antidatum - maj 2015

Page 1

wydani e p i ąt e 2 0 1 5 I www. an t idat um. c o m

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI Komu klasyka, komu? Majówka tuż za progiem Myjak w Gardzienicach Wiosna, zielsko i dziwne szczotki Stary i nowy Lublin z przewodnikiem z 1908 r. We włoskim stylu Szybciej, więcej, smaczniej!


wydanie piąte 2015 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240

magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest

niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną.

wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum


REDAKCJA Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3



edytorial N

ie znam chyba nikogo, kto nie lubił by wiosny. Zarówno gorący zwolennicy lata, jak i stronnicy zimy przepadają za najpiękniejszą z pór roku. Jak bowiem można nie kochać słońca, umiarkowanych temperatur, lżejszych ubrań, wybuchającej zielenią przyrody, młodych warzyw i owoców? Początki bywają trudne, bo gdy tylko ustąpią mrozy, wiele osób dopada tak zwane wiosenne osłabienie, a topniejący śnieg ukazuje szaro-brązową ziemię usłaną śmieciami. Można jednak ten nieprzyjemny moment przedwiośnia porównać do kryzysu ozdrowieńczego, bo gdy się go przetrwa, jest już tylko lepiej. Maj stanowi moment kulminacyjny najwspanialszej z pór roku. W mieście maj kwitnie głównie kasztanami i bzami. Na wsi dołączają do nich jabłonie, rzepak i wiele innych. Wystarczy wyjść tuż za próg domu, by poczuć wiosnę całym sobą. Jeżeli wypuścicie się trochę dalej, koniecznie wybierzcie się na spacer po dzisiejszym Lublinie z przedwojennym przewodnikiem w ręce. Zajrzyjcie też do niedawno powstałej restauracji serwującej przy Deptaku potrawy inspirowane Italią oraz do całkiem świeżutkiej armeńskiej knajpki przy Bernardyńskiej. Zachęcamy też do wizyty na targu w celu kupna szparagów – najgorętszego warzywa sezonu. Gdy już przygotujecie z nich wspaniale prostą krajankę, usiądźcie wygodnie i zabierzcie się do lektury najnowszego wydania antidatum. Może zainteresuje Was otwarcie galerii rzeźb Adama Myjaka albo świat zegarków marki Roamer. Mamy dla Was też najświeższe nieaktualności i całkiem nową rubrykę (z)biegową! Na koniec jest też coś dla zdrowia, więc po lekturze zachęcamy Was do wychylenia kilku kubeczków naparu z młodej pokrzywy i wyszczotkowania ciała na sucho. Zapraszamy!

5


Komu

klasyka,

komu?

S

koro w poprzednim zegarkowym tekście uczyniłem już wyłom w przyjętej na wstępie zasadzie, że będę pisał tylko o zegar-

kach klasycznych bazując głównie na własnym zbiorze, dzisiaj idę dalej. Przyglądając się ofercie salonu „Korn” zwróciłem uwagę na

gablotę Roamera. To znana mi doskonale marka ze 100-letnią metryką, która ok. 2003 roku wróciła do produkcji mechanicznych zegarków po długotrwałym mariażu z technologią kwarcową. Śledząc


literaturę fachową, ogólnie orientowałem się w najnowszej karierze tej szwajcarskiej firmy, ale jakoś dotychczas nie skupiałem się na najnowszych modelach. Mam piękny egzemplarz Roamera z lat 50-tych, o którym na pewno kiedyś napiszę, a dzisiaj przedstawię jedno z najmłodszych dzieci tej marki, moim zdaniem bardzo udane. Jest ono wyrazem odwołania się do własnej tradycji, a po części mody, a może wręcz choroby współczesnego zegarmistrzostwa, 7


KOMU KLASYKA, KOMU?

częściej razi mnie dominująca skłonność do budowania modeli quasi klasycznych w rozmiarze XXL. Roamer, którego prezentuję dzisiaj jest chlubnym od tej zasady wyjątkiem. Na pewno takich wyjątków jest więcej, ale mój brak głębszego zainteresowania

najnowszymi

propozycjami, nie pozwala mi znajdować ich zbyt wiele. Nowego Roamera noszę od dwóch tygodni i jeszcze mi się nie opatrzył. To dobry znak! Model nazywa się La Classique, a więc nie tylko cechy zewnętrzne, ale i sama nazwa pokazuje intencje projektantów. której na imię „odświeżona kla-

Czym mnie przekonał? Przede

syka”. Do tej tendencji mam nie-

wszystkim formą i dbałością

co sceptyczne nastawienie, po-

o szczegóły. Jak na produkt

nieważ obcując kilkanaście lat

z kategorii tańszych (pojęcie

z klasykami lat 30-50-tych XX

względne), jest zadziwiająco

wieku, zawsze we współcze-

starannie dopracowany, poczy-

snych jej interpretacjach znaj-

nając od proporcji, a na najdrob-

duję jakieś mankamenty. Naj-

niejszych detalach kończąc.


Stalowa koperta o średnicy 36 mm – jak na współczesne upodobania to Pigmej – ma pięknie wyważone proporcje pomiędzy szerokością ramki otaczającej tarczę i grubością prostych eleganckich uszu. Perłowo - biała tarcza jest pokryta subtelnym giloszem, układającym się w formę rozchodzących się od osi wskazówek promieni. Rzymskie cyfry godzin, podobnie jak podziałka minutowa, zostały nadrukowane tamponowo i mają głęboki, czarny kolor. U

góry

mamy

metalizowa-

ną w stalowym kolorze wypukłą nazwę Roamer, poniżej osi wskazówek tą samą techniką nałożoną nazwę modelu. Pod nią

nadrukowano

informację

o ilości rubinów łożyskujących mechanizm. Nie zabrakło też ważnego napisu „Swiss Made” przy godzinie VI. Czarne i dobrze wyważone w proporcjach 9


KOMU KLASYKA, KOMU?

wskazówki mają formę listków.

rowe szkło. To podnosi wartość

Wskazówki są tylko dwie, go-

zegarka, ale ma także wpływ na

dzinowa i minutowa. Sekund

eksploatację. Szafirowy kryształ

na tym zegarku nie zmierzymy,

mniej się rysuje.

i dobrze! To nie jest instrument

Teraz odwracamy zegarek na

do pomiarów technicznych, czy

drugą stronę. Widzimy wciska-

sportowych. Dzięki takiemu roz-

ny dekiel z wygrawerowanymi

wiązaniu otrzymaliśmy doskona-

inskrypcjami i przeszklone okrą-

le czytelną i stylistycznie czystą

głe okienko, przez które można

tarczę. Koronka ma formę cebul-

obserwować pracujący balans

ki. To taki retro smaczek, ale jak

i część wychwytu. To nama-

najbardziej na miejscu. Zarówno

calny dowód na to, że zegarek

jej proporcje, jak i operatywność

jest mechaniczny. Uważny ob-

przy obsłudze powodują, że taka

serwator dostrzega coś jeszcze

forma koronki doskonale się bro-

- w dwóch miejscach sygna-

ni w naszym zegarku. Tarczę

turę FHF. To symbol Fabrique

przykrywa bardzo płaskie szafi-

d’Horologerie de Fontaineme-


lon, producenta surowych mechanizmów, niegdyś rodzinnej firmy, założonej w 1793 roku. Sam mechanizm jest bardzo prostym, ręcznie nakręcanym „średniobiegem” – jego balans wykonuje 21600 półwahnięć na godzinę. Produkowany dobre kilkadziesiąt lat sprawdził się w zastosowaniach nie wymagających nadzwyczajnej precyzji. Jak więc widzimy nie tylko stylistycznie zegarek pragnie być postrzegany jako klasyk. Również jego mechanizm odsyła nas do czasów, kiedy zegarki automatyczne były jeszcze nowością, a o „kwarcu” nikt nawet nie myślał. Podsumowując, jest to bardzo ciekawa propozycja dla miłośników klasyki, którzy nie chcą jednak obuwać się w staruszka o naturalnej z racji wieku skłonności do niedomagań. Dostajemy wykonany na bardzo 11


