Antidatum wyd 12 2015

Page 1

WYDANIE DWUNASTE 2015 | WWW.ANTIDATUM.COM SAMOZWAŃCZY AMBASADOR | ŚWIEŻE JAJA I KAPUSTA Z BECZKI | W MAŁEJ LUBELSKIEJ DRUKA-

RENCE OGIEŃ SIĘ KRZEWIŁ I ROZJARZAŁ | MIŁOŚNICY Z SOLNEJ | O WIGILII. ODA DO BURAKA | (Z)BIEG

Lublin niespiesznie

LUBELSKI | (NIE)AKTUALNOŚCI |


WYDANIE DWUNASTE 2015 I WWW.ANTIDATUM.COM

REDAkCJA: łuCJA FREJLICH-STRuG, ANDRZEJ FREJLICH FOTOGRAFIE: łuCJA FREJLICH-STRuG, ANDRZEJ FREJLICH SkłAD I GRAFIkA: LARIAT™ STuDIO GRAFICZNE, WWW.LARIAT.PL uL. LIPOWA 4 A, LuBLIN, TEL. 516 979 240

MAGAZyN BEZPłATNy PORTALu ANTIDATuM.COM, SPRZEDAż CAłOśCI LuB FRAGMENTÓW JEST

NIEDOZWOLONA I STANOWI NARuSZENIE PRZEPISÓW PRAWA I GROZI ODPOWIEDZIALNOśCIĄ PRAWNĄ. WSZELkIE PRAWA ZASTRZEżONE DLA ICH WłAśCICIELI. WykORZySTANIE MATERIAłÓW Z NINIEJSZEJ PuBLIkACJI MOżLIWE JEST WyłĄCZNIE ZA ZGODĄ REDAkCJI Z POWOłANIEM SIę NA ŹRÓDłO TREśCI. © 2014 ANTIDATuM


Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

REDAkCJA

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

łuCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3



Życzymy wszystkim Wam, naszym Czytelnikom, abyście razem z rodzinami i przyjaciółmi spędzili niespieszne i przepełnione radością Święta.

Życzymy Wam mnóstwa wspaniałych, przygotowanych z miłością i troską potraw, trafionych prezentów udanych partyjek w scrabble, lub pokera.

Pamiętajmy, że Święta są d la nas, a nie my d la nich i nie dajmy się skłócić, wykończyć nadmiernymi przygotowaniami oraz zakupami ani poszarpać i tak już nadwątlonych nerwów. Dziękujemy, że jesteście z nami!

Redakcja Antidatum

5



Samozwańczy ambasador 7


SAMOZWAńCZy AMBASADOR

G

dy oglądam reklamy najnowszych zegarków, mam pewien problem z koncentracją. Trudno mi się zdecydować, czy pa-

trzeć na zegarek – którego i tak najczęściej jest zbyt mało, czy na modelki, gwiazdy filmowe, herosów sportu, którzy wybijają się na plan pierwszy. Firmy zegarmistrzowskie z równą starannością donoszą o wypuszczeniu na rynek nowego modelu, jak i wyborze nowego ambasadora marki. któż taki pokazuje się z zegarkiem określonej marki na ręku i uczestniczy w ważniejszych firmowych eventach? kilka pierwszych lepszych przykładów z brzegu. Omega: Cindy Crowford, George Clooney; Jaeger – LeCoultre: Diane kruger; Hublot: usain Bolt; Audemars Piguet: Leo Messi, Michale Schumacher, Nova Djokovic; Breitling: Jon Travolta, Dawid Beckham; Tag Heuer: Steve McQueen, Cristiano Ronaldo, Maria Sharapova, Cameron Diaz. Mógłbym wymieniać bez końca. Sami sławni, piękni, utalentowani, bogaci. Ani jednego przeciętnego kowalskiego,


czy jakiegoś anonimowego pana Smitha. Gdy w ostatnich miesiącach Jean-Claude Biver – ten czarodziej szwajcarskiej branży zegarmistrzowskiej – podjął się odświeżenia marki Tag Heuer, nakreślił plan jej rozwoju na najbliższe lata. Jednym z pierwszych jego posunięć było zaproszenie do współpracy Cary Delevigne. Czyżby ta piękna i bardzo młoda dama była specem od zegarków? Nie! Jest natomiast jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób na świecie. To modelka, do której w mijającym roku należał świat modelingu i branży reklamowej. I to Biverowi wystarcza. On chce trafić z zegarkami Heuera do pokolenia 20-latków. I Cara mu w tym pomoże. Nie musi się nawet znać na zegarku. Wystarczy, że jej śliczną buzię rozpoznają niemal wszyscy. Wiele dziewczyn, które chciałyby być

9


SAMOZWAńCZy AMBASADOR

jak ona zacznie od najprostszego posunięcia – wyda parę tysięcy euro na Heuera. Czy pomysły Jean-Claude Bivera zadziałają? Tego możemy być pewni. Jego osoba gwarantuje sukces. Znacząco przyczynił się do sukcesu firmy Audemars Piguet. Z małego niszowego Blancpaina uczynił topową markę. Dźwignął z zapaści Hublota. Dlatego, sądzić należy, że Cara Delevigne w jego misternej układance związanej z Tag Heuerem musi grać niepoślednią rolę.

T

ak sobie pomyślałem – ja też chcę być ambasadorem jakiejś zegarkowej marki. Może nie jestem tak piękny jak Cindy czy

Cara, ani tak boski jak Ronaldo, tak dojrzale przystojny jak Clooney. Ale chyba mam jakieś atuty? Sądzę, że przy odpowiednim budżecie nawet mnie dałoby się wywindować na szczyty popularności i rozpoznawalności. Tylko kto mnie zatrudni? Chętnych nie widzę więc postanowiłem zostać ambasadorem samozwańczym. W związku z powyższym mam pewien komfort, sam wybieram markę, którą będę promował. Właśnie się zdecydowałem- będzie to Zenith. Ci, którzy czytali moje dotychczasowe teksty zegarkowe, wiedzą dlaczego. Prezentowałem kilka posiadanych egzemplarzy, rozpisywałem się nad jej historią, filozofią, osiągnięciami technicznymi. Jest jeszcze jeden powód. W tym roku firma świętuje 150-lecie istnienia, a to kawał historii szwajcarskiego zegarmistrzostwa. W 1865 roku młody, bo zaledwie 22-letni Georges Favre-Jacot uczynił rewolucyjny krok w dotychczasowej produkcji zegarków, zestandaryzował produkcję części mechanizmów, tak aby bazowe komponenty mo-


gły być stosowane w różnych kalibrach. W Le Locle, jednym z największych centrów zegarmistrzostwa, wzniósł manufakturę, w której jako jeden z pierwszych cały proces produkcji zegarka umieścił pod jednym dachem. Tu powstawały jednostkowe części, montowano i regulowano mechanizm oraz zamykano go w kopercie. To dawało możliwość kontroli produkcji na każdym jej etapie. Taka organizacja i zainteresowanie konstrukcją precyzyjnych mechanizmów doprowadziły do spektakularnych osiągnięć w dziedzinie chronometrii. Od początków XX wieku Zenith zaczął zdobywać najwyższe nagrody i wyróżnienia na wystawach światowych i konkursach ogłaszanych przez światowe obserwatoria astronomiczne. W dotychczasowej historii firma uzyskała ponad 300 patentów na swe rozwiązania techniczne. Zaledwie kilka lat po zorganizowaniu produkcji Georgie

