wydani e ó sm e 2 0 1 5 I www. an t idat um. c o m
W WYDANIU MIĘDZY INNYMI Bezkompromisowy purysta Różana Gmina Niecodzienność Były sobie kurki trzy... Złotnicy ze Złotej Włoska kuchnia dla cierpliwych Stając się człowiekiem ze stali cz.I
wydanie ósme 2015 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. Lipowa 4 a, lublin, tel. 516 979 240
magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest
niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną.
wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum
REDAKCJA Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.
ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.
ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.
3
edytorial Nie każdy ma to szczęście, że może pracować przy otwartym kuchennym oknie, za którym pachną floksy i lilie. Jednak z pewnością każdemu uda się choć na weekend wyrwać za miasto, a sierpień to najbardziej senny miesiąc w roku, powinno się go więc spędzać na wsi. Tegoroczne upały szczególnie dają się we znaki, zwłaszcza mieszkańcom miasta, gdzie od ścian budynków bije żar, gorący wiatr nie daje żadnej ulgi, a wnętrza mieszkań nie nadążają z nocnym oddawaniem ciepła. Dlatego też bardzo namawiamy Was chociaż na wyprawę do lasu, najlepiej na kurki, z których można później w kuchni wyczarować cuda. Jeżeli jednak upał wyssał z Was ostatnie siły, a stanie przy kuchence lub, co gorzej, piekarniku, odbieracie jako torturę, wybierzcie się do Trattorii na Peowiaków, gdzie z pewnością zjecie coś pysznego. W sierpniowym numerze zabierzemy Was również do pracowni prawdziwych złotników, których znajdziemy na… Złotej. Miłośników roślin, a róż w szczególności z pewnością zainteresuje nasza relacja z dorocznego festiwalu w Końskowoli, gdzie znaleźliśmy nie tylko pachnące krzaczki do ogrodu. Wraz z naszym (z)biegiem zabierzemy Was w podróż przez biegowe życie oraz do Biłgoraja, na duathlon, który zmusza do wysiłku ciało i umysł. Po sportowych lub po prostu życiowych zmaganiach każdemu należy się wypoczynek. Wiadomo, że najlepiej odpoczywa się czytając nieaktualności lub opowieść o zegarku, który wcale nie był czołgiem. Może to wydanie natchnie Was odrobiną melancholii lub zachęci do bardziej wnikliwego przyglądania się zupełnie codziennym zjawiskom. Zapraszamy!
5
Bezkompromisowy purysta
W
ybierając kolejny zegarek z mojego zbioru jako temat następnego wpisu uświadamiam sobie
pewną monotonię. Większość z nich – zwłaszcza te pochodzące z ulubionych przeze mnie lat 20-50tych, albo posiada militarny rodowód, albo przynajmniej zdradza stylistyczne pokrewieństwo z wojskowymi instrumentami. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem zegarek naręczny spopularyzowała I Wojna Światowa, a tarcze najwcześniejszych zegarków cechowała ergonomia i czytelność wskazań tak ważna w trudnych warunkach frontowych. Już Napoleon Bonaparte doceniał zależność pomiędzy precyzją pomiaru czasu a skutecznością działania na polu bitwy. Dlatego chciał swych oficerów wyposażyć w osobiste zegarki, aby nie tylko nie spóźniali się na odprawy, ale i synchronizowali działania wojskowe. Rola zegarka jeszcze wzrastała w takich formacjach,
7
Bezkompromisowy purysta
jak marynarka i rodzące się
garmistrzowskim. Było źródłem
w pierwszych dekadach XX
rozwiązań technicznych i styli-
wieku lotnictwo wojskowe. Tu
stycznych, które bardzo szybko
zegarek był wręcz niezbęd-
znalazły też cywilne zastosowa-
ny przy nawigacji. Obrazo-
nie. Koperty z obrotowym pier-
wo mówiąc, bez niego okręt
ścieniem, chronografy pozwa-
czy samolot były jak „dziecko
lające na odmierzanie różnych
we mgle”. Powoli też przesta-
wartości, to bardzo szybko sta-
wał być atrybutem wyższego
ło się lotniczym standardem.
rangą oficera, stawał się nie-
No i przede wszystkim rozwią-
zbędnym elementem wyposa-
zania stylistyczne. Koperta od-
żenia szeregowego żołnierza.
powiedniej
Oczywiście nie stało się tak od
o
razu, bo mimo wszystko jesz-
i
cze w początkach XX wieku
Specjalny sposób mocowania,
nawet najprostszy zegarek był
pozwalający na zapięcie ze-
relatywnie drogi. W niektórych
garka na ręce odzianej w gruby
formacjach, takich jak lotnic-
skórzany kombinezon, a w nie-
two stał się jednak nieodzow-
których rozwiązaniach na udzie
ny. Właśnie lotnictwo wojsko-
pilota.
we i sportowe już od początku swej historii wyraźnie wymuszało postęp w przemyśle ze-
wielkości,
tarcza
charakterystycznej
grafice
fosforyzujących
P
indeksach.
oczątkowo takie zegarki powstawały na indywidu-
alne zamówienie. As lotnictwa
9
Bezkompromisowy purysta
epoki pionierskiej nie mógł iść do
ich nabywców nawet nie domyśla
sklepu i kupić sobie odpowied-
się takiej genezy. Najlepiej ilustru-
ni czasomierz. Musiał podzielić
je to model „Santos” firmy Cartier.
się z wyspecjalizowanym rze-
Sama firma Cartier to wciąż synonim
mieślnikiem swymi doświadcze-
luksusu w najbardziej wyrafinowa-
niami i wyartykułować wymaga-
nym wydaniu. Ta biżuteria ze złota
nia. Niektóre z takich projektów
i platyny jest okraszona brylanta-
przetrwały aż do dzisiaj i wciąż
mi, szafirami, szmaragdami i wszel-
są chętnie nabywane. Oczywi-
kiego rodzaju cennymi minerałami
ście wielu ze współczesnych
oraz metalami, jakie zrodziła zie-
mia. Tworzą ją złotnicy, jubile-
skich i londyńskich elegantów.
rzy, emalierzy, najdoskonalsi
Cartier musiał być genialnym
mistrzowie w swym fachu. Na-
projektantem, tworząc jubiler-
zwa modelu „Santos” pochodzi
skie precjoza dla wymagają-
od nazwiska pioniera lotnictwa
cej klienteli potrafił wstrzelić się
Santosa Dumonta, dla którego
w estetyczne upodobania od-
Louis Cartier - „jubiler królów i
biorców. Nie serwując im tera-
król jubilerów”, zaprojektował
pii szokowej tworzył przedmioty
w pierwszych latach XX wieku
całkowicie nowe, w których tra-
zegarek. Niecodzienny kształt
dycyjne techniki jubilerskie słu-
kwadratu z zaokrąglonymi ro-
żą kreowaniu nowych stylów ar-
gami, zintegrowane z kopertą
tystycznych – secesji i art deco.
krótkie masywne uszy, płaska
Zegarek Santosa był niepodob-
ramka wokół szkła, przykręco-
ny do jakiegokolwiek innego,
na kilkoma śrubami, stanowią-
który dotychczas powstał, był
ca zarazem jeden z najbardziej
jedyny w swym rodzaju. Przed-
charakterystycznych
elemen-
miotem stylistycznych wariacji
tów
zegarka.
stała się dla projektanta nowo-
Był to pomysł genialny w swej
czesna technika, kombinacja
stechnicyzowanej
prostocie,
płaskich kubizujących form i śru-
jakże odmienny od wszech-
bek, których użyto do połącze-
obecnych cebul na grubych
nia elementów ze sobą a jedno-
łańcuchach dewizek, dynda-
cześnie wyzyskano estetycznie.
dekoracyjnych
jących przy surdutach pary-
11
Bezkompromisowy purysta
T
o, co tak powstały przedmiot łączyło z dotychczasowymi wyrobami Cartiera to były szlachetne i najdroższe materia-
ły – platyna i złoto. „Santos” powstał na indywidualne zamówienie asa przestworzy. Inny model zegarka „Tank” zaprojektował Louis Cartier nieco później, inspirując się stalowym potworem, który wtedy właśnie pojawił się po raz pierwszy na polach walki. Czołg
był jedynie formalną inspiracją, a zegarek o tej nazwie nie miał z wojskiem nic wspólnego. Wylądował na nadgarstkach wypielęgnowanych rąk miejskich dandysów, a w mniejszej wersji także ich towarzyszek, które w tym czasie preferowały styl ‘na chłopczycę”. Do okopów nie trafił, ale zdał egzamin w jeszcze większych trudach całonocnych eskapad od rewii do rewii, od kabaretu do kabaretu – nie wspominając już innych przybytków uciech. Do dzisiaj Cartier sprzedaje go z powodzeniem w kilku różnych wersjach. Charakterystyczna prostokątna forma koperty podchwycona została także i przez innych wytwórców zegarków. Obecnie w nomenklaturze zegarmistrzowskiej termin „tank” jednoznacznie odsyła do specyficznego kształtu koperty, a nie machiny wojennej, która prawie sto lat temu zainspirowała genialnego projektanta.
