Antidatum wydanie drugie

Page 1

wydanie drugie 2014 I www.antidatum.com

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: angelus spinacz cafe tradycja pomidorowej lubelski lipiec 1944


wydanie drugie 2014 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich, JAKUB KAZNOWSKI sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240

magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum


Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

REDAKCJA

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3


Lato edytorial

z domowym makaronem


Lato jest dla wielu z nas okresem wypoczynku, a przynajmniej okazją do tego, żeby zwolnić, więcej uwagi poświęcić odkładanym na bok sprawom. Mamy teraz więcej czasu na to, by dokładniej przyjrzeć się temu, co jemy, co nosimy, a także przestrzeni, która nas otacza (co niekoniecznie sprowadza się do przysłowiowego remontu podczas urlopu). To również świetny czas na to, by lepiej poznać własne miasto, oprócz wiecznie rozkopanych ulic i topiącego się asfaltu dostrzec niepowtarzalne miejsca i ciekawe wydarzenia, które mają tu miejsce. W drugim wydaniu „antidatum” zaprosimy Was na dania z kurkami do sympatycznej knajpki w Lublinie, a także na zupę z najlepszych malinówek z domowym makaronem do kuchni Babci Krysi. Pokażemy Wam również, jak było na Festiwalu Twórczo zakręconych w Krasnymstawie i czego można się dowiedzieć o przestrzeni publicznej na Placu Czechowicza. Będziecie mogli przeczytać o zegarku, który idealnie pasuje do wszystkich sportowych stylizacji doskonałych na weekendowe przygody lub podróże w nieznane. Już w sierpniu warto pomyśleć też o tym, czy nasze buty na jesień nie wymagają interwencji dobrego szewca. Pokażemy Wam efekty pracy jednego z rzemieślników, którzy pozostają wierni tradycji, a rzeczy niemożliwe... zajmują im po prostu nieco więcej czasu niż standardowe usługi. Zapraszamy! Łucja Frejlich-Strug

5


Angelus

– „kawał czasomierza”


7


Angelus – „kawał czasomierza”

W kolejnym odcinku zegarkowych fascynacji przedstawiam następnego z moich faworytów – Angelusa. Nazwa brzmi pięknie i poważnie, a mój egzemplarz, jedyny, jaki posiadam, wygląda równie dostojnie. W porównaniu z Bovetem z poprzedniego tekstu, Angelus to kawał czasomierza. Ze swą średnicą 38 mm bez koronki, nawet wśród współczesnych zegarków nie wygląda na mniej wyrośniętego braciszka. Optycznie wydaję się jeszcze większy, a to za sprawą niesłychanie prostej w grafice tarczy. Kiedyś srebrzysta, a dziś dzięki patynie czasu lekko kremowa, cechuje się wzorową czytelnością i elegancją, rodem ze stylistyki zegarków militarnych okresu II Wojny Światowej. Także i po wojnie taka moda utrzymywała się nie tylko we wzornictwie zegarków, ale i ubiorze, czego reprezentacją był styl mundurowy. Godziny oznaczono cyframi arabskimi, które od skali sekundowej oddziela wąska złota ramka. Podziałka sekundnika jest wyskalowana z dokładnością do 1/5 sekundy dłuższymi i krótszymi indeksami kreskowymi. Co pięć sekund mamy oznaczenie cyfrowe – cyferki małe, ale czytelne gołym okiem. Ta zdumiewająca precyzja nie jest niepotrzebnym bajerem, bowiem zegarek ma centralny sekundnik w czerwonym kolorze. Wskazówki godzinowa i minutowa są szkieletowe - typu „wojskowego”, z fluorescencyjnym wypełnieniem. Grafikę tarczy dopełnia logo, napis Angelus, wpisany w podwójną ramkę, od góry zamkniętą dwuspadowym daszkiem. Patrząc na tarczę i formę koperty wręcz uderza stylistyczna czystość i funkcjonalność – to niemal ideał klasycznego zegarka. Stan wizualny zegarka uznać można za zadowalający. Na tarczy kilka drobnych rys wokół osi wskazówek – pewnie skutek


ciężkiej ręki nieuważnego zegarmistrza. Chromowana koperta posiada przetarcia powłoki na krawędziach. Niestety, koronka nie jest oryginalna – pierwotna była duża i płaska. Zamierzam wyszukać odpowiednią, może nie oryginał, ale z epoki. Dekiel jest stalowy, opatrzony numerem seryjnym i opisany „hermetic”. A pod deklem serce zegarka – jeden z najlepiej znanych własnych bazowych mechanizmów Angelusa: kaliber 215. Potężny balans ze złotymi śrubami regulacyjnymi, system antywstrząsowy, płyty szlifowane w „paski genewskie” i kontrastujący z nimi lustrzany poler kół naciągowych. Wszystko masywne i wręcz niezniszczalne. Tak kiedyś robiło się mechanizmy, jakość była kwestią przyzwoitości a nie luksusem. Mechanizm jest tzw. przejściówką z dodatkowym kołem 9


Angelus – „kawał czasomierza”

zębatym nad płytą główną i niewielkim mostkiem z logo umieszczonym na nim. Jeszcze nie udało mi się dociec, dlaczego inne oznaczenia i cechy mechanizmu nie zostały wybite na płytach, tylko ręcznie wygrawerowane. Dziś marka już nie istnieje, około 1980 roku zmiotła ją – podobnie jak wielu innych mniejszych szwajcarskich producentów – rewolucja kwarcowa. Byli zbyt słabi finansowo, albo zbyt ukierunkowani w swej ofercie, aby przetrwać ten największy kryzys w historii szwajcarskiego zegarmistrzostwa. Pamięć o manufakturze przechowali przede wszystkim „Paneristi”- miłośnicy Panerai, jednej z najbardziej kultowych i luksusowych marek współczesnego zegarmistrzostwa, a obok nich najbardziej wtajemniczeni znawcy klasycznych zegarków. Bo Angelusa doceniają tylko koneserzy. Doceniają za klasyczny