11


SAMOZWAńCZy AMBASADOR

Favre-Jacot rozpoczął cykl biznesowych podróży do niemal wszystkich zakątków ówczesnego cywilizowanego świata. To zaowocowało wkrótce jedną z pierwszych i już precyzyjnie działających sieci dystrybucyjnych w przemyśle zegarmistrzowskim. Obok zegarków uniwersalnych Zenit wyspecjalizował się w produkcji modeli specjalnych: chronometry morskie, zegary i zegarki do nawigacji lotniczej – cywilnej i wojskowej, urządzenia do pomiarów sportowych. Największym sukcesem konstrukcyjnym był mechanizm El Primero, zaprezentowany 10 stycznia 1969 roku. Automat chronografu, wyposażony w koło kolumnowe, działający z częstotliwością 36,000 półwahnięć na godzinę. Była to w tym czasie największa szybkość oscylacji, co skutkowało pracą z dokładnością do 1/10 sekundy. Wtedy był to niezrównany rekord w konwencjonalnych zegarkach naręcznych. Osiągnięcia Zenitha moglibyśmy wymieniać i opisywać na kolejnych kilku stronach tekstu. W związku z jubileuszowymi obchodami są one przypominane w licznych publikacjach i na oficjalnej stronie marki. Dla zegarkowych maniaków najważniejsze jest to, że firma wypuściła kilka rocznicowych edycji zegarków, nawiązujących do sztandarowych modeli. Całkowicie retro wygląda Pilot Type 20 GMT. Zegarek lotnika z lat 30-tych i II Wojny światowej, z bardzo dobrze czytelną grafiką tarczy, z koronką w formie potężnej cebulki, możliwej do obsługi nawet w grubych, lotniczych rękawicach. Pięknie wygląda rocznicowy model El Primero Chronomaster 1969. Grafika tarczy utrzymana w klimacie lat 60-tych, duże, tłoczkowe przyciski obsługujące funkcje chronografu. Ale mamy tu


13


SAMOZWAńCZy AMBASADOR

też wyraźne nawiązanie do stylistyki współczesnych Zenithów. Dodatkowe liczniki przesunięto pomiędzy godziny 3 i 6. Pomiędzy 9 – 11 powstało miejsce na okno w tarczy, przez które możemy podziwiać część pracującego mechanizmu. To jeden z najbardziej charakterystycznych motywów współczesnych modeli z serii El Primero. Najlepsze zostawiam na koniec. Hołdem złożonym założycielowi marki i gwiazdą rocznicowej edycji jest model o bardzo długiej nazwie: Zenith Academy Georges Favre –Jacot. Połączenie bardzo odległej tradycji i zaawansowanej współczesnej techniki. W dużej – 45 mm, ale klasycznej kopercie zamknięto mechanizm z regulatorem w formie ślimaka i łańcucha. To rozwiązanie stosowane było powszechnie już ponad 200 lat temu, potem zarzucono je całkowicie w zegarkach osobistych, zastępując balansem. Pozostało w chronometrach, stacjonarnych, np. morskich zegarach nawigacyjnych. System ślimaka i łańcucha oglądamy w podwójnym oknie pomiędzy 9 i 3 godz. Osie beczki i ślimaka łożyskowane są w dwóch wygiętych mostach. Nie wdając się w szczegóły warto powiedzieć, że w mechanizmie o średnicy 37 mm i wysokości 5,9 mm pracuje łańcuch o długości 18 cm, składający się z 575 części. Duże okno pozwalające śledzić pracę jest tak dominującym elementem tarczy, że pozostałe jej składniki należało sprowadzić do niezbędnego minimum. Między godz. 7 i 8 mamy tarczę sekundnika, a pomiędzy 4 i 6 wskaźnik rezerwy naciągu. Retro wskazówki z granatową błyszczącą oksydą kontrastują z kremową, lekko szorstką tarczą. Całość


dopełniają kreskowe, proste indeksy. W okręgu tarczy sekundnika pojawia się złota pięcioramienna gwiazdka logo i nazwa ZENITH. Zegarek jest limitowany do 150 sztuk – to dla uczczenia 150-lat istnienia marki. Promocję modelu zsynchronizowano z uroczystościami rocznicowymi. Pokazywano go i sprzedawano w najbardziej spektakularnych salonach Zenitha, np.londyńskim Harrodsie. Cena ustalona została na 82,000 funtów, ale wszystkich zainteresowanych nie uda się zaspokoić. Jednak to już nie nasze zmartwienie.

P

rzyznacie Państwo sami – spektakularna marka, szacowny jubileusz. I chyba już nikogo nie dziwi, że mianowałem się ambasa-

dorem Zenitha. Rok świętowania wkrótce się skończy, mam nadzieję, że zegarki z gwiazdką będą powstawać przynajmniej nastepne 150 lat. A ja każdego ranka, zakładając na rękę któregoś z moich Zenicików będę czuł się jak George Clooney czy Steve McQueen, bo chyba nie Cameron Diaz. W końcu jestem przecież tym ambasadorem. Andrzej Frejlich

15



ĹšwieĹźe jaja i kapusta z beczki

17


świeże jaja i kapusta z beczki

Z

akupy! U jednych to słowo wywołuje uśmiech na twarzy, wprawia w stan podniecenia, u innych odwrotnie - ataki paniki, albo

biernej rezygnacji. Ci ostatni to realiści. Zakupy to czynność przykra, ale za cholerę nie da się jej uniknąć, podobnie jak okresowych wizyt u dentysty. Co innego zakupy codzienne. To rutyna. Masło, mleko, chleb, coś do niego. Wszystko do kosza, marsz wzdłuż półek do-

brze znaną trasą w osiedlowym sklepiku, bez specjalnego namysłu, potem do kasy i po bólu. Ale kilka razy w roku, a zwłaszcza przed świętami, nawet zakupy spożywcze stają się wyzwaniem. Nie tylko ze względu na ilość kupowanych produktów – wciąż świąteczność podkreślamy nadprodukcją wszelkiego jadła, ale i na ich rodzaj. Wielu z nas kulinarną odświętność chciałoby podkreślić produktami innymi niż te codzienne. Udajemy się więc na wszelkiego typu targowiska, gdzie – przynajmniej tak nam się wydaje – dostanie-


my wszystko świeżutkie, naturalne, nie przetworzone, prosto od producenta. Takimi miejscami są tradycyjne targowiska i w ostatnich latach coraz bardziej popularne kiermasze przedświąteczne. Moda na ekologię wykreowała ponownie ten rodzaj handlu, który kiedyś był najbardziej popularną formą zakupów. Po produkty pierwszej potrzeby szło się na targowisko. W sklepach kupowało się przede wszystkim to, co niedostępne na lokalnym

