Antidatum wydanie czwarte

Page 1

wydanie CZWARTE 2014 I www.antidatum.com

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: ZENITH MŁYN NAD GIEŁCZWIĄ JESIENNY LUBLIN CONCERTO ANTEMURALE ENERGETYCZNY KOKTAJL (NIE)AKTUALNOŚCI


wydanie CZWARTE 2014 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich JAKUB KAZNOWSKI sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240

magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum


Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

REDAKCJA

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3


edytorial

smakujÄ…c kolory


W tym roku wczesna jesień rozpieszcza nas wspaniałą pogodą. To służy nie tylko ludziom, którzy przemierzają ulice Lublina z radością, a nie kuląc się pod uderzeniami wiatru i deszczu, a nawet śniegu, jak zdarzało się w ubiegłych latach. Sucha i słoneczna jesień sprzyja wybarwianiu się liści drzew, które upiększają ulice, jak w żadnej innej porze roku. Skoro już mowa o ulicach, w naszym październikowym wydaniu przeczytacie, co warto wybrać z jesiennej oferty restauracji „Ulice miasta”. Wszyscy, a zwłaszcza zabiegani i zestresowani, powinni spróbować koktajlu na bazie bananów, daktyli i kawy, który jest wspaniałym zastrzykiem energii o każdej porze dnia i można go ze sobą zabrać właściwie wszędzie. Gdy już uwolnimy swoje pokłady sił witalnych, warto je spożytkować w kontakcie z naturą, bo właśnie o tej porze roku jest najpiękniejsza. Z nami możecie wybrać się do lasu i odkryć młyn napędzany siłą rzeki Giełczwi. Dla zdeklarowanych mieszczuchów z pewnością nie lada atrakcją jest nowy sezon w kulturze. Jeśli wybieracie się do teatru lub filharmonii, na pewno przyda się Wam zegarek dopasowany do wieczorowego stroju. Coraz dłuższe wieczory sprzyjają tego rodzaju rozrywkom, jak i lekturze (nie)aktualności, zwłaszcza tak pikantnych, jak w tym miesiącu. Łucja Frejlich-Strug

5


Ostatni

dzień lata


7


ostatni dzień lata

Wstałem trochę wcześniej z postanowieniem wyjścia z domu, aby utrwalić w pamięci obraz najbliższego otoczenia w tym – przecież tylko umownym – dniu. Wycieczkę zarejestrowałem okiem aparatu. Trasa to nie jakaś ekstra wyprawa, tylko spacer w promieniu jednego, dwóch kilometrów wokół domu - wędrówka


utartym szlakiem, którym przemierzamy okolicę w chwilach wolnych od domowych zajęć, a tych w domu na wsi nigdy nie brak. Tego typu obrazki może zaobserwować każdy, choć odrobinę wyczulony na uroki natury, jeśli tylko podejmie wysiłek wystawienia nosa poza opłotki miasta. 9


ostatni dzień lata


11


ostatni dzień lata


13


ostatni dzień lata

Nadchodzi jesień, co widać i czuć. Zmienia się aura, noce i ranki są już zimne, a i zmrok zapada coraz wcześniej. Zaczynają się już snuć dymy palonych liści i charakterystyczne zapachy błądzą po polach i ogrodach. Zaorane po żniwach pola wyblakły i straciły swą letnią soczystość. Ja nie żałuję lata, bo jesień to moja ulubiona pora roku. Lubię ją za te zgaszone kolory, charakterystyczne sfumato w powietrzu, które zaciera ostrość kształtów. Lubię wiatr i szmer przesypujących się liści. Przede wszystkim lubię jednak nastrój jesiennej nostalgii.


15


ostatni dzień lata

Wychodząc z domu wczesnym rankiem nie spodziewałem się dostrzec wyraźnych oznak jesieni. Wrzesień bywa często jeszcze bardzo letni, choć w tym roku wyraźnie czuć już jesień. Choć miejsce w którym mieszkamy nie jest szczególnie oddalone od cywilizacji, to natura jest tu bardzo blisko. Trzeba tylko chcieć ją dostrzec. Aby obserwować pasące się sarny wcale nie trzeba posiąść traperskich umiejętności. Sójki i inne ptaki są na wyciągnięcie ręki. Nad wypływającym ze źródła wartkim strumieniem cierpliwie wypatrują zdobyczy zimorodki. Nad gołymi już polami zataczają regularne kręgi drapieżniki, a na przydomowej leszczynie „pracują” wiewiórki. Chociaż ten ranek niczym nie różnił się od poprzedniego, to wnikliwy obserwator łatwo dostrzeże symptomy nadchodzącej jesieni w kolorach, zachowaniu zwierząt, a starsi poczują ją w kościach. Bardziej zagonieni, lub mniej wrażliwi muszą zdać się na kalendarz. Ja wolę wyjść z domu niż zrywać kolejną kartkę w kalendarzu. Wolę poczuć jesień w powietrzu i odczuć na własnej skórze te wszystkie zmiany, które niesie. Andrzej Frejlich


17



ZENITH

niby pilot, a do garnituru

19


Zenith – niby „Pilot” a do garnituru

Ostatnio napisałem o zegarku sportowym, który tylko co prawda z pozoru normy sportowca spełnia, ale przynajmniej na takiego wygląda. Dzisiaj dla równowagi pokażę egzemplarz, który na podstawie cech zewnętrznych uznać można za klasyczny garniturowiec. Chociaż obecnie nie obowiązują już żadne wyraźne rygory co do stylu zegarków i ich adekwatności do charakteru stroju oraz okazji, w których je zakładamy, to tradycjonaliści uznają potrzebę dostosowania formy zegarka do odpowiedniej sytuacji. Moim zdaniem, bardziej na miejscu jest założyć zegarek zwany garniturowym do luzackiego


ubrania, niż odwrotnie – masywnego i przerośniętego nurka do nienagannie skrojonego garnituru w sytuacji formalnej. To tak jak z butami: czarne, gładkie oxfordy doskonale będą komponowały się z przetartymi i wystrzępionymi jeansami, natomiast schodzone byty sportowe lub trapery z lekkimi garniturowymi spodniami już niekoniecznie. Chyba, że dorobimy do tego ideologię: przełamywanie konwencji, łamanie bzdurnych ograniczeń i temu podobne! W tej akurat materii wolę być tradycjonalistą i sztywniakiem, a co mi tam!