T
en nieco rozwlekły wywód miał nas doprowadzić do nowego kształtu koperty zegarka naręcznego. „Tank” stał się
jego synonimem. Zegarek Cartiera oglądany z profilu rzeczywi-
13
ście nawiązuje do formy gąsienicy czołgowej. Późniejsze tanki będą cechować się różnorodnością form, ale jedną zasadniczą wspólną cechą – wyraźnym kształtem wydłużonego prostokąta i uszami będącymi jakby przedłużeniem bocznych krawędzi koperty.
T
aki też jest mój „Hanhart”. To prostokąt o wymiarach 22x38 milimetrów. Jest całkowicie płaski, a nie ergonomicznie dosto-
sowany do krzywizny nadgarstka, jak omawiany kiedyś Gruen Cu-
rvex. Przy tak niewielkiej długo-
ką. Jedynym wybijającym się
ści ta płaskość nie przeszkadza
elementem są złote wskazówki
w noszeniu. Zasadnicza część
w typie dauphine, z fosforyzu-
koperty wykonana została z me-
jącym wypełnieniem.
talu chromowanego, a wciskany dekiel ze stali szlachetnej. Pro-
W
ięcej
szczegółów
na
tarczy nie dostrzeżemy.
stokąt koperty sfazowano od
Pod kopertą również znajdzie-
góry. Na węższych bokach owe
my niewiele, gdyż 15-kamienio-
fazy schodzą aż do dolnej kra-
wy mechanizm ukrywa się pod
wędzi tworząc piękny w swej
płaskimi złoconymi płytami. Je-
prostocie kształt uszu. Kąty pro-
dynie balans ze wskazówkową
ste i ostre krawędzie fazowań
przesuwką regulatora jest wi-
to formy dominujące. Jedynym odstępstwem jest obła, jakby wydęta kopuła przykrywającego tarczę szkiełka. Sama tarcza również uderza swą prostotą. Na czarnym matowym tle nadrukowano arabskie indeksy godzinowe. Nad godziną 6 zlokalizowano miniaturową prostokątną tarczę sekundnika, obrysowaną cieniutkimi kreseczkami. Pod 12-tką umiejscowiono logo firmy z charakterystyczną pisan-
15
Bezkompromisowy purysta
doczny. Pomimo prostej konstrukcji, niewielkich rozmiarów i wieku – pochodzi z lat 30-tych XX stulecia, zegarek pracuje do dzisiaj zadziwiająco precyzyjnie – „przed wojną wszystko było lepsze”! Zegarki w typie „tank” właściwie się nie starzeją. Bez względu na czas powstania wyglądają jednakowo świeżo. Decyduje o tym minimalizm i dyscyplina formalna. Dlatego tak wiele projektów pochodzących z pierwszych dziesięcioleci XX wieku oparło się zmieniającym się modom i cieszy także współczesnych klientów. Niektóre z nich sta-
ły się wręcz ikonami designu,
produkcja
tak jak wspominany już „Tank”
wilnych miała relatywnie naj-
Cartiera i „Reverso” Jaegera.
mniejszy udział. Dominowały
ój mały tank nie wyszedł
zegary techniczne i wojskowe.
z tak szacownej stajni,
Niekwestionowanym
M
czasomierzy
cy-
produk-
ale relatywnie mało znana fir-
tem flagowym stał się „Calibre
ma Hanhart także ma cieka-
40” – jednoprzyciskowy chro-
wą historię. Założył ją w 1882
nograf lotniczy, produkowany
roku szwajcarski zegarmistrz
od 1939 roku. Potem powstała
Johann Hanhart w Diessen-
kolejna wersja z dwoma przy-
hofen przy granicy z Niemca-
ciskami, spośród których dol-
mi. W 1902 przeniósł przed-
ny był w kolorze czerwonym.
siębiorstwo do Schwenningen
Wówczas Luftwaffe panowa-
w południowych Niemczech.
ło nad niebem całej Europy.
Tu wyspecjalizował się przede
A jej piloci i nawigatorzy wy-
wszystkim w produkcji stope-
posażeni byli w Hanharty, Gla-
rów, coraz bardziej poszuki-
shutte, Lange und Sohne. Po
wanych w sporcie, lotnictwie
wojnie stały się one jednymi
i różnych dziedzinach nowo-
z najbardziej pożądanych obie-
czesnej techniki. Firma nie za-
któw kolekcjonerstwa. W du-
niedbywała też innych gałęzi
żej mierze dzięki egzempla-
produkcji, zegarków kieszon-
rzom „uwolnionym” przez alian-
kowych i naręcznych. Sumu-
tów i traktowanym jako naj-
jąc jej przedwojenną działal-
cenniejsze souveniry frontowe.
ność zauważyć można, że
Minęła wojna, a szwajcarsko-
17
Bezkompromisowy purysta
-niemiecki Hanhart dalej tworzył zegarki cywilne, ale swą przyszłość upatrywał w produkcji coraz lepszych stoperów o szerokim zastosowaniu. Stał się też wyspecjalizowanym centrum konstrukcyjnym i wdrożeniowym kwarcowych instrumentów mierniczych. W ostatnich latach, wraz z powracającą modą na klasykę, reaktywowano produkcję chronografów. „Lotniczy” chronograf w nieco odświeżonej formie znów stał się modelem flagowym marki. Wizualnie to niemal wierna kopia lotników z lat 40-tych. Niestety zmienili się już bohaterowi. To już nie królowie nieba, ale miejskiej dżungli i plaż renomowanych kurortów. Zegarek przestał być instrumentem pomagającym trafić do strategicznego celu, stał się ważnym ele-
mentem dopełniającym stylizacji. Równie ważny, jak on jest żel do włosów.
A
mój ponad siedemdziesięcioletni prostokącik? Nie zaimponuje żadnemu z nich. Ale swą niezakłóconą pracą od tylu już
lat nadal buduje dobrą opinię o marce, a mnie cieszy także piękną w swej prostocie formą. Estetyczny puryzm – tak najkrócej można
opisać jego kształt. To się nigdy nie starzeje i nie nudzi. Andrzej Frejlich
19
Niecodzienność W
ielu z nas codzienność przytłacza. Automatycznie wykonujemy
zwyczajne
czynności.
Zwyczajnie
idziemy
do pracy, wracamy z niej robiąc zwyczajne zakupy, by później z tych zwykłych składników ugotować zwyczajny obiad. Nie muszę chyba dodawać, że później zwyczajnie spędzamy wieczór i kładziemy się spać. Nie ma nic złego w zwyczajności kolejnych dni, bo to one tworzą rosół życia, w którym pływają te barwniejsze i bardziej smakowite jego fragmenty. Gorzej, jeżeli zwyczajność zamienia się w bylejakość, która niszczy i spłaszcza, aż z pełnowymiarowych ludzi stajemy się tylko płaskorzeźbami.
Z
azwyczaj poleca się, aby delikwent chory na bylejakość wyjechał, oderwał się na jakiś czas od swojej rzeczywistości
i nabrał nowej perspektywy. Każdy wyjazd daje nam nowe wra-
żenia i uczy czegoś nowego, jednak w przypadku leczenia bylejakości jest jak lek przeciwbólowy, który maskuje objawy, ale nie leczy przyczyny choroby. Rozwiązaniem jest nauczyć się dostrzegać w codzienności rzeczy niezwykłe i wspaniałe, tak aby każdy dzień dawał nam powody do zachwytu, radości i innych intensywnych uczuć, które sprawiają, że jesteśmy trójwymiarowi.
