Można powiedzieć, że „Excentrycy” to jest taki bardzo staroświecki film. Tu nie ma zwrotów akcji, nie ma zmian tempa. On się toczy rytmem bardzo powieściowym.

– O tym może sobie pan porozmawiać z jakimś fachowcem, recenzentem. Mnie zawsze interesuje wydźwięk filmu. Ten film ma dla mnie ważny ponadczasowy sens. Mówi o wolności człowieka, o tym, że jeśli człowiek ma pasje, coś kocha, to nigdy żadne więzienie, żadna komuna, nikt nie może go do końca zgnębić, upokorzyć, pozbawić radości i prawdziwej wolności. Nawet w najbardziej ponury i pochmurny czas możemy nosić w sobie swój promień słońca i odnaleźć swoją słoneczną stronę ulicy. I o tym naprawdę jest ten film. Cieszę się, że Janusz go zrobił i że w nim zagrałam. Przecież to jest o naszym życiu. Janusz w sztuce, muzyce, filmie odnajduje siłę, radość, spokój, mój promień słońca to aktorstwo, poezja... myślę, że całe życie chodzimy po tej samej słonecznej stronie ulicy. I wszystkich zapraszam na słoneczną drogę życia. ROZMAWIAŁ G RZE GORZ

GIEDRYS

1



12

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Muzyczne takty w rytmie Adama Małysza

ŁUKASZ ANTCZAK

WYGRAŁEM THE VOICE OF POLAND

Krzysztof Iwaneczko

Jeśli chcemy być uczciwi wobec siebie i się rozwijać, musimy oddawać „dwa równe skoki”, czyli koncentrować się na tym, co chcemy zrobić i robić to najlepiej, jak się da.

dzo dobry. Stwierdziła, że tylko ja mogę ubrać go w muzykę. Poszedłeś do „The Voice of Poland”, bo – jak wielokrotnie podkreślałeś – chciałeś nagrać własną autorską płytę.

mentalistów, producentów telewizyjnych. Dostałem też za darmo najlepszy z możliwych prime time w telewizji. Ode mnie jako wokalisty zależało już, jak ten czas wykorzystam – wydaje mi się, że dobrze. Co robiłeś poza śpiewaniem?

MAGDALENA GILL: Przed progra-

– Chciałem pokazać, że ktoś taki istnieje i skonfrontować z publicznością to, co robię. W programie, nawet w przypadku utworów coverowych, starałem się pokazać cząstkę siebie. Wielokrotnie zmieniałem aranżacje, sugerowałem coś ludziom od produkcji. Nie traktowałem programu jako szansy na zarobienie pieniędzy czy zdobycia polubień na Facebooku. Chciałem się pokazać i tyle, a przy okazji przybliżyć ludziom, choć może brzmi to górnolotnie, pewną formę sztuki. Przecież w finale zabrzmiał standard jazzowy, w prime timie naprawdę bardzo trudno usłyszeć takie utwory. Nikt się nie burzył?

mem „The Voice of Poland” mało kto cię kojarzył. Dziś zaczepiają cię na ulicy, a na twoje występy przychodzą setki ludzi. Koncert w lutym w bydgoskiej filharmonii wyprzedał się w całości z tygodniowym wyprzedzeniem. Spodziewałeś się tego?

– No właśnie nie. Ale jeśli już o tym mówimy, to ja świadomie wybrałem drużynę Marii Sadowskiej, bo wiedziałem, że to nie jest celebrytka, a prawdziwa artystka. Mam dobre wspomnienia ze współpracy z nią, nie mogłem lepiej trafić. Zawsze czułem, że mam wolność artystyczną. Nawet jeśli szczerze wytykała mi błędy, zawsze wiedziałem, że robi to w dobrym celu. Nigdy mnie do niczego nie zmuszała. Była swoboda i dobre rady.

– To akurat był mój pomysł, wynikający z obserwacji. Kuba jest menedżerem Marysi Sadowskiej. Któregoś dnia spotkaliśmy się, co zresztą było obietnicą Marysi. Bardzo mi pomagał, konsultowałem z nim wszystkie decyzje. Wiedziałem, że jest osobą, której potrzebuję. Jak wiadomo, utwory na płytę są moje, więc potrzebowałem mentora, a nie kogoś, kto będzie mi wszystko burzył i tworzył coś od nowa, co się sprzeda przez jeden sezon. Ale zyskałem nie tylko menedżera. Dziś mam przyjemność współpracy z czołówką zaplecza, jakie mogę mieć w tym kraju, zarówno jeśli chodzi o produkcję muzyczną, muzyków, jak i realizację dźwięku lub światła.

Dla mnie są to małe kroki, małe cele, które sobie stawiam w życiu i których osiąganie bardzo mnie cieszy. ROZMOWA Z KRZYSZTOFEM IWANECZKĄ

K RZYSZ TOF I WA NE CZKO : To była

wspaniała wiadomość, podobnie jak w przypadku koncertu tydzień wcześniej w warszawskim klubie Palladium, na którym też był komplet. Jestem debiutantem, więc możliwość skonfrontowania sztuki, która wydaje mi się dobra, z taką masą żywo reagujących ludzi, czekających na mój koncert, a potem długo oklaskujących mnie na stojąco po występie, to dla mnie ogromne wydarzenie. Po koncertach fani przychodzą po autografy. W bydgoskiej filharmonii trwało to 40 minut.