21


Zenith – niby „Pilot” a do garnituru

Niektórym z nas nazwa „zenit” kojarzy się z chińskimi piórami albo rosyjskimi aparatami fotograficznymi. I jedne i drugie były swego czasu bardzo popularne w Polsce. Na dodatek tradycyjne logo szwajcarskiej manufaktury zegarmistrzowskiej – pięcioramienna gwiazda, to skojarzenie jeszcze pogłębia. Jednak każdy, kto chociaż liznął odrobinę wiedzy o szwajcarskich zegarkach, wie, że firma Zenith w piramidzie prestiżu zajmuje jedno z najwyższych pięter. Gdy kilkanaście lat temu rozpocząłem kolekcjonowanie zegarków, wyposażony w pewną – dziś wiem że znikomą wiedzę i kilka pierwszych egzemplarzy, mój wybór padł na Zenitha. Dlaczego?, trudno do końca wyjaśnić. I tak, po jakimś czasie była to najliczniejsza grupa czasomierzy jednej marki. Dzisiaj jest ona stosunkowo niewielka – swoje uczucia


przeniosłem na inne firmy, ale wciąż posiadam kilka naręcznych egzemplarzy i jeden piękny kieszonkowy pękaty budzik z lat 20-tych XX wieku. Większość zegarków naręcznych pochodzi z lat pięćdziesiątych, pracują niezawodnie i noszę je przy różnych okazjach. Posiadają coś, za co Zenith ceniony był zawsze - solidne i precyzyjne mechanizmy z własnej manufaktury, ponadczasowy, a równocześnie łatwo rozpoznawalny styl. Firma nigdy nie szła na skróty, trzymała się przyjętych zasad i strategii, co powodowało, że nie produkowała zegarków ekstrawaganckich, ale zawsze solidne i nakierowane na optymalizację walorów użytkowych. Dopiero ostatnie dwadzieścia lat to epoka eksperymentów i poszukiwań – zwłaszcza stylistycznych, bo w kwestii mechanizmów firma pozostaje wierna swoim własnym, i często sprawdzonym w trwających kilkadziesiąt lat eksploatacji, rozwiązaniom. 23


Zenith – niby „Pilot” a do garnituru


25


Zenith – niby „Pilot” a do garnituru

Najlepszym przykładem jest tu mechanizm „El Primero”. Wprowadzony do produkcji w 1969 roku, był pierwszym na świecie zintegrowanym mechanizmem chronografu z automatycznym naciągiem. Zrobił karierę napędzając najbardziej wyrafinowane modele Zenitha, ale też chronografy Rolexa. I do dzisiaj jest bazowym napędem zegarków Zenitha, nie tylko z klasycznymi licznikami chronografu, ale też najróżniejszymi dodatkowymi funkcjami, jak np. fazy księżyca i pełna data w modelu „Chronomaster”. Manufakturę założył w 1865 roku, wówczas 22-letni Georges Favre-Jacot, w Le Locle w szwajcarskiej Jurze. Do dzisiaj ma tam ona swoją główną siedzibę. Wciąż istnieją zbudowane w XIX wieku hale, które musiały zaspokoić potrzeby szybko rozrastającej się produkcji. Obrastająca prestiżem firma nie


musiała zmieniać lokalizacji, bo wraz z nią rosła też na mapie zegarmistrzowskiego świata pozycja maleńkiego Locle. Do dziś jest ono jedną ze stolic wysokiego zegarmistrzostwa, tu ma swoje fabryki wielu renomowanych wytwórców. Georges Jacot łączył w sobie dwie cechy: innowatora w dziedzinie mechaniki i przedsiębiorczego biznesmena. Dziesięć lat po założeniu Zenith zatrudniał jedną trzecią mieszkańców Le Locle i produkował niemal wszystkie rodzaje zegarów: kieszonkowe, ścienne, podłogowe, a nawet morskie zegary okrętowe. W 1896 roku na krajowej wystawie w Genewie firmę nagrodzono złotym medalem, a w 1900 roku na wystawie światowej w Paryżu, Grand Prix za jakość i precyzję wyróżniono zegarek kieszonkowy Zenitha, wyposażony w mikro regulację własnej konstrukcji, tzw. wąs kapitana. Taki właśnie zegarek, zachowany w doskonałym stanie, posiadam. Nie będę dalej rozwijał historycznych wątków. Mam nadzieję wrócić do nich przy okazji prezentacji kolejnych Zenithów. Egzemplarz, któremu chciałbym poświęcić odrobinę uwagi dzisiaj, powstał w latach pięćdziesiątych i jest jedną z wersji modelu „Pilot”. W tym wypadku nazwa jest nieco myląca, bo zegarek wygląda na bardzo grzecznego cywila. Nawet więcej, cechuje go niesłychana elegancja i stylistyczna finezja, co w wojskowych realiach uchodziłoby za kompletny brak męskości. Ale on się nie wzbija w przestworza. Lepiej czuje się na ziemi w towarzystwie jasnej koszuli i garnituru, bo do takich okazji pasuję najbardziej. Dość płaska stalowa koperta z klasycznymi uszami. Srebrzysta tarcza ze szlifem słonecznym dającym piękny połysk. Do tego nakładane, bardzo cienkie indeksy godzinowe i równie cienkie złote wskazówki. Wszystko bardzo uporządkowane i przejrzyste. Najmocniejszym akcentem 27