ŹRÓDŁO: regionpress.cz
21
W
dzisiejszych czasach mamy mnóstwo narzędzi do tego, aby nasza co-
dzienność nie była byle jaka. Media wbrew obiegowej opinii ogłupiają jedynie tych, którzy dają się ogłupić. Ludzie mądrzy i świadomi siebie wyciągają z nich to, co najlepsze.
B
yły jednak czasy, w których dostęp do mediów i sztuki był bardzo ograniczo-
ny, a bylejakość uważano niemal za cnotę. W tym szaro-czerwonym okresie, w mieście nad Wełtawą spotkało się trzech cudownych szaleńców, którzy z codzienności uczynili swoją boginię. Czcili ją nie tylko poezją, prozą i grafiką. Całe swoje życie uczynili wariackim happeningiem na jej cześć. Ci, którzy nie
wiedzą, o kogo chodzi pomyślą pewnie, że zawsze i wszędzie jest jakaś zmanierowana bohema, która śpi do 16, a potem przeżywa metafizyczne uniesienia w oparach absyntu.
ŹRÓDŁO: PROFIL WYSTAWY; FACEBOOK
23
Niecodzienność
ŹRÓDŁO: PROFIL WYSTAWY; FACEBOOK
25
Niecodzienność
ŹRÓDŁO: PROFIL WYSTAWY; FACEBOOK
C
i
odszczepieńcy
wiedli
swoje
jednak
życie
który czynił ich wielkimi artysta-
po-
mi. To tajemnica, którą bardzo
między ciężką pracą w hucie,
chciałabym zrozumieć. Skup-
wynajmowanym
mieszkaniem
my się jednak na tej poetyce
w robotniczej dzielnicy, knajpia-
codzienności, która połączyła
nymi spotkaniami ze znajomymi
prozaika, poetę i grafika. Bohu-
i nocnym tworzeniem, przelewa-
mil Hrabal stał się znanym na
niem przetworzonych przez ich
całym świecie piewcą czeskiej
umysły wrażeń dnia na papier
normalności. W jego świecie
poprzez pióro lub prasę. Zadzi-
życie w nymburskim browarze,
wiające, jak ciężko i długo pra-
knajpiane opowieści i wynajęte
cujący ludzie, którzy znajdowali
mieszkanie na Libni były warte
czas na wielogodzinne dysputy
opisania i piękne. Każde nor-
i wypijanie hektolitrów piwa oraz
malne życie zwykłego człowie-
weekendowe wypady na pro-
ka zaigrało w sobie dozę magii.
wincję, byli w stanie stworzyć
Vladimir Boudnik kochał swoją
jeszcze
pracę w hucie, wkładał w nią
artystyczny
dorobek,
całe serce, a po powrocie do domu tworzył grafiki, które były esencją wszystkich wspaniałych doznań, jakich podczas całego dnia doświadczył. Ten trzeci to Egon Bondy, błękitny ptak tego towarzystwa i poeta, który wyrażał podziw poprzez dezaprobatę.
N
a szczęście dla nas był też fotograf – Ladislav
Michálek, który robił zdjęcia nieistniejącej już
Libni i jej mieszkańcom. Większość znanych zdjęć Bohumila Hrabala jest jego autorstwa. Od jakiegoś czasu po polskich miastach krąży wystawa fotografii Michálka pod tytułem Magiczny świat Bohumila Hrabala. W ramach festiwalu Inne Brzmienia nawiedziła również krużganki lubelskiego klasztoru Dominikanów. Ci, którzy ją przegapili mogą wyruszyć w Polskę lub ograniczyć się do wyszukiwarki internetowej. Tym zaś, którzy o Hrabalu, Boudniku i Bondym nigdy nie słyszeli, z całego serca radzę nadrobić zaległości. Nie warto samemu pozbawiać się czegoś takiego! Za ich przykładem można sobie stworzyć własną niecodzienność. Łucja Frejlich-Strug
27
Różana Gmina O
tym, że różami Końskowola stoi na Lubelszczyźnie wiedzą wszyscy. Wiedzą
też wszyscy producenci i miłośnicy tych kwiatów w Polsce. Dlatego „święto róż” ściąga do Końskowoli tak wiele osób. Niektórzy planu-
ją takie wyjazdy dużo wcześniej, nawet biorą urlop z tego powodu. Podobnie było też 19 i 20 lipca tego roku. Rejestracje parkujących samochodów, rozmowy zwiedzających wyraźnie pokazują, że święto ma już ponadregionalny charakter. I pomyśleć, że wszystką zaczęło się od jednej osoby 200 lat temu. Izabela z Flemingów Czartoryska, pani na Puławach, kobieta oświecona i ambitna założyła w Pożogu wzorcowy ogród. Sama była wielbicielką sztuki ogrodowej, tak bujnie rozwijającej się w XVIII wieku. 29
Różana gmina
D
oświadczenia zbierała w Anglii - ojczyźnie ogrodów krajobrazowych, we Francji i Italii. Napisała podręcznik o sztu-
ce tworzenia roślinnych kompozycji. Nowe idee wcielała w czyn w swoich dobrach. Wiedzą i pasją dzieliła się z innymi. W tej działalności widziała też potencjalne źródło zamożności mieszkańców okolic Puław. Dlatego sprowadzała wykształconych ogrodników, którzy nie tylko mięli hodować nowe rośliny, ale i uczyć tej sztuki poddanych księżnej. I tak powstała lokalna tradycja, która przekształciła się w lokalną specjalizację. Jadąc krętymi drogami pofałdowanych terenów Kazimierskiego Parku Krajobrazowego, dostrzegamy nie tylko piękno naturalnego krajobrazu, ale i równe rzędy upraw szkółkarskich, wśród których króluje róża. Podziwiamy też zadbane obejścia domów i mieszkańców pochylających się nad krzewami od kilku już pokoleń. Lokalna zamożność to nie efemeryczne fortuny wyrosłe w kilka lat. To efekt pracy, wiedzy, talentu i zapobiegliwości, które kumulują się od czasów Pani na Puławach.
C
hodząc w niedzielny poranek po terenach wystawy i targów krzewów różanych, nie trudno zauważyć wystawców
i hodowców z całego kraju. To dobrze – niech przyjeżdżają do nas. Niestety, pomimo obecności tak wielu sprzedawców, trudno wśród ich propozycji znaleźć gatunki, które zachwyciły nas na wystawie i natychmiast chcielibyśmy je mieć w swoim ogródku. Oferty wystawców i sprzedawców nieco się rozmijają, ale i tak
31
Różana gmina
trudno oprzeć się kolorom, formom i zapachom. W bagażniku wylądowało kilka doniczek
E
stetycznych doznań nie były
nawet
w
stanie
dźwięki
zmącić
dobiegające
z kwitnącymi już sadzonkami.
z
aparatury nagłaśniającej,
A do Lublina wracaliśmy lekko
montowanej przed popołudnio-
zamroczeni mieszającymi się
wym koncertem, ani zapach
we wnętrzu samochodu zapa-
spalin
chami. Mam nadzieję, że krzewy
z pokaźnego komina piękne-
przetrwają zimę i w przyszłym
go Lanc Buldoga – doskona-
roku zakwitną jeszcze obficiej.
le zachowanego zabytkowego
wydobywających
się
ciągnika, który na chwilę przyciągnął uwagę nawet najbardziej
zapamiętałych
miłośników
kolczastych
krzewów. Gmina Końskowola to nie tylko hodowcy róż, to cały różany przemysł. Mnie
szczególnie
zainte-
resowało stoisko pod szyldem „Manufaktura Różana”. Jej specjalnością są przetwory z płatków i owoców róży. Właściciele z dumą prezentowali słoiki opatrzone nalepkami i zamknięte
kolorowymi
„czupryn-
kami”, butelki i buteleczki. Wszystko wypełnione konfiturami, marmoladami, syropami, różą w czystej postaci i kombinacjach z innymi owocami. Cieszy profesjonalizm podejścia marketingowego, dopracowana
szata
styli-
styczna nalepek i opakowań,
33
Różana gmina
foldery informacyjne i otwartość
nakazuje wspierać i propago-
na kontakty z klientami. Na pew-
wać takie działania, zwłasz-
no jeszcze o nich napiszemy.
cza wtedy, gdy nie są efektem
o tylko kilka spostrzeżeń,
chwilowego koniunkturalizmu,
do Końskowoli trzeba po-
ale długotrwałej tradycji oraz
jechać, nawet jeśli róże nas
źródłem lokalnej tożsamości.