– Zawsze czekam na ludzi po koncertach. Chcę mieć czas dla każdego, kto przychodzi mnie posłuchać. Traktuję to jako spotkanie, zwłaszcza gdy widzę taką energię jak na koncercie w Bydgoszczy. Zdarza się, że zostaję nawet ponad godzinę.

Na co dzień pracujesz nad wokalem w bydgoskiej Akademii Muzycznej z prof. Joanną Żółkoś-Zagdańską. To ona podobno kazała ci iść do programu i go wygrać.

– Pani profesor, opowiadając tę historię, zastosowała duży skrót myślowy. Miałem duże opory przed programem, bo zawsze stawiałem w życiu na małe kroczki, a taki program jest jednak dużym skokiem. Nie byłem do końca przekonany, więc zapytałem profesor o zdanie. Stwierdziła: „idź”.

Czego chcą ludzie?

A ty poszedłeś i wygrałeś. Po programie wokaliście jest dużo łatwiej wystartować?

– Niektórzy podchodzą i proszą tylko o podpis i zdjęcie. Innym to nie wystarcza, chcą na przykład podzielić się swoją twórczością. Ostatnio starsza pani dała mi swój wiersz. Bar-

– Odpowiedź na to pytanie jest bardzo trudna. Z jednej strony tak, bo program to w końcu zawsze reklama. Miałem możliwość współpracy z czołówką polskich realizatorów, instru-

– Odbyłem wiele rozmów z menedżerami i producentami. Zrobiłem nawet listę, którą podzieliłem na cztery rubryki: managment, producent, materiał i projekt. Każdą wypełniłem wieloma nazwiskami. Po dwóch miesiącach w każdej zostały po dwa. Inne wykreślałeś, bo uznawałeś, że ci ludzie ci nie pasują?

– To nie tak. Po pro stu mia łem określony pomysł na siebie. Najważniejszy był dla mnie menedżer. W tej sprawie chyba najwięcej maili przewinęło się przez moją skrzynkę. Wybrałeś Kubę Parowicza. Też pisał maile?

Nie byłoby tego, gdyby nie program?

– Byłoby zdecydowanie trudniej. Przechodziłem już przez wszystkie etapy. Nie jest tak, że przed programem nic nie robiłem, nie miałem materiału. Zagrałem wiele koncertów. Wtedy jednak niewielu ludzi znało Krzysztofa Iwaneczkę. Czyli jednak „Voice of Poland” ci pomógł.

– Program ma też swoje ciemniejsze strony, które zupełnie nie mają związku z produkcją, Telewizją Polską czy z producentem – firmą Rochstar, bo to świetni ludzie, ale wynikają z narzutek, które są w formacie

i o których nawet nie warto wspominać. Zresztą nie myślę już o programie i w sumie o nim nie rozmawiam. Dziś na szczęście zdaję już sobie sprawę i ciągle mi to powtarzają agenci, że musimy zacząć wszystko od nowa. Dlaczego? Najbardziej obrazowo pokazuje to Facebook, na którym polubienia topnieją z dnia na dzień. Ale przecież wygrałeś?

– To były igrzyska. Mimo że kiedyś bardzo chciałem skakać na nartach i być na igrzyskach olimpijskich, dziś nie jestem sportowcem. Jestem muzykiem. Mam inne priorytety. Nie potrzebuję się z nikim ścigać i w programie też tego nie chciałem. Jeśli odpadłbym po przesłuchaniach w ciemno, w porządku. To wszystko mam już jednak za sobą. Dziś robimy swój materiał. Celowo mówię w liczbie mnogiej, bo za tym naprawdę stoi sztab ludzi. Jesteśmy na dobrej drodze, żeby zacząć tworzyć i pracować nie na markę „The Voice of Poland”, ale na markę „Krzysztof Iwaneczko”. Ta praca to przede wszystkim nagrywanie pierwszej płyty. Kiedy się pojawi?

– Trwają nagrania, prace producenckie. Chciałbym się wytłumaczyć tym, którzy ciągle pytają, kiedy będzie płyta? To nie jest bumelanctwo czy brak zapału, że ciągle jej nie ma. Nie zależy mi na plastikowej płycie, modnej przez sezon. Nie chcę zrobić jej na komputerze, więc zaprosiłem do współpracy muzyków. Bardzo ważne są koncerty, płyta musi być ograna, co właśnie teraz robimy. Materiał jest gotowy, ale trzeba trochę pracy, żeby był czymś więcej niż syntezą brzmień wyprodukowanych na potrzeby chwili. To bardzo długi proces, ale mam nadzieję, że jeszcze w tym roku płyta fizycznie będzie gotowa. Dasz radę kontynuować studia?

