wydanie DR U GIE 2 0 1 5 I w w w. a n t i d atum . c o m
W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: JAEGER - LE COULTRE LUBELSKI ŚW. WALENTY ART INN - TARGI MŁODEJ SZTUKI BURAK OKIEŁZNANY
wydanie DRUGIE 2015 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240
magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum
Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.
REDAKCJA
ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.
ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.
3
edytori
ial
Początek roku to środek sezonu kulturalnego w Lublinie. Koniecznie przeczytajcie o naszych wrażeniach z targów młodej sztuki Art Inn, które odbyły się w galerii Labirynt oraz unikatowym koncercie w kościele pobrygidkowskim. Jeśli nie chce Wam się wychodzić z domu, zamówcie najlepsze ekologiczne produkty z Lubelszczyzny z dostawą do domu. Nie zapomnicie o burakach, bo po lekturze lutowego wydania antidatum z pewnością zapragniecie przyrządzić wspaniałą sałatkę z nimi w roli głównej. Jeżeli jednak nie macie czasu gotować lub zwyczajnie nie czujecie kuchennej weny, wybierzcie się na obiad do miejsca, które łączy przystępne ceny z wspaniałą jakością i świeżym podejściem do tradycyjnych tematów. Niezależnie od tego, czy obchodzicie mocno skomercjalizowane i zamerykanizowane święto 14 lutego, przeczytajcie koniecznie tekst o Bogu ducha winnym świętym Walentym, który rozpętał to całe zamieszanie. Ostatecznie, każdy powód jest dobry, by okazywać uczucia bliskim. W długie zimowe wieczory i ciemne poranki w roli narzędzia poprawy nastroju z pewnością sprawdzi się filiżanka kawy lub kubek ulubionej herbaty wypity w towarzystwie najświeższych nieaktualności. Takie „newsy” mogą tylko rozśmieszyć lub zaciekawić, ale z pewnością nie zdenerwują ani nie zaniepokoją.
Zapraszamy!
Łucja Frejlich-Strug
5
Jaeger
-LeCoultre
Jaeger - le coultre
Po serii kilku tekstów poświęconych zegarkom różnych marek, ale utrzymanych w podobnym, trochę militarnym i zdecydowanie klasycznym stylu, uznałem, że staje się to zbyt monotonne. Postanowiłem wprowadzić trochę odmiany, tak, aby zbytnio nie nadwerężać cierpliwości czytelników. Zajrzałem do mojej skrzyni skarbów w poszukiwaniu pomysłu na nowy tekst. I co się okazało? Jeśli chcę pisać o swoich zegarkach, to niewiele da się zmienić. Chyba rację mają moje córki, które kiedyś mówiły mi – „tata, ty masz kilkadziesiąt zegarków, ale wszystkie są takie same”. W tekście z poprzedniego wydania ta potrzeba odmiany zaowocowała przeniesieniem akcentu z zegarka na sam mechanizm –bidynator. Dzisiaj chciałbym przybliżyć zegarek marki, która należy obecnie do kategorii Haute Horologerie (wielkie zegarmistrzostwo). Będzie to jedyny w moim zbiorze zegarek Jaeger-LeCoultre, marki usytuowanej w pobliżu samego szczytu piramidy prestiżu szwajcarskiego zegarmistrzostwa. Mój egzemplarz pochodzi z przełomu lat 30 i 40, gdy manufaktura nie plasowała się jeszcze na obecnym poziomie uznania, ale w swej długiej historii zawsze trzymała najwyższy poziom. Jak zwykle zacznę od porcji danych historycznych, zaświadczających o nieprzeciętnych dokonaniach jej twórców i właścicieli. A twórcą marki był Antoine LeCoultre, który jako trzydziestoletni zegarmistrz w 1833 roku otworzył swój własny warsztat w Le Rentier w dolinie Jury. Był nie tylko zegarmistrzem, ale i genialnym konstruktorem. Zbudował urządzenie do mechanicznej produkcji kół i wałków zębatych, a w 1844 roku millionometr – pierwszy w historii przyrząd do pomiarów precyzyjnych, pracujący z dokładnością do 1/1000 milimetra. Skonstruował też własny system nakręcania zegarka kieszonkowego koronką, bez kluczyka. W 1851 odniósł pierwszy spektakularny sukces, na Wystawie Światowej w Londynie jego kieszonkowy chronograf nakręcany koronką otrzymał złoty medal. LeCoultre zdobywał uznanie, rozwijała się też jego firma. W 1866 stała się manufakturą, która nie korzystała już z zewnętrznych dostawców, cały proces produkcji odbywał się pod jednym dachem. To pozwalało przy udziale świetnie przygotowanym pracownikom doskonalić i kontrolować proces produkcji na wszystkich jego etapach. W efekcie manufaktura produkowała zegarki o niezrównanej jakości i cały czas poszerzającym się asortymencie. Antoine zmarł w 1881 roku, ale przygotował sobie następców. Syn, JacquesDavid LeCoultre, dyrektor firmy, która była już spółką, okazał się być nie tylko doskonałym organizatorem, ale i wizjonerem. Rok 1903 to kolejna ważna data w naszej historii. W tym roku dochodzi do spotkania Jacques-
9
Jaeger - le coultre
Davida z paryskim przedsiębiorcą i pasjonatem zegarków Edmundem Jaegerem. Tak rodzi się nowa marka Jaeger- LeCoultre. Wspólna idea zbudowania najcieńszego możliwego mechanizmu owocuje najbardziej płaskim zegarkiem kieszonkowym w dotychczasowej historii, którego mechanizm miał jedynie 1,38 mm wysokości. To nawet dzisiaj wciąż jest imponujący wynik. Na następne innowacyjne, a nawet rekordowe dokonania nie trzeba było długo czekać. W 1925 powstał biżuteryjny damski zegarek o nazwie Duoplan. Prace nad jego mechanizmem dały efekt w postaci rekordu świata w miniaturyzacji – Calibre 101 miał wymiary 14x4,8x3,4 mm. Zbudowany z 74 części ważył poniżej 1 grama. Wyrazem tęsknoty człowieka za pokonywaniem praw fizyki była następna konstrukcja – Atmos. To swoiste perpetuum mobile, bo rzeczywiście ten stołowy zegar nie wymaga nakręcania. Napęd jego mechanizmu pochodzi z nawet nieznacznych zmian ciśnienia, powodowanych wahnięciami temperatury. Jego twórcą był w 1928 roku inżynier JeanLeon Reutter, pracujący dla Jaeger-LeCoultre. Jako niezrównane dzieło szwajcarskiej myśli zegarmistrzowskiej stał się oficjalnym podarunkiem rządu Szwajcarii dla jej najbardziej znamienitych gości. Już w 1931 roku zrodziła się kolejna legenda naszej marki – Reverso. Jest to data zgłoszenia patentowego na ten zegarek. Rozwiązanie pochodzi od inżyniera Alfreda Chauvot, a pomysł podsunął Cesar de Trey, przyjaciel Jacques`a-Davida LeCoultre. Podczas gry w polo, w czasie podróży po Indiach de Trey był świadkiem sytuacji, gdy jednemu z graczy uderzenie kija roztrzaskało zegarek. Pomyślał,
11
BIDYNATOR – legendarny mechanizm...