T
nie „kręcą”. Lokalny patriotyzm
Andrzej Frejlich
35
R贸偶ana gmina
37
K
Złotnicy ze Złotej
tóż z mieszkańców Lublina nie zna ulicy Złotej. Jej
perspektywę patrząc od Rynku zamyka fasada ko-
ścioła OO. Dominikanów. Ulicę malowali lubelscy artyści, pokazywano ją na pocztówkach, opiewali ją w swoich utworach lubelscy poeci. Wiąże się też z nią jedna z najbardziej znanych legend o temperamentnej żonie złotnika.
39
złotnicy ze złotej
M
y jednak zatrzymajmy się na samym jej początku. Po lewej stoi okazała kamienica pod
nr 2. W porównaniu z innymi otaczającymi rynek jest raczej spokojna i cicha. Na parterze zaledwie jedna restauracja, a na kolejnych piętrach agendy Urzędu Miasta, między innymi Urząd Miejskiego Konserwator Zabytków. Dajmy się poprowadzić obszernej klatce schodowej aż na samą górę. Z mijanych po drodze okien otwierają się widoki na zakątki dziedzińców, które kamienice ukrywają na swoich tyłach: brukowane podwórka, gontowe dachy, drewniane ganki. Wszystko tu i ówdzie porośnięte dzikim winem. Na ostatnim piętrze, po prawo są drzwi. Tu mieści się pracownia złotnicza „Korn”. Przekraczając drzwi stajemy w niewielkiej przestrzeni dla interesantów. Nim któryś z pracowników podejdzie, aby zapytać nas o cel wizyty, zdążymy jeszcze ponad kontuarem zobaczyć ścianę zawieszoną zdjęciami Hartwiga, graficznymi i malarskimi widokami. Większość ukazuje ulicę Złotą, jej detale z różnych okresów historii miasta. W innej ramce reprodukcja fragmentu rękopisu „Poemat o mieście” Józefa Czechowicza. Na kontuarze leżą zamówione przez klientów prace, a tuż nad naszymi głowami dużych rozmiarów geoda ametystowa.
41
ZŁotnicy ze złotej
Jeśli jednak uda nam się przekroczyć kolejne drzwi, znajdziemy się w rozległej przestrzeni pracowni jubilerskiej. To królestwo Panów Leszka Gwiazdy i Piotra Andrzejewskiego, właścicieli „Korna”. Panowie podzielili się obowiązkami i nad przebiegiem prac czuwa tu przede wszystkim Piotr Andrzejewski. Pod jego czujnym okiem pracuje kilku mistrzów złotnictwa. Ich miejsca pracy są małymi boksami wydzielonymi parawanowymi ściankami. Każdy może skupić się na swojej pracy (bo wymaga ona wyjątkowej koncentracji), ale jednocześnie pozostaje w kontakcie z otoczeniem. Podczas moich wizyt nie udało mi się dokładnie zorientować, ilu jubilerów tu pracuje. Dotychczas znałem jedynie małe, klaustrofobiczne warsztaty jubilerskie z pojedynczą obsadą. Tu jest inaczej. Rozległa przestrzeń jest nasycona różnorodnymi urządzeniami.
Stanowisko ręcznej obróbki wy-
nie grawerskie. W innej części
posażone w pilniki, szczypce,
miniaturowe obrabiarki, a pod
rylce grawerskie, młotki i piły
ich wrzecionami gruby kożuch
wyrzynarki.
stare,
opiłków i poskręcanych wiór-
wygłaskane przez lata użytko-
ków. Ich kolor i połysk zdradza
wania oraz nowe. A tuż obok
pochodzenie – to złoto. Bo tu
komputer ze skomplikowanym
pracuje się przede wszystkim
oprogramowaniem do projek-
w złocie. Jest ono odlewane,
towania biżuterii. Stare i nowe
skrawane, piłowane i walco-
współżyje tu w harmonijnej
wane. Potem w to, co wkrótce
zgodzie. Mikroskop do oceny
stanie się pierścionkiem, kol-
kamieni szlachetnych, drukar-
czykiem, czy bransoletą zaku-
ka 3D, komputerowe urządze-
wane są szlachetne kamienie.
Narzędzia
43
Złotnicy ze złotej
To praca wyjątkowo żmudna i precyzyjna, wykonywana pod mikroskopem. Maleńkie wypustki ze szlachetnego kruszcu, ujmują z czterech stron precyzyjnie oszlifowany kamień. Jeden nieostrożny ruch może spowodować jego pęknięcie. Czasami błąd lub nadmierny nacisk narzędzia powoduję bezpowrotne zniszczenie przedmiotu, któremu poświęciło się już wiele godzin pracy. Jubilerska robota – to synonim precyzji, miniaturyzacji i skomplikowania. Ale to także synonim piękna. Bo maleńkie przedmioty zbytku bywają prawdziwymi dziełami sztuki. Jubilerstwo to najszlachetniejsze z rzemiosł artystycznych. Tak było od zawsze. Przedmioty te powstają z chęci posiadania jednych i pasji tworzenia drugich. To właśnie pasja tworzenia dla niej samej jest jedną z wyróżniających cech człowieka. Mistrzowie złotnictwa z „Korna” zaspakajają potrzeby otaczania się pięknymi przedmiotami jednych i własną pasję tworzenia. Spotkanie klienta i złotnika prowadzi do powstania przedmiotu, który zależnie od gustu jednego, a biegłości manualnej i talentu drugiego, może, i chyba powinien, stać się prawdziwym dziełem sztuki.
S
tając przed witryną sklepu jubilerskiego podziwiamy biżuterię. Ale w pełni ocenimy jej wartość dopiero wtedy, gdy będzie
nam dane prześledzić cały skomplikowany proces jej powstawania w zaciszu złotniczej pracowni. Od pierwszych szkiców projektowych do finalnego dzieła zamkniętego w eleganckim pudełeczku. Andrzej Frejlich
45
Złotnicy ze złotej
47
Były sobie kurki trzy... 49
Były sobie kurki trzy...
Z
dzieciństwa szczególnie dobrze pamiętam te rozgrzane sierpniowym słońcem popołudnia, wibrujące powie-
trze, miałki pył na drogach unoszący się przy każdym kroku. Niezależnie od tego, czy lato spędzaliśmy na Kielecczyźnie, czy w dolinie Giełczwi, pomimo różnic w krajobrazie, wiele elementów było podobnych: sucha jak pieprz ziemia, rozgrzana, pachnąca i lekko już przykurzona roślinność, długie spacery i grzyby. Wielu młodym ludziom grzybobrania nie kojarzą się najlepiej. Rodzice lub Dzidkowie, którzy z racji przyzwyczajenia albo wieku nie mieli już problemu z wczesnym wstawaniem, wyrywali nieszczęśliwe pociechy z łóżek i półprzytomne wlekli do lasu, by tam doświadczały wspaniałej rozrywki, jaką jest zbieranie grzybów. Takie wspomnienia ma większość moich rówieśników. Ja miałam to szczęście,
że rodzice szanowali poranny sen swoich dzieci, a na grzyby chodziliśmy po południu. Wiele osób zapewne obruszy się, że jak to? Na grzyby po południu? Toż to nie pora i już wszystko wyzbierane. Dla nas jednak grzyby nigdy nie były celem samym w sobie, a miłym dodatkiem do spaceru po lesie. Mimo późnej pory i niezbyt wytężonej uwagi i tak zazwyczaj wracaliśmy z kapeluszami, czapkami, a nawet skrajami spódnic, czy koszulek wypełnionymi grzybami. Może to takie szczęście amatora, ale prawie zawsze wystarczyło tych grzybów przynajmniej na obiad dla całej rodziny, a nieraz suszyliśmy je by następnie użyć do wigilijnych uszek.
51
Były sobie kurki trzy...