KOMU KLASYKA, KOMU?

dobrym poziomie, z dobrych materiałów zegarek z historycznym, ale w pełni użytkowym i odświeżonym dla Roamera mechanizmem. Klasyk od zewnątrz, jak i w środku. Roamer to prawdziwie szwajcarska marka, znana w przeszłości z wielu ciekawych modeli i rozwiązań. Dobrze, że znów powraca z zegarkami mechanicznymi. Z pewnością znajdą nowych nabywców. Jeśli obojętne jest nam to, co zegarek ma w środku, to z pewnością ich forma przykuwa uwagę. Stylistyka pozwala nosić go w sytuacjach mniej formalnych, jak też jako typowego garniturowca. Trzeba tylko dobrać odpowiedni pasek, to on zadecyduje o stopniu formalności. Tak, klasyki tak właśnie mają. Andrzej Frejlich


13



MAJÓWKA tuż za progiem 15


D

ługi weekend majowy to kilka wolnych dni, na które czekają niemal wszyscy. Dla wielu z nas – bez względu na pogodę –

jest to hasło do pierwszego dłuższego wypadu poza miasto. W tym roku czuliśmy się trochę okradzeni z tych wolnych dni, bo kalendarz ułożył się tak, że 2 i 3 maja wypadły w sobotę i niedzielę. Zamiast możliwych pięciu, musieliśmy zadowolić się jedynie trzema dniami. A pogoda – jak na wiosnę przystało, była bardzo zmienna. Mieliśmy i słońce i deszcz, było umiarkowanie ciepło, młoda zieleń doprawiona odrobiną wilgoci wydawała się jeszcze bardziej intensywna.


No i te zapachy! Intensywnie kwitną śliwy, grusze, czereśnie. Królują biel i zieleń, z akcentami intensywnej żółci mleczy, które panoszą się absolutnie wszędzie. Jak każdą wolną chwilę, także i te dni spędziłem na wsi. Nie miałem zamiaru odpoczywać, ale świąteczne dni wymusiły zmianę planów. Była więc okazja trochę uważniej przyjrzeć się otoczeniu. Stojąc kilkanaście metrów ponad dnem doliny Giełczwi widać było delikatną jeszcze zieleń olch i intensywniejsze plamy zielono-białych czeremch. Ich intensywny zapach dominował w powietrzu. 17


MAJÓWKA TUŻ ZA PROGIEM

Na łąkach duże plamy kaczeńców, a bliżej domu dzikie czereśnie, śliwy i nasza grusza – jak przystało na chłopskie realia „na miedzy”, zlokalizowana w płocie pomiędzy posesjami, naszą i sąsiada. Pod drzewami kwitną wciąż zawilce i barwinki, już wystrzeliły w górę kiełki konwalii – pierwsze z nich zakwitną pewnie już za kilka dni. Zmartwieniem są tylko chwasty – te zawsze rosną szybciej i intensywniej niż uprawy. W niedzielę 3 maja, przed południem, wziąłem aparat i okrążyłem dom. Nie oddaliłem się na więcej niż kilkaset kroków, bo wiosna rzeczywiście jest tuż za progiem. Nasza wieś pełna jest kontrastów. Mleko i masło można kupić tylko w sklepie, bo nikt już nie hoduje krów. Choć otaczają ją rozległe pola, to prawdziwych rolników jest tylko dwóch. Architektura także miota się pomiędzy skrajnościami. Wiele domów niczym nie różni się od tych miejskich, ale spotkać też można stuletnie chatki, które do dzisiaj służą mieszkańcom. Zamknięte w czworobok obejścia ze stodołą, oborą, domem i szopami. Drewno, biały kamień i gdzieniegdzie akcenty czerwonej cegły.


19


MAJÓWKA TUŻ ZA PROGIEM

Jeszcze kilka dni, liście rozwiną się całkowicie i te domostwa całkowicie zgubią się w zieleni. Zaczyna się właśnie kwitnienie rzepaku, przez kilkanaście dni jego kolor będzie dominował w krajobrazie. Drugi akcent kolorystyczny w tym samym czasie to różowo-białe jabłonie, kolor bardziej subtelny. Zapach również bardziej delikatny, bardziej wyrafinowany niż rzepak. Tak, zaczęła się pora zapachów i kolorów. Po zimowej szarzyźnie jesteśmy na nie bardziej uwrażliwieni. Nie przegapmy tej okazji. Jeśli nie mamy czasu i możliwości wyjechać nawet na chwilę trochę dalej od miasta, idźmy do parku, wsiądźmy na rower, do miejskiego autobusu, niech nas powiezie na końcowy przystanek. Tam na pewno jest więcej natury niż w centrum. Szukajmy wiosny, albo pozwólmy aby ona znalazła nas. Andrzej Frejlich


21


Myjak

w Gardzienicach


16

kwietnia

2015

roku

odbyło się uroczyste

otwarcie Stałej galerii rzeźb Adama Myjaka w Gardzienicach. Od tego dnia Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice będzie nam się mógł kojarzyć nie tylko z nowatorskimi rozwiązaniami teatralnymi, pięknie odrestaurowanym pałacem usytuowanym na skarpie nad doliną Giełczwi, ale i współczesną rzeźbą najwyższej próby. Uroczystość zaplanowana na czwartkowe popołudnie była ukoronowaniem trwających kilka miesięcy przygotowań. Najpierw była decyzja samego Profesora Myjaka, on wybrał też grupę dziesięciu rzeźb przeznaczonych do wyeksponowania w nastrojowych, emanujących ciepłem białego kamienia, ale ekspozycyjnie trudnych piwnicach gardzienickiego pałacu. 27 listopada 2014 r. już formal23


myjak w gardzienicach

nie w akcie darowizny, kolekcja została przejęta na mocy umowy pomiędzy Autorem i dyrektorem Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” Włodzimierzem Staniewskim. A potem już ustawione rzeźby zaczęły oswajać się z przeznaczoną dla nich przestrzenią. Piwnice, jak na cele ekspozycyjne, są ciasne, trudno w nich o „odejście” dla eksponatu. Ich walorem jest faktura kamiennych ścian, wyjątkowo subtelny koloryt wapienia i krzywizny łuków sklepiennych. Rzeźby ustawione na ciemnych kubusach cokołów stoją, tak zwyczajnie, jedne wstawione w kąt, inne wysunięte na środek, co daje możliwość obchodzenia ich dookoła. Wszystkie są jednak w bezpośredniej bliskości potencjalnego widza. To daje możliwość, wręcz zmusza do interakcji. Możemy dialogować z nimi patrząc na zastygłe w bezruchu, ale wymowne usta, szukając kontaktu ze wzrokiem, choć to ledwo zarysowane oczodoły.