styl prostych zegarków 3-wskazówkowych, zaawansowanie techniczne chronografów, chronografów z potrójną datą, a nawet tak wyrafinowanych komplikacji jak repetiery. I na tym wcale nie wyczerpuje się lista mechanicznych rozwiązań. Wiemy już, kiedy marka zakończyła swój żywot, a jakie były jej początki? W tym wypadku historia wcale nie jest tak odległa. W 1891 roku Angelus Watch Company powołana została przez braci Stolz w szwajcarskiej wiosce Le Locle, która już wtedy była siedzibą kilku znaczących wytwórców, by stać się dzisiaj jednym z największych centrów zegarmistrzowskich świata. Produkcja zaczęła się od zegarów kieszonkowych i stołowych, ale już od początku nie pozbawionych innowacyjności. Prace nad własnymi mechanizmami trwały do II Wojny Światowej. Specjalnością stały się chronografy w różnych rozmiarach 11


Angelus – „kawał czasomierza”


13


Angelus – „kawał czasomierza”

i wariantach materiałowych – od kopert chromowanych po złote. Najbardziej indywidualną ofertą Angelusa i pewną specjalnością stał się „Chronodato”. Chronograf z dodatkową funkcją potrójnego kalendarza. W małych okienkach na tarczy umieszczono wskazania dni tygodnia i miesiąc, a dodatkowa czwarta wskazówka pokazywała aktualny dzień miesiąca. Był to największy z chronografów i okręt flagowy firmy. Produkty Angelusa znajdowały licznych klientów także poza Europą, głównie w Ameryce Południowej. Firma pracowała nad następnymi ambitnymi projektami. Największym wyzwaniem była komplikacja kwadransowego repetera z automatycznym naciągiem. Prototyp o nazwie „Tinkler” był gotowy ok. 1957, ale nie stał się rynkowym sukcesem z powodu kosztów projektu i zbyt wysokiej ceny jednostkowej zegarka. Sprzedano niewiele egzemplarzy, za to dzisiaj są one prawdziwymi rarytasami


kolekcjonerskimi. Właściciele i konstruktorzy firmy nie rezygnowali jednak ze śmiałych projektów, w 1978 r. był gotowy następny naręczny repeter, tym razem pięciominutowy. Lecz dni manufaktury były już policzone – właśnie nadeszła era kwarcu i masowej taniej produkcji płynącej z Azji. Dla tak małego domu zegarmistrzowskiego, jak Angelus nie było już ratunku. Marka nie przetrwała, ale pozostały piękne czasomierze z jej logo, te najciekawsze pochodzą z lat 40 – 50-tych. Angelus zaopatrywał w swe doskonałe mechanizmy także innych wymagających producentów zegarków. I tu wracamy do wspomnianej powyżej florenckiej firmy Officine Panerai. Pracując na zamówienie armii – głównie marynarki, firma potrzebowała wydajnych i niezawodnych mechanizmów. Przy opracowaniu prototypów sięgano po mechanizmy różnych producentów. Model „Mare Nostrum” z 1943 r. wyposażony został w Angelusa kaliber 215 ze stoperami. Model nie wszedł jednak do seryjnej produkcji. W latach pięćdziesiątych pracowano nad dwoma kolejnymi modelami dla włoskiej marynarki: „Luminor Marina Militarne” i „Luminor”. W nich zastosowano mechanizm bez dodatkowych funkcji, ale za to z 8-dniową rezerwą chodu – kaliber 240. Słuszne gabaryty militarnych „Panerajów”- 47 – 50 mm, pozwalały na zapakowanie do kopert dużych mechanizmów Angelusa z dodatkowymi bębnami sprężyn. Historia Angelusa skończyła się definitywnie, ale egzemplarze jego zegarków wciąż zasilają kolekcje wielbicieli marki, albo po prostu miłośników pięknych klasyków szwajcarskiej sztuki zegarmistrzowskiej. Może i na Ciebie czeka kolejny w jakimś pudełku ze skarbami po dziadku. Ja już swojego odkryłem! Andrzej Frejlich

15


Moje „Brooksy” – stare buty na nowy sezon.


17


Moje „Brooksy”- stare buty na nowy sezon.

Lato, zwłaszcza tak ciepłe jak w tym roku, sprzyja zakładaniu lekkiego obuwia. Niektórzy z nas chętnie zrzuciliby je w ogóle. Wcale nie myślimy o tym, co przyjdzie nam założyć za dwa trzy miesiące, gdy spadną temperatury i nastaną słoty. Właśnie zabrałem się za obuwnicze remanenty. Na pierwszy ogień poszły moje ulubione – i też najbardziej uniwersalne „Brooksy”. To przysłowiowe woły robocze – noszę je od września do maja, a czasami też w zimne dni letnie. O przywiązaniu do nich, ale też i jakości, świadczy fakt, że mam je już ponad dziesięć lat. Oczywiście to żaden wyczyn w przypadku dobrych butów w całości wykonanych ze skóry i szytych, a nie klejonych. Dokładne oględziny ujawniły, że lata i mój sposób chodzenia zrobiły swoje. Stan wierzchów nie budzi zastrzeżeń – skóra licowa o pięknym odcieniu tytoniowego brązu nabrała szlachetnej patyny. To w równym stopniu zasługa samej skóry, jak i mojej systematycznej pielęgnacji. Interwencji szewca wymagały spody. Podeszwa z grubej skóry i nabijana mosiężnymi ćwiekami zdarła się na czubku, który nieładnie zaczął podnosić się do góry. Podobnie obcas, chociaż flek od tyłu zabezpieczono wkładką z twardego tworzywa, po tylu latach zużył się znacznie i nie tylko wyglądało to niechlujnie, ale i groziło dalszymi zniszczeniami kolejnych warstw skóry na obcasach. Pozostawał wybór szewca. Znacie Państwo dwa magiczne zwroty współczesnych rzemieślników: nie da się i to się nie opłaca. Poszedłem do zakładu Pana M. Skrzypka przy Lubartowskiej 31 i już pierwsze wrażenie było pozytywne. Charakterystyczny zapach kleju i gumy, a właściciel nastawiony pozytywnie i stoicko spokojny - mimo fanaberii klienta. Wszystko jest możliwe, wszystko da się zrobić!