że sportowcom przydał by się zegarek, którzy mogliby nosić nawet podczas uprawiania sportu, bez narażania się na jego zniszczenie. Tak powstała konstrukcja, w której dzięki prostemu zatrzaskowi, tarcza z kruchym szkłem odwraca się o 180 stopni, zabezpieczając je przed stłuczeniem. Wyjątkowo starannie zaprojektowano jego prostokątną kopertę o prostych, a jednocześnie wyrafinowanych formach. Reverso to jedna z ikon stylu art deco, z prostymi fazowanymi uszami i trzema charakterystycznymi poziomymi żłobkowaniami od góry i dołu. Tarcza z koncentrycznie ułożonymi indeksami i dwoma lub trzema wskazówkami dopełnia reszty. Ma sportowy, a jednocześnie niesłychanie elegancki wygląd. To prawdziwy ever green, produkowany nieprzerwanie do dzisiaj. Cała rodzina Reverso składa się z kilkudziesięciu modeli i odmian, ale i tak najpopularniejsza jest wersja pierwotna, model z 1931 roku. Kilka współczesnych modeli znacznie urosło, zgodnie z obowiązującą modą, ale oryginał był niewielki, mierzył ok. 22x38 mm. Reverso był i jest do dzisiaj podstawą sukcesu marketingowego Jaegera. Po II Wojnie Światowej wciąż powstawały nowe konstrukcje, może nie tak spektakularne, ale wyposażone w niesłychanie użyteczne funkcje. Modele Mémovox – z alarmem i często dodatkowymi jeszcze funkcjami, szczególnie przyjął się w Stanach Zjednoczonych, gdzie już na początku XX wieku LeCoultre wypracował sobie silną pozycję. Master Control to drugi powojenny model, którego sukces jest niemal porównywalny z Reverso. Obok finalnych zegarków w liczbie kilkudziesięciu modeli, Jaeger osiągnął po wojnie doskonałą pozycję jako producent 13
Jaeger - le coultre
wyrafinowanych mechanizmów surowych, dostarczanych tak znakomitym domom zegarmistrzowskim jak: Audemars Piguet, Vacheron Constantin, a nawet Patek Philippe. Przyszła jednak rewolucja kwarcowa, Jaeger-LeCoultre mimo uznania i znakomitej opinii u odbiorców, także popadł w tarapaty finansowe. Nie uciekł jednak w tanią masową produkcję, konkurencyjną dla Japończyków. Warsztaty i laboratoria z doliny Vallée Joux wciąż pracowały nad nowymi i coraz bardziej wyrafinowanymi komplikacjami. I to było podstawą sukcesu lat ok. 1990 – 2000. Dzięki pozyskaniu nowych inwestorów i dołączeniu do Grupy Richemont, która jej członkom pozwoliła zachować dużą autonomię, Jaeger przetrwał największy w swej historii kryzys. W znacznym stopniu do tego sukcesu przyczynił się Henry-John Belmont, który dołączył do LeCoultre w 1985 roku. Miał za zadanie wypracować nową, skuteczną strategię działania. Z zadania wywiązał się znakomicie. Ilość produkowanych modeli ograniczono do 10. Założono skoncentrowanie się tylko na zegarkach z najwyższej klasy cenowej. Belmont, doskonale wykształcony technicznie, postawił na jeszcze wyższą innowacyjność. Firma zatrudniła nową grupę pracowników, poszukując wyróżniających się absolwentów szkół zegarmistrzowskich wyższych uczelni technicznych. Postawiono na przemyślaną reklamę, odwołującą się do bogatej historii Jaeger-LeCoultre. Efekty przyszły nadspodziewanie szybko, ok. 2000 roku firma awansowała do grona czołowych manufaktur zegarmistrzowskich Szwajcarii. Nie skalana zbyt długim mariażem z kwarcem, doskonali swoje wyrafinowane mechanizmy i jest wręcz rozpieszczana przez światową klientelę. Ponad 180 lat pięknej historii, pionierskich rozwiązań technologicznych i stylistycznych oraz żmudne wspinanie się na szczyty sztuki zegarmistrzowskiej, pozwoliły nadać jej zaszczytny tytuł „Grande Maison”. Jakie miejsce w tej bogatej historii zajmuje mój zegarek? Jak wspomniałem na początku, pochodzi z przełomu lat 30 i 40. Próbując zgłębić historię tego modelu, w źródłach nie znalazłem żadnych precyzyjnych informacji. Jedynie we włoskich katalogach aukcyjnych natrafiłem na dwa analogiczne egzemplarze. Zegarek na szczęście jest w pełni kompletny i oryginalny. Nie był nigdy poddawany jakimkolwiek renowacjom. Co do stanu, to jest on zadziwiająco dobry, poza tarczą, która ma bardzo już wyraźne ślady patyny. Ale we wszystkich starych zegarkach tarcze starzeją się najszybciej. Na relatywnie dobry stan całości duży wpływ miał zapewne materiał, z którego wykonano kopertę. Jest to żółte 14-to karatowe złoto, co potwierdzają punce wybite
na kopercie i uszach. Złote zegarki, jako cenniejsze, były też w większym poszanowaniu. Koperta mierzy zaledwie 31 mm średnicy, jest okrągłym cylindrem o lekko sfazowanej lunecie i mocno wygiętych w dół uszach w kształcie łezki. Mimo niewielkich rozmiarów i subtelnej formy, zegarek jest ciężki, wręcz masywny. Ma bardzo gruby, wciskany dekiel. Niezwykle płaska, talerzykowata koronka, zachowała nawet ostrość ząbkowanego brzegu. Jest oryginalna. Pod wypukłym szkłem oglądamy złotą, dwutonową tarczę. Jaśniejszy pas zewnętrzny jest tłem dla arabskich cyfr godzinowych, wypełnionych obsypującą się niestety masą fluorescencyjną. W wewnętrznym, ciemniejszym okręgu umieszczono logo firmy. Na godzinie szóstej zlokalizowano mały sekundnik z tarczą wyskalowaną cyframi co 10 sekund, zagłębioną nieco w stosunku do tarczy głównej. Wskazówki mają trapezowaty kształt, są szkieletowe, z czarną obwódką i zielonkawym wypełnieniem. Na uwagę zasługuje też pasek z którym niegdyś nabyłem ten zegarek. Jest to skóra jaszczurki, o odcieniu burgunda, pięknie spatynowana. Klamerka musi być oryginalna, jest ze złota, w tym samym odcieniu co zegarek, posiada też identyczne próby. To duża rzadkość, aby przedmiot z taką metryką zachował nie tylko oryginalną koronkę, ale i sprzączkę. 15
BIDYNATOR – legendarny mechanizm...
A co ukrywa wnętrze? Tu kolejna niespodzianka. Nie bez powodu tak szeroko rozpisywałem się nad modelem Reverso. Mój zegarek wyposażony jest w jego mechanizm, produkowany pomiędzy 1932 a 1941 rokiem. Jego wieloboczny kształt umieszczony został w stalowej osłonie, a następnie wstawiony do okrągłej koperty. Taki zabieg w latach 30/40 stosowali wytwórcy dość często, adaptując mechanizmy do kopert o różnych kształtach. Jak wszystkie mechanizmy Jaegera, jest on niezwykle dokładnie wykonany i pięknie zdobiony. Górna płyta starannie przeszlifowana, ma dekorację w formie tzw. „pasków genewskich”. Napisy – logo, oznaczenie kalibru, głęboko wybite, wypełniono złotem. Mechanizm nie ma systemu antywstrząsowego na balansie, ale to norma w tym okresie. Mimo, że prosty w konstrukcji, jest zadziwiająco precyzyjny. Zegarek chodzi nienagannie.
Dla kogo Jaeger-LeCoultre produkował takie zegarki? Stylistyka jednoznacznie wskazuje na wojskowe przeznaczenie. Ale dlaczego złoto? Zapewne był to model dedykowany wyższym oficerom. Mógł też być cywilem, utrzymanym w modnej w tym czasie militarnej stylistyce. Tego nie rozstrzygniemy. Ja cenię go szczególnie, ponieważ od początku moich zainteresowań fascynowała mnie historia firmy, nowatorstwo technicznych rozwiązań i zdolność projektowania ponadczasowych modeli – tu królują Reverso i Master Control. Mój zegarek formą nie nawiązuje do żadnego z nich, ale stylistycznie jest klasykiem. Do Jaegera będę chciał jeszcze wrócić w którymś z kolejnych tekstów. O tych zegarkach można mówić bez końca. Andrzej Frejlich
17
lubelski św.walenty...
Lubelski św. Walenty czyli o konkurencji dla czerwonych serduszek z plastiku
Jeszcze tylko kilka dni i zapanuje prawdziwe szaleństwo. Czerwone mrugające serduszka z plastiku – Made in China, rozanielone pluszowe misie, dające sobie buzi pary gołąbków na okolicznościowych kartkach – tak, zbliża się dzień walentynek. W kioskach, księgarniach, sklepikach osiedlowych, i w hipermarketach – wszędzie będą królowały gadżety służące wyrażaniu naszych uczuć do tej jednej jedynej (jedynego). Kiedy jak kiedy, ale w dniu 14 lutego koniecznie trzeba składać uczuciowe deklaracje. Mus to mus. Robią to najczęściej młodzi, nie tylko dlatego, że najłatwiej ulegają porywom serca – wiadomo, gorące głowy!, ale przede wszystkim dlatego, że w tym wieku składanie deklaracji przychodzi niesłychanie łatwo. Walentynki mają też ważne działanie terapeutyczne, już nie jednego wyleczyły z chorobliwej nieśmiałości. Bo tak stadnie, okazywanie - a przede wszystkim deklarowanie - uczuć przychodzi dużo łatwiej. Wysłanie pulsującej czerwienią kartki z podpisem: Twój na zawsze to pikuś, ale podejście z wymięchanym z powodu nerwów kwiatkiem, to akt nie lada odwagi, prawie bohaterstwo. Pozazdrościć tym, dla których nie stanowi to jakiegokolwiek problemu. Ale co począć w sytuacji, gdy będąc programowymi heterykami, kierowani owczym pędem, naskładamy uczuciowych deklaracji osobnikom tej samej płci?