Zenith – niby „Pilot” a do garnituru

na tarczy jest złota wypukła gwiazdka – logo. Pod nią napis ZENITH automatic. Poniżej osi wskazówek nazwa modelu PILOT. Grafikę tarczy dopełnia matowy pierścień z nadrukowanymi na czarno indeksami minutowymi. Cienki pręcik wskazówki sekundnika wręcz płynie po tarczy bez wyraźnych skoków. To zasługa szybkobieżnego (jak na owe czasy) mechanizmu automatycznego starszej konstrukcji – tzw. odbojowego. Ukrywa się on za zakręcanym deklem, którego konstrukcja zapewnia zegarkowi dużą szczelność. Mechanizmy te cechowały się wysoką precyzją i dużą odpornością na wstrząsy. Mój egzemplarz mimo kilku krzyżyków na karku wciąż ma kondycję nastolatka. Noszony przez kilka dni nie wymaga dokręcania – to zasługa wydajnego naciągu automatycznego. Precyzja chodu jest więcej niż zadowalająca – różnice to zaledwie kilka sekund na dobę. Osobom nieprzyzwyczajonym do tego typu konstrukcji, może przeszkadzać jedynie charakterystyczny dźwięk masy zamachowej napędu automatycznego, odbijającej się od sprężynek. Dzięki temu mechanizm się nakręca przy każdym ruchu nadgarstka. Uwzględniając kanony współczesnej mody, wydaje się raczej mały – 34 mm średnicy, ale w latach 50-60 –tych był to normalny rozmiar zegarka męskiego. Jeśli traktujemy go jako zegarek noszony do garnituru, czyli na bardziej formalne okazje, to sprawdzi się doskonale. Jest, ale nie koniecznie rzuca się w oczy. Na odpowiednim pasku stanowi istotne dopełnienie stylistyczne, ale jest bardziej dla właściciela, niż otoczenia. Jeśli komuś taka dyskrecja mojego Zenitha nie odpowiada, to może założyć zegarek amerykańskiego rapera. Pół kilogramową bryłę złota na bransolecie, z koroną Rolexa na tarczy


i wianuszkiem brylantów w roli indeksów godzinowych. Oczywiście są jeszcze warianty pośrednie. Andrzej Frejlich

29



nad brzegiem Giełczwi stoi

MŁYN

31


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


Czy wiecie jak pachnie mąka? Wielu z nas jest skłonnych twierdzić, że nie ma ona jakiegoś określonego zapachu. Wkładając nos do torebki kupionej w sklepie mąki nie wyczujemy nic określonego. Żeby przekonać się jak pachnie prawdziwa mąka trzeba wejść do młyna. Ja robię to przy każdej nadarzającej się okazji. A tych okazji mam wiele, ponieważ z domu na wsi codziennie słyszę rytmiczny turkot pracującego młyna. Choć stoi blisko, nie widzę go, bo przysłania go ściana olch porastających łąki wzdłuż Giełczwi, ale od kiedy pamiętam, dźwięk pracującej turbiny wyznaczał rytm życia mieszkańców na granicy wsi Wola Gardzienicka i Wygnanowice. Teraz niestety turkot młyna słychać trochę rzadziej, bo nie wykonuje już swojej pracy tak regularnie. A szkoda, bo w obecnej dobie uprzemysłowienia i umasowienia wszystkiego, co tylko się da, jest wyjątkowy. Jest żywym przykładem ekologii. Nie zużywa energii i nie produkuje odpadów, co więcej wytwarza mąkę inną niż ta 33


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


35


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


kupowana w sklepie. Jest to mąka powstająca w wyniku tzw. wolnego przemiału. Energia elektryczna w młynie jest potrzebna jedynie do zasilania kilku żarówek, które go oświetlają. Urządzenia młyńskie porusza pionowa turbina Francisa, napędzana siłą spadającej spiętrzonej wody. Giełczew jest dziś niewielką rzeką, ale poza okresami suszy, niesie wystarczającą ilość wody, aby zapewnić nieprzerwaną pracę urządzeń. Gdy jest jej mało, zastawione na noc stawidła spiętrzają ją przed progiem. To ciągłe podnoszenie się i opadanie wody w rzece i jej głośny szum jest tu stanem naturalnym, bo młyn w tym miejscu stoi od „zawsze”. Jest drewniany i sędziwy, tak naprawdę stoi na dębowych palach wbitych w grząski grunt. Kilkakrotnie był modernizowany, ale nigdy zmiany te nie poszły tak daleko, aby utracił swe cechy konstrukcyjnoarchitektoniczne. Technika napędu także pozostała ta sama. Jest wciąż żywym świadectwem historii dawnego młynarstwa. Jeśli ktoś 37


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


myśli, że to jakiś skansen, to bardzo się myli. Wszystkie urządzenia, chociaż niektóre mają ponad sto lat, pracują nienagannie i doskonale spełniają swe funkcje. Właściciel – pan Marcin Stasieczek kontynuuje tradycje rodzinne, ale nie jest sędziwym młynarzem, wręcz przeciwnie, to młody i bardzo rzutki człowiek, o głębokiej wiedzy i zainteresowaniach odnawialnymi źródłami energii. Młyn świadczy usługi, czyli miele powierzone zboże. Czasami można też kupić trochę mąki od właściciela młyna. Tylko prawdziwe gospodynie wiedzą, że mąka mące nie równa. O jej jakości decyduje nie tylko gatunek zboża ale i sposób przemiału. W tym tkwi przewaga młyna pana Marcina nad produkcją młynów przemysłowych. Młyn w Wygnanowicach pracuje w rytmie „slow”. Walce obracają się wolniej, ale przede wszystkim sita nie wytrząsają mąki na siłę. Obracając się powoli pozwalają, aby przedostawała się sama przez oczka w gazie, która tworzy bęben 39