19


świeże jaja i kapusta z beczki

rynku, a zwłaszcza tzw. towary kolonialne. Targowiska były więc nieodłącznym elementem skupisk ludzkich. Często to właśnie wokół nich organizowało się osadnictwo. W średniowiecznym, a także nowożytnym mieście był najbardziej reprezentacyjnym jego centrum, ale i głównym miejscem handlu. Place targowe tworzyły koloryt miejsca, choć także generowały różnego typu problemy: sanitarne, obyczajowe, komunikacyjne i wiele innych. Dbałość o ład przestrzenny, podnoszenie standardu życia, prowadziły czasem do nieuchronnego ich rugowania, albo przynajmniej wyrzucania z centrów na peryferie, lub wręcz poza granice miast. Któż nie pamięta długotrwałej wojny władz Warszawy z handlowcami spod Pałacu Kultury. We wszystkich wiadomościach telewizyjnych i radiowych o tym mówili. A Lublin? Również miał i ma takie miejsca. Wiele z nich zmieniło się znacznie, utraciło swój koloryt. Zwolennicy postępu po-


wiedzieliby – ucywilizowało się. Dzisiaj amator mleka prosto od krowy i innych wiejskich specjałów musi się trochę wysilić, aby je dostać. Choć wbrew pozorom, łatwiej to zrobić w okolicach centrum, niż w którejś z lubelskich sypialni. Przedwojenny i powojenny Lublin takich miejsc targowych miał wiele. Najbardziej popularny był plac targowy położony na terenie dawnych ogrodów szpitala Św. Ducha, tuż za magistratem. A więc na terenie do dzisiaj wolnego placu pomiędzy obecną ulicą Lubartowską (wtedy Nową) i Świętoduską. Po dawnej jego infrastrukturze zachował się jeszcze niski długi budynek z rytmem arkad w fasadzie widocznej od ulicy Świętoduskiej. To dawne jatki, w których lubelskie gospodynie i służące zaopatrywały się w świeże mięso. Cały ten targ nastawiony był na handel 21


świeże jaja i kapusta z beczki

produktami wiejskimi. Tu rzeczywiście producent spotykał się z odbiorcą. Drugie takie miejsce zlokalizowane było nieco niżej, za żelaznym mostem na Cechówce. Duży plac w okolicach ulicy Lubartowskiej i Szerokiej – zwany targiem żydowskim, posiadał prawdziwą halę targową, zbudowaną w początkach XX wieku, w której mieściło się ponad czterdzieści sklepów i magazynowe zaplecze w piwnicach. Tuż przed wojną władze municypalne podjęły budowę

miejskiej hali targowej przy Lubartowskiej. W sumie było tu ponad sto sklepów i stoisk. Starsi mieszkańcy Lublina pamiętają tą halę zw. „Koziołek”. Po wojnie zmieniła swą funkcję na sportowo – rozrywkową. Ale idea handlu w tym miejscu nie zaginęła. Tuż obok mamy funkcjonujący kilka dziesięcioleci targ przy dworcu autobusowym i położone nieco dalej targowisko przy Ruskiej. To ostatnie zachowało najwięcej z kolorytu typowego targowiska produktami żywnościowymi. Są zadaszone stragany z piętrzącymi się koloro-


wymi stosami owoców i warzyw. Wśród nich są i autentyczni wytwórcy i pośrednicy, którzy żyją tylko z handlu. Sprzedaje się mąkę, wszelkiego rodzaju kasze i przyprawy. Jest kilku stałych sprzedawców wszelkiego rodzaju staroci. Najbardziej ruchliwą grupę tworzą pokątni sprzedawcy papierosów, którzy konfidencjonalnym tonem oferują swój towar. Wzdłuż ulicy, czasami wręcz na chodniku rozsiedli się detaliści. Wystawiają najczęściej mleko prosto od krowy w plastikowych butelkach po wodzie mineralnej i napojach gazowanych. W rozchylonych torbach prezentują się niezbyt apetycznie blade, patroszone wiejskie kury. Podobno - bo już sam tego nie pamiętam - ugotowany na nich rosół smakuje jak ten przedwojenny. I zapewne po jego powierzchni pływają żółte tłuste oka wielkości talerzy. Stoją starsze panie z wiankami czosnku, pęczkami natki

23


świeże jaja i kapusta z beczki

pietruszki. Niesłychanie chodliwym towarem są wiejskie jaja. Niektórzy z producentów muszą hodować kury rekordzistki, bo zwożą ich całe kosze. Moje największe zaufanie wzbudzają detaliści. Są to najczęściej starsze panie z odrobiną towaru. Kilkanaście jajek, fasola w torebce po cukrze, śmietana we wtórnie wykorzystanym plastikowym pojemniku, kilka pęczków pietruszki i szczypiorku. Albo to nadwyżki z przydomowego ogródka i podwórka, albo produkty, z których same rezygnują, aby podreperować domowy budżet. Najbardziej lubię ten targ wiosną. Wtedy królują tu sadzonki kwiatów i warzyw. Wtedy też ruch tu największy. Dopiero, gdy zacząłem tu przychodzić kilka lat temu, uświadomiłem sobie, że można hodować przynajmniej kilka gatunków pomidorów i papryki, że łatwo znaleźć przynajmniej pięć rodzajów bazylii. Sprzedawcy to prawdziwi specjaliści, nie tylko opiszą, jakiej pielęgnacji wymaga zakupiona sadzonka, ale i jaką wielkość i smak będą miały owoce za kilka miesięcy. Wśród klientów dominują działkowcy – ci dokładnie wiedzą, czego potrzebują, ale z rozmów wywnioskować można, że pojawiają się i tacy, którzy podejmują dopiero pierwsze próby. Ponad niewielkim placem góruje Wzgórze Czwartkowskie z kościołem św. Mikołaja. To jedno z najstarszych centrów osadniczych Lublina i w okresie przedlokacyjnym prężny ośrodek handlowy. W zamknięciu perspektywy ulicy widzimy wieżę cerkwi, obecnie katedry prawosławnej. Tak więc, jest to miejsce nawarstwiania się historii, która zderza się z najbardziej elementarnymi potrzebami dnia współczesnego. Tym bardziej, że kilkadziesiąt lat temu był to obszar dzielnicy żydowskiej, której ludność żyła głównie z wytwórczości i handlu.