Dzień Zakochanych świętujemy w Polsce zaledwie od kilkunastu lat. Dobrze, że zwyczaj ten przyszedł do nas, bo uczucia okazywać trzeba, trzeba też je umieć uzewnętrzniać i werbalizować. Zajadli krytycy stawiają Walentynki na równi z Halloween, mówią o „makdonaldyzacji” naszej kultury. Jeśli mają na myśli rozkręconą do absurdu komercję, to trzeba im przyznać rację. Jeśli natomiast chodzi o samą genezę zwyczaju, całkowicie się mylą. Początki dzisiejszych walentynek sięgają starożytnego, pogańskiego jeszcze Rzymu, kiedy to w połowie lutego, wraz z budzeniem się do nowego życia uśpionej zimą natury, obchodzono luperkalia – rzymskie święto płodności. Stąd, wraz z rzymskimi podbojami święto zawędrowało aż na Wyspy Brytyjskie, skąd dużo, dużo później, rozprzestrzeniło się po całym świecie. Wróćmy jednak do Rzymu, bo tu historia znalazła swój dalszy ciąg. W IV wieku chrześcijaństwo stało się w cesarstwie religią pełnoprawną, a wkrótce i panującą. Święta pogańskie stopniowo zastępowano chrześcijańskimi. Luperkalia, mimo że bardzo popularne, spotkał ten sam los. W 496 roku zniósł je papież Gelazy I, zastępując najbliższym w kalendarzu liturgicznym wspomnieniem męczennika Walentego, przypadającym 14 lutego. Nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, na ile ta historia jest autentyczna, ale okazało się, że i męczennik Walenty zakochanym był bardzo bliski. Historia jego żywota mówi, że za panowania cesarza Klaudiusza Gota
kapłan Walenty udzielał potajemnie aktu ślubu parom, które musiały pobierać się potajemnie. Cesarz prowadzący liczne i niepopularne wojny, wydał edykt zakazujący mężczyznom w wieku poborowym zawierania związków małżeńskich. Tak, aby mężczyzn łatwiej oderwać od ich rodzin i narzeczonych. Walenty został jednak zadenuncjonowany. Poddano go torturom, podczas których skonał, następnie ścięto mu głowę. Martyrologium mówi, że było to 14 lutego 269 lub 270 roku. Według tradycji pochowano go przy Via Flaminia, a nad grobem wzniesiono bazylikę. W IX wieku szczątki męczennika przeniesiono do jeszcze bardziej znanej rzymskiej bazyliki św. Praksedy. Historia byłaby zbyt prosta, trzeba ją więc trochę zagmatwać. Pojawił się jeszcze jeden Walenty męczennik, tym razem biskup z nieodległego od Rzymu miasta Terni w Umbrii. Biskupem w tym mieście obrano go w 197 roku. Nawracał miejscowych pogan i pobłogosławił związek małżeński pomiędzy poganinem i chrześcijanką. Za działalność chrystianizacyjną został stracony w Rzymie w 273 roku. Jego grób znajduje się w katedrze w Tarni. Do dziś można oglądać relikwiarz na jego szczątki z napisem „Święty Walenty patron miłości”. I to ten Walenty jest dziś bardzo znany. Ale pojawia się i trzeci święty o tym imieniu, żyjący w V wieku w Recji Walenty, któremu przypisywano moc uzdrawiania chorych na epilepsję. I w tradycji żywotopisarskiej i w ikonografii spotkamy przypadki łączenia i mieszania wszystkich trzech Walentych. Choć motywy miłości i zakochanych pojawiają się w biografiach przynajmniej dwóch z nich, to 21
dzień św. Walentego stał się świętem zakochanych dopiero w średniowieczu. Zadecydował powszechny wtedy kult relikwii i tradycja pielgrzymowania do grobów świętych, celem ich uczczenia. Święto Walentego obrosło charakterystycznymi zwyczajami, np. losowaniem imion chłopców przez dziewczęta i odwrotnie. Wylosowane kartki przypinano do ubrań i noszono przez kilka dni. Obdarowywano się drobnymi przedmiotami z wyobrażonymi na nich sercami, kluczami, lub słowami: „Otwórz moje serce”. Dziewczęta wróżyły sobie też z ptaków. Pierwszy dostrzeżony 14 lutego ptak wskazywał, jakiego męża dostanie dziewczyna, np. rudzik arynarza. Najbujniej zwyczaje te kwitły na Wyspach Brytyjskich i we Francji. Francuzi znani ze swej galanterii w XVI wieku dodali zwyczaj obdarowywania wybranek kwiatami. Wtedy też zaczęto wysyłać czułe liściki, zwane walentynkami. Pojawiły się też na nich symbole i rysunki. W XIX wieku przejawem dobrego gustu była wyszukana poezja miłosna. Stąd już niedaleka droga do gotowych, produkowanych masowo kartek walentynkowych rozsyłanych pocztą. I jakże mogłoby być inaczej – początek tej tradycji był w Ameryce około 1800 roku.
Tradycje walentynkowe w dawnej Polsce nie były zbyt rozpowszechnione, i to wcale nie dlatego, że nie jesteśmy skłonni do okazywania uczuć. My pewnie robiliśmy to po swojemu. Święty Walenty był u nas dobrze znany, miał nawet liczne miejsca kultu. Potem został prawie zupełnie zapomniany, ale na fali walentynkowej mody i ten kult zaczął się odradzać. Na Pomorzu mówią, że Chełmno jest miastem zakochanych, bo tam, w kościele pw. Wniebowzięcia NMP, przynajmniej od XVII wieku czczone są szczątki świętego. Oczywiście Kraków się na to nie godzi, bo to tu na Kleparzu, u św. Floriana wierni modlą się do męczennika przed relikwiarzem w kształcie ręki, pochodzącym z XVII wieku. Można by wymienić jeszcze kilka miejsc, które szczycą się posiadaniem relikwii, ale po co? My Lublinianie wiemy, że to nasz gród jest miastem zakochanych, bo zgodnie z tradycją mieliśmy relikwie św. Walentego aż w dwóch kościołach, u św. Mikołaja na Czwartku i u Bernardynów w kościele Nawrócenia św. Pawła. O relikwii od św. Mikołaja wiemy niewiele, ale w kościele Nawrócenia św. Pawła, dziś parafialnym oglądamy je do dzisiaj. Z obserwacji z ostatnich kilku lat wynika, że i kult tego świętego stopniowo ożywia się ponownie. Św. Walenty ma w kościele 23
lubelski św.walenty...
osobny ołtarz. Tak jak pozostałe ołtarze przyfilarowe, jest on XVIII- wieczny, utrzymany w stylu rokoka, z obrazem przedstawiającym Walentego w najbardziej rozpowszechnionej formule ikonograficznej. Jako kapłana w stroju liturgicznym – ornacie, błogosławiącego chorych, zebranych u jego stóp. Pod mensą ołtarzową w formie sarkofagu zdeponowane są relikwie – liczne kości i czaszka, widoczne przez przeszklone okienka. Trudno wskazać źródło pochodzenia lubelskiej relikwii. Zapewne ojcowie Bernardyni sprowadzili je – tak jak i inne - dla zintensyfikowania kultu w swojej świątyni i przyciągnięcia pielgrzymów, tak licznie odwiedzających miasto. Kult świętego nie mógł konkurować z sanktuarium św. Antoniego. Z racji swego patronatu nad chorymi musiał jednak w przeszłości odbierać cześć znaczącego grona wiernych. To, czy znany był powszechnie jako patron zakochanych i narzeczonych, tego nie wiemy. Paradoksalnie, to współczesna moda i tendencje globalizacyjne przywróciły nam tą świadomość. Może spowodują, że i jego kult na nowo odżyje. Bo dziś chyba wciąż jest to w większym stopniu atrakcja turystyczna dla tych, którzy zwiedzają kościół. Wchodząc do wnętrza nie musimy długo szukać. Jest to pierwszy od wejścia ołtarz, po prawej stronie nawy. Niektórych przyciągnie tu ciekawość, innych wiara i ufność. Każdy ma nieco inne potrzeby. Jeśli w miłości nam nie wyjdzie, to przed ołtarzem św. Walentego możemy pomodlić się o zdrowie – to także jego specjalizacja. W końcu to zdrowie jest najważniejsze. Choć idealnie byłoby być i zdrowym i szczęśliwie zakochanym. Andrzej Frejlich
25
Art Inn. Targi MĹ‚odej Sztuki w Galerii Labirynt.