– Oczywiście. Studia są super. Jestem zachwycony i dumny, że mogę studiować w Bydgoszczy. Dużo dobrych rzeczy mam dzięki Akademii Muzycznej, nie tylko możliwość poszerzania swojego warsztatu, ale przede wszystkim wiarę w swoje umiejętności. Właśnie walczymy o indywidualny tok nauczania. Robimy to po to, żebym mógł normalnie się roz-

wijać. Czasami zdarza się, że nie mogę być na zajęciach, ale potem muszę więcej popracować sam. Z drugiej strony moje koncerty to prawdziwa szkoła życia. Z całym szacunkiem, ale żadna akademia nie jest w stanie tego dać. A skoki narciarskie, o których wspominałeś. To było coś poważnego?

– To była przygoda. Zdarzyło mi się za mło du pa rę sko ków od dać, w rodzinnych stronach. Bardzo chciałem skakać. Naciskałem, by rodzice wozili mnie na treningi do Zagórza, od da lo ne go od Prze my śla, gdzie mieszkałem, o około 120 km. Próbowałem skakać do 13. roku życia i sprawiało mi to dużą frajdę. W pewnym momencie jednak zostałem postawiony przed wyborem, bo zaczęła się szkoła muzyczna, rodzice odbyli też pierwsze rozmowy, że coś może z tej muzyki być. Sam do końca nie wiedziałem, czego chcę, ale ostatecznie temat skakania padł. O skokach często wspominasz.

– Do dziś moim mentorem, jeśli chodzi o filozofię, którą przekładam z życia na muzykę i która mi niejednokrotnie pomaga, jest Adam Małysz. Jaka to filozofia?

– Dziennikarze bardzo często pytali Małysza, jak to robi, że jest w formie. Przecież zdobył trzy Kryształowe Kule z rzędu, czwartą kilka sezonów później. To był wynik nie do podrobienia. Na takie pytania Małysz zawsze odpowiadał krótko: „dwa równe skoki”. Czyli nie było koncentrowania się na przeciwniku, na Facebooku, komentarzach, gazetach i tym, że cała Polska ogląda jednego człowieka, bo przecież nie mieliśmy wtedy alternatywy w sportach zimowych. Były po prostu „dwa równe skoki”. On koncentrował się tylko na tym, żeby wygrać sam ze sobą. Nigdy nie pocieszał się warunkami. Ktoś mówił, że „wieje wiatr w plecy”, on odpowiadał „dobrze, ja to lubię”. Jak ktoś jest w formie, trudne warunki mu nie przeszkadzają. To bardzo mądra filozofia. Jak ją przekładasz na własne życie?

– Jeśli chcemy być uczciwi wobec siebie i się rozwijać, musimy od-

1



14

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

WYSOKIE LOTY PASJONATA

To nie jest ściśle praca. Inne podejście do tego zawodu w idać wśród pasjonatów. To inna klasa pilota, lepiej steruje, widzi odległość, ziemię w trakcie lądowania. ROZMOWA Z BO LESŁAWEM RADOM SKIM M AR CIN B EH RENDT: LOT to twoja pierwsza lotnicza praca?

BOLESŁAW RADOMSKI: Na dużych

samolotach tak. Wcześniej pracowałem w aeroklubie jako instruktor. Latałem głównie Wilgą. Czy latania może nauczyć się każdy?

– Prawie, ale wśród pasjonatów widać inne podejście do tego zawodu. To nie jest ściśle praca. Pasjonat to jest inna klasa pilota, lepiej steruje, widzi odległość, ziemię w trakcie lądowania. Teraz ludzie, którzy przychodzą do pracy w liniach lotniczych, mają wylatane 200 godzin. Kiedyś wymagano 500. 200 godzin to tak, jakby kogoś z prawem jazdy kategorii B przerzucić na ciężarówkę. Umie jeździć, ale... Fakt, że samoloty są prostsze. Jeszcze kilkanaście lat temu było w nich mnóstwo zegarów, przełączników, a teraz wiele procesów jest zautomatyzowanych. Dąży się do tego, żeby w kokpicie był tylko jeden człowiek, resztę zrobią komputery. Jest taka anegdota wśród pilotów, że dadzą mu psa, by gryzł w rękę, żeby za dużo nie dotykać. Co trzeba zrobić, żeby zostać zawodowym pilotem?

– Po pierwsze licencję turystyczną, czyli takie prawo jazdy kat. B. Uprawnia to do tego, aby pożyczyć albo kupić samolot i sobie polatać. Są jednak ograniczenia wynikające zprzepisów. Nie można latać w chmurach, musi być dobra widzialność icały czas musi być kontakt wzrokowy z ziemią. Później zrobiłem licencję zawodową. Musiałem poznać działanie dodatkowych przyrządów i zagłębić się w przepisy lotnicze. Potem szkoliłem się na samolotach wielosilnikowych. Latałem mewą. Poleciałem zRzeszowa do Pragi i Wiednia. To były moje pierwsze dalsze podniebne wyprawy. To są loty z pasażerami, załogą, komisją?

– Lecisz bez załogi, tylko z instruktorem. Później jest jeszcze latanie na przyrządach. Polega na tym, że nie widzę nic, tylko ćwiczę latanie na podstawie wskazań przyrządów. To tak jakbyś jechał z czarną szybą albo leciał wchmurach. Robi się tzw. ślepaka, czyli zakłada specjalne okulary, przez które widać tylko przyrządy. Instruktor każe lecieć kursem 150 i lecimy 150. Nie robi się tego na symulatorach?