T
e leniwe spacery to jedno z moich ulubionych wspo-
mnień z dzieciństwa. W drodze do lasu zazwyczaj toczyliśmy przeróżne rozmowy i dyskusje, ale po wkroczeniu między drzewa każdy jakoś cichł i skupiał się na wypatrywaniu zdobyczy. W okolicach Gardzienic, wśród buków najczęściej naszym łupem padały borowiki. W lasach tarłowskich uwielbialiśmy zbierać maślaki o śliskiej skórce, którą potem ściągało się odkrywając delikatną kremowo-białą
tkankę
grzyba.
W młodych laskach i na skrajach dróg, wśród traw trafiały się czasem koźlaki o jasnobrązowych lub rudych kapeluszach i cętkowanych nóżkach. Dla mnie jednak najwspanialszym znaleziskiem były zawsze kurki. Ukryte zazwyczaj wśród sosen pod igliwiem,
pomiędzy kępkami mchu, pomimo jaskrawej barwy były trudne do wypatrzenia. Gdy jednak dojrzało się już pomarańczowy kapelusz, można było mieć pewność, że trafiło się na całą kolonię. Najpyszniejsze były te maleńkie, których nie trzeba było kroić i w całości trafiały do garnka. Zazwyczaj od razu po powrocie do domu, wygłodniali po spacerze na świeżym powietrzu, robiliśmy jajecznicę z kurkami lub maślakami. Największym rarytasem był
53
Były sobie kurki trzy...
jednak sos kurkowy podawany z ziemniakami albo makaronem. Te małe pomarańczowe grzybki były zawsze pełne smaku i pachniały lasem.
Z
czasem gusta nieco się zmieniły, spadło zamiło-
wanie do ciężkich śmietanowych sosów, jednak kurki nadal pozostały moimi ulubionymi grzybami. Dziś chętniej łączę je z warzywami. Najszczęśliw-
sza jestem, gdy mogę wyjść do ogródka, w którym dojrzewają posadzone przez rodziców i gorące od słońca pomidorki, a wracając wyrwać z ziemi główkę czosnku, jedna cebulę i oskubać kilka gałązek bazylii. Jeżeli jestem w mieście,
wszystkie
wspomnia-
ne dobra, nawet kurki kupuję w sklepie i robię najbardziej sierpniowy makaron świata.
Sierpniowy makaron z kurkami i pomidorami • • •
250-300 g makaronu tagliatele
200-300 g kurek, albo ile będzie w lesie 3-4 garście pomidorków koktajlowych •
kilka ząbków czosnku jedna cebula
• •
utarty parmezan, ilość zależnie od upodobań •
dużo świeżej bazylii •
oliwa z oliwek
•
sok z cytryny
•
sól i pieprz
K
urki płuczę dokładnie, aby pomiędzy blaszkami nie pozostał piasek, osuszam i większe kroję. Smażę je na odrobinie oliwy, aż zaczną się
lekko rumienić. Zdejmuję grzyby z gazu, solę i doprawiam sokiem z cytryny. Umyte pomidorki kroję na połówki, układam rozcięciem do wierzchu na posmarowanej oliwą blaszce, pokrywam je cienką warstwą tłuszczu i piekę przez 20 minut w 200°C. Oprócz pomidorków wkładam do piekarnika 5-6 ząbków czosnku w łupinach. Obieram cebulę i kroję ją w pióra. Siekam 3 ząbki czosnku i bazylię. Gdy pomidorki będą już lekko zrumienione, wyjmuję z piekarnika czosnek, a na blaszkę dodaję posiekane warzywa oraz zioła, mieszam i piekę jeszcze około 15 minut, aż cebula zmięknie. 55
W tym czasie wyciskam upieczony czosnek z łupin i gotuję makaron. Gdy warzywa są już gotowe, wyjmuję blaszkę z piekarnika i kładę na niej kurki, czosnkową pulpę, makaron i kilka łyżek wody z jego gotowania. Mieszam, dokładam większość parmezanu i ponownie łączę dokładnie wszystkie składniki. Gotowe danie oprószam resztą bazylii i parmezanu. Łucja Frejlich-Strug
57
Były sobie kurki trzy...
59
Włoska kuchnia
dla cierpliwych
W
poprzednim wydaniu pisaliśmy o znakomi-
tej lubelskiej pizzerii. W związku z tym, że
tegoroczne lato jest wyjątkowo gorące i słoneczne, naturalną koleją rzeczy pozostaniemy we włoskich klimatach. W ostatni weekend lipca zdecydowaliśmy się zbadać jeden z nieznanych nam dotąd przyczółków włoskiej kuchni. Przeczytajcie o naszych wrażeniach.
61
włoska kuchnia dla cierpliwych
R
estauracja nazywa się Trattoria Bagatto i znajduje się na ulicy Peowiaków znanej lubelakom chyba przede
wszystkim z dużej liczby kantorów, jakie udało się w tej krótkiej uliczce upchnąć. Mianem trattorii we Włoszech
określa się rodzaj jadłodajni, czegoś w rodzaju polskich barów mlecznych lub stołówek. Jednak nie tylko, bo tę nazwę noszą również eleganckie restauracje na statkach lub w hotelach. Vocabolario Italiano informuje, że bagatto to nazwa jednej z kart tarota, na której widnieje postać kuglarza lub powszechnie stosowane w Toskanii określenie wiązowca (bagolaro) bardziej znanego dendrologom pod nazwą Celtis australis. Najprawdopodobniej nazwa restauracji odnosi się do tego drugiego znaczenia na co wskazuje drewniany szyld nad wejściem. Lokal zajmowany przez Trattorię Bagatto jest niewielki, żeby nie powiedzieć ciasny, schowany pod poziomem ulicy. Peryferyjne umiejscowienie knajpki raczej nie przyciąga przypadkowych miłośników włoskich smaków. Zwłaszcza, że rywalizować ona musi z kilkoma innymi barami ulokowanymi na tej samej ulicy, zdecydowanie bardziej rzucającymi się w oczy. Na szczęście o tej porze roku przy restauracji działa ogródek (sąsiadujący z knajpką Soul & Pepper). To zdecydowanie lepsza alternatywa dla niewielkiego, dość dusznego wnętrza.
63
włoska kuchnia dla cierpliwych
W
_weekend, w porze obiadowej, nawet pod parasolami nie spo-
tkaliśmy zbyt wielu osób nie licząc dość hałaśliwej ekipy filmowców. Z pewno-
ścią wielu mieszkańców Lublina w to gorące popołudnie wolało pobyt nad jeziorem niż spacer po mieście i obiad w restauracji. Pani, która obsługiwała gości, najprawdopodobniej właścicielka całego interesu, była dość swobodna, bezpośrednia i wydawała się lekko zniecierpliwiona. Kiedy pytaliśmy o składniki potraw z karty, stanowczo
trufli. Być może jej postawa
zapewniała o ich właściwym przygo-
była wynikiem niezadowolenia
towaniu jakby chcąc uprzedzić poten-
poprzednich klientów spowo-
cjalną krytykę. Biada zatem tym, któ-
dowanego
rzy okazaliby się uczuleni na któryś ze
smaku serwowanych dań. Na-
składników. Pomimo iż forma kontaktu
tychmiast po zajęciu stolika zo-
z klientem mogła nieco zniechęcać,
staliśmy poinformowaniu o tym,
sposób przygotowania potraw i jakość
na które potrawy będzie trzeba
składników rzeczywiście były bez za-
poczekać długo, a co może-
rzutu. Momentami można było odnieść
my dostać niemal natychmiast
wrażenie, że obsługująca nas pani
(czytaj: za kilkanaście minut).
próbuje odwieść klientów od niektó-
Nie zniechęciło nas to. Po za-
rych wyborów, na przykład przestrze-
mówieniu jednej piadiny (coś na
gając przed specyficznym smakiem
kształt naleśnika złożonego na
niezrozumieniem
pół, tyle że z zupełnie innego cia-
sprawą ciasta - delikatnego, tro-
sta niż naleśnikowe) oraz napojów
chę chrupiącego, a trochę mięk-
mieliśmy nadzieję dotrwać jakoś do
kiego. Ser przyjemnie się ciągnął,
dań głównych. Udało się, choć tro-
a całość tworzyła kompozycję
chę żałowaliśmy, że skusiliśmy się
lekką i wywołującą błogi uśmiech
tylko na jedną piadinę, ponieważ
zadowolenia. Pragnienie ugasi-
czas oczekiwania był aż tak długi,
liśmy importowanymi napojami
że nie zdziwiłoby nas, gdyby ziem-
– opisywanym już w poprzed-
niaki na gnocchi w chwili zamówie-
nim numerze Chino (bardzo
nia tkwiły jeszcze w polu. Piadina,
orzeźwiający napój o gorzka-
którą zamówiliśmy – z mozzarellą,
wym
suszonymi pomidorami, oliwkami
kolorem przypominający colę)
i rukolą była naprawdę fantastycz-
oraz włoskim sokiem z granatu
na. Chyba przede wszystkim za
z dodatkiem hibiskusa.