27
W weekend 17 i 18 stycznia w Galerii Labirynt odbyły się pierwsze lubelskie targi Art Inn. Jest to bardzo ciekawa inicjatywa, która sprawdziła się już w dwu poprzednich edycjach w Warszawie. Art Inn jest próbą połączenia festiwalu i targów młodej sztuki. Pojęcie „młoda” należy rozumieć dosłownie - przy naborze uczestników bierze się pod uwagę również kryterium wieku – w tym wypadku nie więcej niż 35 lat. Artyści zgłaszający chęć zaprezentowania swojej twórczości przechodzą proces kwalifikacji. Spośród kilkuset zgłoszeń do lubelskiej edycji zakwalifikowano ponad pięćdziesięciu artystów z całej Polski, reprezentujących różne dyscypliny artystyczne. Galeria Labirynt to doskonałe miejsce do realizacji takich przedsięwzięć. Na kulturalnej mapie Lublina zajmuje eksponowaną pozycję. Skupia licznych twórców i odbiorców sztuki. Jest centrum wielu spektakularnych przedsięwzięć twórczych i działań kulturalnych o zasięgu daleko wykraczających poza rogatki Koziego Grodu. Labirynt udzielił miejsca i oddał do dyspozycji potencjał swoich pracowników. Głównymi organizatorami, czuwającymi nad całością przedsięwzięcia byli Anna Maria Żurek – animator i manager kultury, pomysłodawczyni Art Inn oraz lubelski projektant, scenograf i malarz Michał Ćwiek. Ideą Art Inn jest wykreowanie nowej, bardziej wielopłaszczyznowej formy prezentacji sztuki współczesnej. Mimo, że jednym z celów jest sprzedaż dzieł, to jednak atmosfera daleko odbiega od propozycji galerii komercyjnych. Artyści prezentują swe prace, rozmawiają z widzami i potencjalnymi nabywcami o swojej twórczości, ale obok mają miejsce inne wydarzenia kulturalne, koncert, video–projekcje. 29
31
Wszystko to dzieje się w bardzo swobodnej, wręcz piknikowej atmosferze, bez artystowskiego zadęcia i napuszonych min. Przyznać trzeba, że to doskonała forma promocji młodych artystów. I co bardzo ważne, z powodu bardzo szerokiej oferty, adresowana do wszystkich odbiorców. I zwolenników awangardy, i bardziej konserwatywnych miłośników sztuki figuratywnej, a nawet tych, którzy chcieliby nabyć jakiś bibelot do swego mieszkania. Spora grupa twórców wystawiała dzieła z kategorii designu. Były piękne ceramiczne lampy, meble i zabawki. Wnętrze Galerii to dwie ogromne hale w klimacie industrialnym, ale na potrzeby tego przedsięwzięcia podzielone ściankami i ekranami. Na nich i pomiędzy nimi porozmieszczano prace. Na podestach lub bezpośrednio na betonowej podłodze porozstawiano rzeźby i meble. A my widzowieuczestnicy mogliśmy krążyć w tym labiryncie sztuki. Kto przyszedł tu w sobotę lub w niedzielę bawił się znakomicie. Najlepiej bawiły się dzieci, slalomując pomiędzy artystami i ich dziełami. Rodziców z pociechami było bardzo wielu i to chyba dobrze wróży sztuce. Wyrosną nowi świadomi odbiorcy, tylko dzisiejsza Młoda Sztuka nie będzie już wtedy taka młoda. W Labiryncie doznania artystyczne były komplementarne, mogliśmy uruchomić wszystkie zmysły. Była też muzyka, a wrażeń smakowych dostarczała nam Kap Kap Cafe. W kąciku wielkiej hali zainstalowali swój barek, serwując doskonałą kawę i różnorodne ciasta.
Bogactwo i różnorodność propozycji nie pozwala umieścić wszystkiego pod jednym wspólnym mianownikiem. Mieliśmy prace indywidualnych artystów, reprezentujące różne gatunki artystyczne i style. Były grupy twórcze i oferta szkół artystycznych. Te ostatnie reprezentowały Zespół Szkół Plastycznych im. C. K. Norwida w Lublinie, którego znakiem firmowym od wielu już lat są snycerka i tkanina artystyczna. Mogliśmy obejrzeć uczniowskie próbki w postaci klasycznych tkanin ściennych i form przestrzennych. W przypadku snycerki były to figuratywne rzeźby z drewna lipowego, jak i przedmioty użytkowe, np. szachy. Drugim „plastykiem” z regionu było
33
Art inn. targi młodej sztuki...
Liceum Plastyczne im. Józefa Chełmońskiego w Nałęczowie. W jego ofercie dominowała sztuka użytkowa, przede wszystkim zabawki i meble. Wśród tych ostatnich prym wiodła wiklina. Niektóre meble z niej wykonane bardziej kwalifikowały się do kategorii form przestrzennych, czy rzeźby, niż meblarstwa. „Lublin Litography” to artyści, którzy sami przedstawiają się jako grupa przyjaciół i pasjonatów druku. Obecność takiej formacji w Lublinie nie dziwi, wszak wizytówką Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS od wielu już lat jest właśnie grafika warsztatowa. Litografia – najbardziej klasyczna technika druku płaskiego, kiedyś traktowana zarówno jako artystyczna i użytkowa, dziś zeszła do roli techniki tylko i wyłącznie artystycznej. Członkowie grupy starają się ją ponownie upowszechnić, i to nie tylko wśród miłośników sztuki. Zaprojektowany przez nich cykl wystaw pod wspólnym tytułem „Z Archiwum… ”służy dzieleniu się twórczymi i warsztatowymi doświadczeniami z innymi artystami. Wybór ich prac na Art Inn był próbką możliwości wypowiedzi w tej technice. Intrygująco brzmiąca nazwa „Dobry wypał” ukrywa duet twórców: Martę Pawlak i Borysa Lewandowskiego. Są ceramikami, warunkowo zaliczyć możemy ich również do twórców lubelskich. Jak sami się deklarują w materiałach na stronie „Labiryntu”, pomysł na lampy z gliny szamotowej „przyszedł późnym latem podczas wieczornego zawieszenia w lubelskim splinie”. Lampy stożkowe, lub kopulaste – biskwitowe czerepy z gliny szamotowej pokrytej szkliwem o nieoczekiwanych wręcz efektach fakturalnych i kolorystycznych, to główny walor artystyczny tych użytkowych przedmiotów. Technika szkliwienia wypalanej ceramiki, przywodzi na myśl szlachetne 35
naczynia japońskie z efektami krwistej lawy, matowych szarości i zieleni, łagodne przejścia kolorystyczne o subtelnym walorowaniu. Lampy zwisają na sznurach z kablami w szlachetnym bawełnianym polocie. Trudno rozstrzygnąć, czy więcej w nich z dzieła sztuki, czy utylitarnego przedmiotu. W kategorii ceramiki mieliśmy jeszcze jedną szczególnie interesującą propozycję – „Agaf Design”. Pod tą nazwą znajdziemy prace Agnieszki Fornalewskiej-Hill. Na jej stoisku wszystkich przyciągały proste kubki z uchem, ceramiczne, ale wiernie imitujące znane sprzed lat metalowe, emaliowane kubki z wytwórni naczyń w Olkuszu. Białe, z lekkimi czarnymi akcentami i uszkodzeniami oraz odpryskami emalii, do złudzenia przypominające sfatygowane półlitrowe kubki z kuchni naszych babć. Obok stały inne, bardziej wyrafinowane naczynia i niewielkie formy przestrzenne ze szlachetnej, monochromatycznej ceramiki. Autorka jest absolwentką London Design School, Saint Martins Collage of Arts and Design w Londynie i kilku innych uznanych uczelni artystycznych. Realizowała różne projekty wnętrz, a od 2006 roku prowadzi własną firmę projektową w Polsce. Ciągoty do form użytkowych zaowocowały w 2013 roku powstaniem studia ceramiki użytkowej „Agaf Design”. Efekty jego pracy oglądaliśmy właśnie na Art Inn.
Spośród grona kilkudziesięciu uczestników przybliżam tylko kilku z nich. To mój - całkowicie subiektywny - wybór. Chciałem zwrócić uwagę na niektórych naszych lokalnych twórców, ale zatrzymać się też przy tych propozycjach, które w szczególny sposób łączą mistrzostwo rzemieślniczej tradycji i świeżość nowoczesnego projektowania. Ci, którzy przyszli do „Labiryntu” na Art Inn mieli okazje wyrobić sobie własne zdanie. Ci, którzy przyjść nie mogli, muszą zadowolić się relacjami innych, albo poczekać na następną okazję. Andrzej Frejlich
37
39
Misa Criolla Ramireza
w kościele pobrygidkowskim
41
W niedzielę 1 lutego 2015 r. o godz. 19, w ramach cyklu „Wieczory Muzyczne w Kościele Pobrygidkowskim” mieliśmy możliwość uczestniczyć w ważnym dla Lublina wydarzeniu muzycznym. Zaprezentowana została Msza Kreolska Ariela Ramireza. To największe arcydzieło współczesnej muzyki latynoamerykańskiej i jedno z największych w światowej wokalistyce religijnej. Misa Criolla nie była jedynym punktem w programie niedzielnego koncertu, choć już tylko to dzieło byłoby w stanie przyciągnąć najbardziej wymagających melomanów. Usłyszeliśmy także „Ave verum Corpus” i „Santa Maria Mater Dei” A. Mozarta, „Capriccioso op. 36” M. Surzyńskiego oraz „Ave Maria”A. Wawiłowa. W koncercie wystąpiły Młodzieżowy Chór Mieszany Carduelis i Chór Stowarzyszenia Miłośników Śpiewu Chóralnego Cum Musica. Obydwa zespoły śpiewacze przyjechały z Poniatowej, miasta, które jest przedziwnym artystycznym fenomenem nie tylko na Lubelszczyźnie, ale i chyba w całej Polsce. Aktywnością muzyczną, zwłaszcza pasją do śpiewu, nikt z Poniatową równać się nie może. W partiach wokalnych usłyszeliśmy także dwa soprany: Dorotę Niezgodę i Agnieszkę Ożgę.