– Teraz najczęściej tak. Symulator jest o tyle lepszy, że można zrobić

kursantowi jakąś usterkę. Pamiętam, że instruktor wyłączył mi sztuczny horyzont określający położenie samolotu. Zaczął mi się przechylać, a ja zacząłem wyrównywać lot, bo czułem, że coś jest nie tak. Delikatnie, bo w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje. Skupiłem się na jednym przyrządzie i zaczęły mi uciekać inne parametry. Nie widziałem, że skręcam i prawie wpadłem na górę. Dopiero gdy ją zauważyłem, zrozumiałem, co się dzieje. Ponieważ przeżyłem to na symulatorze, do dziś to pamiętam.

NADESŁANE

Z głową w chmurach

Kurs turystyczny, zawodowy, samoloty wielosilnikowe, latanie na przyrządy i już można siadać za stery maszyny pasażerskiej.

– Nie, jest jeszcze kurs „współpraca w załodze” i to w zasadzie wystarczy, żeby zacząć pracę w lotnictwie. Ale nie latać samolotami rejsowymi. W2007 r. złożyłem dokumenty wLOT, w październiku miałem rozmowy, awstyczniu rozpocząłem „ławkę”, czyli szkolenie teoretyczne na konkretny model samolotu, potem był symulator w Helsinkach, który trwał prawie miesiąc. Trenowaliśmy głównie awarie, bo to nie oto chodzi, żeby latać, tylko ćwiczyć rzeczy nieprzewidywalne. To pozwala poznać samolot i siebie wdanej sytuacji. Później miałem kilka lotów szkoleniowych, bo musiałem zrobić lądowania. Na koniec trzeba zdobyć wpis do licencji idopiero można zacząć praktykę, wykonując rejsy zpasażerami, czyli wykonać 40 odcinków z instruktorem, który koryguje błędy. Jeden odcinek to jeden lot, czyli z Warszawy do Pragi mamy jeden i z Pragi do Warszawy drugi.

A co z rodziną?

– Trudno policzyć, ale myślę, że około 25 tys. rocznie. Samolotami pasażerskimi latam od 2008 r. i do tej pory za sterami siedziałem około 6,5 tys. godzin.

odcinek jest już na wymęczenie. Jesteśmy niedotlenieni, bo u góry jest bardziej suche i rzadkie powietrze. Trzeba się dobrze skoncentrować, żeby wszystko bezbłędnie wykonać. Następnego dnia o godz. 21.30 lecę z Warszawy do Erywania. Tam ląduję o godz. 2 w nocy, a 45 minut później startuję w podróż powrotną. O godz. 6.35 jestem w Warszawie. Te nocne rejsy są trudne, trzeba się do tego przygotować. Najlepiej dwie godziny przed lotem się zdrzemnąć. Później mam cały dzień inoc odpoczynku iogodz. 14.20 lecę do Paryża.

Latasz embraerem.

Sporo tego.

– To brazylijski samolot. W LOT mamy trzy wersje: 70-, 82- i 112-osobową. Kokpit w każdej wersji jest ten sam, różnią się masą. Latam wszystkimi trzema modelami na trasach europejskich.

– W lutym 59 godzin lotu, 111 godzin pracy, a tak właściwie to 126 godzin, bo dochodzą jeszcze loty jako pasażer. Lecę np. z Warszawy do Amsterdamu, wracam do Warszawy, a następny lot mam z Krakowa, więc lecę tam jako „pracujący pasażer”. Albo np. jak wracam z symulatora. To też jest czas pracy. Na symulator jeździmy co pół roku. Teraz do Frankfurtu. A do tego są jeszcze dyżury, jeśli ktoś zachoruje, coś się zmieni w siatce lotów, potrzebny jest pilot – muszę być do dyspozycji. Mam podane godziny, w których bezwzględnie muszę stawić się na wezwanie.

– Do zdobycia licencji, pozwalającej na pracę w zawodzie, trzeba zdać blok 14 egzaminów z wiedzy lotniczej ogólnej, m.in. meteorologii, nawigacji, mechaniki. Po nim dostaje się tzw. licencję zamrożoną liniową. Awans na kapitana, dowódcę, wymaga wylatania 500 godzin w transporcie lotniczym. Zajmuje to około roku. Wtedy bierze się zaświadczenie z firmy, idzie do Urzędu Lotnictwa Cywilnego i oni „odmrażają” tę najwyższą licencję. To nie znaczy, że jesteś kapitanem, to dopiero daje szansę zostania kapitanem. Na kapitana też jest szkolenie teoretyczne i samolotowe z instruktorem, ale to jest prostsze, bo człowiek ma wylatanych kilka tysięcy godzin, a tak naprawdę zmienia tylko fotel – przesiada się na sąsiedni. Zamiast klikać lewą ręką, robi to prawą. Przede mną na liście do awansu jest jeszcze ze 20 osób. Ale bywało tak, że ludzie czekali na awans 17 lat.

Ilu pasażerów przewiozłeś?