Może w gorączce przedświątecznych zakupów trafią tu także ci, który wolą zaopatrywać się w wielkich centrach handlowych, gdzie niemal wszystkie produkty znajdziemy pod jednym dachem. Jeżeli nie potrzebujemy, albo nie mamy zaufania do towarów, których jakość, albo przynajmniej sposób sprzedaży, odbiegają od wyśrubowanych norm sanitarnych, to przyjdźmy przynajmniej popatrzeć. Nie tylko zapachy, ale i dźwięki są tu zupełnie inne. Dominuje gwar rozmów, a nie rozwrzeszczana muzyka świątecznych „kawałków”, których jedynym celem jest wprowadzenie nas w nastrój bezrefleksyjnego kupowania. W planach władz miasta jest uporządkowanie tej dzielnicy, nadanie jej bardziej „światowego” charakteru. Możemy być pewni, że w tych planach nie znajdzie się miejsce dla targu przy Ruskiej. Może stwierdzenie, że to jedne z ostatnich świąt, na które na tym targu możemy zaopatrzyć się w wiejską kurę, serek odciskany w bawełnianym woreczku, czy jaja od kur z wolnego wybiegu, brzmi zbyt katastroficznie. Pewne jest, że takie zmiany nastąpią. Jeżeli nie mamy ochoty próbować produktów tu sprzedawanych, posmakujmy chociaż atmosfery tego miejsca. Andrzej Frejlich

25


W małej lubelskiej drukarence ogień się krzewił i rozjarzał


W

ersy, które posłużyły mi za tytuł pochodzą z poema-

tu Józefa łobodowskiego uczta zadżumionych. Spory jego fragment poświęcony jest lubelskim drukarzom i pewnej drukarni, w której także on sam drukował swoje utwory. Była to drukarnia „Popularna”, działająca od 1932 roku przy ul. żmigród 1. Dziś, skręcając z królewskiej w ulicę żmigród, spadającą stromo w dół, widzimy niepozorną, wciąż jeszcze zaniedbaną kamienicę. Jedynie położone tuż za rogiem drzwi opatrzone szyldami komunikują, że to wejście do Domu Słów i Izby Drukarstwa. To jedna z ciekawszych instytucji kultury w naszym mieście. Dom Słów jest częścią Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, łączy w sobie kilka funkcji: jest muzeum, galerią sztuki współczesnej, ośrodkiem

27


w małej lubelskiej drukarence ogień się krzewił i rozjarzał

edukacji artystycznej i historycznej. Jest też miejscem, w którym najmłodsi i ci nieco starsi mogą spędzić czas interesująco i pożytecznie. Realizowane są tu liczne projekty, adresowane do wyrobionego, świadomego swych oczekiwań odbiorcy, jak i działania o charakterze społecznym, ukierunkowane na najbliższe otoczenie – mieszkańców okolicy, dzieci z sąsiednich podwórek. Ideą nadrzędną programu jest rola i znaczenie słowa, zarówno mówionego, jak i drukowanego, w życiu człowieka. Wchodzimy do wnętrza utrzymanego w dość surowym, industrialnym klimacie. Dominuje surowa cegła odartych z tynków ścian, na których odczytać można


skomplikowaną historię budynku, nawarstwiające

się

przebudowy

i przeróbki. Podłogi i sufity to surowy beton z uwidocznionymi stalowymi belkami konstrukcyjnymi. Poziomy podłóg nieustannie się zmieniają, to opadają, to znów piętrzą w górę. Jakby budynek dostosowywał się do opadającego poziomu gruntu, na którym został zbudowany. Pomieszczenia rozwijają się amfiladowo, kluczą meandrami. To wszystko nie stwarza jednak wrażenia chaosu, braku dyscypliny w organizacji funkcji poszczególnych pomieszczeń. Wręcz przeciwnie, wchodząc do środka od razu mamy przyjemne odczucia - przestrzeń, choć surowa, emanuje przyjaznym klimatem i ciepłem, aż chce się kluczyć i myszkować po licznych zakątkach. Wszędzie znajdujemy eksponaty związane ze słowem: drukowanym i mówionym. Na podłogach i ścianach umieszczono niezliczone cytaty, naniesione różnymi duktami 29


w małej lubelskiej drukarence ogień się krzewił i rozjarzał

druku. Ci, którzy znają style typografii, z łatwością rozróżnią teksty przedwojenne od tych pochodzących z czasów PRL-u. Ekspozycja bardzo dobitnie uświadamia nam, jaką siłę ma słowo, i to mówione i drukowane. Jedno przyjście tutaj to za mało, nawet bardzo uważne prześledzenie ekspozycji nie wystarcza. Tu trzeba bywać, najlepiej uczestnicząc w proponowanych nam aktywnościach.

A

le idźmy dalej! Schody ukrywające się za załomem muru prowadzą nas w dół, na poziom piwnic. Tu chciałbym się zatrzymać

na dłużej, bo mnie samego właśnie te piwnice fascynują najbardziej. Tutaj możemy prześledzić cały proces powstawania druku, od produkcji papieru aż po gotowy plakat, afisz, czy starannie oprawioną książkę. Przestrzeń tego żywego muzeum dzieli się na trzy pracownie:


31


w małej lubelskiej drukarence ogień się krzewił i rozjarzał

D

rukarnia i zecernia to cały park maszynowy i narzędzia potrzebne do składania oraz druku tekstów. Spora ich część

to właśnie wyposażenie dawnej drukarni „Popularna”. Niektóre z maszyn są tak duże i ciężkie, że nawet na czas remontu nie usunięto ich z dawnego miejsca. Zecernia to tysiące ołowianych czcionek zamkniętych w szafach zecerskich, uporządkowanych według krojów i wielkości pisma. Znajdziemy tu też różne ozdobniki i ornamenty drukarskie. W drukarni zgromadzono maszyny drukarskie służące do odbijania tekstów w różnym formacie. Są tu i ręczne i mechaniczne prasy drukarskie. Niektóre mają już sto lat z okładem i wciąż są używane. To królestwo Pana Roberta Sawy. On składa i drukuje afisze, plakaty, ulotki i foldery, a także inne bardziej wyrafinowane prace typograficzne. Prowadzi też warsztaty, które przybliżają proces powstawania druku. Dalsza część to jurysdykcja dwóch Pań:


P

apiernię prowadzi Sylwia Woźniak. Tu pęki suszonych roślin, makulatura, nikomu niepotrzebne bawełniane szmaty, a nawet

skórki od bananów zamieniają się w arkusze papieru. Ten bywa różny, od grubych mięsistych kart o wyraźnej, regularnej faktu-

rze, po delikatne i przezroczyste jak mgiełka bibułki. Pani Sylwia wyczarowuje je z pozornie trywialnego materiału, podczas pracy ubrana w gumowy fartuch i kalosze. Produkcja papieru wymaga użycia dużej ilości wody. Obok odpornych na jej działanie stołów, mamy sita do czerpania papieru, stare prasy, które odciskają z niego nadmiar wody. Proces jego wytwarzania jest długotrwały i żmudny. Wymaga olbrzymiej wiedzy o naturze roślin, które są głównym surowcem i niesłychanej precyzji w odmierzaniu porcji celulozowej pulpy, tak aby potem papierowa karta miała odpowiednią grubość i inne oczekiwane parametry. Pani Sylwia prowadzi tutaj też warsztaty czerpania papieru. Takie zajęcia szczególnie fascynują dzieci, bo obok konkretnych efektów jest przy tym świetna zabawa. No i oczywiście leje się dużo wody. W pracowni można spróbować różnych technik, m.in. japońskiej. 33


W MAłEJ LuBELSkIEJ DRukARENCE OGIEń SIę kRZEWIł I ROZJARZAł

S

koro mamy już papier wytworzony przez Sylwię i zadrukowany przez Roberta, stos luźnych kart wędruje do introligatorni. Tu

rządzi Pani Alicja Magiera, a grube warstwy zadrukowanych kart zamieniają się w książki, których karty zszywane są różnymi technikami. Niektóre z nich praktykowane są już od dziesiątków stuleci. Aby blok zszytych kart stał się książką, wymaga jeszcze należytej oprawy.