43
Oprawa instrumentalna to: Daria Młyniec – flet Elżbieta Charlińska – organy Zespół gitarowy Centrum Kultury Promocji i Turystyki (CKPiT) w Poniatowej pod kierownictwem Beaty Żywickiej Zespół perkusyjny CKPiT w Poniatowej Kierownikiem artystycznym całego przedsięwzięcia i dyrygentem byłą Pani Dagmara Matysik, która już od ponad dwudziestu lat zajmuje się edukacją muzyczną, a szczególnie chóralistyką. Jest też założycielką i dyrygentem Młodzieżowego Chóru „Carduelis” oraz Chóru „Cum Musica”. Z powyższego zestawienia jasno widać, że czekały nas niesłychanie intensywne doznania artystyczne. Bezsprzecznie ich kulminacją była
tytułowa Misa Criolla Ariela Ramireza. Ten argentyński kompozytor i pianista urodził się w 1921 roku w Santa Fe, a zmarł 18 lutego 2010 roku w Buenos Aires. Był autorem ponad 3000 utworów. Teksty do jego muzyki pisali uznani artyści pióra z Argentyny i innych krajów Ameryki Południowej, m.in. Miguel Brascó i Atahualpa Yupanquim. Najbliżej kompozytor współpracował z Felixem Luną, wielką osobowością życia kulturalnego i politycznego Argentyny. Ramirez prowadził także własny zespół, w którym zasiadał przy fortepianie. Światową sławę przyniosła mu Misa Criolla napisana w 1964 roku. Jej muzyczny kształt ma bezpośredni związek z orzeczeniami II Soboru Watykańskiego i zmianami liturgicznymi,
które były jego konsekwencją. Możliwość odprawiania Mszy Świętej w językach ojczystych, natchnęła Ramireza do stworzenia oprawy muzycznej liturgii, opartej na motywach ludowych Argentyny i innych krajów Ameryki Łacińskiej. Główne części mszy: Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Agnus Dei pobrzmiewają mieszanką rytmów, melodii i tropów muzycznych bezkresnych równin argentyńskiej Pampy, folkoru boliwijskiego i muzyki Andów. W światowych wykonaniach mszy bardzo często biorą udział prawdziwie „surowe” zespoły latynoskie, brzmią flet picolo, fletnia Pana, gitary i typowy dla muzyki łacińskiej zestaw instrumentów perkusyjnych. Wykonywali i wykonują ją tak znakomici śpiewacy, jak: Mercedes Sosa – nazywana Głosem Ameryki Południowej, najmocniej utrwaliły się jej wykonania „Gloria”; Jose Carreras, który nie tylko wykonuje części Mszy Kreolskiej jako solista, ale wielokrotnie bezpośrednio współpracował z samym kompozytorem; Jose Cura – w pamięci melomanów szczególnie mocno zapisało się wykonanie Mszy z jego udziałem w bazylice św. Franciszka w Asyżu w roku 2007. Ostatnie wielkie wykonanie Misa Criolla miało miejsce 12 grudnia 2014 roku w bazylice św. Piotra na Watykanie, podczas liturgii, której przewodniczył Papież Franciszek. Latynoskie korzenie obecnego papieża w istotny sposób przyczyniają się do częstotliwości wykonań „Misy” w trakcie ważnych uroczystości religijnych – zwłaszcza tych, w których uczestniczy Biskup Rzymu. W niedzielny wieczór 1 lutego w Kościele Matki Boskiej Zwycięskiej zebrało się bardzo liczne grono słuchaczy. Sądząc z zachowania, nie tylko zdeklarowanych melomanów. Z moich obserwacji wynika, że z koncertami organizowanymi w kościołach mamy pewien problem. Nie wszyscy chcą uznać, że podczas trwania koncertu należałoby podporządkować się zasadom obowiązującym w salach koncertowych. Czymś naturalnym jest wchodzenie i wychodzenie w trakcie trwania koncertu, bez zachowania oczekiwanej przez innych dyskrecji. Wielokrotnie obserwowałem gesty dezaprobaty, okazywane zwłaszcza przez starsze osoby, które wchodząc do swego kościoła czuły się zaskoczone tym, że trwa tu jakiś koncert. To tylko mało istotna uwaga, którą czynię jedynie dlatego, że stojąc w tylnej części kościoła, niechcący byłem świadkiem nieustających wędrówek. Muzycy zainstalowali się w prezbiterium kościoła, ale pierwsze akordy muzyki popłynęły do nas z tyłu i z góry, z chóru muzycznego. Potężne tony organowe wprowadziły nas w Capriccioso op. 36 Surzyńskiego. Przy manuale usiadła Elżbieta Charlińska, organistka i pedagog z Instytutu Muzykologii 45
KUL. Następny utwór – Ave Maria Wawiłowa, to już była próba możliwości połączonych chórów z Poniatowej. Kogoś, kto dotychczas nie słyszał jego wykonania, zaskoczyć mogło to, że artysta żyjący w połowie XX wieku, w tak umiejętny sposób wykreował nastrój muzyki, którą śmiało można by przenieść trzy stulecia wstecz. Potem zabrzmiał Mozart. To wszystko, co usłyszeliśmy dotychczas, było zaledwie wstępem i przygotowaniem do głównego punktu programu. Świadomie używam określeń wstęp i przygotowanie, ponieważ religijny klimat i liturgiczny kontekst tych utworów i nam słuchaczom pozwolił się należycie dostroić. Wszystkie te utwory, tak mocno osadzone w tradycji kultury chrześcijańskiego Zachodu, bardzo wyraźnie wydobyły też specyfikę Mszy Kreolskiej Ramireza. Układ formalny i treść są dobrem wspólnym Kościoła Katolickiego, ale już tkanka muzyczna bardzo precyzyjnie osadza nas w kontekście geograficznym i kulturowym. Tu króluje muzyka Indian Ameryki Południowej, nawet emocje, które ona ewokuje są nam Europejczykom zupełnie obce. Zastanawiam się, czy nie trafnym byłoby określenie, że mniej jest w niej – tak po naszemu pojmowanego
– skupienia, a więcej pasji. Ramirez, chociaż Argentyńczyk, nie zamknął się w swojej lokalnej kulturze, wykorzystał całe bogactwo muzyczne kontynentu, jak gdyby chciał nam powiedzieć – tak chwali swego Boga cała Ameryka Południowa. Teraz sam zadam sobie pytanie – czy usłyszałem to wszystko w niedzielnym wykonaniu Misa Criolla? Podpowiedź będzie jednoznaczna – nie! Konsekwencją tego stwierdzenia jest następne pytanie – dlaczego? I tu leży problem. Bo przyczyną takiego lekkiego rozczarowania wcale nie musi być, i pewnie nie jest, poziom wykonawstwa artystów lubelskiego koncertu. Przyczyną podstawową jest moje – tego jestem pewien – nastawienie. Na koncert przyszedłem naładowany wielokrotnymi przesłuchaniami wykonań Jose Cury, Carrerasa, Mercedes Sosa. Wielkich chórów, którym towarzyszą latynoskie zespoły wokalno – instrumentalne, np. Los Fronterizos, grające na oryginalnych instrumentach. Dla mnie, podczas niedzielnego koncertu Ramirez zabrzmiał trochę zbyt europejsko. Za mało w nim było latynoskiego ognia i pasji. Były gitary, grzechotki i inne instrumenty perkusyjne, czyli instrumentarium niezbędne do uzyskania stylowego brzmienia. Wypadło jednak zbyt powściągliwie. Soprany brzmiały pięknie, ale również zanadto „europejsko”. Może się czepiam, ale nie jest to recenzja krytyka muzycznego, tylko garść wrażeń i refleksji laika, który od czasu do czasu lubi posłuchać muzyki. Nagrania, nawet te perfekcyjne, nie zastąpią żywej muzyki, jej brzmienia w oryginalnym wnętrzu. Dlatego niedzielny koncert, mimo tych kilku uwag, uważam za bardzo ważny. Uczestniczyliśmy w bardzo ciekawym wydarzeniu muzycznym. Niesłychanie wymagającym dla wykonawców, stanowiącym również duże wyzwanie organizacyjne. Osoba Pani Dagmary Matysik, dyrygenta i kierownika artystycznego różnych przedsięwzięć artystycznych, jest zawsze gwarantem sukcesu. Ci, którzy byli, wyszli naładowani pozytywną energią. Koncert musiał się podobać – został nagrodzony gromkimi brawami. Na bis wysłuchaliśmy chyba najpiękniejszej części mszy – Gloria. Kto nie był, będzie musiał czekać na następną okazję. Być może długo, gdyż Ramireza nie wykonuje się u nas zbyt często. Czekając śledźmy uważnie, jakie propozycje muzyczne mają dla nas muzycy z Poniatowej. Andrzej Frejlich
47
Nie tylko kart ofelki 49
nie tylko kartofelki
Mówi się, że wystarczy zapał, otwartość i chęć do pracy, aby założyć fabrykę zrobić coś wartościowego dla siebie i dla innych. Dobrym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest działalność Ani Wilczewskiej i Przemka Lewickiego. To dwoje młodych ludzi, którzy lubią gotować. Z czasem wzrastała w nich potrzeba pozyskiwania jak najlepszych produktów do realizacji kulinarnych fantazji i w tym właśnie momencie objawiła się ich wyjątkowość. Nie poszli na skróty. Zdobyli listę rolników działających na Lubelszczyźnie, którzy hodują ekologicznie. Nie wystarczyło im zapewnienie, że „jabłuszka, jajeczka ekologiczne”, chcieli certyfikatów. W ten sposób trafili na ludzi, którzy nie tylko produkują ekologicznie, ale także żyją swoją pracą i umieją zarazić innych pasją. Ania i Przemek doszli do wniosku, że skoro kupują warzywa i owoce dla siebie, to dlaczego nie mieliby przywozić ich również dla innych. Tak powstał cartofelek.pl. Raz w tygodniu można zamówić wybrane produkty z aktualnej oferty sklepu, by w czwartek „same”, bez biegania po targach i bazarach oraz bez dźwigania ciężkich siat, zawitały u nas w domu. Aktualnie w ofercie sklepu znajdują się głównie warzywa korzeniowe, ziemniaki, jabłka, ale też na