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


41


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


sita. To decyduje o jakości mąki. Dla mnie młyn jest magicznym miejscem, jego odgłosy, zapachy, te wypolerowane deski podłogi, kształty zacierające się pod grubą warstwą mącznego pyłu. Mnóstwo pasów transmisyjnych przenoszących napęd z turbiny na wszystkie urządzenia, rozmieszczone na trzech poziomach. Jeśli kiedyś będziecie jechać drogą z Piask do Żółkiewki to w Wygnanowicach skręćcie w prawo. Droga sama doprowadzi do rzeki i młyna. Warto nawet wybrać się tam specjalnie. Młyn Marcina Stasieczka zasługuje na odkrycie. Niewielu z nas wie, jak powstaje mąka. Jeszcze mniej liczni byli świadkami tego magicznego spektaklu. Andrzej Frejlich

43


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


45


NAD BRZEGIEM GIEŁCZWI STOI MŁYN


47



koktajl pełen

energii 49


koktajl pełen energii

Mówi się, że Anglicy wygrywają wojny, ponieważ jedzą potężne śniadania. Napatrzywszy się niegdyś na klasyczne british breakfast, ciężko mi w obecnych czasach uznać, że to może komukolwiek wychodzić na dobre. Nie sądzę, aby bekon, sadzone jajka, kiełbaski oraz tosty smażone na głębokim oleju (!) utopione w pieczonej fasoli z puszki, podawane na półmisku, a nie talerzu, mogły być dobrym początkiem dnia. Myślę jednak, że samo sedno powiedzonka o Anglikach jest jak najbardziej prawdziwe. Aby sprawnie i efektywnie działać człowiek powinien jeść śniadania. W Europie jada się ich kilka rodzajów, w zależności od upodobań i tradycji. Mamy do wyboru wszelkiego rodzaju owsianki, jaglanki, müsli, słodkie lub wytrawne wypieki, ale także bardziej sycące i kaloryczne jajecznice i przeróżne kanapki.

Uważam, że zarówno miłośnicy croissanta z kawą, jak i wyznawcy jajecznicy na słoninie, powinni spróbować koktajlu, który dziś chciałabym Wam zaproponować. Są wśród nas również tacy, którzy twierdzą, że rano nie czują głodu i nie są w stanie zjeść śniadania. Takim osobom większość lekarzy radzi szukać przyczyny w porze i obfitości kolacji. Myślę jednak, że nawet poranne niejadki będą w stanie wcisnąć w siebie płynny koktajl. Zanim czytelnik eksploduje z ciekawości, co to za mityczna mikstura, zaznaczę jeszcze, że


jest ona bardzo łatwa i szybka w przygotowaniu. Ja zazwyczaj robię tak: wieczorem myję i namaczam w niewielkiej ilości wody 5 do 10 daktyli, w zależności od ich wielkości. Warto wybrać te suszone naturalnie, a nie tak potraktowane dwutlenkiem siarki. Rano do rozmoczonych owoców dodaję trzy, oczywiście obrane ze skórki, banany. Najlepsze są te „brzydkie”, bardzo mocno dojrzałe, z brązowymi plamkami. Te dwa składniki miksuję blenderem - żyrafą przez około minutę. Gdy papka jest już jednolita i aksamitna, dodaję do

niej dwa uprzednio zaparzone i przestudzone espresso i miksuję jeszcze chwilę aż do całkowitego połączenia składników. Takie śniadanie sprawia, że nie jestem głodna przez minimum cztery godziny i mam mnóstwo energii. Być może chcecie zapytać, skąd wziął się taki, dość dziwny na pierwszy rzut oka, pomysł? Już wyjaśniam. Jakiś czas temu zauważyłam, że mleko krowie przestało mi służyć. A może nigdy nie było dla mnie dobre, tylko mój organizm przestał się przed nim efektywnie bronić? Nie wiem. Pewne jest, że po spożyciu mleka bolał mnie brzuch, a cera automatycznie się psuła. Poczytałam trochę i ze zgrozą stwierdziłam, że u wielu osób nabiał, a zwłaszcza mleko wpływają negatywnie na układ pokarmowy i są jedną z głównych przyczyn powstawania trądziku. No cóż, nic prostszego, trzeba odstawić 51


koktajl pełen energii

mleko. Jednak tu pojawia się problem: co z kawą? Nie wyobrażam sobie życia bez porannej kawy, a kawy bez mleka. Czarna traci dla mnie cały swój urok. Zaczęłam więc próbować czymś zastąpić mleko krowie. Kozie od początku odpadało, ponieważ jego „zapach” nie konweniował z aromatem kawy. Przyszła więc pora na różnego rodzaju „mleka roślinne”. Jednak i na tym polu poniosłam porażkę. Najbardziej popularne sojowe jest moim zdaniem po prostu niesmaczne. Ryżowe i owsiane smakują jak niewielka ilość mąki rozrobionej w wodzie. Kokosowe jest zbyt tłuste, a migdałowe za drogie do codziennego spożycia w dużych ilościach. Już myślałam, że przyjedzie mi się pożegnać z ukochanym napojem, gdy pewnego dnia robiąc bananowy koktajl postanowiłam dodać do niego kawę. To był strzał w dziesiątkę. Z