To nie jest nastrój muzealnej sali, a raczej przestrzeń na intymne spotkanie. Miejmy nadzieję, że wtedy, gdy medialny szum związany z otwarciem galerii opadnie, gdy okazjonalni widzowie przyciągnięci urokiem nowości rozjadą się już do domów, albo będą zajęci uczestnictwem w nowych wernisażach, przyjdzie czas dla autentycznych odbiorców. W atmosferze ciszy i skupienia, w samotności, będzie można zejść do pałacowych piwnic i zwyczajnie pobyć tutaj. Sprzyjać temu będzie także oddalenie od Lublina. Zobaczyć Myjaka w Gardzienicach przyjadą tylko ci, którzy mają taką potrzebę. Gardzienice oferują nam jeszcze coś, moim zdaniem bardzo ważnego – komplementarność sztuk i doznań. Stare i nowe, tradycyjne i nowatorskie. Już sama formuła teatru „Gardzienice” jest nieustannym dialogiem tradycji i współcze-

25


myjak w gardzienicach

sności. Nowożytna architektura pałacu i współczesna rzeźba tą korespondencję sztuk, przeszłości i teraźniejszości jeszcze mocniej wydobywa. A

wszystko

to

zanurzone

w pałacowym parku, który także jest zinterpretowaną przez naszych ziemiańskich przodków formą natury. Od kilku lat cały zespół otacza wysoki kamienny mur. Mam nadzieję, że nie jest on barierą dla „intruzów”, bo rzeczywiście może trochę onieśmielać. Spodziewam się, że dla wszystkich ciekawych bramy Gardzienic zawsze są otwarte. Wyeksponowane

w

piwni-

cach rzeźby pochodzą z okresu 2000 – 2015 r. Większość z nich to głowy i popiersia wykonane w technice terakoty szkliwionej i brązu. Na tle otoczenia uderzają techniką opracowania powierzchni – fakturą i kolorem.


27



29


myjak w gardzienicach

Raz szorstkie, jakby przetarte, innym razem połyskliwe z

„wykwitami”

intensywnego

koloru – wysyconej czerwieni. Rzeźba z brązu z cyklu „Figury” (2010) odbiega charakterem od skupionych, bryłowatych popiersi, jest ostra i przestrzenna. W technice barwionej żywicy poliestrowej powstała figura ludzka wychodząca poza kanon popiersia – cykl „Inspiracje” (2000). Otwarcie „Galerii” odbyło się w hallu głównym pałacu. Profesor Adam Myjak i dyrektor Ośrodka Praktych Teatralnych „Gardzienice” Włodzimierz Staniewski – główni bohaterowie wydarzenia, „królowali” na schodach głównych, ponad przybyłymi gośćmi. Towarzyszyła im

Zuzanna

Zubek-Gańska,

kurator Galerii Gardzienice. Po okolicznościowych przemówieniach zeszliśmy na dół obejrzeć dzieła Profesora. Nie zabrakło


31


myjak w gardzienicach

też poczęstunku, tradycyjnie towarzyszącego wernisażom. Gości przybyło bardzo wielu. Byli profesorowie Akademii Sztuk Pięknych, studenci Profesora Myjaka z Warszawy i Lublina, osoby związane z Teatrem Gardzienice, przedstawiciele środowisk kultury z Lublina i wielu indywidualnych gości z różnych miejsc w Polsce. Po obejrzeniu ekspozycji, rozmowach o sztuce i przyjacielskich pogaduszkach, był też czas na spacer po pałacowym parku. Ładny wiosenny dzień wręcz do tego zachęcał. Andrzej Frejlich


33


wiosna, zielsko i dziwne szczotki


35


wiosna, zielsko i dziwne szczotki

M

ówi się, że na przełomie zimy i wiosny trze-

ba oczyścić organizm z toksyn. Nawał

reklam

suplementów

oraz artykułów o tej tematyce sprawia, że czujemy presję, wydaje nam się, że i my musimy przeprowadzić detoks. Gdy zaszczuty imperatywem oczyszczania organizmu konsument zaczyna rozpoznawać rynek w

poszukiwaniu

najlepszych

ku temu metod, może popaść w

konsternację.

Mnożą

się

przed nim bowiem niezliczone ilość środków w tabletkach, herbat i herbatek, egzotycznych suszonych lub sproszkowanych roślin oraz kompleksowych kuracji, a każda z nich jest unikatowa i przełomowa. Wydaje się, że jedynym wyjściem jest spędzić pierwsze chwile wiosny łykając suplementy, przygotowując mikstury, a najlepiej żebyśmy przez dwa tygodnie


żywili się tylko koktajlami, które wystarczy rozpuścić w wodzie. U większości osób w tym momencie przychodzi refleksja, że przecież coś, co sprowadzono do proszku i zamknięto w saszetce nie może stanowić pełnowartościowego

posiłku,

a tym bardziej wspomagać detoksykacji organizmu. Powszechnie wiadomo, że najważniejsze w zachowaniu zdrowia i wysokiego poziomu energii są bogata roślinna dieta i regularne stymulowanie organizmu wysiłkiem fizycznym. To pierwsze wraz z początkiem maja staje się coraz łatwiejsze. Trudno oprzeć się młodym warzywom: szparagom, marchewce, kapuście, rabarbarowi. Z czasem w sukurs przyjdą nam owoce: truskawki, maliny, czereśnie i morele. Zdrowe odżywianie będzie coraz łatwiejsze, bo owoce to najszybszy fastfood 37


wiosna, zielsko i dziwne szczotki

świata – wystarczy je opłukać i zjeść. No dobrze, niektóre trzeba też obrać. Nie każdemu bliskie są sporty wyczynowe, nie czujmy się też źle z tym, że od rana nie pałamy ochotą na dziesięciokilometrowy bieg lub wizytę na siłowni. Można przecież wydłużyć spacer z psem, pojechać do pracy na rowerze lub przejść się piechotą. Oczywiście nie zniechęca nikogo do próbowania nowych dyscyplin, zwłaszcza tych praktykowanych na świeżym powietrzu. Istnieje szansa, że jeżeli teraz zaczniecie na przykład ćwiczyć jogę lub wspinać się po ściance, to zanim się obejrzycie, przyjdzie jesień, a Wy będziecie wchodzić na skalną ścianę w Tatrach lub medytować w idealnym kwiecie lotosu. Oprócz dostępności świerzych warzyw i owoców oraz pogody sprzyjającej aktywności, istnieje jeszcze jedna przyczyna, dla której wiosna jest najlepszą porą na oczyszczanie organizmu. Otóż właśnie teraz mamy praktycznie nieograniczony dostęp do młodych pokrzyw. Ta roślina była przez naszych przodków szczególnie ceniona w od-


truwaniu organizmu. Ma właściwości diuretyczne, dzięki czemu pomaga pozbyć się nadmiaru wody zatrzymanej w tkankach, często z winy nadmiaru soli w diecie. Młode pędy pokrzyw uzupełniają niedobory witamin i minerałów powstałe podczas zimy, dzięki czemu dodają energii. Dawniej to zielsko wychodzące spod ziemi tuż po ustąpieniu mrozów ratowało ludzi od głodu na przednówku. Najchętniej przygotowywano z niego zupę, która obecnie wraca do łask. Najłatwiej jest zerwać kilka liści pokrzywy (pamiętajcie o rękawiczkach!), wrzucić je do ulubionego kubka, zalać wrzątkiem i zaparzać przez kilka minut pod przykryciem. Taki napar pity 2-3 razy dziennie przez dłuższy okres czasu doskonale wpływa na organizm. Można też dodawać czyste liście pokrzywy do koktajli miksując je razem z owocami. Jeżeli posiadacie własny ogródek, a w nim te cudowne chwasty, jesteście szczęściarzami. Jeśli jednak nie macie tego luksusu, wybierzcie się po pokrzywy gdzieś, gdzie do szos i zakładów przemysłowych jest dość daleko, najlepiej w miejsce otoczone drzewami.