To także domena introligatora. Oprawy mogą mieć różne wykończenie, od szarego grubego kartonu, po pięknie wyprawioną, pachnącą skórę z głęboko przetłoczonymi napisami i złotymi ornamentami. Wyposażenie introligatorni to również spory kawałek lubelskiego drukarstwa i rozsianych po mieście dawnych pracowni introligatorskich. I w tej pracowni prowadzone są zajęcia warsztatowe.

35


w małej lubelskiej drukarence ogień się krzewił i rozjarzał

Początkowo zagubieni i przytłoczeni mnogością maszyn i narzędzi zgromadzonych w Izbie Drukarskiej, powoli zaczynamy rozumieć cały skomplikowany proces powstawania druku. Nasi przewodnicy: Sylwia, Alicja i Robert cierpliwie wprowadzają nas w jego tajniki. Ale to dopiero początek, ta profesja ma wiele tajemnic. Gdy weźmiemy do ręki świeżo oprawioną książkę, usłyszymy trzask otwierających się kart, poczujemy pod palcami fakturę papieru i dukt odciśniętych w nim liter, rozumiemy, czym jest sztuka książki. Potem już żadna współczesna książka, drukowana na offsecie, czy techniką cyfrową, nie będzie nam już dostarczać większych emocji.


Litery śpią cichutko w kaszcie, lecz zaraz czarodziejski sztylet każe im wstać, gdy skroń pochylę, kiedy w szeregu je policzę, aż zaczną krzepnąć w szpalty tęgie. I już są siłą, już zaprzęgiem, szparko niosącym mój wehikuł. … Andrzej Frejlich

37


MIŁOŚNICY Z SOLNEJ


39


Miłośnicy z solnej

S

ezon

przedświąteczny

w pełni. Nie wiemy, czy to

nowe zjawisko, czy też twór-

P

onieważ redakcja antidatum (a przynajmniej jej

część) czuje się trochę anty-

cy reklam dopiero od niedawna

, a właściwie anti-, to także

przestali bawić się w subtelności

w ten grudniowy czas po-

i wyrafinowane techniki wywie-

zwoliliśmy sobie na pewną

rania wpływu na ludzi. W każ-

dozę

dym razie, gdy dziesiątki razy

śmy miejsc cichych i spokoj-

dziennie słyszy się z radio lub

nych, tych nieobwieszonych

telewizji faceta, który wrzesz-

ledowymi gwiazdkami i fiku-

czy wniebogłosy „kuuuupuuuj”,

śnymi choineczkami, ludzi, któ-

to trudno oprzeć się wrażeniu,

rzy nie wdzięczą się irytująco

że ktoś chce z nas zrobić idio-

z bilbordów i rzeczy, które nie

tę, albo przynajmniej pomóc

atakują z internetowych prze-

nam tego idiotę w sobie odkryć. Zagęszczenie kolorowych lampek, bilbordów, promocyjnych akcji, sklepowych „doradzaczy” i hostess częstujących rozmaitym badziewiem urosło w ciągu ostatnich kilku tygodni do granic absurdu. Nakazy kupowania, korzystania z okazji i robienia prezentów za złotówkę atakują nas zewsząd.

przekory.

Poszukiwali-


41


MIłOśNICy Z SOLNEJ

glądarek. Chcieliśmy dać się przyciągnąć nie temu, co hałaśliwe i narzucające się, lecz przeciwnie – temu, co na uboczu, nieoświetlone i niepozorne. Tak przynajmniej sobie to wyobrażaliśmy.

A

teraz do rzeczy. Stali czytelnicy pamiętają pewnie, że w jednym z wydań naszego magazynu pisaliśmy o pizzy, któ-

ra broni się sama. Jeśli jesteście ciekawi, jaka pizza wciąż budzi zachwyt pomimo braku większych starań ze strony jej twórców, zajrzyjcie do numeru trzeciego z 2014 roku. Strategię marketingową polegającą na zupełnym braku reklamy, jak się okazało, stosuje obecnie w Lublinie także inna pizzeria. I ten właśnie plackowy przybytek postanowiliśmy odwiedzić w grudniowe popołudnie zamiast kupować prezenty, mielić mak lub polować na karpia w promocyjnej cenie. żeby było już całkiem czupurnie i niszowo,


to przyznamy się, że o miejscu wiedzieliśmy od początku jego istnienia, jednak z pewnych powodów przez pół roku zwlekaliśmy z wizytą. Dlaczego? Bo w czerwcu trochę się o nowej pizzerii pisało i podobno trudno było o wolne miejsca. W swojej krnąbrności postanowiliśmy nie pisać o restauracji, o której piszą inni. Teraz z kolei, kiedy o pizzy niewielu z nas myśli, a już na pewno nie pisze, wkraczamy my ze swoją recenzją. Przewrotnie, prawda?

A

manti di Pizza, bo o tej restauracji mowa, mieści się na ul. Solnej 4. Lokal jest niepozorny z zewnątrz, a był podobno jesz-

cze bardziej, zanim właściciel zdecydował się na zainstalowanie podświetlanego kasetonu. Wnętrze również jest niepozorne, można powiedzieć zwyczajne. Odnosi się wrażenie, że na jego urządzenie zabrakło pomysłu. Oświetlone jasnym światłem pomiesz-

43


Miłośnicy z solnej

czenie ozdabia kilka obrazów. W środku jest niewiele miejsca i niewiele stolików. Pod drzwiami opisanymi jako „Gabinet Szefa” oczekuje jedna kelnerka. Pod ścianą ustawiono zwykłą lodówkę (taką białą, podobną do tych, które większość z nas ma w domach). Na niej stoją butelki z napojami, które znajdziemy w menu oraz oliwy do pizzy. Cuda zaczynają się dziać, kiedy z „Gabinetu Szefa” dobiega dźwięk dzwoneczka i wychodzi stamtąd okrągły placek. Wtedy to zwyczajne i może trochę nieciekawe miejsce zamienia się w krainę marzeń, przynajmniej tych kulinarnych.