biegiem

czasu

wypracowałam swoje ulubione połączenie, które zaprezentowałam Wam powyżej, jednak nie jest to jedyna opcja. Moim zdaniem podstawowymi i niezbędnymi elementami są banany oraz kawa. Jeśli kogoś przeraża wizja pochłonięcia trzech bananów, niech się nie obawia. Taka ilość wcale nie jest zbyt duża, jeżeli koktajl ma zastąpić całe śniadanie. Jeśli nie macie w domu lub nie lubicie daktyli, można je zamienić na miód lub inne suszone owoce. Możecie do swojego koktajlu dodać mleko roślinne lub inne ulubione dodatki. Jeśli chcecie podawać go dzieciom, kawę warto zastąpić kakao. Jestem pewna, że maluchy polubią taką słodką czekoladowo – bananową przekąska. Koktajl doskonale sprawdzi się także w roli drugiego śniadania, jeśli przygotujecie go rano i zabierzecie ze sobą w butelce lub bidonie. Warto wspomnieć jeszcze o tym, że bananowo-kawowy


szejk zdaje egzamin jako posiłek zjedzony na godzinę lub dwie przed treningiem. Niezależnie od tego, czy trenuje się rano, czy wieczorem, warto wcześniej spożyć coś wysokoenergetycznego. Banany są znanym i docenianym źródłem dobrze przyswajalnych węglowodanów, a kawa dodaje energii. Dodatkowo, w przeciwieństwie do stałego pożywienia, koktajl bardzo łatwo się trawi i nie powoduje uczucia ciężkości. Niezależnie od uprawianego sportu, nikt nie lubi, kiedy przedtreningowy posiłek obija mu się po wnętrznościach podczas biegu lub podskoków lub ciągnie jak kamień na dno basenu. Koniecznie dajcie mi znać na facebooku lub mailowo, czy wypróbowaliście mój koktajl! Chętnie też zobaczyłabym zdjęcia waszych wariacji na temat kawy i bananów. Łucja Frejlich-Strug

53


LUBLIN

w paĹşdziernikowych kolorach


Jeszcze tak niedawno spacerowałem wczesnym rankiem w okolicach Gardzienic, w ostatnim dniu kalendarzowego lata. Teraz, od prawie trzech tygodni mamy już jesień. A jest ona w tym roku wyjątkowa. Chyba nikt nie ma prawa narzekać na szarość i ponurą aurę. Jak dotąd upływa ona pod znakiem żółci i czerwieni, a niektóre dni są wręcz letnio ciepłe. Pogoda sprzyja wręcz spacerom, a przynajmniej zwolnieniu tempa codziennej krzątaniny. Nasze miasto w październikowej oprawie jest wyjątkowo atrakcyjne. I choć generalnie cechuje je duża ilość zieleni, to rozbuchanie jesiennych kolorów powoduje, że roślinność w mieście dostrzegamy także w tych miejscach, w których dotychczas niemal jej nie zauważaliśmy. Jesienne barwy narzucają się szczególnie natarczywie, a my wcale się przed nimi nie bronimy. I turyści – których jest równie dużo jak w sezonie wakacyjnym, i mieszkańcy, mogą cieszyć oczy pięknymi widokami w rozległych panoramach z najwyższych kondygnacji Bramy Krakowskiej, czy tarasu widokowego wieży Zamku. Z tej perspektywy nikną niuanse naszej architektury. W lekkiej jesiennej mgiełce zacierają się szczegóły, na plan pierwszy wysuwają się masy i bryły dominujących budowli i rozrzucone wśród nich plamy barwne w odcieniach od zieleni poprzez cytrynowe żółcie, pomarańcz, czerwienie i brązy. Tego bogactwa dostarczają nam przede wszystkim jesiony i klony.

55


lublin w październikowych kolorach

Jesion wyspecjalizował się we wszystkich odcieniach żółci, co najłatwiej zauważyć w Alejach Zygmuntowskich, na Piłsudskiego, Radziszewskiego. Klony są jeszcze bardziej różnorodne. Ewoluują od żółci, przez pomarańcze, czerwienie po wszelkie niuanse brązów. Nierzadko jedno drzewo potrafi być upstrzone we wszystkich tych kolorach jednocześnie. W tym kontekście architektura naszego miasta wydaje się jeszcze bardziej interesująca. Dzięki kolorom jesieni potrafimy w niej odkrywać całkiem nowe szczegóły. Bo oto, przyciągający wzrok pęd dzikiego wina skupia niechcący naszą uwagę na fragmencie ceglanej ściany, uzbrojonej w metalowe ankry. Prześwit w wyzłoconej koronie klonu kadruje ciekawy detal architektury katedry. W otaczającym zespół seminaryjny murze dostrzegamy równomierny rozfalowany rytm pokrywających


go ceramicznych dachówek. Jesienna przyroda potrafi rozpraszać, ale jednocześnie przyciąga uwagę do szczegółów, które zwykle umykają naszej uwadze, albo wydają się całkiem trywialne. Pióropusz złotego klonu wciąga nasz wzrok na podwórko, obok którego dotąd przechodziliśmy obojętnie. I nagle odkrywamy je jako magiczny zakątek. Lublin w październikowych barwach to zjawisko ulotne, bo liście szybko ściemnieją, a potem opadną. Spieszmy się więc! Warto zagubić się w zakamarkach miasta i odkrywać je dla siebie. Jeśli nie zdążymy to szkoda, ale i listopad może także przynieść nowe odkrycia. Andrzej Frejlich

57


lublin w paĹşdziernikowych kolorach


59


lublin w paĹşdziernikowych kolorach


61


lublin w paĹşdziernikowych kolorach


63


lublin w paĹşdziernikowych kolorach


65


lublin w paĹşdziernikowych kolorach


67


Wiele ulic

wiele smaków O istnieniu restauracji „Ulice miasta” wie zapewne każdy mieszkaniec Lublina, ponieważ nie trudno ją zauważyć. Dzieje się tak za sprawą lokalizacji w bezpośrednim sąsiedztwie Bramy Krakowskiej, pod którą zaczyna się zapewne 90% spotkań. Szyld jest dość charakterystyczny, stylizowany na coś na kształt secesji. Na stronie internetowej restauracji można przeczytać, że jest ona „stylową” i nawiązuje do historii Lublina, w szczególności do okresu dwudziestolecia międzywojennego. Jej wystrój ma „oddawać klimat lubelskich ulic i uliczek”. W kwestii menu dowiadujemy się, że składają się na nie „dania kuchni regionalnej, polskiej i staropolskiej”. Nam nigdy jakoś nie przyszło do głowy, aby odwiedzić ten przybytek, jednak odkryli go znajomi, którzy przyjechali na kilka dni z dalekiej północy. Docenili jakość kuchni, zwłaszcza tej mięsnej, a także towarzyszących jej trunków. Jakiś czas później moi rodzice zachęceni tą opinią, spróbowali smażonych rydzów, które okazały się strzałem w dziesiątkę. Od tej pory moja wizyta w „Ulicach miasta” było tylko kwestią czasu.