Jak wygląda twój przykładowy grafik?

– Ogodz. 9.30 lecę do Barcelony. Lot trwa 3 godz. i15 min. Ogodz. 18 jestem zpowrotem wWarszawie. Potem mam wolne ilecę ze stolicy do St. Petersburga, tam 45 minut przerwy ipowrót do Warszawy. Potem jest Wenecja, jeszcze tam nie byłem, bo to połączenie od tego roku. ZWenecji ogodz. 20.55 wracam do Wrocławia itam zostaję na noc. Ogodz. 5.45 lecę do Warszawy, zWarszawy do Paryża izpowrotem. Kolejny lot mam dopiero następnego dnia. Ogodz. 19.15 lecę do Frankfurtu, tam nocuję iogodz. 9.45 znów jestem wWarszawie. Po tych lotach mam dwa dni wolnego. Apotem Belgrad iZurych. Jednego dnia. Belgrad i Zurych leżą blisko, szybko przelecisz.

– Ale ja wracam do Polski. Czyli dzień wygląd tak: Warszawa-Belgrad, Belgrad-Warszawa, Warszawa-Zurych i Zurych-Warszawa. Ten ostatni

W samolocie kapitan i drugi pilot dostają dwie różne porcje, żeby się nie powtórzyły produkty. Jak się jeden zatruje, drugi powinien być zdrowy

Masz specjalną dietę, nie możesz palić, pić alkoholu?

– Alkoholu nigdy specjalnie nie lubiłem, zawsze szkoda mi było na niego czasu. Jak jest impreza, to się oczywiście od czasu do czasu czegoś napiję, nie jestem ortodoksem. Poza tym mam czasami problemy z żołądkiem, więc patrzę na to, co jem. W samolocie kapitan i drugi pilot dostają dwie różne porcje, żeby się nie powtórzyły produkty. Jak się zatruje jedna osoba, jest szansa, że druga będzie zdrowa.

– Własnej jeszcze nie założyłem, przy moim grafiku i zawodach lotniczych to niezwykle trudne. Mało kobiet jest w stanie to wytrzymać. Jak się w lotnictwie awansuje?

– Jestem drugim lotnikiem, tzw. pierwszym oficerem. W LOT jest lista starszeństwa, wcześniej awans ma ten, który szybciej się zatrudnił. Moi koledzy, którzy przyszli do pracy pół roku przede mną, już są na kursie kapitańskim. To jeszcze jeden kurs, wy chyba się bez przerwy uczycie.

Prawie do emerytury.

– Pilot może latać do 65. roku życia, ale my tak naprawdę latamy od badań do badań. Zrobiłem badania w grudniu 2015 r., mam ważne do grudnia 2016 r., podchodzę do kolejnych, nie

1


wyborcza.pl

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

Czwartek 28 kwietnia 2016

Własnej rodziny jeszcze nie założyłem, przy moim grafiku i zawodach lotniczych to trudne. Mało kobiet jest w stanie to wytrzymać

25 000

15

pasażerów rocznie przewozi Bolesław Radomski samolotami pasażerskimi LOT

Bolesław Radomski Urodził się w 1981 r. w Toruniu. Lotnictwem interesuje się od podstawówki. Jest wychowankiem i wieloletnim członkiem Aeroklubu Pomorskiego. Rozpoczął naukę w IV Liceum Ogólnokształcącym, a maturę zdał na wymianie uczniowskiej w Kanadzie. Jest absolwentem lotnictwa i kosmonautyki na Politechnice Rzeszowskiej. Na co dzień pilotuje pasażerskiego Embraera 170 Polskich Linii Lotniczych LOT. W zawodach samolotowych w lataniu precyzyjnym i rajdowym startuje samolotem Cessna C-152. Na swoją pier wszą juniorską trasę zawodniczą poleciał w 2003 r., a od 2006 r. jest w seniorskiej Samolotowej Reprezentacji Polski. W lataniu rajdowym towa rzysz mu nawi ga tor Dariusz Lechowski. Radom ski jest m.in. in dy wi du al nym mi strzem świata w lataniu precyzyj nym, pię cio krot nym dru ży nowym mi strzem świa ta i czte ro krot nym Mistrzem Polski.

przechodzę i kończę pracę. Zdarzyło mi się, że nie dostałem zgody lekarskiej od razu, miałem problemy zdrowotne, musiałem się podleczyć i drugi raz iść na badania. Po „czterdziestce” badania są co pół roku. Jaka jest szansa na zmianę samolotu, tras na długodystansowe.

– Mógłbym już zmienić samolot i latać np. do USA, ale mi się to nie opłaca ze względu na zawody lotnicze. Jeśli mam jeden rejs, który trwa pięć dni, a on mi się pokrywa z zawodami, to nic nie poradzę. A przy krótkich lotach zawsze można coś przełożyć. Pasja blokuje ci karierę?

– To nie tak, przede wszystkim nie chcę daleko latać dlatego, że bardzo lubię częste lądowania. Lubię, jak coś się dzieje. W Polsce najbardziej znanym lotnikiem cywilnym jest kpt. Tadeusz Wrona, który wylądował boeingiem 767 na Okęciu bez wysuniętego podwozia. Miałeś podobne awarie?