39


wiosna, zielsko i dziwne szczotki

Dużo mówi się o oczyszczającej mocy sauny i masażu. W wiosenno-letnich miesiącach mało kto z chęcią wejdzie do celowo rozgrzanego pomieszczenia, skoro i poza nim jest gorąco. Jeżeli własną saunę mamy w domu, zapewniam Was, że i do codziennego masażu nie potrzebujemy fizjoterapeuty. Wystarczy szczotka i chętne ręce. Dlaczego szczotka? Otóż szczotkowanie ciała na sucho bardzo efektywnie pobudza przepływ krwi i limfy. Taki masaż na sucho oprócz sprzyjania detoksykacji pomaga zwalczać cellulit, złuszcza martwy naskórek i, co możemy poczuć od razu, silnie pobudza. Dlatego tym, którzy są w stanie wygospodarować rano kilka minut na coś innego niż kolejne drzemki, poleca się pięciominutowe sesje ze szczotką przed porannym prysznicem. Sama czynność jest bardzo prosta, trzeba tylko znać jedną podstawową zasadę. Zawsze szczotkujemy w kierunku serca. Dlatego nogi masujemy ruchem do góry, a ręce od dłoni po barki. Możemy używać ruchów okrężnych, zwłaszcza w okolicach ud, pośladków i brzucha. Każdy powinien opracować idealną dla siebie metodę. Drugą ważną kwestią jest posiadanie odpowiedniej szczotki. Musi być przeznaczona właśnie do tego rodzaju masażu. Szczotka do włosów ani gospodarcza nie przyniosą oczekiwanych efektów, a nawet mogą zaszkodzić. Narzędzie do szczotkowania na sucho powinno być wykonane ze stosunkowo miękkiego włosia, na przykład końskiego i mieć ergonomiczny kształt, pasujący do dłoni. Takie są szczotki, które znajdziecie w ofercie sklepu szczotkarnia.pl. Są po prostu piękne, wykonywane ręcznie z należytą uwagą i pietyzmem.


41


wiosna, zielsko i dziwne szczotki

Znajdziecie tam szczotki o wielorakim przeznaczeniu, a wśród nich te do pielęgnacji ciała: z końskiego włosia do masażu na sucho, z włókna agawy do używania na mokro oraz z włókien mieszanych. Możecie też wybierać pomiędzy szczotką w tradycyjnej oprawie a tak zwaną „plecówką” o długim trzonku. Myślę, że warto spróbować szczotkowania ciała, ponieważ przy niewielkim wkładzie finansowym i czasowym można osiągnąć wspaniałe rezultaty w postaci poprawy zdrowia, wyglądu skóry i ogólnego wigoru. Łucja Frejlich-Strug


43


Stary i nowy Lublin

z przewodnikiem z 1908 roku


45


stary i nowy lublin z przewodnikiem z 1908 roku

C

zy zastanawialiście się nad tym, jak zwiedzano Lublin w przeszłości, np. sto lat temu? Ostatnio wpadła mi w ręce

pożółkła broszurka wydana w 1908 roku, zatytułowana „Jak zwiedzić w ciągu jednego dnia pamiątki Lublina”. Autor ukry-

wający się pod inicjałami T. C. tłumaczy cel ułożenia takiego przewodnika. Ma on zaspokoić potrzeby tych przyjezdnych, którzy mają ograniczony czas na zwiedzanie, a powtóre tych, którzy, jak np. wielu włościan, nie potrafiliby może nawet orientować się w planie ulic miasta i ułożyć sobie odpowiednią marszrutę. Dlatego też układ niniejszego przewodnika jest taki, że po pierwsze są wybrane tylko pamiątki najważniejsze, a po wtóre opis ich następuje po sobie w miarę, jak od jednej pamiątki przechodzimy do najbliższej. A ponieważ nadto wszędzie jest szczegółowo opisane, jak do następnej pamiątki trafić, przeto czytelnik, mając ten przewodnik w ręku, nie potrzebuje ani trudzić się nad układaniem sobie kolei zwiedzania, ani brać z sobą planu ulic miasta. Główny cel to zebranie wiadomości najbardziej podstawowych i logiczna wędrówka od jednego punktu do drugiego, według zaproponowanej przez autora marszruty. Ma być to odpowiedź na skomplikowany układ przewodników w tym czasie cieszących się największym uznaniem, np. Ronikierowej „Ilustrowany przewodnik po Lublinie”, które porządkują informacje w układzie rzeczowym, i z tego powodu są mało poręczne w użyciu. Raczej przeznaczone są do spokojnych studiów w domowym zaciszu, niż do bezpośredniego wykorzystania w terenie.


47


stary i nowy lublin z przewodnikiem z 1908 roku z przewodnikiem z 1908 roku

Jak zatem prowadzi nas autor przez miasto? Wybieramy część II „Przechadzka po nowej części miasta”. Stajemy przed Bramą Krakowską, zwróceni twarzą w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Po lewo ulica Królewska, dawniej zwana „Korce”, na prawo Nowa albo Lubartowska. Tu naszą uwagę zwraca autor na plac targowy zwany Rynkiem Świętoduskim, bo usytuowany na terenie niegdysiejszego cmentarza Świętoduskiego, a za nim kościół potocznie określany jako Karmelitów, choć w

rzeczywistości

pierwotnie

zbudowany dla Panien Karmelitanek Bosych. Już po paru krokach od Bramy Krakowskiej widzimy budynek z wysoką wieżą – obecnie magistrat, a niegdyś kościół Karmelitów Bosych zbudowany w 1609 roku. Tuż za nim starożytny

kościół

św.

Ducha,


49



w którym szczególnie interesujący jest starożytny obraz Matki Boskiej, ozdobiony srebrną sukienką. Idąc dalej na zachód, mijając trzecią z kolei przecznicę po lewej stronie, w głębi uliczki dostrzegamy wieżę, która choć wygląda na starożytną, taka nie jest. To niedawno zbudowana wodociągowa wieża ciśnień. W tym miejscu powołując się na Łopacińskiego autor przypomina, że już w XVI stuleciu Lublin posiadał wodociągi. Nieco dalej, tym razem po prawej stronie Krakowskiego, obok cukierni Semadeniego rozpoczyna się ulica Początkowska – dzisiejsza Staszica. W jej głębi widzimy okazały gmach o wysuniętych do przodu skrzydłach. To dawny pałac Potockich, a obecnie mieszkania i biura policmajstra. Mijając Początkowską, tym razem po lewo kieruje się naszą uwagę na pięknie zadrzewioną ulicę Kapucyńską, a w głębi jej kościół zwany dzisiaj Wizytkowskim. Tej świątyni, z racji jej historycznej rangi, autor poświęca dużo więcej uwagi. Pisze o jej pierwotnej przynależności do zakonu Brygidek, fundacji przez króla Władysława Jagiełłę jako wotum za zwycięstwo pod Grunwaldem, wykorzystywaniu przy budowie jeńców krzyżackich osadzonych w Lublinie. Ubolewa nad pewną jego dysproporcją, zachowanym

od

zewnątrz

starożytnym

charakterem

i

całkowi-

tym brakiem elementów historycznego wyposażania wnętrza. To

nas

wać,

gdyż

współczesnych dzisiaj

we

wnętrzu

może

nieco

oglądamy

zaskaki-

bardzo

wiele

z XVII-wiecznego wystroju brygidiańskiego, a nawet starsze, gotyckie relikty. 51


Ponownie wracamy do przerwanej na chwilę marszruty wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Zaraz za ulicą Kapucyńską widzimy po lewej stronie kościół Kapucynów, zbudowany w r. 1724, a zasługujący na zwiedzenie ze względu na bardzo piękną kaplicę gotycką Najświętszej Maryi Panny po lewej stronie kościoła. W podziemiach kościoła znajdują się groby rodzinne Sanguszków, którzy ten kościół zbudowali. Po wyjściu z kościoła zwraca się naszą uwagę na znajdujący się dokładnie naprzeciwko wzgórek wśród drzew, a na nim pomnik Unii Lubelskiej. Był on pierwotnie zbudowany przez króla Zygmunta Augusta z kamienia w r. 1569, za cesarza Aleksandra I wzniesiono na miejscu jego pomnik żelazny. Autor dumny jest, że w ostatnich latach, po wieloletnich


zaniedbaniach, odnowiono go ze składek publicznych. W głębi placu za pomnikiem, zwraca naszą uwagę dawny pałac Radziwiłłów, który w posagu za Barbarą Radziwillówną dostał się królowi Zygmuntowi Augustowi. Dziś jest on pałacem gubernatora. Odnosząc się do nazwy placu, na którym stoimy, wspomina się Litwinów obozujących w tym miejscu podczas obrad w sprawie unii Polski i Litwy. Mijając plac, po lewo widzimy gmach Kasy Przemysłowców Lubelskich – to dzisiejszy Hotel Lublinianka. Autor z dumą podkreśla, że choć to budynek nowy, to wyjątkowo okazały. Świadczy doskonale o dynamice lokalnej przedsiębiorczości. Szczególnie akcentuje kolektywizm działania miejscowych przedsiębiorców i efekty w postaci rocznych przychodów. 53


stary i nowy lublin z przewodnikiem z 1908 roku

Po drugiej stronie w domu w stylu anglosaskim, niegdyś gmachu komory celnej, mieszczą się biura korpusu wojskowego, a od tyłu biura zarządu powiatu. Z tego budynku ocalały tylko fragmenty na rogu 3 Maja i 1

Armii

czesnej ca

naszą

Wojska ul.