przykład jarmuż. Poza warzywami i owocami zamówicie też ekologiczne kasze i makarony, przetwory, jajka zerówki oraz wspaniały żytni chleb na zakwasie. Jak na drugą połowę zimy oferta sklepu, choć silnie związana z sezonem, jest dość bogata. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę wiosenno - letnią skrzynkę cartofelka pełną ekologicznych nowalijek, truskawek, malin i… nie będę dalej wymieniać, bo zrobiłam się głodna. Gdy dowiedziałam się o cartofelku i skontaktowałam z Anią i Przemkiem, przede wszystkim interesowało mnie, skąd wziął się pomysł i jak to wszystko działa. Kiedy zaczęłam z nimi rozmawiać i usłyszałam, jak ciekawymi ludźmi są poszczególni producenci, zapragnęłam wybrać się z nimi na cotygodniową wyprawę po warzywa. Ania i Przemek chętnie się zgodzili, dzięki czemu pewnego zimnego i ciemnego poranka zostałam wywieziona w Lubelskie. Po obowiązkowej wizycie w piekarni w Niemcach, najpierw zawitaliśmy do Brzostówki w gminie Serniki, gdzie działa grupa Brzost-eko. Stamtąd 51
pochodzą między innymi cartofelkowe marchewki, ziemniaki, kapusty i czosnek. Następnie udaliśmy się w kierunku Woli Skromowskiej, gdzie znajduje się wielokrotnie nagradzane towarowe gospodarstwo ekologiczne Państwa Urszuli i Piotra Osików. Właściciele oprócz hurtowej produkcji ekologicznych warzyw i owoców znajdują również pasję i czas na tworzenie modelowych poletek oraz inne formy promocji rolnictwa ekologicznego. W gospodarstwie przywitała nas uśmiechnięta i rozmowna Pani Urszula wraz ze swoim wspaniałym jarmużem, kapustą włoską, cebulą i brukselką. Tą ostatnią Pani obiera własnoręcznie, żeby śliczna i gotowa do przyrządzenia trafiła do odbiorców. Takiego podejścia nie znajdziecie (prawie) niegdzie indziej. Piszę „prawie”, ponieważ kolejnym punktem programu była Dąbrówka, gdzie Pan Tomek Grela vel Pan Pieczarka ma swoją ekologiczną pieczarkarnię. Chętnie pokazuje nam fermentującą pryzmę kompostu i piwnicę, w której rosną pieczarki. Akurat trafiliśmy na moment wymiany kompostu, ale nic straconego, bo wkrótce będziecie mogli przeczytać w antidatum osobny artykuł o Panu Tomku i jego grzybach. Z pewnością usłyszycie też jeszcze o Państwu Monice i Ireneuszu Mazurkach, którzy w swoim gospodarstwie
w Woli Czołnowskiej hodują szczęśliwe i wychuchane krowy, z których mleka produkują sery twarogowe i dojrzewające. Oprócz tego pieką dla cartofelka najlepszy chleb, jaki kiedykolwiek jadłam. Ekologiczne żyto potrzebne do jego wyrobu uprawiają sami, a w mąkę przekształca je zaprzyjaźniony młynarz. Na koniec w Sielcach koło Końskowoli Przemek kupuje jeszcze zamówione jajka i możemy wracać do Lublina. Teraz trzeba rozdzielić te wszystkie dobra pomiędzy odbiorców. Zamówienia są dostarczane w estetycznych skrzynkach z heblowanego drewna lub kartonowych pudełkach. Są one rozwożone do klientów z uwzględnieniem ich pory powrotu do domu. Takie indywidualne podejście do odbiorcy bardzo ułatwia i umila kontakt z firmą. Jeżeli zatem chcecie odżywiać siebie i swoją rodzinę, a nie tylko jeść, koniecznie zwróćcie uwagę na działalność Ani i Przemka, bo to inicjatywa w Lublinie unikatowa. Wkrótce nadejdzie wiosna i miło będzie cieszyć się smakiem młodych rzodkiewek, sałaty i szczypiorku bez myśli, że są one nasączone chemią i być może wkrótce zaczniemy świecić w ciemnościach. A w maju pojawią się truskawki… Łucja Frejlich-Strug
53
55
“A my z ziemniaka
robimy prosiaka�
Taki pomysł na wykorzystanie tego nudnego warzywa podsuwała dzieciom Hanna Łochocka – urodzona w Lublinie poetka, autorka wierszy dla najmłodszych. O tym, co można zrobić z kaszy, szpinaku czy dyni możecie się przekonać już wkrótce, jeśli tylko przeczytacie ten tekst. Co widzimy, kiedy słyszymy słowo „garmażerka”? Smutne szare pierogi? Sine placki ziemniaczane? A może tryskające tłuszczem kotlety schabowe? Otóż dzisiaj, można już porzucić te przykre wizje i wywołujące mdłości wyobrażenia. Niedawno bowiem zakończył się dyktat
mielonego i naleśnika z serem. Może nie wszyscy jeszcze zdążyli przekonać się na własny żołądek, że w Lublinie od jakiegoś czasu działa bar, w którym zdefiniowano na nowo pojęcie garmażerki... W zasadzie zdefiniowano na nowo także pojęcie wyżerki... Zresztą, co tu dużo mówić, przed Państwem Wyżerka Garmażerka! Styczeń to, jak gdzieś ostatnio wyczytałem „miesiąc narodowego leczenia kaca”. To czas, kiedy jednym już się nic nie chce, a innym jeszcze się nie zaczęło chcieć. To być może ten moment, kiedy mniej wytrwali już porzucają wzniosłe postanowienie noworoczne, a pozbawieni refleksu dopiero zaczynają sobie uświadamiać, że coś (najlepiej rozwojowego, szlachetnego i górnolotnego) należałoby przedsięwziąć. Część z nas może się rozczarowała – nowy rok, a jakby wszystko po staremu. Wraz z zamianą czwórki na piątkę jakoś nie raczyła pojawić się wróżka, która dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniłaby świat. Tak więc nietrudno dzisiaj na Krakowskim Przedmieściu dostrzec smutne twarze. Z czego tu się cieszyć, powie ktoś – ostatnie wspomnienie Świąt wyblakło, wylądowało na śmietniku wraz z sypiącą się
choinką. Do wiosny natomiast tak daleko, że aż strach odliczać dni. Ci, którym brakuje kolorów, którzy chcieliby nadać swojemu życiu trochę smaku i spróbować czegoś nowego, powinni udać się pod adres Kościuszki 3, gdzie mieści się Wyżerka Garmażerka. To tutaj możecie zjeść rzeczy niby znane, a jednak inne, poznać warzywa i przyprawy, o jakich jeszcze nie słyszeliście, doświadczyć kompozycji smaków, o których nawet nie śniliście. Ekipa antidatum odkryła to miejsce dopiero w styczniu, mimo że działa od początku września! Strasznie tego żałujemy, zwłaszcza, kiedy oglądamy zdjęcia tych wszystkich smakołyków serwowanych przez Wyżerkę przez ostatnie miesiące na facebook-owym profilu baru. A teraz do rzeczy. Słowo garmażerka w nazwie nie jest przypadkowe. Menu odnosi się do klasycznego repertuaru barów mlecznych i innych budżetowych jadłodajni. Nawiązania kończą się na nomenklaturze, no i formie potraw (tzn. krokiet rzeczywiście wygląda jak krokiet, a pieróg jak pieróg). To co ujrzymy za szybą lady chłodniczej, kiedy przestąpimy próg Wyżerki sprawi, że wszystkie kotlety, naleśniki, placki i pierogi, które jedliśmy do tej pory, staną się 59
jedynie niewyraźnym odbiciem tych kotletów, naleśników, placków i pierogów, które z uśmiechem podaje klientom Pani Ela. Ileż tam jest kolorów! Jak apetycznie wyglądają pęczniejące od świeżych warzyw burgery, złociste placuszki, jędrne pierogi. Bogactwo składników jest tak ogromne, że nie sposób ich wymienić. Każda wizyta w tym miejscu to przygoda, bo za każdym razem można odkryć coś nowego. Wiele potraw jest inspirowanych tradycyjną polską kuchnią. Ich wegańskie i wegetariańskie wersje wcale się są gorszymi kopiami pierwowzorów. Nie są jakimś na siłę skleconym zamiennikiem dla tych, którzy mają taką fanaberię, żeby nie jeść mięsa. Potrawy, które znaleźć można w Wyżerce to prawdziwy festiwal kolorów
i smaków. To gloryfikacja wszystkiego tego, co płodzi ziemia i dowód na to, że można (i to zabrzmi banalnie) jeść zdrowo, smacznie i codziennie inaczej, nawet wtedy gdy nie ma się ochoty na mięso (a może właśnie wtedy?). Wyobraźcie sobie nadzienie z kaszy, w którym od czasu do czasu pod naciskiem waszych zębów pęka soczysta pestka granatu. Czyż to nie genialne połączenie tego co swojskie z tym, co egzotyczne? I te wszystkie suszone pomidory, jarmuż i cieniutko pokrojony prażony czosneczek w miejscu cebulki, rozmaite wariacje na temat pierogów i naleśników, domowa wersja pizzy. Te wszystkie wspaniałości działają w taki sposób, że przy okazji kolejnej wizyty zauważycie, że Pani Ela nie pyta Was już o wielkość talerza, ale z uśmiechem sięga po największy.