cytrusowym
posmaku
65
włoska kuchnia dla cierpliwych
W
_końcu na stolik trafiły również długo wyczekiwane dania główne
– ravioli nadziewane szpinakiem i ricottą w sosie ze szparagów obficie posypane parmezanem oraz gnocchi z truflami w sosie z gorgonzoli. Obie potrawy miały bardzo intensywny i ciekawy smak. W ravioli parmezan świetnie współgrał z zielonymi warzywami. No i była okazja powrócić do tak uwielbianego przez nas smaku szparagów, które zdecydowanie zbyt krótko goszczą na lubelskich targowiskach i w warzywniakach. Te zapewne zostały wcześniej zamrożone, ale taka kolej rzeczy. Już za niecały rok będą świeże. Gnocchi były ciężkie i naprawdę intensywne. W tych „kluskach” specyficzny smak trufli, przed którym nas ostrzegano dodatkowo potęgowała ostra gorgonzola. Smakowo bardzo interesujące doznania, jednak wizualnie ta kompozycja prezentowała się dość… można powiedzieć nudnie. Talerz z gnocchi dosłownie wołał o akcent w postaci świeżego warzywa, może jakichś ziół. Taki element przełamałby lepką konsystencję dania.
P
onieważ porcje nie były ogromne, udało nam się zmieścić również deser. Panna cotta serwowana w Trattorii Bagatto nie tylko rewelacyjnie
wyglądała, ale również obłędnie smakowała. Wszystko było idealne – ka-
wałki świeżych owoców, nieco musu z papai, odrobina prawdziwej wanilii, a wszystko to ładnie ułożone na talerzyku. Jednym słowem, uczta dla łasuchów. Sposobem podania, jak łatwo się domyślić, nie cieszyliśmy się zbyt długo. Wkrótce po słodkościach rodem z Włoch pozostało jedynie przyjemne wspomnienie.
J
eśli pragniecie poczuć atmosferę słonecznej Italii, a z jakichś powodów nie możecie udać się w podróż na południe Europy, to przynajmniej
z włoskiej kuchni nie musicie rezygnować. Jest na wyciągnięcie ręki. Pod względem kulinarnym Trattoria Bagatto to ciekawe miejsce. Wielkie brawa należą się za piadiny, doskonałe na lunch, czy przekąskę podczas spotkania ze znajomymi. Restauracja specjalizuje się w owocach morza. Degustację potraw z nimi w roli głównej musieliśmy jednak odłożyć na kolejną wizytę. Wybór makaronów, nawet po wykluczeniu tych z krewetkami czy małżami, jest spory, a przy tym wszystko przygotowywane jest ze świeżych składników i z dużą pieczołowitością. Trochę rzutuje to na czas oczekiwania, ale do licha, przecież nie oczekiwaliśmy fast food-u. Ceny w relacji do wielkości porcji raczej nie są zbyt niskie, ale w pełni uzasadnione przez jakość składników. Oczywiście nie ujawniamy przed Wami wszystkich smaków tego miejsca, bo i w menu pozostało jeszcze wiele przez nas nieodkrytych, choć apetycznie zapowiadających się dań. Pozostaje czerpać radość z ich odkrywania, czego sobie i Wam, Drodzy Czytelnicy serdecznie życzymy podczas letnich miesięcy.
Łucja Frejlich-Strug i Artur Strug
67
69
Stając się człowiekiem z żelaza cz. I
(z)bieg lubelski 71
(z)bieg lubelski - Stając się człowiekiem z Żelaza cz.I
Od refleksyjności do nadpobudliwości biegacza
P
amiętam początki swojej przygody z bieganiem. W związku z zakończeniem pewnego etapu w ży-
ciu miałem dość dużo czasu. Był to jeden z nielicznych momentów, charakteryzujących się względnym spokojem ducha – czas sprzyjający snuciu planów, podejmowaniu nowych inicjatyw i wyzwań, czas zmian ale chyba przede wszystkim rozwijania zaniedbywanych sfer życia. Tak się złożyło, że w moje ręce trafiła wówczas książka Haruki Murakamiego pt. O czym mówię kiedy mówię o bieganiu. Do tamtej pory miałem okazję poznać tylko kilka książek tego autora. Ta pozycja mnie zaintrygowała, ponieważ moje wyobrażenie na temat japońskiego pisarza dalekie było od wizji biegacza pokonującego dziesiątki kilometrów tygodniowo. Byłem przekonany, że tak wysoce surrealistyczne, ocierające się niejednokrotnie o granice absurdu teksty może tworzyć tylko facet z papierosem w ustach i szklaneczką whisky w dłoni. Nawet jeśli w jakimś okresie życia nawyki Murakamiego odpowiadały mojemu wyobrażeniu o nim, to pisarz, którego poznałem podczas lektury książki był już zupełnie innym człowiekiem. Z kolejnymi stronami tej autobiograficznej powieści stopniowo dojrzewało we mnie postanowienie, że muszę spróbować biegania. Tak też uczyniłem.
73
(z)bieg lubelski - Stając się człowiekiem z Żelaza cz.I
S
woje pierwsze w życiu dobrowolnie przebiegnięte kilometry pokonywałem na Węglinie w butach za kilkanaście złotych pozbawionych
jakiejkolwiek amortyzacji. Nie miałem wówczas pojęcia o bieganiu, nie liczyłem przebytego dystansu, nie zastanawiałem się nad czymś takim jak środki treningowe a o udziale w zawodach biegowych nawet nie śniłem. Przebiegnięcie maratonu było dla mnie czynem heroicznym. Zupełnie nie interesowałem się wtedy tym, że każdego roku biegi uliczne (brzydko nazywane masowymi) na dystansie 42,195 km odbywające się w różnych miastach Polski oprócz zawodowców przyciągają tysiące amatorów. Ani razu nie spotkałem się wtedy z opinią, że bieg maratoński ukończyć może właściwie każdy, kto poświęci trochę czasu na przygotowania. Całe szczęście, że tego wszystkiego wtedy nie wiedziałem. Tej ignorancji i naiwności zawdzięczałem całą magię swojego amatorskiego biegania. Biegania, które odkryłem dzięki historii opowiedzianej z perspektywy zwykłego człowieka, a nie sportowca.
M
urakami pisze o bieganiu jako pewnej filozofii życia. Jest długodystansowcem jako biegacz (w jednym z fragmentów książki porównu-
je swój typowy dla długodystansowców oszczędny, mało efektowny krok ze sposobem w jaki biegnie mijająca go młoda dziewczyna wysoko unosząca nogi) i jako pisarz stawiający przede wszystkim na żelazną dyscyplinę i konsekwencję w swojej pracy. Bieganie nie jest dla niego zwykłym hobby, lecz czymś co zmienia człowieka – zarówno jego ciało, jak i umysł. Postanowiłem sprawdzić, co się stanie, gdy sam zacznę przebiegać w miarę regularnie po kilka kilometrów dziennie. Wprawdzie po kilku tygodniach nie zauważyłem jakiegoś znaczącego wzrostu sprawności czy wytrzymałości, ale szybko spostrzegłem, że jest to zajęcie niebywale wciągające. Bieganie było wówczas samo w sobie nagrodą i czystą przyjemnością. Satysfakcję dawało pokonywanie coraz dłuższych odcinków bez zatrzymania. Wkrótce zacząłem zapisywać pokonany dystans w samodzielnie przygotowywanych tabelkach. Niecałe dwa lata od pierwszej przebieżki po Węglinie, która dała początek regularnemu bieganiu, ukończyłem pierwszy maraton.