Polskiego.

Czchowskiej

uwagę

okazały

Tuż

obok,

przy

(obecna

3Maja),

trzypiętrowy

hotel

ówzwra-

„Janina”,

a w nim biuro Lubelskiego Towarzystw Rolniczego. Idąc dalej Krakowskim Przedmieściem, widzimy po prawej stronie…kościół Ewangelicki, zbudowany w r. 1785, a w nim starożytną ambonę i ołtarz. Dalej dochodzimy do pięknego ogrodu miejskiego, zwanego niewłaściwie „Saskim”. Na lewo wysadzana drzewami ulica Cmentarna (dzisiejsza Lipowa) prowadzi na plac Towarzystwa Rolniczego, gdzie się odbywają zwykle wystawy, i na cmentarz. Chcą-


55


SPINKI - Węzałki

cym zwiedzić cmentarz nasz przewodnik zwraca uwagę na szczególnie interesujące jego zdaniem nagrobki: biskupa Wronowskiego, powieściopisarza Klemensa Junoszy Szaniawskiego, Hieronima Łopacińskiego. Natomiast pod względem wartości artystycznych wyróżnia: nagrobek Dionizego Mazurkiewicza – dłuta Kurzawy i Antoniego Bobrowskiego – dłuta Syrewicza. Po odwiedzinach na cmentarzu autor zaleca powrót do centrum. Sugeruje skręcić w niezabudowaną ulicą Okopową, która doprowadzi nas do Namiestnikowskiej (dzisiejsza Narutowicza). Idąc nią


57


stary i nowy lublin z przewodnikiem z 1908 roku

w lewo przechodzimy ponownie obok oglądanego wcześniej kościoła Wizytek. Naprzeciwko niego odnotowujemy jeszcze budynek miejskiego teatru. Dochodzimy do kościoła parafialnego „Nawrócenia św. Pawła” Bernardynów. Jemu autor poświęca nieco więcej uwagi … budowany od r. 1469 do r. 1473. Jedna z kaplic jego poświęcona N. Maryi Pannie, nosiła później nazwę „królewskiej”, ponieważ tu się zwykle modlił król Jan Sobieski, gdy przebywał w Lublinie. W podziemiach kościoła znajdują się groby jego przodków. Z nagrobków zasługuje na szczególną uwagę w bocznej nawie nagrobek Wojciecha Oczki. Oczko był sekretarzem i lekarzem królów polskich: Zygmunta Augusta, Stefana Batorego i Zygmunta III-go. Piękny nagrobek

Osmólskiego

jest,

niestety, fatalnie uszkodzony.


W tym miejscu, zdaniem autora, kończą się ważniejsze „pamiątki” nowszej części miasta. Ale wytrwali mogą zwiedzanie uzupełnić wędrówką przez ulicę Bernardyńską. …po lewej , na miejscu dawnego klasztoru Bernardynek, piękny gmach polskiej Szkoły Handlowej. Podążając dalej w dół widzimy na prawo w głębi obszernego dziedzińca oryginalny gmach z kilkupiętrową okrągłą podbudówką w środku. Dom ten należał kiedyś do Sobieskich, później do Radziwiłłów, a dzisiejszą swą oryginalną postać zawdzięcza temu, że w połowie 19-go wieku próbowano go obrócić na młyn wietrzny. Tuż za pałacem dochodzimy do browaru. Był tu niegdyś kościół św. Kazimierza i klasztor Reformatów, ufundowane w 17 wieku, a sprzedane w r. 1845 przez rząd rosyjski na browar za pięć tysięcy złotych 59



61


stary i nowy lublin z przewodnikiem z 1908 roku

polskich. W tym miejscu ul. Bernardyńska spotyka się z Zamojską. Tu usytuowany jest ostatni obiekt, który obejrzymy - kościół Misjonarzy - zbudowany w r. 1696, a przy nim zabudowania seminarium katolickiego z medalionami pierwszych monarchów polskich i symbolami ich sposobu panowania na ścianach. Kończy się tekst krótkiego przewodnika i nasza wyimaginowana wędrówka szlakiem lubelskich zabytków, pomników i współczesnej autorowi architektury. Czy przewodnik z 1908 roku zdezaktualizował się? Chyba nie, jeszcze dziś moglibyśmy się nim posłużyć. Prowadzi nas w sposób logiczny i prosty. Rzeczywiście, idąc za jego wskazaniami nie potrzebujemy już dodatkowego planu miasta. Także porcja informacji dostarczonych przez autora zaspokoiłaby po-


trzeby

wielu

współczesnych

zwiedzających. Zaproponowany wybór obiektów nawet po upływie ponad stu lat zadowala nas. Pewnie uzupełnili byśmy je jedynie o kilka następnych, powstałych po roku 1908. Andrzej Frejlich

63



We włoskim stylu 65


we włoskim stylu

P

rzy Krakowskim Przedmie-

ściu i w jego okolicach wy-

rastają jak grzyby po deszczu restauracje i bary, które oferują tradycyjne włoskie potrawy lub dania do nich nawiązujące. W pewne zabiegane popołudnie przechodzące już w wieczór wybraliśmy się do Viva la Pizza, jednego z takich miejsc. Chcemy podzielić się z wami swoimi refleksjami na temat wypiekanej tam pizzy. Zacznijmy od tego, że wcale nie mieliśmy w planach testowania tej pizzerii. Wybraliśmy się tam, bo akurat było blisko, my byliśmy głodni, a przez szybę nie dostrzegliśmy tłoku, za którym raczej nie przepadamy. Pomysł napisania tekstu o tym miejscu, a przede wszystkim serwowanej tam pizzy zrodził się w trakcie konsumpcji. Chyba głównie dlatego, że byliśmy pozytywnie zaskoczeni tym, co znalazło się