Nasuwa się refleksja, że pojawienie
grubaśny placek z dużą ilością żółtego
się Wyżerki Garmażerki w miejscu,
sera i nieodzownym keczupem)
gdzie niegdyś znajdowała się tzw.
ma znaczenie symboliczne. Oto
„pizzeria”, (tzn. miejsce, w którym
kończy się pewna epoka. Zaczyna
usiłowano nam wmówić, że pizza to
triumfować
kuchnia
odkrywcza 61
a my z ziemniaka...
i niebanalna. Taka, która sięga do tradycji w sposób dwojaki – twórczo zmieniając znane i lubiane motywy i sięgając do produktów, które niegdyś były popularne, a z jakiegoś powodu zostały zapomniane. I co najważniejsze, nie jest to kuchnia, w której tylko najbardziej nawiedzony waganin odnajdzie przyjemność z jedzenia. Nic bardziej mylnego. Wyżerka Garmażerka to miejsce, gdzie każdy z nas może się poczuć jak Charlie w fabryce czekolady, jak Muminek w Dolinie Muminków, jak King Kong na Manhattanie, jak dzieci z Bullerbyn... w Bullerbyn. A tym z nas, którzy z jakiegoś powodu w Nowy Rok postanowili zmienić swoje żywieniowe nawyki bardzo ułatwi zadanie. Łucja Frejlich-Strug, Artur Strug
63
65
Burak okiełznany
67
W tym miesiącu wzięliśmy na warsztat kolejne typowo zimowe warzywo. Można je gotować, przyrządzać na parze lub smażyć, jednak bezsprzecznie najlepsze jest pieczone. Chodzi oczywiście o buraka. To warzywo o szerokich horyzontach, nie wciskajmy go więc w ciasne ramy barszczu wigilijnego. Po pierwsze, jest bardzo efektowny, jego niepowtarzalny kolor urozmaici każdą potrawę. Po drugie, w zależności od sposobu przygotowania może mieć wiele twarzy. Podsmażony na maśle świetnie komponuje się z tradycyjnymi polskimi daniami. Ugotowany i zmiksowany w towarzystwie mleka kokosowego oraz orientalnych przypraw nabiera dalekowschodniego charakteru. Jak już wspomniałam, w moim przekonaniu najsmaczniejszy jest pieczony, najlepiej pokrojony w kostkę i serwowany w sałatkach. Niektórzy krzywiąc się mówią, że burak jest mdły i ziemisty w smaku. Rzeczywiście taki będzie jeżeli nie podkreślimy jego walorów odpowiednią kompozycją dodatków, które nieco zniwelują charakterystyczną ziemną nutę smakową. Do najbardziej popularnych należy czosnek i cytryna. To one sprawiają, że słodkawy smak buraka staje się bardziej lekki i świeży. Marynowanie jest bodaj najbardziej 69
burak okiełznany..
rozpowszechnionym sposobem na dodanie burakom charakteru, a jeśli połączymy to warzywo z chrzanem to po prostu rozkwitnie. Myślę, że każdy może znaleźć ulubiony sposób na buraki, jeżeli tylko zechce nieco się rozejrzeć po swojej spiżarni. Dlaczego warto podjąć ten trud? Buraki zawierają wiele cennych substancji odżywczych. Na czele plasują się potas i kwas foliowy, zaraz za nimi rzadkie i cenne cez oraz rubid. Regularne spożywanie odpowiedniej ilości buraków pomaga w obniżaniu ciśnienia, walce z anemią oraz odkwaszaniu organizmu. Co ciekawe, buraki poprzez pozytywny wpływ na produkcję hemoglobiny znacząco zwiększają wytrzymałość u sportowców. Syrop z buraków ponoć działa cuda w leczeniu kaszlu. Aby najefektywniej wykorzystać potencjał buraków, dobrze jest kilka razy w tygodniu pić świeżo wyciśnięty z nich sok. Jego walory smakowe znacząco podnosi dodatek jabłek i pomarańczy. Jeżeli jednak chcemy poddać buraki obróbce cieplnej, najlepiej jest gotować je lub piec w skórce. Tak przygotowane po pierwsze tracą mniej wartości odżywczych, a po drugie są łatwiejsze w obieraniu niż surowe. Mam nadzieję, że przytoczyłam wystarczająco dużo argumentów, aby przekonać Was do wzmożonej konsumpcji buraków, zwłaszcza w trudnym okresie przednówka. A może wcale nie musiałam Was namawiać? W każdym razie, najlepiej zaraz wybierzcie się do warzywniaka po kilka jędrnych buraków i słodkie miękkie gruszki. Jeśli macie ochotę na małe oszustwo i coś zielonego, tak jak ja udajcie się też do marketu po rukolę. Sałatka, którą chcę Wam dzisiaj zaproponować bardzo przypadła nam do gustu. Jest kombinacją kilku przepisów z dużą dozą naszej własnej inwencji. Połączenie buraków i gruszek samo w sobie jest genialne. Jeżeli dodamy do niego jeszcze ożywczą rukolę i orzechowo – czosnkowy sos o konsystencji pesto, powstaje prawdziwy majstersztyk. Taką sałatkę możecie skonsumować na podwieczorek lub kolację, jako dodatek do obiadu lub zabrać ze sobą do pracy lub szkoły w plastikowym pojemniku lub, co staje się coraz bardziej popularne, w słoiku.