Szybko ustaliliśmy, że nie będzie przyklejania nowej zelówki na całą podeszwę, tylko odbudowa zdartego noska z tworzywa o podwyższonej odporności na ścieranie. Podobnie flek. Aby pozostawić jak najwięcej z oryginału, wycięta zostanie zużyta część i uzupełniona takim samym tworzywem, jak nosek. A może, jeśli poniesie mnie fantazja, to zarówno nosek, jak i obcas zaopatrzę w metalowe żabki. To wypróbowana metoda ochrony newralgicznych części podeszwy, stosowana przez naszych dziadków i pradziadków. Boję się tylko głośnego stukania. Moje buty określiłem jako „Brooksy”, ponieważ pochodzą od znanego producenta męskiej odzieży i wszelkiego rodzaju akcesoriów – Brooks Brothers. Firma założona w 1818 roku z racji pozycji, jaką zdobyła oraz wieku, uchodzi za jedną z ostoi amerykańskiej mody męskiej. Jej międzynarodowa pozycja porównywalna jest z europejskimi – głównie angielskimi 19


Moje „Brooksy”- stare buty na nowy sezon.

i włoskimi odpowiednikami. Z powodu ścisłych związków jej własnej historii z najważniejszymi wydarzeniami i postaciami amerykańskiego życia publicznego, uznawana jest wręcz za kwintesencję amerykańskiego stylu życia – dla jasności trzeba dodać, że chodzi o Wschodnie Wybrzeże. Aby nie być gołosłownym wystarczy wymienić nazwiska niektórych jej klientów: Abraham Lincoln, Andy Warhol, Woody Allen. Ich sklep mieści się przy Madison Avenue 346 w Nowym Jorku. Ubrać się tu można kompletnie i po zdecydowanie umiarkowanych cenach w porównaniu z równie prestiżowymi europejskimi odpowiednikami. Specjalnością firmy i produktem cieszącym się niekwestionowanym uznaniem na całym świecie są koszule, zwłaszcza te mniej formalne, z charakterystycznym miękkim kołnierzykiem o wyłogami przypinanych na guziczki. Podobno – tak twierdzą Amerykanie – te kołnierzyki to ich największy wkład do klasycznej mody męskiej.


Niestety, moim prywatnym zdaniem, Brooks Brothers wykazują w ostatnim czasie przesadną skłonność do uwspółcześniania swej oferty. Te modernizacyjne tendencje pewnie zjednują im nowe rzesze młodszych klientów, ale stopniowe odchodzenie od tradycji powoduje odpływ klientów najcenniejszych – tych stałych, zdeklarowanych. Tych, którzy dziedzicząc fortuny po swych przodkach, kultywowali także ich tradycyjne wartości, których jednym z zewnętrznych przejawów był styl Braci Brooks. Moje buty należą jeszcze do tych tradycyjnych wyrobów „Brooksów”. Tradycyjnych w stylu – ten rys zachowawczości jest dla mnie zaletą a nie wadą, ale co najważniejsze, także użytych materiałach, technice produkcji i jakości wykonania. I może to właśnie te cechy decydują o moim do nich przywiązaniu. Brooksowie nie produkują butów sami, ale sygnowane przez nich obuwie jest zamawiane u renomowanych – czytaj tradycyjnych, wytwórców amerykańskich i europejskich. Moje powstały w Northampton, angielskim bastionie sztuki obuwniczej z dwóchsetletnią metryką. Jest to model „Grafton”, a konstrukcyjnie buty z rantem, otwartą przyszwą i masywnie wzmocnionymi czubkami, tzw. „bluchersy z długimi skrzydłami”. To rozwiązanie konstrukcyjne, dekoracyjne dziurkowanie i gruba podeszwa pasują do butów mało zobowiązujących, użytkowo wszechstronnych i niesłychanie kompatybilnych w różnych zestawieniach stylowych. Dziś, po kilkudniowej wizycie w warsztacie szewskim na Lubartowskiej, „Brooksy” wróciły do mnie. Z wykonanej pracy jestem zadowolony. To tylko wstępna - wizualna ocena. Ta pełna będzie możliwa po kilku miesiącach intensywnego 21


Moje „Brooksy”- stare buty na nowy sezon.


... zarówno nosek, jak i obcas zaopatrzę w metalowe żabki.

Boję się tylko głośnego stukania.

23


Moje „Brooksy”- stare buty na nowy sezon.

użytkowania. Za jakiś czas postaram się już bardziej fachowo ocenić pracę szewców. Ta odrobina troskliwości należy się nawet zwykłym – często trywialnym przedmiotom, z którymi, tak jak z ludźmi obcujemy na co dzień. Buty coraz częściej są wytworem chwilowej mody i masowej produkcji. Tym bardziej powinniśmy dbać o te, które są zaprzeczeniem obowiązujących tendencji. Powstały w zgodzie i w oparciu o wielopokoleniową tradycję rzemieślniczą, która coraz wyraźniej postrzegana jest jako rodzaj sztuki, bo należy już do rzadkości i wymaga niemal „tajemnej” wiedzy. Andrzej Frejlich


25


„Fabryka Dobrej Przestrzeni”