– Na szczęście wielu usterek nie było. Ostatnio podchodziliśmy do lądowania, byliśmy na wysokości około kilometra, czyli mieliśmy dwie, trzy minuty do lądowania, kapitan wypuścił podwozie, wysunęło się główne, a przednie nie. Zgodnie z procedurą odeszliśmy na drugi krąg izaczęliśmy je jeszcze raz wypuszczać. Ruszyło się. Gdyby się nie wysunęło, mogło by się tak zdarzyć, że lądowalibyśmy bez przedniego podwozia. Zawracałeś przez usterkę?

1

– Oprócz symulatorów raz w roku mamy sprawdzian podczas rutynowego rejsu. Siedzi instruktor z kapitanem i patrzą, jak pracuję. Na tym egzaminie nie schowały nam się klapy. To te części wychodzące ze skrzydeł, które pozwalają nam na niższej

prędkości oderwać się od ziemi. Po starcie się chowają, żeby skrzydło było w jednym obrysie. I one się nie schowały. Nie mogliśmy tak lecieć, bo było ograniczenie prędkościowe, wysokościowe i duże zużycie paliwa. Musieliśmy zawrócić do Warszawy. Stresów nie brakuje...

– Naprawdę zdarza się wiele nieprzewidywalnych sytuacji, głównie pogodowych. Są burze, śnieżyce, wiatry, turbulencje. Nie zawsze komunikat meteorologiczny jest w stanie przewidzieć i opisać każde zjawisko. Zdarza się, że jest zła pogoda i nie możemy lądować na danym lotnisku, paliwa nam nie wystarczy, żeby dwie lub trzy godziny krążyć i czekać na zmianę aury. Najczęściej możemy czekać około godziny i musimy lecieć na lotnisko zapasowe. Dla Okęcia lotniskami zapasowymi mogą być: Kraków, Poznań lub Gdańsk, zależy gdzie są najlepsze warunki. Ale czasami trzeba lecieć do Berlina lub Pragi, żeby bezpiecznie wylądować. Kiedyś tak było, że przez trzy dni, codziennie, o tej samej godzinie latałem z Krakowa do Frankfurtu i każdy rejs był inny. Latanie spor towe też było twoim marzeniem?

– Zaczęło się przez przypadek. Kolega, który ze mną studiował, powiedział, że w Toruniu będzie trening kadry. Akurat tak się złożyło, że dyrektor Aeroklubu Pomorskiego w Toruniu poprosił mnie, żeby pojeździć z sędziami. Sędzia jedzie w teren, rozkłada znak dwa na trzy metry i jak wszyscy zawodnicy przelecą, znak zwija i wraca na lotnisko. Wykładałem znaki przez jeden sezon, następny też, ale ciągnęło mnie do góry. Powiedziałem sędziom, że muszę wrócić na lotnisko. Rozłożyłem znaki, ale

już nie czekałem na przelot samolotów. Zabrałem się z kolegą, żeby zobaczyć, jak to latanie sportowe wygląda z góry i już kolejny rok brałem udział w zawodach. Startujesz w trzech dyscyplinach.

– Sport samolotowy to latanie precyzyjne, rajdowe i nowość – Air Navigation Race. W precyzyjnym przychodzę na salę godzinę i piętnaście minut przed startem, dostaję mapę, zdjęcia, czysty arkusz papieru, biorę linijkę i łączę punkty na mapie. Najczęściej jest ich osiem. Mierzę kursy, robię poprawki na wiatr i czas, w jakim przelecę trasę. Potem dostaję dokładny plan lotu. Wszystkie tzw. obiekty liniowe, czyli drogi, tory, rzeczki, wały, krawędzie lasu powinienem minąć plus minus 2 sekun dy od cza su wy zna czo ne go przez sędziów. Takich obiektów jest na całej trasie od 60 do 80, ale organizatorzy wybierają 25 z nich. Nie wiem które, dlatego przez godzinę i dwadzieścia minut, czyli przez cały lot, muszę utrzymać tę tolerancję przelotu. Mówiąc krótko, trzeba przelecieć całą trasę z mapy w określonym czasie plus minus 2 sekundy.

– To jest jeden z elementów oprócz oczywiście nawigacji, której muszę się trzymać. Bramki czasowe są szerokie, bo mają 1 milę morską, czyli 1852 m, i w tym korytarzu mam się zmieścić. No i są jeszcze określone znaki na ziemi, które trzeba zapisać na mapie. Lecę sam, jedną ręką trzymam ster, drugą mapę i jeszcze jakoś usiłuję po niej pisać. Dodatkowo mamy 10 zdjęć w kokpicie. To są różne obiekty: domek, kościółek, staw, drzewo. Nie wiem, gdzie występują, muszę się ich nauczyć przed startem na pamięć. Kiedy lecę, widzę jeziorko, porównuję ze zdjęciem i zaznaczam na mapie. Ale jak gdzieś odlecę, nie rozpoznam zdjęcia, zgubię znak, dostanę punkty karne. Dlatego mimo że bramki są szerokie, ważna jest dokładność lotu i bliskość głównego korytarza. A zawracać nie wolno. Lądowanie też jest na punkty.