67


we włoskim stylu

na naszych talerzach. Trzeba przyznać, że nie spodziewaliśmy się niczego specjalnego, raczej typowego grubego placka oszczędnie udekorowanego składnikami. Podyktowany przyziemną potrzebą zaspokojenia głodu posiłek przyniósł nam jednak sporo radości. Rozpocznijmy jednak od tego, co ujrzeliśmy po przestąpieniu progów restauracji. Przede wszystkim jasne, przestronne, kolorowe wnętrze. Urządzone w sposób prosty, ale dość przemyślany. W ogóle cała koncepcja identyfikacji wizualnej tego miejsca jest bardzo konsekwentna. Nawet zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie mamy do czynienia z jakąś restauracją sieciową. Wszystko jednak wskazuje na to, że nie. Odnieśliśmy wrażenie, że obsługa w Viva La Pizza jest jakoś wyjątkowo liczna. Na pewno liczniejsza, niż to zwykle bywa. W związku z tym jednak doświadczyliśmy pewnego chaosu w jej działaniu. Niemniej jednak, nasze placki trafiły na stół względnie szybko i już po chwili mogliśmy przystąpić do testu smaku. Zaznaczmy, że nie był to usystematyzowany test. Nie wypróbowaliśmy większości dań z karty, ale ograniczyliśmy się do pizzy. Nasze doświadczenia są zatem ograniczone. Zdecydowaliśmy się na dwa placki – jeden wegetariański, a drugi nie. Wybór padł na pozycję sprzedawaną pod hasłem „rzadko spotykane” – pizzę o nazwie „verde” oraz „klasyczną” (jak głosi menu) pizzę „peperoni”. Wegetariańska „verde” to pizza na białym sosie z mozarellą, szpinakiem, brokułami, bazylią i parmezanem. Zaiste na talerzu było dość zielono. Jeśli spojrzycie na zdjęcia, to przekonacie się, że placki, którymi nas uraczono wyglądały naprawdę apetycznie. Bardzo miłe wrażenie zrobiła na nas świeża bazylia ustawiona na stoliku, której zapach zaostrzył apetyt i był obietnicą dobrego jedzenia. Wróć-


my do zamówionych dań. Pizza „peperoni” okazała się standardowym plackiem z mozarellą i kiełbasą salami. To wszystko na sosie pomidorowym. Zdaniem okazjonalnie mięsożernego męża standard był na całkiem przyzwoitym poziomie. Głównego składnika znalazło się na pizzy sporo i można było wyczuć, że nie jest to wersja budżetowa, ale kiełbasa całkiem dobrej jakości. Jeśli chodzi o ciasto, to w obu przypadkach zdecydowaliśmy się na wersję cienką – neapolitańską, jak można przeczytać w karcie. Ciasto nie zachwyciło nas jakoś specjalnie. Na pewno nie dorównuje ono jakością lubelskim liderom wypieku pizzy. Nie był to jednak klasyczny polski, gruby placek, do którego przez lata przyzwyczajały nas pizzerie co najwyżej inspirowane włoską kuchnią. Do dziś zresztą takie bastiony

69



71


we włoskim stylu

grubaśnych placuchów pęczniejących w ustach przetrwały tu i ówdzie. Nadal możemy w tych miejscach poczuć swąd przypalonego żółtego sera – głównego składnika tej „polskiej pizzy”. W Viva La Pizza nie musicie się tego obawiać. To, co bardzo nam się spodobało, to szeroki wybór oliw oraz sosów. Te ostatnie, jak można wyczuć, nie są raczej wyciskane z ogromnych (przemysłowych niemal) tub, ale przygotowywane na miejscu. Szczególnie rozsmakowaliśmy się w sosie bazyliowo-orzechowym i możemy go szczerze polecić. Nasze ogólne wrażenie jest takie, że Viva La Pizza to solidny średniak, jeśli chodzi o wypiek placków. Można tam zjeść przyzwoitą pizzę, wierną podstawowym założeniom kuchni włoskiej. Restauracja jest duża, mieści się na dwóch poziomach. Na wygodnych fotelach, w swobodnej atmosferze można tam zjeść naprawdę niezłą pizzę. Może nie jest to miejsce dla prawdziwych smakoszy włoskiej kuchni, ale jeśli zaprosicie tam znajomych, to raczej nie będziecie się wstydzić. Viva La Pizza została chyba tak pomyślana, żeby sprostać szerokim gustom. Nie wyczuwa się tam zadęcia, które zaczyna unosić się w niektórych modnych obecnie knajpkach. Miejsce to jest w jakimś sensie komfortowe, zarówno w kwestii przestrzeni, wystroju, swobody, jak również jakości dań (przynajmniej pizzy). Zamawiając ją tam, można być spokojnym o to, że będzie fajnie. Łucja Frejlich-Strug Artur Strug


73


Szybciej, więcej, smaczniej! J

ak dobrze wiecie, w antidatum promujemy niespieszny tryb życia. Są jednak sytuacje, w których osobom z natury powol-

nym uciekają sprzed nosa najlepsze rzeczy. Nie zliczę, ile razy w czerwcu wybierałam się aby zobaczyć, powąchać, nawąchać się upojnego zapachu kwitnących akacji (a właściwie robinii akacjowych) i zanim przedsięwzięłam taką wyprawę, kwiatostany zżółkły


i poopadały, a ja musiałam czekać do następnego roku. Niejedna znana mi osoba w sezonie je truskawki dosłownie do każdego posiłku. Tutaj nie ma miejsca na „slow life”. Nikt nie myśli „ach, kupię truskawki za tydzień, dziś mi nie po drodze”. Niejeden pasjonat jest nawet gotów drałować piechotą na Wileńską, aby zdobyć najlepsze i najświeższe owoce. Podobnie jest ze szparagami. Są dostęp75



ne bardzo krótko – od początku maja do połowy czerwca. To stanowczo zbyt krótko, by najeść się tymi wspaniałymi pędami. Dlatego szparagi na śniadanie, obiad, a nawet kolację to wcale nie przesada, a konieczność. Szparagi zyskały popularność dopiero w ciągu kilku ostatnich lat, dlatego nadal próżno ich szukać w gorzej zaopatrzonych warzywniakach i sklepach spożywczych. Są za to dostępne w marketach i dyskontach. Najwspanialsze są jednak te kupowane bezpośrednio u producentów, na przykład na wspomnianym targu przy ulicy Wileńskiej. Istnieją trzy rodzaje szparagów. Najbardziej popularne, najzdrowsze i moim zdaniem najsmaczniejsze są te zielone. Rosną na powierzchni, w słońcu, któremu zawdzięczają swój piękny kolor i delikatność, 77


szybciej, więcej, smaczniej!

dzięki której nie trzeba ich obierać. Ta właściwość sprawia, że są łatwe i szybkie w przygotowaniu. Szparagi białe to ta sama roślina, jednak różnią się sposobem uprawy – rosną pod ziemią, przez co nie wybarwiają się na zielono. Są delikatniejsze w smaku od zielonych i należy je obrać z łykowatej skórki. Najmniej popularne i u nas bardzo słabo dostępne są szparagi fioletowe, które zbiera się bardzo krótko po wykiełkowaniu, dzięki czemu nie uzyskują zielonej chlorofilowej barwy. Szparagi warto jeść nie tylko ze względu na niepowtarzalny smak i wiosenną świeżość. Są też bogatym źródłem wielu cennych dla ludzkiego organizmu związków chemicznych. Wapń i fosfor wspierają kości, co jest szczególnie ważne u kobiet w ciąży oraz osób starszych. Kwasu foliowego potrzebujemy wszyscy. Potas i asparagina mają właściwości moczopędne, dzięki czemu sprzyjają szybszemu oczyszczaniu organizmu. Beta – karoten oraz witaminy C i E poprawiają kondycję skóry, włosów i paznokci. Glutation wspiera wątrobę, a błonnik i inulina układ pokarmowy. Te punkty można by długo mnożyć, jednak skupmy się na smaku. Smak szparagów trudno jest z czymkolwiek porównać, trzeba ich po prostu spróbować. Najlepiej, aby grały w potrawie pierwsze skrzypce, bo w maju i czerwcu to one są gwiazdą. Dlatego też lubią tło w postaci łagodnych w smaku warzyw, makaronu i kasz. Świetnie sprawdzają się także jako dodatek do jajecznicy. Nawet najprostsza zupa – krem ze szparagów i bulionu tworzy doskonały lekki obiad. W każdym z tych przypadków ważne jest, aby nie gotować, piec lub smażyć ich zbyt długo, ponieważ wówczas tracą swoją spektakularną chrupkość oraz wartości odżywcze.