75
(z)bieg lubelski - Stając się człowiekiem z Żelaza cz.I
M
urakami pisze w swojej książce o przygodzie z triathlonem oraz bieganiu na dystansie ultramaratonu (dokładnie opisuje swoje do-
świadczenia z biegu na 100 km). Przyznam, że do tych fragmentów powieści odniosłem się z dużą rezerwą traktując zarówno łączenie trzech różnych dyscyplin sportu, jak i pokonywanie niebotycznie długich dystansów biegiem za przesadę, a wręcz szaleństwo. Wystarczyło jednak kilka lat, a objawy podobnej nadpobudliwości zaobserwowałem u siebie. Bieganie w takiej postaci, jak dotychczas przestało wystarczać. Pojawiła się myśl, by spróbować swoich sił w triathlonie.
P
Czas poszukiwań
rzygotowując się do pierwszego startu w zawodach triathlonowych szybko zauważyłem, że na Lubelszczyźnie nie brakuje okazji do
sprawdzania swoich sił nie tylko w zawodach biegowych. Właściwie na każdym etapie przygotowań do „tri” można odnaleźć zawody odpowiednie dla wypróbowania swoich aktualnych możliwości. Kiedy odnowiłem przyjaźń z rowerem, zacząłem szukać okazji by sprawdzić się na tym polu. Szansa nadarzyła się szybciej niż się spodziewałem. Na początku sierpnia miały się bowiem odbyć zawody z cyklu Nutrend Cross Duathlon w Biłgoraju (poprzednie zorganizowano w Kraśniku, a kolejne zaplanowane są w Annopolu). Tym sposobem 2 sierpnia zestresowany stanąłem na starcie zmagań biegowo-rowerowych, w ramach których zaplanowano 5 km biegu, 20 km jazdy na rowerze górskim i 2,5 km biegu. Każdy z tych dystansów sam w sobie nie robił szczególnego wrażenia. Ich połączenie gwarantowało jednak odrobinę mocnych doznań. Nad Zalewem Bojary w Biłgoraju zameldowało się ok. 70 startujących. Punktualnie o 11 zawodnicy wyruszyli na trasę 5-cio kilometrowego biegu prowadzącego leśnymi ścieżkami, które tylko momentami zamieniały się w asfaltową nawierzchnię. Biec trzeba było oczywiście szybko, ale jednocześnie z rozwagą. Po pierwsze, trasa była dość trudna. Tu i ówdzie na biegaczy czyhały niebezpiecznie wystające korzenie, doły i gałęzie smagające po twarzy. Warto było dobrze zapamiętać rozmieszczenie tych atrakcji, ponieważ tę samą 5-kilometrową trasę należało później pokonać rowerem, i to aż 4-krotnie.
77
(z)bieg lubelski - Stając się człowiekiem z Żelaza cz.I
N
a kończących pierwszą od-
niach zmęczenie zaczęło dawać
słonę biegowej rywalizacji
się we znaki. Popełniłem pierwszy
czekały rowery w strefie zmian.
błąd, kiedy niemal pomyliłem tra-
Po nałożeniu kasku, ewentualnej
sę. Kosztowało mnie to kilkanaście
zmianie obuwia i uzupełnianiu
sekund. Wystarczyło bym stracił
płynów zawodnicy szybko wypro-
zajmowaną lokatę. Kolejne dwa
wadzali swój sprzęt ze strefy i już
błędy na najtrudniejszych odcin-
na trasie wskakiwali na siodełka.
kach trasy skutkowały utratą rów-
Widząc, jak dużo rowerów cze-
nowagi i koniecznością podparcia
ka jeszcze na swoich właścicieli
się nogą. To wiązało się z utratą
po pierwszym etapie ucieszyłem
prędkości i z trudem utrzymywa-
się. Bieganie poszło nieźle. To do-
nego rytmu. Ostatnie kilometry
dało mi skrzydeł i pedałując tak
jazdy na rowerze miałem pokonać
szybko, jak potrafiłem wjechałem
wolniej, żeby skutki zmiany dyscy-
w las. Skrzydła zostały podcięte
pliny nie były zbyt dotkliwe. Trudno
niemal natychmiast, gdy kilku za-
było mi jednak odpuścić, kiedy wi-
wodników bez większego trudu
działem za swoimi plecami doga-
wyprzedziło mnie za nic mając
niających mnie zawodników. Tym
wyboje, korzenie i głęboki piach
bardziej, że domyślałem się, jak
na trasie. Stwierdziłem, że muszę
trudnym etapem będzie ostatnie
się mocno skoncentrować i dać
parę kilometrów do pokonania pie-
z siebie wszystko. Drugie okrąże-
szo. Po odwieszeniu roweru złapa-
nie, pokonałem szybciej niż pierw-
łem odrobinę izotonika i zupełnie
sze. Udało mi się wyprzedzić kilku
otumaniony po szaleńczej jeździe
zawodników. Na ostatnich okrąże-
na rowerze ruszyłem na 2,5-kilo-
metrowy, ostatni odcinek trasy. Miałem wrażenie, że każda noga waży tonę, a w dodatku brodzę w jakiejś gęstej mazi. Jeszcze nigdy nie byłem zmuszony włożyć tyle wysiłku, by biec z tak niewielką prędkością. Podczas ostatniego etapu nie wyprzedziłem nikogo, chociaż dwoje zawodników było w zasięgu wzroku. Nikomu też nie udało się wyprzedzić mnie. Wykończony ale szczęśliwy przekroczyłem linię mety mniej więcej w jednej trzeciej stawki. Mimo, że wielokrotnie podczas tych zawodów zadawałem sobie pytanie o sens tego co robię, ubarwiając je rzecz jasna niecenzuralnymi słowami, już kiedy pakowałem rower do bagażnika zastanawiałem się nad kolejnym wyzwaniem.
79
(z)bieg lubelski - Stając się człowiekiem z Żelaza cz.I
W
Powroty do korzeni
_czasie tych kilku zaledwie lat biegania zdarzały się wzloty i upadki. Bywało tak, że zadowolony z jakiegoś
wyniku po jakimś czasie stwierdzałem, że przecież nie ma się czym zachwycać. Jestem tylko przeciętnym biegaczem jakich jest dzisiaj wielu i rozdmuchiwanie swoich osobistych osiągnięć jest więcej niż żenujące. Myślałem nawet, że niepotrzebnie tylko tracę swój czas poświęcając się zajęciu, w którym i tak nigdy nie osiągnę żadnych znaczących sukcesów. W takich chwilach zawsze staram się powracać myślami do pierwszych pokonanych biegiem kilometrów. Do tej niczym niezmąconej przyjemności z długiego biegania podczas jesiennego przedpołudnia. Szukam samotności i spokoju przemierzając las nad Zalewem Zemborzyckim i własnych sposobów na poprawienie wyników, a zamiast tego znajduję innych ludzi. Czasem jest to zupełnie przypadkowo spotkany biegacz na ulicy Cienistej, który specjalnie zawraca żeby przebiec ze mną parę kilometrów i porozmawiać o biegach ultra i życiówkach w maratonie. Ostatnio animuszu dodają mi również ludzie z Lubelskiej Grupy Triathlonu – pasjonaci, którzy żyją sportem i bawią się nim.