– wystawa

Obecnie mieszkańcy miast, a także wsi bombardowani są ogromną ilością reklam w przestrzeni publicznej. Na przystankach autobusowych, słupach i murach wiszą mniej lub bardziej legalne plakaty i ogłoszenia. Gdy stoimy na czerwonym świetle, czytamy propozycje usług detektywistycznych lub robót mini-koparką. Wielkie billboardy wgryzają się swoją treścią w mózg nieświadomego odbiorcy, a nawet bywają przyczyną wypadków drogowych. Nawet w historycznych częściach miast zewsząd atakują nas kolorowe szyldy i krzykliwe reklamy nieprzystające do wiekowej architektury. Na szczęście są ludzie, którzy nie przechodzą nad tą rzeczywistością do porządku dziennego i próbują dotrzeć do społeczeństwa zarówno z dobrymi, jak i złymi przykładami reklam, ponieważ przestrzeń publiczna należy do nas wszystkich i możemy mieć wpływ na to, jak wygląda. Od 26 lipca przy Krakowskim Przedmieściu, na wysokości Placu Czechowicza, oglądać można wystawę przygotowaną przez stowarzyszenie Miasto Moje A w Nim. W opisie tej


27


Wystawa „Fabryka Dobrej Przestrzeni”

organizacji czytamy, że jej celem jest „obrona polskich miast przed nadmierną ekspansją reklam i szyldów”. Jej działalność odbywa się na polu dążenia do zmiany prawa w tej dziedzinie, edukacji oraz wspierania dobrych wzorców. Stowarzyszenie organizuje również konkurs „miastoszpeciciel” na najbrzydszą miejską reklamę. Wystawa „Fabryka dobrej przestrzeni” przybliża odbiorcom najważniejsze aspekty przestrzeni publicznej, pokazuje zarówno pozytywne, jak i negatywne przykłady reklam i szyldów obecnych w naszej wspólnej przestrzeni. Pośród polskich i europejskich znajdziemy też kilka lubelskich akcentów: szyld Foto Rożka został pokazany jako przykład harmonijnej, ale dobrze widocznej reklamy, natomiast identyfikacja wizualna restauracji Old Pub przy ulicy Grodzkiej uznano natomiast za


wzór dbałości o detale i adekwatnego do otoczenia doboru kolorów. Wystawa cieszy się dużą popularnością, zarówno wśród mieszkańców, jak i turystów odwiedzających nasze miasto. Moim zdaniem dobrym rozwiązaniem jest to, że wystawa traktująca o przestrzeni publicznej w tej właśnie przestrzeni znalazła swoje miejsce. Stłoczona w pomieszczeniach galerii z pewnością nie byłaby tak autentyczna i nie dotarłaby do tak szerokiego grona odbiorców. Łucja Frejlich-Strug

29


Festiwal Twórczo Zakręconych w Krasnymstawie


Festiwal

Twórczo

Zakręconych

w Krasnymstawie31


W ramach II Targów Turystyki Wiejskiej i Kulturowej „Lubelskie Lato 2014” w dniach 4 – 6 lipca 2014 w Krasnymstawie odbył się Festiwal Twórczo Zakręconych. Sam festiwal nie był nastawiony tylko i wyłącznie na prezentację artystycznych dokonań i praktycznych umiejętności przybyłym do Krasnegostawu gościom. 4 i 5 lipca (piątek i sobota) odbyły się warsztaty, na które trzeba było się wcześniej drogą elektroniczną rekrutować. Przedmiotem warsztatów były różnorodne techniki rękodzielnicze: koronka klockowa, koronka pętelkowa, wyplatanie ze słomy, garncarstwo, florystyka z osikowego wióra, repusowanie, czerpanie papieru itp. Z tej zaledwie częściowej wyliczanki widać, że asortyment technik rękodzielniczych był wyjątkowo szeroki. Wiele z nich to techniki dziś już niemal całkowicie zapomniane. Niedziela 6 lipca była dla widzów. Imprezy skupione na urokliwym krasnostawskim rynku, otoczonym kamieniczkami, pośród których najokazalej prezentował się ratusz, dzięki słonecznej pogodzie przyciągnęły wielu zwiedzających. Mogli


oni uczestniczyć w pokazach i kiermaszach uczestników Festiwalu Twórczo Zakręconych. Towarzyszyły im występy zespołów ludowych i orkiestr dętych z Lubelszczyzny. Prezentowały się Lokalne Grupy Działania, organizacje i firmy turystyczne. Wiele osób kupowało wyroby twórców i różnego typu materiały oraz akcesoria niezbędne do rękodzieła. Chętnie dyskutowano z rzemieślnikami i artystami. Przyznam szczerze, że chociaż doceniam kunszt koronczarek i artystek wykazujących się niesłychaną biegłością w hafcie koralikowym, to w większym stopniu pociągały mnie pokazy umiejętności bardziej konkretnych, na przykład wykonywanie dębowych beczek.

33


Festiwal Twórczo Zakręconych w Krasnymstawie

Blacha ustępuje pod uderzeniami

punc

i młotków...


Do Krasnegostawu przyjechałem jednak dla jednego pokazu – repusowania. Jest to dawna technika formowania blachy, najczęściej miedzianej, polegająca na ręcznym wybijaniu wgłębień młotkami i puncami o różnych formach, którymi kształtuje się obrabiany metal. Pierwszy raz pokaz tej techniki obejrzałem na filmach dostępnych w YouTube w wykonaniu grupy twórczej Rextorn, zaledwie kilka tygodni temu. Odsyłam do prezentacji „Smocze jajo”, „Godło Starków z Gry o tron”. Można oglądać bez końca. Filmy zrealizowane przez jednego z członków grupy, z niesłychaną kulturą artystyczną, z odpowiednią muzyką w tle, pokazują artystyczny kunszt i biegłość techniczną repusera. Mimo, że Rextorn ma siedzibę we Wrocławiu, to jeden z jej członków jest „naszym człowiekiem” – mieszka w Świdniku. Czarny namiot Rextorna prezentował się na rynku okazale. Pod nim mogliśmy na żywo obejrzeć znane ze wspomnianych filmów „smocze jajo”, „wilkora Starków”, ale też iglice dachowe, sterczyny, wiatrowskazy, rzygacze. Panowie Jacek i Piotr rozstawili swe stanowiska, rozłożyli narzędzia i zaczął się pokaz. Praca repusera jest wyczerpująca, ale i od zwykłego gapia wymaga cierpliwości. Jest to proces długotrwały. Naprzemienne rozhartowywanie blachy gazowym palnikiem i kucie. Przedmiot wyłania się z płaskiej blachy powoli, stopniowo przyjmuje zamierzoną przez mistrza formę. Blacha ustępuje pod uderzeniami punc i młotków o różnych główkach. Powstają wyroby niesłychanie finezyjne, jubilerskie, pokryte drobnym ornamentem wypukłym, ale i przedmioty duże przestrzenne. Często składające się z kilku elementów misternie 35