Dzisiaj przedstawię Wam mój bezsprzecznie ulubiony sposób na szybki obiad ze szparagami w roli głównej:

Majowa krajanka • •

kilka ziemniaków pęczek szparagów •

2-3 łyżki oliwy z oliwek •

1 cebula sól i pieprz

ew. 1-2 jajka na osobę

Ziemniaki obieram jeśli są zeszłoroczne lub tylko szoruję, gdy uda mi się kupić młode. Kroję je w około centymetrową kostkę. Na dużej patelni lub w garnku o grubym dnie rozgrzewam oliwę i wrzucam na nią ziemniaki. Często mieszając smażę je, aż będą prawie gotowe, ale jeszcze dość twarde. Dodaję do nich pokrojoną w pióra cebulę i dalej mieszając podgrzewam przez kilka minut. W tym czasie płuczę szparagi, odrywam ich twarde końce i pozostałe części kroję co 1-2 cm. Dokładam je do ziemniaków i cebuli i smażę aż szparagi lekko zmiękną. Na koniec posypuję do smaku solą i sporą ilością świeżego pieprzu. Chętnym podaję z jajkiem sadzonym od kur sąsiadki. Dopełnieniem potęgi prostoty tego dania jest zimne zsiadłe mleko. Ten przepis wyszukany w otchłaniach internetu i przez lata modyfikowany jest tak wspaniały w swoim nieskomplikowaniu, że śmiem twierdzić, iż kto nie spróbuje, ten trąba! Łucja Frejlich-Strug

79


(NIE)AKTUALNOŚCI


81


(NIE)AKTUALNOŚCI


(z)bieg lubelski 83


zbieg lubelski

U

roczyście zapraszam do lektury pierwszej odsłony (ta dam!) „zbiega lubelskiego”, który przycupnął sobie cichutko przy

antidatum.com, jako nowa rubryka tego nader interesującego magazynu. Przełom kwietnia i maja dostarczył biegaczom (i to nie tylko lubelskim) mnóstwa wrażeń. A to za sprawą wiosennych maratonów, które przyciągnęły tłumy entuzjastów tej „najprostszej formy ruchu” (spójrzcie do regulaminu jakiegokolwiek biegu, wszędzie to tak nazywają), a to z powodu odurzających zapachów roztaczanych przez roślinność otaczającą biegowe trakty. Pora roku się zmieniła, świat zrobił się kolorowy. Jednym dodało to natchnienia, drugim przysporzyło powodów do narzekania (uff... jak gorąco!). Jeszcze inni zaczęli w związku z powyższym doświadczać tajemniczych zaburzeń koncentracji uwagi (vide autor tego tekstu). A zatem do rzeczy. Biegający w Lublinie, zarówno na co dzień, jak i okazjonalnie, 19 kwietnia mieli okazję by przebiec ostatnią – czwartą dychę do maratonu, będącą finałem przygotowań do trzeciego już biegu na królewskim dystansie, jaki odbędzie się w Lublinie. Kto tego nie zrobił, a miał ochotę ostatnie przedmaratońskie rozbieganie odbyć w towarzystwie innych ludzi, a nie samotnie, mógł wybrać się na imprezę pod tytułem „Bieg po prawdziwym Lublinie”, jaka odbyła się 3 maja w ramach czwartej już edycji „Sezonu Lublin”. Należałem do takich właśnie osób. Temu też wydarzeniu chciałbym poświęcić parę linijek, gdyż bardzo spodobała mi się idea biegania


85


zbieg lubelski

zaangażowanego, to znaczy takiego, podczas którego biegacze nie tylko sobie truchtają z wolna jakby naprawdę nie mieli co ze sobą zrobić, ale nadają temu jakiś, jeżeli nie głębszy, to przynajmniej bardziej powszechnie akceptowany cel. Zwiedzanie chyba jest dość szeroko akceptowane, a nawet popierane i szanowane, choć czasem zdarza mi się w to powątpiewać. Zapyta ktoś, czy w takim razie uważam bieganie za społecznie mniej akceptowane. Odpowiem, że nie. Czasami wydaje mi się, że ludzie wręcz z pewnym podziwem spoglądają na zalanych potem truchtaczy. Ale to tylko jeden z odcieni obrazu biegania w naszym kraju. Wrócę do tematu za chwilę. Tegoroczny „Bieg po prawdzi-

ków (wydaje mi się to trafnym

wym Lublinie” odbywał się pod

określeniem ze względu na sła-

hasłem „Sztuka ulicy”. Przewod-

wę, jaką cieszą się niektóre dziel-

nicy przeciągnęli grupę śmiał-

nice, które znalazły się na trasie


biegu) po dość nietypowych jak na biegowe treningi zakątkach miasta. Była okazja do obejrzenia ciekawych murali na lubartowskiej, zapoznania się z wykazem krajów, do których eksportowano „Żuki” w prześwicie jednego z bloków na Kalinowszczyźnie, a także obejrze87


zbieg lubelski


nia malarskich wariacji na temat dawnej fabryki samolotów Plagego i Laśkiewicza na Bronowicach. Sam bieg, mimo dość przystępnego tempa dał w kość. Była to zdecydowanie próba wytrzymałości, podczas której „spacerowicze” pokonali wprawdzie jedynie 17 km, ale za to wysiłek był rozłożony na ok. 3 godziny. Nie chcę jednak zajmować się sportowymi walorami tej biegowej wyprawy. Tym razem nie zamierzam również skorzystać z okazji i opisywać szerzej zjawisk artystyczno-kulturowych, z jakimi można było się podczas imprezy zetknąć. Z powodu tego, że ostatnio stałem się wyjątkowo wyczulony na społeczne aspekty biegania, zamarzyło mi się podjęcie takiej właśnie tematyki. Oto kilka moich refleksji i obserwacji na temat tego, jak otoczenie reaguje na grupę biegaczy, czasem dość bezczelnie wciskających się w wąskie prześwity, ścieżynki i chodniki. Czasami wręcz biegnących środkiem jezdni, jak to ma miejsce podczas ulicznych biegów. Zasadniczo zauważyłem, że pojedynczy zawodnik, który zasuwa wzdłuż Bystrzycy czy innego cieku wodnego nie budzi szczególnych emocji. Owszem, znajdą się wierni kibice, zagorzali fani lekkiej atletyki i zdarzy się czasem usłyszeć coś w rodzaju „Dajesz! Dajesz!” (w sumie nie wiadomo, czy to przypadkiem nie jest próba wyłudzenia). W tej grupie występują również miłośnicy kina, którzy krzyczą „Run Forrest, run!”. To w dodatku po angielsku. Na ogół jednak samotny biegacz, choćby w największym uniesieniu słuchał właśnie po raz 57 utworu „Eye of the tiger” zespołu Survivor albo „Gonna fly now” Billa Conti’ego, jest raczej ignorowany. Trzeciego maja podczas „Biegu po prawdziwym Lublinie” było inaczej, bo 89


zbieg lubelski

akcja zorganizowana, a przy tym nikt nie zablokował połowy miasta. Wśród przechodniów, którzy zetknęli się z wycieczką zdarzali się tacy, którzy zdradzali zainteresowanie, a nawet pewne zdziwienie. Ktoś na Tatarach zapytał, co to za bieg. Odpowiedź „lubelski”, która padła z ust jednego z biegaczy była w swej prostocie nader dowcipna. W ogóle zauważyłem, tak tytułem dygresji, że biegacze to lud szalenie krotochwilny. Podczas maratonu w Dębnie jeden z kibiców (chyba zaprzyjaźnionych z zawodnikiem) zawołał do tegoż, żeby zostawił ten (trzymany w ręce) plecak. Inny biegacz, zachowując jeszcze na 32 kilometrze zdolność logicznego myślenia wykrzyknął „Ale to nie jego plecak” dając tym samym do zrozumienia, że w tym przypadku opcja pozostawienia bagażu odpada. Taki oto absurdalny maratoński humor. Podczas tego samego biegu poznałem również prostą receptę na odróżnienie strony prawej od lewej. Rada brzmiała następująco: prawa strona to ta, po której znajduje się ta stopa, której duży palec znajduje się po lewej stronie. Może i karkołomne, ale czyż nie błyskotliwe? Wróćmy jednak do reakcji na biegaczy. Czasem bywają one naprawdę przyjazne. Podczas 3-majowego biegu rozczuliły mnie dzieciaki, które z radością i chęcią współzawodnictwa podejmowały wyścig z ekipą „spacerowiczów”. Myśl, która zrodziła się wówczas w mojej głowie była dość naiwna. Niemniej jednak przyznam się do niej. Otóż wydało mi się, że to całe bieganie ma moc zarażania innych i to chyba jest dobre. Oczywiście nie zakładam, że dzieciaki od jutra zaczną regularne treningi. Może jednak któreś z nich pomyśli coś w rodzaju: „zaraz, zaraz, ja biegam szybciej” i połknie bakcyla. Kończąc ten tekst, w głowie i nogach mam jeszcze III Maraton Lubelski. Zasługuje on na szerszą relację, ale niestety nie znajdzie się na nią