M

iłośników Pizzy ocenialiśmy na podstawie trzech

kompozycji. Zamówiliśmy, Balsamicę, Carcioffi i Casienę. Dwie ostatnie w wersji pół na pół, za którą w Amanti di Pizza trzeba parę złotych dopłacić. Pizza


„wychodzi” z pieca co 10 minut. Czas oczekiwania się kumuluje, więc biada tym, którzy przyjdą ostatni. My akurat zjawiliśmy się tuż po otwarciu. Ciasto na Solnej różni się od tego z innych czołowych lubelskich pizzerii. Jest rzecz jasna cienkie, ale również nie za twarde i niezbyt miękkie. Przyjemnie natomiast chrupie i ma te cudowne bąble na brzegach. Ciasto jest również bardzo delikatne. Żeby uzmysłowić to czytelnikom, dość wspomnieć, że ustępuje pod niewielkim naciskiem zwykłego noża. Naszym zdaniem takie ciasto stanowi doskonałą bazę pod kompozycję składników. Zwłaszcza, kiedy te są interesujące i dobrej jakości. Tak możemy ocenić dodatki, których mieliśmy przyjemność zasmakować w Amanti di Pizza. Po pierwsze primo, karczochy. Uwielbiamy je i dlatego pizza Carcioffi była dla nas pozycją obowiązkową. Karczochy od Miłośników świetnie komponowały się z gorgonzolą, która wcale nie zdominowała całości. A przecież mogła. Kompozycja prosta, lecz wyrazista

45


Miłośnicy z solnej

i można by rzec temperament-

rukola. Ocet świetnie dopełnia

na, zwłaszcza z ostrą oliwą. Za

smak sera, natomiast pomidor-

opis tej ostatniej niech posłużą

ki i rukola uzupełniają zestaw

zdjęcia, które najlepiej oddają jej

o element świeżości, zielono-

konsystencję, barwę i nasyce-

ści i soczystości. Zimą przecież

nie składnikami. W naszej opinii

tak bardzo nam tego brakuje.

jest fantastyczna. W kompozycji o nazwie Casiena spodobało nam się połączenie świeżego oraz przetworzonego szpinaku

A

manti di Pizza to kolejny argument za tym, że dobra

pizza broni się sama i nie po-

i oczywiście obecność bakła-

trzebuje reklamy. Wydaje nam

żanów. Kontrowersje budził na

się, że wniosek z poczynionych

początku ser kozi, który jak po-

na Solnej obserwacji może być

wszechnie wiadomo, ma dość

bardziej uniwersalny. To, co war-

specyficzny smak. Ten jednak

tościowe, tworzone z prawdziwą

okazał się dość łagodny i na-

pasją zostanie uznane. Brawa

wet przez sceptycznie nastawio-

dla Pana Szefa z Amanti. Za by-

ną część jury został przyjęty z

cie autentycznym w tym co robi.

aprobatą. Pizza Balsamica za-

Szkoda, że nie udało się poroz-

wdzięcza swoją nazwę octowi

mawiać, jednak mamy nadzieję,

balsamicznemu, którego kro-

że nie był to nasz ostatni raz na

pelki dodają kompozycji inte-

Solnej. Wszak my również uwa-

resującego smaku. Na całość

żamy siebie za miłośników pizzy.

składa się oczywiście baza z margerity, a do tego ser pleśniowy, pomidorki cherry oraz

Artur Strug, Łucja Frejlich-Strug


47


Miłośnicy z solnej


. a i l i g i W

a k a r u b o d a d O

49


o wigilii, oda do buraka

Z wielkiej kuchni gospodyni śle delicję za delicją, sutą ucztę pilnie czyni uważając na tradycją. Teraz wisi, ot, na włosku Cnej jejmości słuszna sława więc jest szczupak po żydowsku prym jegomość temu dawa! Zasię potem lin w śmietanie I karp tłusty w sosie szarym Jedz – nie pytajmości panie, a zapijaj Węgrem starym…


T

ak o wigilijnej uczcie pisał żyjący w latach 1867 – 1931 Artur Oppman o pseudonimie „Or-Ot”. To była prawdziwa, postna

jedynie z nazwy, szlachecka uczta. Dziś prawdopodobnie nikt nie zdecydował by się na taką rybną orgię. Nadal jednak ryby, grzyby i warzywa są postawą większości wigilijnych kolacji. Niegdyś w bogatych domach tradycyjne 12 potraw brano zupełnie na serio, dziś najczęściej liczy się każdy rodzaj śledzia i różnie nadziane pierożki, aby do tej symbolicznej liczby dobić, a i tak po skończonej wieczerzy część rodziny musi zażyć raphacholin. Nie wiem, czy możliwości współczesnych spadły, czy dawniej spożywano poszczególne potrawy w dużo mniejszych ilościach. Pewne jest natomiast, że na każdym wigilijnym stole musiał znaleźć się barszcz.

Z

upa ta pierwotnie przyrządzana była z dziko rosnącej rośliny zwanej właśnie barszczem, ale i znany nam barszcz z buraków

ma wielowiekową tradycję. Wigilijny musiał być klarowny, niczym nie-

zabielany i przygotowany na bazie kwasu z buraków. Podawano go samodzielnie, z uszkami bądź jajkiem. Podanie dobrego barszczu stawiała sobie za punkt honoru każda gospodyni. Barszcz powinien mieć intensywny kolor (w tym celu przed podaniem przelewano go przez umieszczone na sicie utarte surowe buraki) oraz słodko – kwaśny smak. Buraki i bulion same w sobie są słodkie, a kwaskowatą nutę uzyskiwano poprzez dodatek soku z wiśni, porzeczek, nigdy octu.

51


o wigilii, oda do buraka

P

rzygotujmy zatem idealny barszcz na ten (naszym zdaniem) najbardziej magiczny wieczór w roku. Potrzebujemy:

• kilku jędrnych buraków • kilku ząbków czosnku • listków laurowych • ziela angielskiego • ziarnistego pieprzu • soli morskiej bądź himalajskiej • wody źródlanej lub przegotowanej • porcji rosołu z tego przepisu


Z

aczynamy około pięciu dni przed godziną zero. W zależności od tego, jak dużą mamy rodzinę, wypełniamy litrowy bądź większy

słoik obranymi i pokrojonymi burakami. Ważne, aby wszystkie skład-

niki były dobrej jakości. Do słoja dodajemy kilka ząbków czosnku, kilkanaście lub więcej ziarenek pieprzu, kilka ziaren ziela angielskiego i parę listków laurowych. Można dodać również kawałek korzenia chrzanu. Całość zalewamy wodą źródlaną lub wystudzoną przegotowaną, posoloną dobrą solą w proporcji: jedna łyżka na litr wody. Słój szczelnie zakręcamy bądź przykrywamy talerzykiem i dociążamy. To ważne, bo fermentacja mlekowa jest procesem beztlenowym, a przy dopływie powietrza łatwiej tworzy się niechciana pleśń.