– W lataniu precyzyjnym na pasie jest prostokąt, który ma 12 m szerokości i 52 metry długości. W środku jest pole, prostopadłe do kierunku lądowania, które ma wymiary 12 na 2 metry. Nazywamy ją linią ze rową, bo przyzie mie nie w tym miejscu jest za zero punktów karnych. Moim zadaniem jest tak przyziemić samolot, żeby główne podwozie trafiło w linię zerową. Im dalej w jedną lub drugą stronę, tym więcej punktów karnych. Jak oceniany jest sam lot?

– Mamy tzw. logery. To małe urządzenie, bez wyświetlacza, które kładę z przodu samolotu pod szybą, by miało kontakt z satelitami. Co sekundę rejestruje moją pozycję. Po locie biorę moją mapę, loger i idę do sędziego komputerowego, który odczytuje dane z tego rejestratora. Po sczytaniu danych pokazuje mi mój lot na gra fi ce, z któ rej je stem w sta nie

stwierdzić, czy był poprawny. Można dokładnie określić czasy przecięcia bramek. Po paru sekundach drukowany jest wynik. Jest czas rzeczywisty i nakazany, a za każdą sekundę odstępstwa są trzy punkty karne. Do tego dochodzą zaznaczone znaki i zdjęcia. Te obliczenia wcześniejsze też są oceniane. Jeśli na papierze popełnię błąd i będę poza tolerancją czasową, też dostanę punkty karne. A różne błędy się zdarzają, ktoś pomyli prędkość, odwrotnie policzy trasę, w ferworze walki nie wpisze czasów. Latanie rajdowe jest zbliżone do precyzyjnego?

– W za sa dzie tak, poza tym że mam nawigatora i nie wiemy na początku, gdzie będziemy lecieć. Do-

że widzę punkt zwrotny, stwierdzam, czy to, co mam na zdjęciu, jest tym samym obiektem, co na ziemi. Zdjęcie może być zrobione z innej strony, mo że to być bardzo po dob ny obiekt, ale nie ten sam, co w rzeczywistości. Przykładem może być wiadukt kolejowy. Dolatując, porównuję i widzę, że główne elementy pasują, ale szczegóły już nie. Zdjęcie zostało zrobione na tych samych torach 5 km dalej. Przy deficycie czasu bardzo łatwo się pomylić. Bywają tez znaki na ziemi, które – ukryte gdzieś na trasie – sprawiają dużo trudności. A po całej trasie nie może zabraknąć lądowań na celność. To chyba większa frajda?

– Jest więcej emocji, musimy polegać na sobie. Na Światowych Igrzysk Lotniczych rozgrywanych w ubiegłym roku w Dubaju zdobyliście srebro w Air Navigation Race.

Na Igrzyskach Air Navigation Race w Dubaju była superzabawa, superdoświadczenie, esencja nawigacji: kurs i czas stajemy kopertę 20 minut przed startem. W kopercie są czyste mapy i instrukcja. I tam jest napisane np. punkt pierwszy, czyli „start point”, to kościół określony konkretnymi współrzędnymi. Nawigator bierze specjalny przyrząd i szuka tego kościoła. Ma punkt pierwszy. Następnie szuka dwójki, która np. jest określona kursem z lotniska i punktu pierwszego. Bierze linijkę przykłada raz, drugi, linie się przecinają, to mamy dwójkę itd. Musi rozwiązać tę instrukcję w taki sposób, żeby powstała mapa. Jest bardzo dużo rzeczy, na które trzeba uważać, bo nie latamy tylko po prostej, ale i po łuku, wzdłuż rzeki, torów, dróg i trzeba się liczyć z pułapkami. I tak naprawdę do końca nie wiemy, czy dobrze lecimy. Jeśli nawigator się pomyli, to klops. Ja w tym czasie na ziemi wycinam zdjęcia, uczę się charakterystycznych obiektów z tych zdjęć i jak dostaję od nawigatora mapę, patrzę na pierwsze dwa boki i mniej więcej wiem, gdzie lecieć. To dość skomplikowane.

– Do dat kowym za da niem jest identyfikacja punktu zwrotnego. Jak już znajduję się w takiej odległości,

– To całkiem nowa dyscyplina lotnicza. W wydzielonej strefie przygotowane są dwa korytarze, w które w tym samym czasie wlatują dwie załogi. Korytarze są mniej więcej równoległe, ale piloci się nie widzą. Przelot trwa 12-14 minut, jest około 10 zakrętów. Są bardzo szybkie. Tu nie ma żadnych zdjęć, znaków, punktów kontroli czasu, tylko jest korytarz. Jak się wyleci poza niego, są punkty karne. W kwalifikacjach ma pół mili, czyli 740 m, w jednej ósmej – 555 m, a w półfinale i finale – 370 m. Samolot ma około 12 m szerokości. My lecimy na 400 m wysokości, więc te 370 m to bardzo wąsko. W Du ba ju na pu sty ni nie by ło żadnych punktów charakterystycznych. Gdzieś w oddali coś widziałem, wydawało mi się, że tam powinienem lecieć i leciałem. Nawigator obliczał czas i tylko mówił, kiedy skręcać. To była superzabawa, superdoświadczenie, esencja nawigacji: kurs i czas. Trzeba dodać, że nie mamy żadnych GPS-ów ani komputerów. Zostaje mapa i obserwacja terenu. Dlatego teraz, jak jeżdżę samochodem, wolę mieć mapę niż nawigację. Długo się przygotowywałeś do igrzysk w Dubaju?