miejsce w tym numerze. Przykro mi, ale nie chciałbym żebyście pomyśleli, że ten Zbieg to sam nie wie o czym pisać i skacze z tematu na temat. Chciałbym jednak nawiązać do maratonu właśnie w poruszonej tutaj kwestii postrzegania biegaczy. Niestety podczas tej skądinąd bardzo udanej imprezy można było zaobserwować szeroki repertuar poglądów na temat zawodników i idei biegania w ogóle. Niestety szeroki, ponieważ mieściły się w nim także zachowania, jak dla mnie nie tyle jawnie wrogie, co nawet zagrażające bezpieczeństwu uczestników biegu. Z jednej strony fantastyczni, zaangażowani kibice zarażający zawodników swoim entuzjazmem i dzielący się energią z niekończących się jej pokładów, a z drugiej... kierowcy, wśród których byli tacy, którzy za wszelką cenę chcieli okazać swoje lekceważenie dla całego tego zamieszania z bieganiem. Aby odpłacić co niektórym pięknym za nadobne nie napiszę już o tym ani słowa – niechaj również poczują się zlekceważeni. Na zakończenie, zachęcam do zapoznania się z rezultatem obecności grupy The Krasnals w Lublinie. Tych, którzy nie mieli okazji wcześniej zobaczyć muralu przy Targowej 4 zachęcam do osobistego kontaktu z malowidłem. W przyszłości pojawią się również zdjęcia będące komentarzem do biegowej rzeczywistości Lublina i spojrzeniem rzuconym okiem lubelskiego biegacza. Póki co, zapraszam do wymiany poglądów, pomysłów i refleksji. Wysyłajcie je na adres Zbiega: zbieg.lubelski@gmail.com Do zobaczenia na biegowych ścieżkach!

91


(nie)


aktualności „K

obieta, miłość, małżeństwo, prostytucja. Zapowiedziany na

powyższy temat odczyt znanego literata prelegenta p. Marja-

na Marstro z Warszawy zostanie wygłoszony w sobotę dnia 25 kwietnia

o godz. 8.15 wieczorem w Sali T-wa Muzycznego (Kapucyńska 7).” Tymże mocnym akcentem rozpoczynamy majowe wydanie nieaktualności. Jestem bardzo ciekawa, co do powiedzenia na temat kobiety, miłości, małżeństwa, a zwłaszcza prostytucji miał literat prelegent z Warszawy. Często narzeka się na kondycję moralną dzisiejszego społeczeństwa. Zwraca się uwagę na fakt, iż przemoc w kinie, telewizji i grach komputerowych sprawia, że ludzie są bardziej skłonni do agresji. Im dłużej czyta się przedwojenną prasę, tym bardziej można się przekonać, że gwałtowność nie jest cechą jedynie naszych czasów. Przykładem może być sytuacja opisana w artykule z 23 kwietnia 1925 roku pod tytułem „Nieudały zamach”: „Mściwość ludzka, a zwłaszcza piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego nie zna granic”. Po tym błyskotliwym stwierdzeniu autor przechodzi do rzeczy: „Wiele o tym mówić może fakt, jaki się w dniu onegdajszym wydarzył przy ul. Kalinowszczyzna. Przechodzącego wspomnianą ulicą Józefa Kmieciaka zam. Przy ulicy Tatarskiej 14, przez zemstę, której powodów dotychczas nie ustalono, oblała kwasem siarczanym Zofja Wolińska. Na szczęście płynny pocisk rzucony w kierunku twarzy Kmieciaka nie dotarł do celu, zalewając mu jedynie i niszcząc ubranie.” 93



Tego samego dnia wśród drobnych ogłoszeń pojawiło się następujące: „Przejeżdżając ulicą Foksalną dnia 21.4.1925 zgubiono lakierki. Łaskawego znalazcę uprasza się o zwrot, za wynagrodzeniem. Namiestnikowska 18 m. 6.” Nasuwa się pytanie, co spożyto, zanim zgubiono te buty. W ciągu ostatnich miesięcy nie było nieaktualności, w których nie pojawił by się anons Kino – Teatru Colosseum, a to za sprawą ich uroczej i dziś zabawnej treści. „Copywriterzy” Colosseum i w tym miesiącu urzekną nas swym kunsztem:

Wielki Kino-Teatr COLOSSEUM Dziś, dnia 24 kwietnia b.r. MOTTO: W każdym małżeństwie jest szufladka zamknięta na klucz przed mężem… Niekiedy leży tam zeschły kwiat… Niekiedy niewinny liścik… Niekiedy tragedia… „NOWOCZESNA KOBIETA” Potężny dramat erotyczno – salonowy w 8 aktach; w roli głównej Morja Korda. • Orkiestra powiększona pod batutą prof. Stembrowicza •

95


Oraz: Wielki Kino-Teatr COLOSSEUM Potężny film sensacyjny demonstrowany w Paryżu, Londynie, Rzymie, Wiedniu, Berlinie i Warszawie w ciągu całego szeregu mies. z niesłabn. powodzeniem „GOLGOTA UCZCIWEJ KOBIETY” Olbrzymie napięcie scen dramatycznych przeplatane jest przez momenty niebywale sensacyjne oraz przez sceny niezwykłego humoru W roli głównej MOŻŻUCHIN • Orkiestra powiększona pod batutą prof. Stembrowicza •


Pozostając w tematach kobiecych, muszę się odwołać do kolejnego nieaktualnościowego leitmotivu, czyli udaremnionych samobójstw popełnianych oczywiście przez kobiety. W wydaniu z pierwszego maja czytamy: „W dniu onegdajszym Kazimiera K. lat 26, zamieszkała przy ulicy Pawiej N°9 tak sobie wzięła do serca nieporozumienie wynikłe pomiędzy nią a rodziną, że postanowiła przerwać pasmo swego życia, poprzez popełnienie samobójstwa, za pomocą wypicia dużej dawki benzyny. Na szczęście zamiary jej wczas odkryli domownicy, wzywając natychmiast Pogotowie Ratunkowe, które po udzieleniu pierwszej pomocy lekarskiej, pozostawiło niedoszłą samobójczynię w stanie nie groźnym pod opieką domowników.” Odchodząc nieco od kobiecych tematów, warto się skupić na złotej polskiej młodzieży. W wydaniu Głosu z dnia 2 maja czytamy następujący anons: „Baczność! Sokoli i Sokolice! Wzywa się wszystkich druhów i druhny do stawienia się obowiązkowego do sokolni na zbiórki: dziś tj. 2 maja b.r. o godz. 8-ej wieczorem i w niedzielę o godz. 9-ej rano, celem wzięcia udziału w uroczystościach obchodu 3-go Maja. Obowiązuje strój uroczysty, a druhów i druhny nie posiadających takowego, uroczysta czapka szkolna. Czołem!” Czołem!

97


98


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.