69


wiele ulic wiele smaków

Wybrałam się tam z koleżanką w bardzo ciepłe i słoneczne październikowe popołudnie. Ponieważ było tak pięknie, usiadłyśmy w ogródku, który estetycznie niestety niczym się nie wyróżnia spośród innych: standardowe drewniane meble plus parasole z logo producenta piwa, a to wszystko okraszone jaskrawo-zielonymi filcowymi bieżnikami rodem z OBI lub tak zwanego „Leroja Merlina”. W menu znalazłyśmy wiele ciekawie zapowiadających się pozycji, a naszą szczególną uwagę zwróciła oferta opracowana specjalnie na jesień. Monika zamówiła zupę dyniową z bekonem i prażonymi pestkami dyni oraz tagliatele z sosem cukiniowo-pomidorowym z kozim serem, a ja zupę-krem z pomidorów pellati z bazyliową pianką i grzankami oraz osławione smażone na maśle rydze z czosnkiem podawane na patelni.


Na dania czekałyśmy trochę niecierpliwie z powodu doskwierającego głodu, ale czas oczekiwania uprzyjemniało świetne towarzystwo i wspaniała pogoda. Zupę podano nam w niewyróżniających się naczyniach, a przyznam, że po restauracji inspirującej się dwudziestoleciem międzywojennym, spodziewałabym się czegoś więcej. Najważniejsza jest jednak zawartość. Zupa dyniowa Moniki była intensywnie pomarańczowa i podobnie doprawiona. Wiadomo jednak, że dyni służy ostre towarzystwo. Miłym akcentem w teksturze zupy-kremu okazały się pestki dyni, a boczek był dobrze przyrządzony, choć jego pokaźne kawałki stanowiły poważne wyzwanie dla osoby chcącej spożyć zupę z gracją. Mojej towarzyszce oczywiście się to udało, ale przecież nie na tym kuchnia polega, aby w imię estetyki podania (?) przyprawiać gościa o ekwilibrystyczne

71


wiele ulic wiele smaków

popisy. Mój krem z pomidorów wyglądał bardzo apetycznie, a unosząca się na nim biało-zielona pianka intrygująco. Niestety smak zupy był lekkim rozczarowaniem. Jak na mój gust była zbyt kwaśna i doprawiona za dużą ilością natki pietruszki. Niestety gwóźdź programu – rzeczona pianka nie przypominała w smaku bazylii, a raczej pikantny ser. Taki mocny dodatek do zupy pomidorowej może być dobrym pomysłem, jednak szkoda, że opis w karcie wprowadza klienta w błąd. Po zupach przyszedł czas na dania główne (gwoli ścisłości, rydze znajdziecie w dziale gorących przekąsek, jednak wraz zupą z pewnością wypełni żołądek średniej wielkości kobiety, czy średnio-głodnego mężczyzny). Sos pomidorowy z cukinią i suszonymi pomidorami był całkiem smaczny, a z pewnością poprawny, szkoda tylko, że makaron okazał się być o kilka


dobrych minut bardziej miękki niż „al dente”. Moje rydze podano w żeliwnym naczyniu w towarzystwie dwóch przypieczonych kawałków bagietki. Wielki plus należy się restauracji za to, że skwierczące rydze rzeczywiście skwierczały. Zdziwiła mnie jednak nieco ilość tłuszczu, z którą podano grzyby. Tutaj warto zaznaczyć, że nie jestem jakimś zdeklarowanym tłuszczofobem. Uwielbiam dobrą oliwę, regionalny rzepakowy, sezamowego do humusu też nie żałuję, a masło na świeżym chlebie to dla mnie poezja. Jednakowoż w konsumpcji wymarzonych rydzów nieco przeszkadzało mi to bajorko. Wymuszało też spożycie większej ilości pieczywa. Grzyby same w sobie wyróżniały się doskonałą jędrnością, jednak trochę za dużo było w nich smaku soli, a za mało aromatu rydzów. Z relacji innych wielbicieli darów lasu wiem, że rydze

73


wiele ulic wiele smaków

w „Ulicach miasta” potrafią znacznie różnić się smakiem w zależności… właśnie nie do końca wiadomo, od czego ten fenomen zależy. Zgodnie z najprostszą logiką, powinny być najlepsze jesienią, by wraz z upływem czasu coraz bardziej przesiąkać solą, w której są przechowywane. Możecie być pewni, że zgłębię to zjawisko i wrócę z rydzowym raportem. Wraz z końcem naszego posiłku przyszła pora na podsumowania. Jeszcze nie spotkałam się z lubelską restauracją, która cieszyłaby się tak mieszanymi opiniami wśród wielbicieli dobrej kuchni. Jedni są zachwyceni i powracają tam z ochotą, a inni utrzymują, że czasy świetności „Ulic miasta” dawno i bezpowrotnie przeminęły. Ja mam mieszane uczucia i sądzę, że jest na to tylko jedna recepta: muszę wkrótce wrócić, koniecznie w towarzystwie jakiegoś mięsożercy i zweryfikować swoje wrażenia. Również i Wam polecam zatrzymać się w restauracji obok Bramy Krakowskiej. Podejdźcie do niej z otwartym umysłem oraz kubkami smakowymi i nie zapomnijcie opisać nam swoich wrażeń! Łucja Frejlich-Strug