Festiwal Twórczo Zakręconych w Krasnymstawie


zespolonych techniką lutowania. Oczywiście w Krasnymstawie śledziliśmy tworzenie przedmiotów niewielkich, takich, które mogły powstać za „jednym posiedzeniem”. Był to motyw floralny, wykonany przez pana Jacka i ryba – element herbu Krasnegostawu autorstwa pana Piotra. Warto podążać za pokazami repuserów – to bardzo stara i niemal zapomniana już technika. Śledźcie Państwo doniesienia, może znów zawitają gdzieś na Lubelszczyznę. Andrzej Frejlich

37


Pierwszego sierpnia świętowaliśmy siedemdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Z racji okrągłej daty było trochę mniej zamieszania i negatywnych emocji, tak często w ostatnich latach towarzyszących dacie 1.08. Prawie nie dzielono ludzi na tradycyjnych i nowoczesnych patriotów. Za to przechodząc


Lipiec

1944

w Lublinie przez centrum Lublina około godziny „W” zobaczyłem bardzo budujący obraz. Gdy zawyły syreny, wszyscy – starsi i młodsi zastygli w bezruchu. Oddawali cześć bohaterskim Warszawiakom. Nie zachowywali się ani tradycyjnie, ani nowocześnie – zachowywali się godnie. Jeśli była to tylko taka okazjonalna, chwilowa godność, 39


Lipiec 1944 w Lublinie

to i tak zasługuje na uznanie. Przy tej okazji warto uświadomić sobie, że zaledwie kilka dni wcześniej Lublin świętował równie okrągłą datę – rocznicę wyzwolenia miasta. Gdy powstańcy Warszawy chwytali za broń, zakładali biało-czerwone opaski i zaczynali wznosić barykady, Lublin zachłystywał się pierwszymi dniami wolności. Mimo cuchnącego

swądu

dopalających

się

kamienic

i

gruzów

zasypujących ulice, panowała wielka radość. Jakiś czas temu trafiła w moje ręce książka Zbigniewa Miazgi Zdarzyło się. Lublin 1944. Jest to zbiór reportaży, przywołujących wydarzenia 1944 roku poprzez wspomnienia ludzi - lublinian i tych, którzy przywędrowali tu jako do pierwszego, tak dużego miasta na wyzwolonym skrawku Polski. Do miasta, które na kilka miesięcy stało się stolicą państwa, centrum życia administracyjnego i kulturalnego. W te kilka ostatnich lipcowych dni panował powszechny entuzjazm, potem były próby stworzenia namiastki normalności. Ale już w połowie sierpnia zaczął się sowiecki terror, zaczęto budować jedyną słuszną wizję nowego państwa. Na stronie 8 wspomnianej książki widzimy zdjęcie podpisane „Warta akowska przed zdobytym gmachem poczty głównej”. Na masywnych płycinowych drzwiach wejściowych wisi już orzeł w koronie, ale na prawo od wejścia skrzynka pocztowa wciąż nosi napis „Deutsche Post Osten”. Przed drzwiami stoją dwaj nastoletni chłopcy. Nasze babcie powiedziałyby „jak malowani”. W pełnym rynsztunku, podtrzymują karabiny zawieszone na ramionach. Za pasami zatknięte zdobyczne niemieckie granaty. Biało – czerwone opaski na rękawach. Nie pozują, choć szyku im nie brak. Zaintrygowani


patrzą w lewo – zapewne tam dzieje się coś ważnego. Tak uchwycił ich fotoreporter. Jeden z nich, chłopak z bujną czupryną w jasnej wypłowiałej bluzie, za pasem, obok granatów zatknięty ma różaniec. Dziś taki „rekwizyt” byłby odebrany jako obciachowy. To niepotrzebna ostentacja swych przekonań, wszak wiara i jej symbole to sprawa prywatna i nie należy nią epatować. A na tym zdjęciu ten znak ufności w opiekę Boga jest jak najbardziej na miejscu i wcale nie koliduje z zatkniętymi obok granatami. Co więcej, nawet przydaje szyku stylowym akowcom. Dzieje się tak, bo są oni autentyczni, wydają się być kompletni. Instynktownie wyczuwa się, że nie ma w nich rozziewu między powierzchownością a wnętrzem. Ciekawe czy wierzyli, że strzegąc poczty odbudowują zalążki państwa, czy już wiedzieli o działaniach NKWD, czy przeczuwali, że ponownie będą musieli uciekać do lasu, albo trafią do tych samych więzień, które przed chwilą oswobodzono: na Zamek, Majdanek, na Chopina 2, Krótką? Wolność, która przyszła do Lublina w lipcu 44 wcale nie była taka łatwa. Obrazek zaobserwowany dzisiaj na Placu Litewskim w godzinie „W” i zdjęcie opisane przed chwilą dzieli dystans siedemdziesięciu lat. Jaka jest kondycja współczesnych 20-latków? Miejmy nadzieję, że współczesny równolatek akowca z różańcem, byłby w stanie podjąć ważniejsze decyzje, niż wybór odpowiedniego zakładu kosmetycznego, który w sposób fachowy, usunie mu zbędne owłosienie z klatki piersiowej. Andrzej Frejlich

41


Pomidorowa z makaronem

Krysi Babci


43


Pomidorowa z makaronem Babci Krysi

Prawdziwym

spektaklem

jest akt powstawania

„klusków”

