wydanie PIĄT E 2 0 1 4 I www. antidatum. com
W WYDANIU MI]ĘDZY INNYMI: CMENTARZE PIJALNIA PIWA PERŁOWA LATAJĄCE WARSZTATY ‚PACHNĄCY’ BARBOUR WOJSKOWY ZEGAREK DLA CYWILA
wydanie PIĄTE 2014 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich JAKUB KAZNOWSKI sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240
magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum
Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.
REDAKCJA
ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.
ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia
3
edy
ytorial
Obniżająca się temperatura i wieczory zaczynające się już o 16 sprawiają, że automatycznie nieco zmieniamy tryb życia. Czas wolny najchętniej spędzamy we wnętrzach. Można zostać w domu, pod ciepłym kocem z książką, a jeszcze lepiej upiec aromatyczny pasztet z zielonej soczewicy, który świetnie komponuje się z kromką dobrego chleba i herbatą z miodem. Dobrze jest też raz na jakiś czas przemóc się i wyjść z domu, ponieważ i poza nim znajdziemy przytulne miejsca. Możemy udać się na przykład do pijalni piwa, gdzie oprócz orzeźwiającego napoju czeka na nas wspaniała sezonowa i regionalna kuchnia. Jeśli nie należycie do osób wyraźnie zwalniających tempo życia w miesiącach jesienno-zimowych, koniecznie zaopatrzcie się w odpowiednie ubrania chroniące przed wiatrem oraz deszczem i nie wahajcie się wyjść z domu w poszukiwaniu przygody. Na miejskie spacery polecamy szczególnie lubelskie cmentarze, które są w listopadzie szczególnie pięknie oświetlone. W tym wydaniu przeczytacie wiele o cmentarzach, bo my lubimy cmentarze. Każdy z nich ma swój szczególny charakter godny odkrycia, a łączy je atmosfera wyciszenia rzadko spotykana w centrach miast. Kropką nad „i” aktywnego dnia może być udział w ciekawych warsztatach rozbudzających nieznane nawet właścicielowi pokłady kreatywności. Pokażemy Wam idealne ku temu miejsce. Zapraszamy! Łucja Frejlich-Strug
5
Zenith dla niemieckiej armii, dziĹ› juĹź przeniesiony do cywila
7
ZENITH PRZENIESIONY DO CYWILA
W poprzednim numerze w ramach cyklu zegarkowego rozpocząłem prezentację moich Zenitów. Dzisiaj przyszła kolej na weterana II Wojny Światowej. Nie musi tułać się po frontach, nie odmierza czasu w okopach. Najczęściej leży na kawałku miękkiej irchy w czystym pudełku, a dwa trzy razy w miesiącu zakładam go na nadgarstek. Chętnie robiłbym to częściej, ale przecież się nie rozerwę. Muszę obdzielać uczuciami jeszcze inne, równie lubiane egzemplarze. Mimo, że to weteran i jest już pod osiemdziesiątkę, to trzyma się świetnie. Pewnie jak o naszych dziadkach, można o nim powiedzieć, że to całkiem inny materiał genetyczny. Nie wiem, czy uprawnione jest twierdzenie, że przed wojną wszystko było lepsze, ale jeśli miałbym to oceniać po kondycji tego Zenitha, to należałoby się zgodzić. Wszystko, poza koronką jest oryginalne i w doskonałym stanie. Zegarek ma średnicę 35 mm – to nie jest mało jak na zegarki wojskowe tamtej epoki, poza lotnikami oczywiście. Mam kilka innych militarnych egzemplarzy z tego okresu, niektóre nie mierzą więcej niż 32-33 mm. Mój Zenith ma piękną stalową kopertę i taki sam zakręcany dekiel, a na nim wybite numery służbowe. Koperta została wypolerowana zbyt precyzyjnie