D

zień przed wigilią gotujemy rosół warzywny, najlepiej taki, jak w naszym przepisie z grudnia zeszłego roku. Można dodać

do niego kilka suszonych śliwek, więcej grzybów i jedno jabłko, aby nadać mu bardziej sezonowy charakter. Gotowy rosół łączymy z kwasem z buraków w proporcji 3 do 1 i przez pół godziny podgrzewamy na granicy wrzenia, jednak nie dopuszczając do zagotowania. Przegotowany barszcz traci aromat, kolor i wartości odżywcze. W razie potrzeby gotową zupę dosmaczamy solą, sokiem z cytryny i dosypujemy suszony majeranek. Przed ostatecznym podgrzaniem do garnka można zetrzeć na drobnych oczkach ząbek czosnku, co dodatkowo pogłębia smak gotowego barszczu.

Łucja Frejlich-Strug

53


(z)bieg lubelski

(z)bieg lubelski


C

zy wiecie, czym są miti

nie, chociaż przyznam, że ta

italiani? Kojarzy Wam się

rzecz sprawiła mi wiele rado-

z mitami? I słusznie! Każdy

ści. Mowa będzie o marce

z nas kojarzy przynajmniej kil-

włoskich rowerów, może mniej

ku włoskich artystów, trochę

znanej niż

zabytków i z pewnością parę

Bianchi, ale jakże interesującej.

marek samochodów rodem z Italii. Któż nie słyszał o Koloseum, Leonardzie da Vinci czy Casanovie? Jak wielu

i prestiżowej niż

F

irma ALAN, bo jej chciałbym dzisiaj poświęcić kilka

słów, została założona w 1972

z nas podróżowało Fiatem,

roku przez inżyniera Lodovico

a marzyło o Ferrari, Lambor-

Falconiego. Próbował on za-

ghini, a może Maserati? Zupeł-

stępować tradycyjne stalowe

nym przypadkiem niedawno

ramy rowerowe konstrukcjami

miałem okazję dotknąć jednej

ze stopów aluminium. Materiał

z

legend.

ten był już wcześniej wykorzy-

Pomyślicie: „Aha, Zbieg do-

stywany do produkcji części ro-

robił się Ferrari”. Niezupeł-

werowych, ale nikt przed Falco-

takich

włoskich

55


(z)bieg lubelski

nim nie wpadł na to, że można

rurek z aluminium pojawiła się

z niego budować lekkie ramy.

idea wykorzystania materiału,

Od pomysłu do rozpoczęcia

który był jeszcze lżejszy – włó-

produkcji minął tylko rok. Nie

kien węglowych. Po pomyślnie

będę wdawał się w szczegóły

zakończonych testach tak zwa-

konstrukcyjne ram marki ALAN.

nego „karbonu” w Japonii, rur-

Zainteresowanych odsyłam na

ki z włókien węglowych zosta-

stronę internetową firmy (www.

ły zaprezentowane na targach

alanbike.it/storia). Jak wiele in-

w Paryżu w 1977 roku. Pomysł

nowacji, także ramy z lekkiego

rozwinęła firma ALAN czy-

stopu były początkowo kryty-

niąc tym samym kolejny krok

kowane. Obawiano się przede

w kierunku obniżenia wagi rowe-

wszystkim tego, że będą mniej

ru. Od 1973 roku na bicyklach

trwałe od swych stalowych

z

poprzedniczek. Wkrótce jed-

li się amatorzy i zawodow-

nak aluminium ze względu na

cy z teamów reprezentują-

swoją niewielką wagę i wysoką

cych różne kraje europejskie.

funkcjonalność stało się mate-

Były one popularne również

riałem powszechnie używanym

w Polsce. Dzisiaj jest to marka

w produkcji rowerowych ram.

nad Wisłą raczej zapomniana.

N

rurami

ALAN-a

ściga-

ALAN ma swoich dystrybuto-

a aluminium nie kończy

rów w niektórych krajach Stare-

się jednak historia techno-

go Kontynentu, m. in. w Niem-

logicznego rozwoju ram rowe-

czech, Francji czy Hiszpanii.

rowych. Niedługo po debiucie

Rowery tej firmy można kupić


w Japonii i Stanach Zjednoczonych. U nas na aukcjach inter-

N

a koniec jeszcze warto wyjaśnić, skąd wzię-

netowych pojawiają się czasem

ła

jakieś perełki z logo ALAN-a.

znacie, że nie jest ona zbyt

C

się

nazwa

firmy.

Przy-

efektowana. Może jednak bu-

harakterystycznymi ele-

dzić

mentami

rowero-

Lodovico Falconi nazwę firmy

wych produkowanych przez

stworzył z pierwszych imion

firmę Lodovico Falconiego są

swoich dzieci: Alberto i Anna-

kolorowe paski i rozpoznawalne

maria. Tak powstał ALAN, jed-

liternictwo. Od tego ostatniego

na z włoskich legend kolarstwa.

ram

w nowszych modelach już się odchodzi. Pozostały natomiast

wzruszenie,

ponieważ

Wasz (z)bieg

niebiesko-czerwono-czarno-żółto-zielone paski, które otaczają rurki w kilku miejscach. Jest to chyba najbardziej rzucający się w oczy podpis ALAN-a.

57


(nie) aktualności G

rudniowe nieaktualności zacznijmy z pompą – od doniesień ze świata, a dokładniej z Paryża. W wydaniu Głosu z 4 grudnia

1925 roku, pod ilustracją ukazującą eleganckiego człowieka siedzącego w ciasnym pomieszczeniu, czytamy co następuje: „Ofiara manji rekordów. W Paryżu niejaki Wolly zobowiązał się nie jeść i nie spać przez pełnych 28 dni. W tym celu zamknięto go do klatki szklanej. W 11 ym dniu tej dobrowolnej tortury Wolly dostał napadu szaleństwa, rozbił klatkę i strasznie pokaleczony przewieziony został do szpitala.” Dzisiaj wiemy, jak makabryczne i nieodwracalne zmiany w człowieku może poczynić pozbawienie snu, dlatego chyba dobrze dla samego Wolly’ego, że się z tej klatki wydostał, nawet kosztem skaleczeń.

L

ubelskie podwórko w tym samym czasie żyło, między innymi, nadchodzącymi mikołajkami. W wielu instytucjach planowano

spotkanie ze świętym Mikołajem dla członków, pracowników i ich rodzin: „Św. Mikołaj w Stowarzyszeniu Urzędników Państwowych (Początkowska 6 oficyna wprost wejścia) przybędzie w niedzielę 6 grudnia 1925. Przed przybyciem św. Mikołaja odbędzie się wielka zabawa dziecinna urozmaicona wieloma niespodziankami.” Dalej, po dokładnym wyszczególnieniu cen biletów, dowiadujemy się kilku


szczegółów technicznych: „Początek o godz. 5 ej po południu. Podarki, które ma doręczyć św. Mikołaj należy składać w Stowarzyszeniu w dniach (…)” Okazuje się, że niestety Mikołaj nie dysponował własnymi prezentami i musiał opierać się na inicjatywie rodziców.