Na pytanie, jaka zupa pomidorowa jest najlepsza, wiele ze znanych mi osób bez wahania odpowiada, że ta ugotowana przez ich babcię lub mamę. W moim przypadku bezsprzecznie jest to zupa pomidorowa Babci Krysi, koniecznie podawana z „kluskami”, czyli domowym makaronem. Potrawa ta, ubóstwiana od wczesnego dzieciństwa, była lekiem na całe zło i najlepszym paliwem dla uczennicy podstawówki. Dziś już nie jest w stanie rozwiązać wszystkich problemów, jednak z pewnością wzmacnia poczucie bezpieczeństwa. Miałam to szczęście , że podstawówka, do której chodziłam znajdowała się dwieście metrów od domu moich Dziadków. Pomimo tej niewielkiej odległości Dziadzio Edzio wychodził po mnie po zakończeniu lekcji, jednak w taki sposób aby „nie robić mi obciachu”. Czekał na mnie w ustalonym miejscu, na skraju terenu szkoły. Na moje pełne nadziei pytanie, co jest na obiad, zazwyczaj żartobliwie straszył mnie znienawidzonym krupnikiem. Wiedziałam jednak, że nawet jeśli krupnik rzeczywiście jest, to kochająca babcia z pewnością ulepiła specjalnie dla mnie kilka pierogów ruskich. Największą radość jednak sprawiała zawsze ukochana zupa pomidorowa z kluskami.


Babcia Krysia przez wiele lat sama robiła i wekowała w litrowych słoikach przecier pomidorowy, który jest głównym składnikiem tego pokarmu bogów. Wiadomo jednak, że w sezonie zupę należy przygotowywać ze świeżych, pachnących słońcem pomidorów. Nadają się do tego różne odmiany, ale najbardziej lubimy tzw. „Zamojskie” – duże, czerwone i miękkie oraz malinówki, które najlepsze są w lipcu i sierpniu. Do przygotowania ciasta na kluski Babcia używa mąki pszennej kupionej u zaprzyjaźnionego młynarza i jajek, które zniosły kury sąsiadki z Woli Gardzienickiej. Proces tworzenia pomidorowej z kluskami jest niemalże misterium, dlatego czuję, że muszę go opisać od początku do końca, z dbałością o szczegóły. Bazą zupy jest zawsze wywar z warzyw lub z warzyw i kurczaka. Na moją prośbę wybieramy opcję bezmięsną. Świeżą włoszczyznę z dodatkiem kilkunastu ziaren pieprzu i dwóch listków laurowych gotujemy przez niecałą godzinę, po czym pozostawiamy do „naciągnięcia”. W międzyczasie sparzamy i obieramy ze skórki cztery wspaniałe malinówki. Kroimy je w plastry i podsmażamy na łyżeczce masła. Moim zdaniem zapach duszonych pomidorów to jeden z najpiękniejszych aromatów świata. Gdy pomidory zaczynają się rozpadać, zdejmujemy je z ognia i miksujemy blenderemżyrafą. Dolewamy do nich przecedzony wywar z warzyw i gotujemy kilka minut na średnim ogniu. Zupę zabielamy kilkoma łyżkami śmietany 18% (Babcia najbardziej ceni tę z Krasnegostawu) rozrobionymi z odrobiną mąki i solą. Gotową zupę gotujemy jeszcze kilka minut, aby pozbyć się surowego smaku mąki i wyłączamy gaz. Sekretem idealnej pomidorowej jest wrzucenie do garnka kawałka masła i pozostawienie go 45


Pomidorowa z makaronem Babci Krysi

pod przykryciem na kilkanaście minut. Prawdziwym spektaklem jest akt powstawania „klusków”, czyli makaronu. Na początku Babcia zdejmuje obrus z kuchennego stołu, który nosi na sobie ślady powstania milionów klusków. Stół kupili Dzidkowie na samym początku ich małżeństwa, ma więc z pewnością ponad pięćdziesiąt lat. Kilkukrotnie namawiano Babcię na kupno nowego stołu, jednak ona nie widziała sensu w wymianie mebla, który jest solidny,


trwały i świetnie spełnia swoją funkcję. Bardzo mnie cieszy nieugiętość Babci, ponieważ dla mnie to mebel, który ma w sobie historię tysięcy wspaniałych potraw i wielu szczęśliwych lat. To przy nim piłam wyciśnięty przez Babcię sok z warzyw i jadłam pracowicie wyłuskany przez Dziadzia słonecznik. Dziś, tak samo, jak wiele razy wcześniej, Babcia „na oko” wysypuje na stół kupkę mąki i dużą szczyptę soli. Po środku robi wgłębienie, w które wbija pięć jajek o słonecznych żółtkach. 47


Pomidorowa z makaronem Babci Krysi


...rulon, który Babcia błyskawicznymi ruchami kroi na wąskie pasemka... 49


Pomidorowa z makaronem Babci Krysi


Szybkimi ruchami zagniata ciasto, które najpierw klejące i bezkształtne, powoli staje się sprężystą, ale miękką kulką oprószoną mąką. Babcia dzieli ją na cztery części i każdą z nich rozwałkowuje na duży i tak cienki, że aż prawie przezroczysty, placek. Dwa placki złożone jeden na drugim, dwukrotnie przecięte i zwinięte tworzą rulon, który Babcia błyskawicznymi ruchami kroi na wąskie pasemka. W tym procesie najważniejszy jest nóż, który babcia każdorazowo ostrzy osełką oraz niezwykła wprawa, dzięki której spod rąk Babci wychodzą wstążki klusek, a jej palce pozostają nienaruszone. Gotowe kluski należy rozrzucić po stole, aby się nie skleiły i gotować przez kilka minut , aż będą sprężyste i miękkie, ale nie rozgotowane. Gotowe kluski Babcia hartuje zimną wodą i wylewa na durszlak. W tej chwili do akcji wkraczają wszyscy obecni z widelcami w dłoniach, ponieważ takie świeże, jeszcze wilgotne kluski są najsmaczniejsze. Na koniec wystarczy włożyć do głębokiego talerza kluski i zalać je gorącą zupą pomidorową. Moim zdanie, im więcej klusków, tym lepiej, ponieważ zupy zawsze można sobie dolać. Jest to najlepszy obiad na lato, z powodzeniem zastępuje dwa dania, choć Babcia zawsze bulwersuje się, że chcemy jeść samą zupę. Proces robienia domowych klusek jest dość pracochłonny i z pewnością laikowi takiemu jak ja zająłby dużo czasu, jednak efekt jest go wart. Łucja Frejlich-Strug

51



Spinacz

CAFE

Naszym celem były kurki...