71
73
Sałatka z buraków, gruszki i Rukli z orzechowym sosem • • • • • • •
4 średnie buraki, najlepiej podłużne 1 duża dojrzała gruszka rukola 7 ząbków czosnku 3 garście łuskanych orzechów włoskich duży chlust oliwy z oliwek 2-3 łyżki octu balsamicznego
Buraki myję, osuszam i owinięte w folię aluminiową piekę przez około godzinę w 180-200°C. Zazwyczaj robię to przy okazji pieczenia innych potraw, aby nie rozgrzewać piekarnika dla samych buraków. W takich sytuacjach doskonale spisuje się też prodiż, którego niestety już nie mam, a czasem za nim tęsknię. Sześć ząbków czosnku podsmażam leciutko na oliwie i studzę. W kubku blendera umieszczam namoczone uprzednio orzechy, jeden świeży ząbek czosnku oraz te podsmażone wraz z oliwą. Dodaję trochę wody, ocet balsamiczny, sól i pieprz. Miksuję na kremowe, rzadkie pesto. W razie potrzeby dolewam wody i oliwy lub dosalam. W misce mieszam obrane i pokrojone w kostkę buraki z częścią sosu. Następnie dodaję do nich pokrojoną gruszkę, rukolę i resztę sosu. Wszystko dokładnie mieszam i podaję. Łucja Frejlich-Strug
75
(n i e) a k t u a l n o ś c i
Lutowe nieaktualności zacznijmy może od artykułu, który opisując zjawisko krótkotrwałe i z perspektywy czasu mało ważne, zawiadamia nas o wydarzeniu bardzo ważnym w dziejach Lublina – wprowadzeniu do ruchu autobusów miejskich. W Głosie Lubelskim z 21 stycznia 1925 roku, tuż pod tytułem
„Exodus dorożkarzy” czytamy: „Komunikacja w naszym mieście, przez wprowadzenie autobusów została, co łacno stwierdzić należy, ulepszona”. Mocno antysemicko nastawiona redakcja Głosu znalazła jednak jakieś „ale”: „Żałować tylko należy, że dane przedsiębiorstwo nie jest własnością firm chrześcijańskich lecz że prowadzą je żydzi białostoccy”. Następnie dowiadujemy się, że „obrót jednomiesięczny spółki autobusowej wynosił około 20 tysięcy złotych”, która to kwota miała amortyzować koszt zakupu „wozów samochodowych”. Dopiero po podaniu kwoty podatku uiszczanego na rzecz miasta przez przedsiębiorstwo oraz obruszeniu się na niską stawkę, autor artykułu przechodzi do jego meritum. „Od chwili wprowadzenia ruchu autobusowego dorożkarze stracili trzy czwarte klientów i jak się dowiadujemy brak zarobków zmusi pewną liczbę właścicieli jedno jak i dwukonek do opuszczenia naszego grodu”. Nasuwa się pytanie, co poczną ze sobą „dryndziarze” tak niecnie ograbieni przez postęp technologiczny. Dowiadujemy się, że „celem exodusu mają być miasta kresowe w tej liczbie Równe i Łuck”. Autor podaje, że liczba dorożkarzy zmuszonych do „przeniesienia się na inne bieżnie” dochodzi do czterdziestu. Dalej redaktor nie omieszkał zaznaczyć, że „wszyscy oni to Polacy, żydzi bowiem i ze względu na system wożenia i poparcie ludności żydowskiej jako tako wegetują”. Zjawisko to tłumaczy się solidarnością narodową, bowiem „żaden 77
NIEAKTUALNOŚCI
Żyd (…), gdy mu wypadnie skorzystać z dorożki nie wsiądzie do wehikułu goja, a katolik natomiast nie stara się przestrzegać komu powierza losy przewożenia swego korpusu z miejsca na miejsce i często sadowi się w dorożce mniejszościowej, odbierając w ten sposób zarobek rodakowi”. Na koniec Redaktor podpisujący się szumnie „Lux”, zapytuje społeczeństwo polskie, czy nie powinno bardziej dbać o swoje interesy. Oderwijmy się na chwilę od trudnych tematów społecznych na rzecz rozrywki. 22 stycznia na łamach Głosu pojawia się afisz doskonale już naszym czytelnikom znanego przybytku” Wielki Kino-Teatr Colosseum Dziś! Dziś! MIŁOŚĆ PODLOTKA Dramat salonowo-sensacyjny W 6-ciu aktach W rolach słynny Norman Kerry, Anna Nilson Sala dobrze ogrzana Muzyka pod batutą prof. Stembrowicza Kilka stron dalej pojawia się notatka ciekawa i egzotyczna dla dzisiejszego czytelnika raczej ze względu na przedmiot informacji niż jej treść. Tytuł „Przewóz gołębi pocztowych z zagranicy” od razu przykuł moją uwagę. Notatka jest nudna i dotyczy pozwoleń wydawanych przez Ministerstwo Skarbu, jednak przyznam, że fakt istnienia instytucji gołębia pocztowego u schyłku pierwszego ćwierćwiecza XX wieku nieco mnie zaskoczył. Do tej pory, choć „miesiącami o tym nie myślałam”, pokutowała we mnie naiwna wizja średniowiecznej królewny (a jakże) wysyłającej gołębiem pocztowym list do ukochanego. Wróćmy jeszcze na chwilę do problemów ekonomiczno-społecznych, z którymi mieszkańcy Lublina zmagali się na początku 1925 roku, by potem móc przejść do elementów humorystycznych nie tylko z kroniki kryminalnej. W artykule pod tytułem „Ukrócenie lichwiarskich zakusów”, czytamy, że „przez dłuższy okres czasu rzeźnicy lubelscy i wędliniarze, w obawie surowych kar ściśle zastosowywali się do wyznaczanego przez magistracką komisję cennika.” Naturalną koleją rzeczy, po jakimś czasie „uległość ta oprzykszyła się im widocznie, albowiem znów niektórzy z nich pobierać poczęli ceny znacznie od wytycznych wyższe”. Na szczęście „w kombinacje te wczas wdała się miejscowa policja, która sporządziła szereg protokołów za lichwę
mięsną”. Drżyjcie rzeźnicy i wędliniarze! Dalej następuje lista wymienionych z imienia i nazwiska ukaranych przedsiębiorców. Dowiadujemy się, że „lichwą mięsną” zhańbili się właściciele jatek przy ul. Bychawskiej, Foksal, Ruskiej, a nawet Krakowskim Przedmieściu. W gazetach codziennych z pierwszej połowy XX wieku co prawda próżno szukać takiej ilości reklam różnego rodzaju leków, jak w dzisiejszych mediach, jednak w wydaniach zimowych miesięcy zdarzają się reklamy środków na ból gardła. Znalazłam dość osobliwy z dzisiejszego punktu widzenia wierszowany anons: Kaszel i chrypkę Pozbędziesz bez trudu, Tylko cukierki Es. Em. Dokażą tego cudu Do nabycia w aptekach, drogerjach i składach. Gdzie nie ma – wysyła St. Michałowski Poznań, Wrosiecka 4.
79
NIEAKTUALNOŚCI
Pozostańmy przy temacie zdrowia, okazuje się, że sytuacja w lecznictwie okresu międzywojennego wcale nie była lepsza od dzisiejszej, a nawet jeśli było lepiej, też wciąż wychodziły na jaw coraz to nowe afery. W gazecie z 24 stycznia, pod tytułem „Nie mdlej w Kasie Chorych”, czytamy: „Jużeśmy trochę ustali w wyciąganiu na światło dzienne różnych kwiatków kaso chorobowych, sądziliśmy, że jakoś może to się poprawi, ale niestety dzień w dzień dowiadujemy się o różnych nieformalnościach”. Dalej autor zapewnia, że informować będzie swoich czytelników o „tych, które dybią na zdrowie ubezpieczonego” nie bacząc na to, „czy to komu miłem, czy mu to dogadza i czy za nim ktoś instancjonuje”. Dalej autor przechodzi do wydarzenia „ilustrującego pogotowie w Kasie Chorych”. „Onegdaj” do ambulatorium chirurgicznego przy Krakowskim przedmieściu zgłosił się z „chorą ręką”
niejaki Józef Wypych, „uczeń majstra rzeźnickiego Szelaka”. Po założeniu okatrunku, „która to czynność zwykle jest bolesną, wyszedł Wypych na korytarz” i z bólu oraz osłabienia zemdlał. Ta chwila słabości miała dla niego poważne konsekwencje. „Zaalarmowane wypadkiem sanitariuszki pośpieszyły z pomocą i zaczęły twarz omdlałego zlewać jakimś rozczynem amoniakowym czy też karbolowym. Omdlały ocknął się, ale twarz miał całą oparzoną, oko zakrwawione a w nosie popękały mu naczynka krwionośne. Wszedłszy do Kasy Chorych z twarzą zdrową, wyszedł z silnym i dość dotkliwym oparzeniem. Pośpiech sanitariuszek naprawdę samarytański”. Na koniec autor zwraca się do swoich czytelników z ironiczną radą, aby „na przyszłość nie mdleli w instytucji ubezpieczeniowej a wynajdywali sobie odpowiedniejsze miejsce”. 30 stycznia na afiszach miejskich zagościła kolejna ciekawa sztuka: Teatr Miejski PREMIERA! NOWOŚĆ! Wywczasy Donżuana Komedja w 3ech akt. Wroczyńskiego Z kroniki kryminalnej w tym wydaniu zaoferuję Państwu kolejny niezwykły przedmiot kradzieży. W artykule pod tytułem „Kradzież bielizny” czytamy: „W dniu onegdajszym do mieszkania Jochwata Korszenblata przy ulicy Ruskiej 32 podczas nieobecności domowników zakradli się nieznani sprawcy, którzy po splądrowaniu gruntownem całego mieszkania, skradli różną bieliznę wartości ogólnej 100 złotych.” Autor nie wyjaśnia, czy była to bielizna osobista mieszkańców, czy też może Pan Korszenblat handlował tego rodzaju asortymentem, dowiadujemy się natomiast, że „policja wszczęła energiczne dochodzenie celem ujawnienia sprawców kradzieży”. Łucja Frejlich-Strug
81
reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39
zareklamuj
siÄ™ w magazynie
i na portalu