75


CONCERTO Antemurale na Zamku Lubelskim

W niedziele 7 września w przestrzeni Galerii Malarstwa Polskiego Muzeum Lubelskiego mogliśmy wysłuchać, moim zdaniem wyjątkowego, koncertu. Zagrał lubelski zespół instrumentów dawnych Concerto Antemurale, specjalizujący się w wykonywaniu muzyki barokowej XVII i XVIII wieku. Muzycy grają na oryginalnych lub rekonstruowanych instrumentach barokowych, co w połączeniu z wysoką kompetencją w dziedzinie historycznych praktyk wykonawczych, daje odbiorcy poczucie autentyczności wykonań kompozytorów tamtej epoki, tak lubianych zarówno przez wyrobionych, jak i okazjonalnych słuchaczy muzyki klasycznej. W niedzielne, dość wczesne, jak na koncert popołudnie godz. 17.00, naprzeciwko potężnego płótna Jana Matejki „Unia Lubelska”, zebrała się niezbyt liczna grupa słuchaczy. Na koncert dotarłem w ostatniej chwili i bardzo zdziwiła mnie ta garstka odbiorców i atmosfera wyciszenia, panująca w galerii. Może to aura muzeum tak nastraja, zobowiązując ludzi do powściągliwości i zniżania głosu do szeptu. Wrażenie było tym silniejsze, że na zewnątrz panował wyjątkowy gwar, wręcz


rozgardiasz. Niedziela była ostatnim dniem Europejskiego Festiwalu Smaku, a słoneczna i wyjątkowo ciepła pogoda, wyciągnęła z domów tych, którzy pozostali w mieście. Jadło i najróżniejsze produkty spożywcze serwowano we wszystkich możliwych postaciach. Na Deptaku i Starym Mieście królowały: gwar, kolory i zapachy. Tak więc, na Zamku zjawili się tylko ci, którzy dokładnie wiedzieli, jakiej muzyki przyszli posłuchać. Z pewnością melomanów byłoby więcej, gdyby nie pogoda, która wypędziła wielu z nas poza miasto, „bo może to już jeden z ostatnich tak ładnych weekendów tego roku”. Program koncertu obfitował w wielkie nazwiska: Vivaldi, Bach, Teleman, a obok nich trochę rzadziej wykonywani: Heinichen, Graun, Veracini, Abel. Muzycy zaczęli grać. Ci z nas, którzy rzadziej słuchają wykonań muzyki barokowej na oryginalnych instrumentach, ze zdziwieniem dostrzegli, że brzmią one zdecydowanie ciszej i subtelniej niż współczesne skrzypce, altówka, czy wiolonczela. 77


CONCERTO ANTEMURALE NA ZAMKU LUBELSKIM

Ich brzmienie jest cieplejsze, bardziej „drewniane”. Mnie też podczas słuchania muzyki barokowej nasuwa się jeszcze jedno spostrzeżenie. Ludzie tej dość już odległej epoki, cieszyli się jakby trochę inaczej, w moim przekonaniu musieli być bardziej powściągliwi. Ich muzyka, także utwory uchodzące za wyjątkowo „wesołe” brzmią jakby melancholijnie. Niech więc dobra muzyka wędruje po mieście, wychodzi z murów z definicji dla jej odbioru zarezerwowanych. To zarówno jej, jak i nam wychodzi na dobre. Miasto staje się rzeczywistą przestrzenią, w której spotykają się przeszłość i współczesność.


Muzyka zyskuje kontekst i ciekawą oprawę w postaci autentycznych wnętrz, a słuchacze obcują z nią w otoczeniu, które wzmacnia skalę przeżyć. I chociaż obrazy, pośród których słuchaliśmy utworów wykonywanych przez „Concerto Antemurale” w przeważającej większości pochodzą już z późniejszych epok niż muzyka, która znalazła się w programie koncertu, to taka korespondencja sztuk z zasady dobrze służy i muzyce i malarstwu, a przede wszystkim służy odbiorcom. Andrzej Frejlich

79


(n i e) a k t u a l n o ś c i Zgodnie z doniesieniami Głosu Lubelskiego, wrzesień 1924 roku był bardzo niespokojnym miesiącem. Burze, które nawiedzały Lubelszczyznę niszczyły domy, gospodarstwa, a wiatr wybijał szyby w oknach. Meteorologiczne niepokoje być może były przyczyną niepokojów w ludzkich umysłach, ponieważ czytając gazety z tego okresu łatwo zauważyć, że Lublin nawiedziła fala prób samobójczych. 17 września jeden z redaktorów Głosu pisze o trzech z nich w tekście pod tytułem „Manja samobójstw”. Na początku stwierdza, iż „od kilku dni w Lublinie mnożą się wypadki zamachów samobójczych i to wyłącznie wśród kobiet za pomocą otrucia – a powody zazwyczaj są błahe i małoznaczące.” Dziś raczej nikt z taką łatwością nie oceniłby cudzych motywów i problemów jako „błahe i małoznaczące”, a z pewnością nie podałby danych niedoszłych samobójczyń w postaci imienia, nazwiska i dokładnego adresu zamieszkania: „onegdaj usiłowała otruć się jodyną 18letnia Chana Gut zamieszk. na ul. Grodzkiej 16.” Trzeba przyznać, że biedna Chana rzeczywiście miała osobliwy powód do samobójstwa, jednak wiadomo, że okres dojrzewania bywa trudny i bolesny. „Niedoszła samobójczyni odważyła się na ten szaleńczy krok w desperacji za obciętymi włosami, które, nawiasem mówiąc, sama uprzednio kazała sobie obciąć. Pogotowie Ratunkowe przepłukało jej żołądek, więc