53


SPINACZ CAFE

Na łamach naszego pisma pragniemy stworzyć mapę ciekawych i wartych odwiedzenia miejsc jakich w Lublinie przecież nie brakuje, a często są nieznane lub niedoceniane. Nie mamy zamiaru się ograniczać, obok zakładów rzemieślniczych i targów chcemy zwracać uwagę także na interesujące i niebanalne restauracje, kawiarnie oraz wszelkie przybytki dostarczające pozytywnych wrażeń dla ciała, ducha i umysłu. Naszym celem jest przedstawienie Wam naszych wrażeń z niespiesznej po nich wędrówki. Wiele radości sprawiłoby nam również poznanie Waszych propozycji miejsc, które mogłyby stać się celem niedzielnych spacerów załogi Antidatum. Propozycje prosimy nadsyłać na adres redakcja@ antidatum.com lub zamieszczać na naszym facebook’u : www.facebook.com/antidatum.


Jednym z miejsc, które już od dawna nas intrygowało, a mimo to nie mieliśmy okazji go poznać była Spinacz Cafe zlokalizowana przy ulicy Ewangelickiej 6, naprzeciwko zboru ewangelicko-augsburskiego. Sprzyjający moment na odwiedzenie kawiarni nadarzył się dopiero na początku sierpnia. Pospieszyliśmy tam przede wszystkim skuszeni sezonową ofertą, w której niepodzielnie panowały wówczas kurki. Miejsce zwraca uwagę kolorowym szyldem, który wyraźnie odznacza się na dość monotonnym tle fasady kamienicy. Wnętrze lokalu jest jeszcze bardziej kolorowe, wyposażone na sposób eklektyczny, przez co z powodzeniem może stanowić tło dla wpatrzonych w tablety spod znaku jabłka brodatych studentów w okularach o grubych oprawkach. Wiele przedmiotów przeżywa tutaj drugą 55


SPINACZ CAFE

młodość. Można na przykład zasiąść na krześle, które do złudzenia przypomina element wyposażenia szkolnych sal z lat 90. Na szczęście nie trzeba tego robić bo nie brakuje wygodnych siedzisk z miękkimi poduszkami. W Spinacz Cafe odnajdziemy także przedmioty, którym nadano nową funkcję. My nie mogliśmy oderwać wzroku od wieszaka, którego haczyki wykonane były z wygiętych kluczy płaskich niezbędnych w każdej skrzyni z narzędziami. Miłośnikom designu na pewno wnętrze przypadnie do gustu. Pewien zgrzyt w tym umilającym konsumpcję enturage’u stanowią dwa, nieme wprawdzie, ale jednak błyskające uparcie LEDowymi wyświetlaczami telewizory. Pewnie mimo woli przyciągałyby nasz wzrok gdybyśmy nie usiedli poza zasięgiem ich oddziaływania. Określenie tego miejsca jako kawiarni może być nieco mylące, ponieważ oprócz różnorakich napojów kofeinowych w ofercie znalazły się również potrawy, które dla wiecznie nienasyconych mogą stanowić smakowity lunch lub


(o zgrozo!) zaledwie przystawkę, a dla tych o mniejszym apetycie nawet obiad. W menu wypisanym kolorową kredą na ścianie zabrakło nam niestety ciast i deserów nieodłącznych przecież pozycji w ofercie każdej kawiarni. Znajdziemy tam za to kanapki, naleśniki i makarony podawane w barwnych kombinacjach z warzywami lub kurczakiem. Podawane, co trzeba podkreślić, w sposób bardzo elegancki i malowniczy jakiego nie powstydziłaby się niejedna szacowna restauracja. Naszym celem były rzeczone kurki, na których konsumpcji w pełni się skoncentrowaliśmy. Tagliatele z tymi smakowitymi grzybkami było bardzo smaczne, ale to naleśniki okazały się hitem. Połączenie duszonych kurek z suszonymi pomidorami, świeżą rukolą i dobrym octem balsamicznym było strzałem w dziesiątkę. Wprawdzie opowiadamy się za niespiesznym stylem życia, ale w kwestii tych cudownych owoców lasu robimy wyjątek. Trzeba jak najszybciej nasycić się ich smakiem, bo wkrótce pozostaną tylko wspomnieniem. Ochłodę w gorącą niedzielę zapewniło nam frappé z mango. Spinacz Cafe jest miejscem, do którego z pewnością wrócimy, zarówno na szybki lunch, jak i po to, by spokojnie posiedzieć przy kawie z ciekawą książką. Nowości w menu oraz promocje będziemy z ciekawością śledzić na stronie Spinacza na facebook’u: www.facebook.com/SpinaczCafe. Łucja Frejlich-Strug i Artur Strug