S
cott Jurek, guru biegów ultra w swojej słynnej książce pisze o dojmującej samotności, której doświadczył jako ultramaratończyk. Jedno-
cześnie zauważa, że jako biegacz prawdziwe szczęście znalazł wcale nie w byciu samotnym, ale będąc z innymi ludźmi. W ten sposób obala mit samotności maratończyka. Ten utytułowany zawodnik, który nie uniknął zakrętów na drodze swojej kariery uczy, aby z uwagą pilnować, by nie utracić prostej przyjemności z biegania, żeby nie popadać w rutynę i nie pozwolić ambicjom zawładnąć swoim umysłem. Dążenie do osiągania coraz lepszych rezultatów i poprawy kondycji nie może stać się jedynym celem. Jeżeli czujesz, że tak się dzieje, pobiegaj w górach i zatrzymaj się na szczycie, żeby podziwiać widoki. Przebiegnij się ze znajomymi, wybierz się na przejażdżkę rowerem lub popływaj w jeziorze. Powróć myślami do tych przebiegniętych kilometrów, które sprawiły ci najwięcej radości. Niech jak najczęściej wracają, byś nie zapomniał dlaczego zacząłeś to robić. (z)bieg Lubleski
81
(nie) aktualności
W
_tym miesiącu mam dla Was kawałek dobrych nieaktualności, których dostarczył nam Głos Lubelski
z 1925 roku. Bez zbędnej zwłoki zaczynajmy więc. Koniec lipca, podobnie jak w tym roku przyniósł mieszkańcom Lublina upały: „Po długotrwałych deszczach mamy wreszcie piękną pogodę lipcową. Pod jej znakiem upłynęła również niedziela wczorajsza. Jak zwykle miejscowości podmiejskie cieszyły się wielką frekwencją wycieczkowiczów”. Jesteście ciekawi, jakie to miejscowości? „A więc Sławinek, Świdnik, Minkowice, Jaszczów i t.d. gościły moc lublinian sycących się wrażeniami wsi w okresie żniwnym: czerpiąc na zapas do przyszłej niedzieli. Autobusy i taxis’y miały jak zwykle w niedzielę, swe żniwo.” Nie wszyscy jednak lublinianie vel lubelacy wyruszyli za miasto: „Miłem urozmaiceniem dla spacerowiczów w Ogrodzie Saskim był od tak dawna upragniony koncert orkiestry wojskowej.” W dzisiejszych czasach pełnych intensywnych doznań i rozbudowanych mediów uderza, że ktoś na początku XX wieku mógł nazwać koncert orkiestry wojskowej w parku „upragnionym”. Na nim jednak niedzielne rozrywki się nie skończyły: „Na boisku sportowem W.K.S. sypał Hakoanowi bramkę po bramce, a z boiska Sokoła do późna w noc dolatywały dźwięki… polskie. Lublin bawił się dobrze.”
83
(nie)aktualności
P
oważna gazeta, jaką był Głos opisywała oczywiście nie tylko rozrywki mieszkańców Lublina. 20 lipca ukazał się
krytyczny artykuł dotyczący ładu przestrzeni miejskiej pod mocnym tytułem „Ruiny w centrum miasta”, który okazał się nie być przenośnią ani hiperbolą: „Mimo częstych uwag pra-
sy, plac po zburzonym soborze wciąż przedstawia malownicze rumowisko pełne jezior, wąwozów i dolinek, które są rajem dla czułych, a mniej wybrednych parek, zaś dla miasta niewyczerpanym źródłem kurzu. Dowiadujemy się, że gruz tu nagromadzony, był trzymany w rezerwie dla celów budowy Domu Żołnierza Polsk. I dopiero przed kilku dniami p. kpt. Dobrzański zdecydował się odstąpić go miastu.” Dalej dowiadujemy się, że Magistrat zaczął gruz ten wywozić na ulicę Szopena i na Wieniawę, jednak według redaktora robi to w „zbyt powolnem tempie, a wszak miasto ma do rozporządzenia 40 par koni”. Po kolejnych kilku zdaniach utyskiwań czytamy: „Przy tej okazji nadmieniamy, iż został ogłoszony konkurs w sprawie uregulowania placu Litewskiego, który ma być placem reprezentacyjnym miasta.” To przywodzi na myśl sytuację, którą mamy dzisiaj, z tą różnicą, że wówczas plac był rumowiskiem, a dziś jest w pełni funkcjonalną przestrzenią rekreacyjno-reprezentacyjną w centrum Lublina.
W
_żadnym z wydań nieaktualności nie może zabraknąć choć jednego wyjątku z afisza któregoś w wiodących kin. A oto
i one:
Wielki Kino – Teatr Colosseum - DZIŚ Kilka kartek niedawnej przeszłości zbogaconego chamstwa TANIEC ZŁOTA I NĘDZY Aktualny dramat w 8 aktach W rolach głównych piękna LEE PARRY i słynny WERNER KRAUSS Muzyka pod batutą prof. STEMBROWICZA Konkurencja dostarczyła nam za to następującej rozrywki: Kino – Teatr „CORSO” Od czwartku 30 lipca b. r. Wyświetlany przepiękny obraz… U PROGU ZDRADY (Królowa baletu) Wszechpotężny dramat erotyczny w 7-miu aktach osnuty na tle konfliktów małżeńskich. W roli głównej występuje premiowana piękność A. AYRES
85
(nie)aktualności
N
ie sądzę, aby ktokolwiek mógł się oprzeć wszechpotężnemu dramatowi erotycznemu z udziałem premiowanej piękności.
W
róćmy jednak do uwag na temat przestrzeni miejskiej, których było w ówczesnej prasie bardzo dużo. Artykuł pod tytu-
łem „Chodniki ze smoły” jest w wielu miejscach wciąż zadziwiająco aktualny: „Asfalt jest jednym z najwytworniejszych materjałów na chodniki i jezdnie, trzeba jednakże umieć go przyrządzić i położyć. Niektóre chodniki asfaltowe w naszem mieście, jak na przykład na rogu Kołłątaja i Krak. Przedm. są tak miękkie, że wystarczy przystanąć na kilka minut aby laska i obcasy trzewików ugrzęzły w lepkiej smole, której domieszano za wiele, a następnie położono zbyt grubą warstwę tego i tak już zbyt miękkiego asfaltu. We Lwowie, gdzie przed dworcem podobną zrobiono omyłkę chodniki zostały zerwane i położone na nowo. Sądzimy, że Lublin skorzysta z przykładu.” Najwyraźniej „Lublin” nie za bardzo się przykładem przejął, bo po dziś dzień są miejsca, gdzie w upalny dzień przechodnie nieomal grzęzną w miękkim asfalcie, a dzieci mają przednią zabawę z wciskaniem kapsli w nawierzchnię.
W
śród ogłoszeń zlokalizowanych na ostatniej stronie gazety, pośród wszelakich palt i pralek przeznaczonych na sprze-
daż oraz posad i mieszkań lub pokojów do wynajęcia, znalazł się następujący anons:
Nowość!
Nowość!
Dr. Rafael Mabuze Jak zostać HYPNOTYZEREM? Książka o niezwykle ciekawej treści wysyła się po wpłaceniu 2 złotych na konto P.K.O. 100.859
87
(nie)aktualności
I
_pomyśleć, że za jedyne 2 złote można było przenieść się do świata, w którym tajemniczy mężczyźni o egzotycznych nazwi-
skach nauczają hypnozy, a książki wysyłają się same po wpłacie na sześciocyfrowe konto!
N
a koniec zaserwuję Państwu podwójną dawkę humoru. Najpierw przeczytajcie koniecznie najśmieszniejszy dowcip, na
jaki udało mi się w Głosie natrafić: „Auto na wsi Kaśka: - Ot głupie koniska, żeby się tak bać maszyny! Leci to leci, cóż takiego wielkiego! Bartek: - Widzita, jaka mądrala! A jak byś tak zobaczyła portki same po drodze lecące bez chłopa to co? Nie zlękłą byś się?”
W
_wydaniu z 9 sierpnia, w szpalcie „Z Województwa” pojawił się za to artykuł opisujący prawdziwe wydarzenia, ale
w przeciwieństwie do dowcipu tak zabawny, że przytoczę go Państwu w całości: „Przygoda jednego wieprza. Mieszkaniec wsi Łopiennik Górny gminy Łopiennik pow. Krasnystawskiego Ornal Paweł, miał w chlewie potężnego wieprza, na którego od dawna złodzieje ostrzyli sobie apetyty. Aż wreszcie w nocy, z dnia 30 na 31 ub. m. za pomocą wyrwania w ścianie dwóch bali, dostali się do chlewa przez okno i przedstawiciela rodu świńskiego skradli. Nazajutrz
poszkodowany zameldował o kradzieży policji, która przystąpiła niezwłocznie do poszukiwań. W kilka godzin później zostały one uwieńczone pełnym sukcesem. Wieprza odnaleziono w odległości 3 km od rodzinnego domu, leżał nieborak w polu, ze skrępowanemi nogami i ryjem – żeby nie krzyczał. Odszukano niezadługo i sprawcę całej awantury, którym okazał się recydywista Stanisław Jęczeń, zbiegły z więzienia w Chełmie. Nocnego amatora wieprzów przekazano do dyspozycji Sądu Pokoju w Gorzkowie, a wieprz powędrował do prawego właściciela.” Łucja Frejlich-Strug
89