W

pierwszych dniach grudnia stała się również rzecz pozornie niemożliwa, „gorsze” dzielnice usytuowane po „niewła-

ściwej” stronie Bystrzycy uzyskały w czymś pierwszeństwo przed Śródmieściem. W artykule pod tytułem „Przedmieścia w morzu światła elektrycznego. Śródmieście zazdrości Bronowicom” czytamy: „Od kilku już dni śródmieście ma sposobność zgrzytać zębami i zezować zazdrośnie w stronę ulic i uliczek na peryferiach.

59


(nie)aktualności

Stał się cud. Na Fabrycznej, Bychawskiej, Garbarskiej, Długiej, Łęczyńskiej i częściowo Zamojskiej zabłysły jak w stolicy lampjony elektryczne. Jaśniej tam dziś niż na Krakowskiem, a tak niedawno jeszcze mroki tam panowały, że strach było o zmierzchu zagłębić się w czeluście tych ulic. Chwilowo elektryczność świeci do północy tylko, ale po ukończeniu prób wkrótce noc całą tam będzie jak w dzień. Inowacja ta jest całkowicie zasługą miasta, które zastrzegając sobie wszelkie prawa na moment, gdy stanie elektrownia miejska, zezwoliło przeprowadzić sieć przez ulice za cenę oświetlenia tych ulic. Co 50 m. mniej więcej ustawiono estetyczne lampy o sile 200 świec, a na Zamojskiej nawet 400 świec. Czy by jednakże i w śródmieściu nie dało się w ten sposób uzyskać światła dla miasta za cenę uporządkowania nielegalnych a jednak tak czy owak istniejących sieci. O oświetleniu tem napiszemy jeszcze obszerniej.”

W

dziale „Ze świata” jednego z grudniowych wydań dowiadujemy się, ze pogoda w Europie dziewięćdziesiąt lat temu

w niczym nie przypominała tegorocznej: „Ciężka zima. Sprawozdania meteorologiczne stwierdzają, że Europę ogarnęła fala zimna. Na Węgrzech ruch pociągów utrudniony jest z powodu opadów śnieżnych. Nad Wiedniem przeszła gwałtowna burza śnieżna. Na północy Włoch panują silne mrozy. W Finlandji wszystkie porty zamarzły i żegluga jest przerwana. W Nadrenji warstwa śniegu dosięgła 25 cm. grubości. W Szwajcarji śnieg padał bez przerwy przez 48 godzin. W Portugalji spadły zimne deszcze. W Gre-


cji wydarzyła się burza morska, a Anglja pokryta jest śniegiem i w niektórych miejscowościach temperatura spadła do 18 poniżej zera.” Jednym słowem, prawie każde państwo europejskie miało swoją anomalię i żadnemu nie było przykro. Ciekawe, że mówi się iż Internet bombarduje nas niepotrzebnymi informacjami…

Z

dzisiejszej perspektywy normalne jest dla nas, że w dużym mieście znajdzie się przynajmniej kilku specjalistów praktycz-

nie od wszystkiego. Kiedyś tak nie było, co uświadamia nam anons: RADIO-INŻYNIER wkrótce przyjedzie do Lublina dla demonstracji, naprawy i instalacji aparatów radio. Zależnie od ilości zgłoszeń zostaną otwarte przystępne i praktyczne Kursa dla radioamatorów. Zgłoszenia przedwstępne i informacje: Inż. radio-ekspert Mieczysław Marcinkowski, Warszawa, Wilcza24-4. Skrzynka pocztowa 409. Znalazło się też kilka ciekawych i zabawnych ogłoszeń związanych z okresem świątecznym: NA GWIAZDKĘ!!! CZEKOLADKI i CUKRY firmy „FRANBOLI” poleca HELJODOR GUZ Lublin, Kościuszki 1 O Łaźni Łabęckich mogliście przeczytać w artykule pod tytułem „Game over” z marcowego wydania antidatum. A ogłaszała się ona tak: 61


(nie)aktualności

W ostatnim tygodniu przedświątecznym Zakład Kąpielowy „DIANA” vis à vis Bernardyńskiej Będzie czynny: dla Pań: w poniedziałki dla Panów: we wtorek, środę i czwartek Kasa otwarta od g. 8-ej rano do 11-ej wieczór. A tutaj jeszcze krótka zapowiedź szampańskiej zabawy: Cały wykwintny Lublin Spotka się w noc Sylwestrową na Maskaradzie – Reducie Prasy


N

a koniec przytoczę Wam lamenty i utyskiwania jednego z redaktorów Głosu na temat panujących kanonów kobiecej uro-

dy: „DO PAŃ. Boże Narodzenie przyniosło między innymi najświeższe paryskie przeglądy mód. Boże bądź nam miłościw! Za jakie przewiny? Od kilku już wprawdzie lat tyrani igły i nożyc systematycznie odzierają płeć piękną ze wszystkich czarów niewieścich, czyniąc z niewiasty – nie ziemskich stref mieszkankę. W tym jednak sezonie postanowili widocznie sylwetkę kobiecą uczynić z goła bezcielesną, po prostu kobietę w wytwornej pani zagubić doszczętnie!

O

to przed oczyma mamy dziesiątki, setki sylwetek artystycznie rysowanych. Widzimy toalety balowe, wieczoro-

we, skromne kreacje wizytowe, pełno jedwabiu, lam, dżetów, koronek, muślinu. Suknie są wszystkie mimo skromności ujęcia bogato zdobione! Niestety sukien tych nie zdobi – kobieta! Kobieta została z żurnalu mód skreśloną, zdaje się, nieodwołalnie!

Ż

urnale w miejsce kobiety przedstawiają manekiny złożone z płaskich deszczółek, szczególnie cienkich, niemal przejrzy-

stych, z czterech pręcików, z których dwa miast rąk, dwa zaś nogi mają zastępować, wreszcie niewielka kula bilardowa okryta szczątkami niegdyś olśniewającej korony włosów kobiecych! Ten to manekin ma być w tym karnawale ideałem wdzięku i urody kobiecej!

63


(nie)aktualności

Z

przodu nic, a z drugiej strony również nic! „Toczone, ponętne ramię”. – wzbronione pod karą ośmiesze-

nia się i stracenia na zawsze opinji niewiasty wytwornej!. Eheu me fuga ces! Piękne panie, nie wiedźcie swej urody na jawne zatracenie i na pośmiewisko przyszłych pokoleń! Zbuntujcie się! Inaczej my się zbuntujemy i ogłosimy boycott tych cudactw! Daremne prośby, próżne żale – nadto Was uwielbiamy!” Łucja Frejlich-Strug


65



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.