57


Nieaktualności

Lato w 1914 roku było bardzo gorące. Rozżarzone ulice i budynki bardzo dawały się we znaki mieszkańcom Lublina. Ulga nie przychodziła wraz z gwałtownymi burzami, które wcale nie oczyszczały atmosfery, a jedynie powodowały dodatkowe straty. Można powiedzieć, że pogoda w znacznym stopniu odzwierciedlała gorącą i napiętą atmosferę na arenie polityki międzynarodowej. Echa epokowych wydarzeń docierały do Lublina wieloma kanałami, prasa relacjonowała rozwój wypadków w kraju i Europie, co jednak wcale nie oznaczało, że Lublinianie przestali z napięciem śledzić doniesienia z „własnego podwórka”. W wydaniu „Życia Lubelskiego” z 11 czerwca możemy przeczytać, że „P. Tadeusz Piotrowski, dyrektor banku Warszawskiego, dokonał kupna posesji (…) zajmującej miejsce przy ul. Namiestnikowskiej, pomiędzy gimnazjum a kościołem, pod budowę gmachu mającego mieścić przyszłe Muzeum i Bibliotekę im. Hieronima Łopacińskiego”. Na działce, o której mowa, przy obecnej ulicy Narutowicza, pomiędzy III LO a kościołem pobrygidkowskim, stoi dziś gmach biblioteki Łopacińskiego, gdzie w czytelni zbiorów specjalnych czytam zmikrofilmowane wydanie „Życia Lubelskiego”. W kolejnym wydaniu „Życia” znajduje się zapowiedź „wieczornicy gimnastycznej” organizowanej w najbliższą niedzielę (14.06.1914) przez towarzystwo „Przyszłość”. W programie znajdują się pokazy gimnastyczne m.in.:„ćwiczenia na przyrządach”, „ćwiczenia szwedzkie”, a nawet „ćwiczenia laskami wykonywane przez zastęp męski”


oraz „ćwiczenia maczugami wykonywane przez zastęp żeński”. Na zakończenie wieczoru, dla tych którym wciąż mało będzie mocnych wrażeń, przewidziano tańce. 18 czerwca, w artykule pod tytułem „Z nieporządków miejskich”, możemy przeczytać słowa, które okazują się aktualne mimo upływu okrągłych stu lat i mogłyby z powodzeniem posłużyć opisowi wielu miejsc współczesnego nam Lublina: „chodniki przy ul. Zamoyskiej naprzeciwko „Rusałki” aż do mostu należałoby doprowadzić do porządku, gdyż przechodnie narażeni są w ciemnościach na wykręcanie nóg”. Pod koniec czerwca jeden z redaktorów napisał dowcipny tekst pod tytułem „Nowy środek przeciwko pijaństwu”, w którym opisuje wypadki, do których doszło w „restauracyi Tivoli” przy ul. Królewskiej, gdzie niejaka P.K. „wszczęła awanturę i powybijała szyby z tej racyi, że małżonek jej zbyt często odwiedza ów przybytek i składa hołd Bahusowi”. Zaskakujące jest, jak aktualne są dziś problemy społeczne, które nękały Lublin na początku XX wieku. W lipcu 1914 roku na łamach lubelskich gazet prawie

59


NIEAKTUALNOŚCI

codziennie pojawiały się informacje dotyczące stanu zdrowia Jego Ekscelencji biskupa Jaczewskiego. Arcypasterz po długiej chorobie „został dysponowany na śmierć i przyjął Oleje święte”. Z Watykanu otrzymał również telegram ze „specjalnym” błogosławieństwem od Ojca Świętego. Biskupowi nie udało się przezwyciężyć choroby i 23 lipca Lublin pogrążył się w żałobie. W niedzielę 12 lipca odbyła się wycieczka cyklistów do Kazimierza i Janowca zorganizowana przez „znanego w naszym grodzie sportsmena, p. Józefa Lennerta”. Dzielni cykliści w Puławach spotkali się z kolegami z Radomia i po wspólnym spożyciu śniadania „udano się razem do Kazimierza, skąd, po zwiedzeniu pamiątek miejscowych, przepłynąwszy łodziami przez Wisłę, wycieczkowicze znaleźli się w Janowcu”. Tam „dokonano kilka (!) zdjęć fotograficznych, a spożywszy obiad cykliści udali się w powrotną drogę”. Biorąc pod uwagę fakt, iż nawet obecnie w głąb miasta,


zwłaszcza nocą, zapuszczają się dziki i łosie, nie mówiąc już o zającach i bażantach, nikogo pewnie nie zdziwi, że „przy zbiegu ulic Zamoyskiej i Foksal zatrzymano dwie błąkające się krowy”. Zwierzęta „odprowadzono do magistratu, gdzie oczekiwały na odbiór „po udowodnieniu własności”. W drugiej połowie lipca pojawia się kilka wzmianek o nieszczęśliwych wypadkach, które mają miejsce podczas trwających żniw oraz szczytu sezonu na owoce. „W Czarnym Stoku, parafii Szczebrzeszyńskiej, (…), Jan Olech spadł z czereśni, na której rwał sobie jagody”. Nieszczęśnik uderzył głową w podłoże i zabił się na miejscu. Z kolei we wsi Skoki, gm. Czemierniki niejaki Józef Chudek „spadł z wozu naładowanego zbożem i nadział się na kołek sterczący przy wozie”. Pan Józef miał więcej szczęścia, ponieważ przeżył i został odwieziony do szpitala SS. Szarytek w Lublinie. Wzmiance o tym wypadku autor nadał wdzięczny tytuł „Wbity na kołek”. Pod koniec lipca szpaltę dotyczącą wydarzeń z miasta zdominowały informacje o aresztowaniach dokonywanych przez „ajentów policyi śledczej”. Na przykład, w hotelu Nadwiślańskim zatrzymano „trzech podejrzanych osobników, których, jak się okazało przy śledztwie, policya poszukiwała od dłuższego czasu”. Przy aresztowanych znaleziono budzące grozę przedmioty: „rewolwer, łom, nóż sprężynowy i wiele rzeczy pochodzących z kradzieży”. Ponadto w dniu pogrzebu ś.p. ks. Biskupa Jaczewskiego „policya dokonała szeregu aresztowań złodziei kieszonkowych operujących energicznie w tłoku”. Łucja Frejlich-Strug

61


Twoja

reklama w naszym

magazynie

reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39


juĹź teraz zapraszamy do wydania on-line 63



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.