81


„nieszczęsna” Chana musi nadal żyć”. Następnie autor przechodzi do równie szczegółowego opisu dwóch kolejnych, na szczęście również udaremnionych przez pogotowie, samobójstw. Szesnastoletnia sierota zamieszkała przy ulicy Jezuickiej 13 „zbyt mocno przejęła się obmowami złośliwych ludzkich języków”. Trzecią amatorką jodyny okazała się być 23-letnia Zofia, która chciała wyleczyć tym osobliwym lekarstwem cierpienia zawiedzionej miłości. Redaktor wieńczy swój artykuł wartą do przytoczenia konkluzją: „Dziwne to jednak, że tak młode istoty stronią od życia. Tłumaczyć to chyba należy brakiem jedynie głębszego zastanowienia i opanowania podnieconych nerwów”. W gazetach codziennych lat ’20 z każdym rokiem pojawia się znacznie więcej ogłoszeń i reklam. Niektóre z nich są bardzo ciekawie ilustrowane, a większość dla współczesnego odbiorcy zabawna. Możemy na przykład dowiedzieć się, że „Restauracja przy Hot. Centralnym obok Bramy Krakowskiej pod kierunkiem specjalisty wydaje śniadania obiady i kolacje, wszelkie trunki” wydawać by się mogło, że to już nadmiar szczęścia, jednak pod ogłoszenie widnieje jeszcze adnotacja: „Gorące przekąski, w niedzielę flaki”. Konsument pokrzepiony tymi wszystkimi smakołykami być może zapragnie spożytkować część uzyskanej energii w tańcu. Z pomocą przyjdzie mu „Szkołą tańców, plastyki i rytmiki b. artysty baletu Warszawskich Teatrów Rządowych i baletmistrza Władysława Abramowicza w lokalu Stowarzyszenia Urzędników Państwowych (plac Litewski obok kina „Corso”). Zapisy przyjmuje się od godziny 5-ej do 8-ej.” W tym przypadku również na koniec zachowano najlepsze:


„Wyucza się wyższego.”

ostatnie

nowości.

Specjalny

kurs

Mazura

W Głosie Lubelskim możemy znaleźć dział „Kącik dla Pań”, w którym kobiety mogły przeczytać głównie o najnowszych trendach w modzie, a także o wielu innych kobiecych sprawach takich, jak na przykład robótki ręczne. 21 września pojawił się artykuł pod tytułem „Sweater”. Jak nie trudno się domyślić, dotyczy on jednego z do dziś najbardziej popularnych, zwłaszcza jesienią i zimą, elementów garderoby. „Przez długie lata był sweater upartym konserwatystą. Nie godził się na żadne zmiany ani reformy. Jedwabny czy wełniany zawsze musiał mieć szalowy kołnierz i wielkie kieszenie. Spokojnie znosił też wszelkie zarzuty banalności, wiedząc, że gdyby zdradziły go kobiety wszystkich narodowości – zawsze znajdzie obronę w angielkach i skandynawkach, które cenią wysoko jego zalety sportowe.” Tu autor z lekką niekonsekwencją stwierdza, że sweter ulega jednak „prądom wiejącym ze stolicy Mody”. W tym sezonie powinien być biały, a nie kolorowy jak do tej pory. „Modne są też tak zwane sweatry „szkockie” z jedwabnymi rękami. (Polecamy kombinacje czarno-białe i biało-ponsowe) Od nich jeden już tylko krok do kamizeli bez rękawów, którą narzuca się na białą jedwabną bluzkę. Ma ona poważnego rywala w rozmaitych rodzajach bolerów.” Skoro już wiemy, jak należy się ubrać, możemy przejść do poważniejszych spraw. W wydaniu z 9 października pojawia się notatka na temat przebudowy dworca kolejowego: „Ku ogólnej uciesze wszystkich podróżujących przebudowa dworca kolejowego w Lublinie ruszona została z martwego punktu i jak się spodziewać należy, nowem wejściem wchodzić będziemy, 83


jak Bóg da, za dwa lata.” Zaskakujące jest, jak podobne wypowiedzi można dziś usłyszeć w środkach komunikacji miejskiej w odniesieniu do remontów niektórych ulic w Lublinie! Podobieństwo tkwi głównie w przewidywanym czasie realizacji inwestycji oraz w odwołaniu do łaski Bożej. Podróżujący w 1924 roku musieli borykać się z utrudnieniami, ponieważ „dostęp do kasy II, do kiosku „Ruchu”, do restauracji i do fryzjera odbywa się drogą okrężną przez peron.” Czymże byłyby nieaktualności bez choć jednego wyjątku z kroniki kryminalnej? Moją szczególną uwagę zwrócił tytuł „Łupem bandytów – papierosy, woda sodowa i 5 złotych.”. A było to tak: „W nocy z dn. 7 na 8 b.m. o godz. 1ej do sklepu Kozyry Jana z Kolonii Słonne gm. Sinołąka wtargnęło 3ch uzbrojonych w rewolwery młodych osobników, którzy sterroryzowawszy Kozyrę, zabrali 1000 sztuk papierosów, 8 butelek wody sodowej i 5 złotych pieniędzmi i inne drobne rzeczy, poczem zbiegli na teren pow. Siedleckiego. Organy policyjne prowadzą dochodzenie.” Wyobraźnia od razu podsunęła mi obraz


młodych bandytów, którzy siedzą gdzieś w lesie z rewolwerami na kolanach, palą papierosy, popijają wodę sodową i dzielą 5 złotych na trzy. Łucja Frejlich-Strug

85


Twoja

reklama w naszym

magazynie

reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39


juĹź teraz zapraszamy do wydania on-line

87



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.