– Dyscyplina, w której startowaliśmy, jest na tyle nowa, że w Polsce nawet nie mieliśmy zawodów. Przygotowywaliśmy się indywidualnie. Natomiast jeśli chodzi o precyzję i rajdówkę, zawody są praktycznie co mie siąc w sezo nie trwa ją cym od kwietnia do września. Jeżeli w tym roku mamy mistrzostwa świata rajdowe, to pod koniec sezonu, bo mistrzostwa są zazwyczaj w sierpniu, mamy więcej zawodów rajdowych, żeby poćwiczyć. Precyzję robimy na wiosnę. Ale nie mogę w tym roku odpuścić zawodów w lataniu precyzyjnym, bo jak nie będę wysoko w pucharze, to się nie załapię na mistrzostwa świata w 2017 r. w tej konkurencji. Okres zimowy to odpoczynek, w którym mogę pozałatwiać swoje sprawy. ROZMAWIAŁ MARCIN BEHRENDT


16

wyborcza.pl

REKLAMA

Czwartek 28 kwietnia 2016

Gazeta Wyborcza

wyborcza.pl

KUJAWSKO-POMORSKIE. REGION NIEOGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCI

Dwór narzeczonej Chopina robi wrażenie

fot. Wojtek Szabelski freepress.pl

fot. Andrzej Goinski

fot. Andrzej Goinski

fot. Andrzej Goinski

Na zdjęciach dwór Orpiszewskich w Kłóbce pod Włocławkiem przed i po remoncie. Kujawsko-Pomorskie zaprasza do odrestaurowanego dworu Orpiszewskich w Kłóbce pod Włocławkiem – miejsca łączącego się z legendą romantycznej miłości Fryderyka Chopina. W starannie odtworzonych wnętrzach można oglądać dzieła sztuki, meble i inne przedmioty z różnych kolekcji administrującego obiektem Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej, a także obiekty zakupione lub pozyskane przez muzeum specjalnie z myślą o kłóbeckim kompleksie.

Dwór związany jest z postacią Marii Orpiszewskiej de domo Wodzińskiej, XIX-wiecznej utalentowanej malarki, narzeczonej Chopina i muzy Słowackiego, która mieszkała tu w ostatnich latach życia. Położone w pobliżu istniejącego skansenu wiejskiego dwór i otaczający go park były w ruinie kiedy latem 2010 zostały zakupione przez samorząd województwa kujawsko-pomorskiego. Przeprowadzono rekonstrukcję starszej, parterowej części domu i rewaloryzację skrzydła pałacowego, odtworzono też pierwotny układ przestrzenno-funkcjonalny rezydencji. Prace restauracyjne zostały docenione i nagrodzone w konkursie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Zabytek Zadbany 2016”.

Gdy przed laty zobaczyłem Kłóbkę po raz pierwszy, zrujnowany dwór i otaczający go zaniedbany park zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Dziś jest to jedna z pereł na turystycznej mapie Kujaw i Pomorza. Zapraszamy! Piotr Całbecki marszałek województwa kujawsko-pomorskiego

W starszej część dworu muzealnicy krok po kroku odtworzyli wystrój ziemiańskiej siedziby z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Ponieważ z oryginalnego wyposażenia nie zachowało się niemal nic, trafiły tu podobne stylistycznie zabytkowe przedmioty,

dobrane starannie na podstawie zachowanych opisów i wywiadów, także w wyniku kwerendy i poszukiwań na rynku dzieł sztuki, jak na przykład „Pejzaż fantastyczny” i „Pejzaż z owcami i kozami” Philipa Petera Roosa znanego jako Rosa da Tivoli. Nowsze, wzniesione w XIX wieku klasycystyczne skrzydło pałacu mieści pamiątki po Marii Wodzińskiej Orpiszewskiej. Znajdują się tu między innymi namalowane przez nią obrazy, szkice, rękopisy i należące do niej pianino. Ekspozycja składa się z dwóch segmentów – w pierwszym poznajemy młodą Marię Wodzińską, z czasów gdy przyjaźniła się z Chopinem i Słowackim; druga, poświęcona dojrzałej już artystce i kobiecie, obejmuje okres jej obu małżeństw i ostatnie lata spędzone właśnie w Kłóbce. Trzecią częścią ekspozycji są piwnice, w których można zobaczyć jak wyglądały dworska kuchnia, spiżarnie i pralnia. Tej wiosny ogród i park dworski można oglądać niemal w pełnej krasie. Odwiedzając dwór w Kłóbce warto też zajrzeć do położonego w sąsiedztwie skansenu wiejskiego.

Kujawsko-Pomorskie konstelacje dobrych miejsc. www.kujawsko-pomorskie.travel

33409940

1


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.