przez jego poprzedniego właściciela i mnie razi swą zbytnią gładkością. Jeśli wojskowy zegarek jest stary, to powinno być to widoczne. W końcu nie jedno przeszedł. Posiadam go już ponad dziesięć lat i poza okresową konserwacją nie wymagał poważniejszych interwencji zegarmistrzowskich. Nie eksploatuję go przesadnie intensywnie, jak robił to pewnie pierwszy właściciel, którego w niektórych przypadkach daje się zidentyfikować po wspomnianym wyżej numerze służbowym. Uważam, że z racji funkcji, którą pełnił oraz deklarowany już przeze mnie sentyment do zenitów, należy mu się odrobina troskliwości. Tarcza, jak na zegarek wojskowy przystało, jest wręcz wzorcowo czytelna. Matowo czarna, z dużymi arabskimi cyframi i wypukłymi kropkami indeksów godzinowych z masy fluorescencyjnej. Dwie proste szkieletowe wskazówki, 9
ZENITH PRZENIESIONY DO CYWILA
także z fosforyzującym wypełnieniem. Wszystko to razem powoduje, że czas można było precyzyjnie odczytać i w dzień i w nocy. Między osią wskazówek a godziną szóstą znajduje się mały sekundnik, jego cieniutka wskazówka czytelna jest tylko w świetle dziennym. Jest dokładnie tak, jak w reklamie, którą znalazłem w niemieckim czasopiśmie fachowym „Uhrmacherkunst” z 1941 roku, zachwalającej czytelność zegarków pokrytych masą świecącą: Das nachtleuchtende Zifferblatt mit „Maier`s Leuchtmassen” ist auch im Kriege unentbehrlich. Wszystkie te cechy obok precyzji i niezawodności mechanizmu decydują o wartości użytkowej zegarka tak na wojnie, jak i podczas pokoju. Być może, niektórych będzie razić jego oszczędna, wręcz surowa stylistyka. Ale dostrzeżemy jednocześnie zbieżność z wysoko cenionym obecnie minimalizmem.
Noszę go na pasku Morellato z półmatowej świńskiej skóry o wyraźnej fakturze, z mocnymi białymi przeszyciami. Charakter zegarka i jego pierwotna funkcja wymagały paska wyrazistego, o sportowych cechach, ale jednocześnie chciałem uniknąć totalnie militarnego wyglądu. Noszę go do ubrań mniej zobowiązujących i sportowych. Dzięki monochromatyczności i stylistycznej oszczędności, można zestawiać go z każdym kolorem. Duży balans zamknięty w szczelnej stalowej puszce koperty brzmi czystym, metalicznym dźwiękiem – to jest jak dobra muzyka. Ani jednego fałszywego tonu. Świecące w ciemności kropki indeksów godzinowych i wędrująca powoli wskazówka minutowa, przy odrobinie wyobraźni pozwolą nam się przenieś w zimne okopy pod Moskwą, czy gorące piaski Sahary. 11
ZENITH PRZENIESIONY DO CYWILA
Cóż, to nie zegarek wybierał sobie właściciela tylko odwrotnie. A Niemcy zawsze umieli docenić doskonałą technikę. W takich okolicznościach też wybrałbym Zenitha. Andrzej Frejlich
13
15
?
Święto Zmarłych
Mimo pięknej słonecznej pogody, która w Lublinie utrzymuje się przez cały tydzień, wyraźnie wyczuwamy, że przed zimą nie ma już odwrotu. Ci z nas, którzy muszą wychodzić z domu wcześnie, odczuwają to bardzo wyraźnie. W nocy mamy już kilkustopniowe przymrozki i bez cieplejszej kurtki oraz szalika nie wychodzimy. Wsiadając do samochodu musimy najpierw oczyścić oszronione szyby. Lada moment zacznie się ta najbardziej zgniła część jesieni, ta czarna (a raczej szara), dziura pomiędzy złotem i bielą. Za kilka dni pierwszy listopada, czas wielkiej migracji Polaków. Celem wyjść i wyjazdów, bliższych, a w niektórych przypadkach całkiem odległych, będą groby naszych bliskich. To kolejna polska tradycja, przez niektórych przybyszów podziwiana, a przez innych z kolei postrzegana jako swego rodzaju pogańsko – katolicki zabobon i przejaw „niemodnej” już w nowoczesnym świecie religijności. My sami jakoś przesadnie głęboko nad tym się nie zastanawiamy, spieszymy na groby bliskich, bo tak trzeba, bo to przejaw naszej o nich pamięci, wyraz naszej z nimi duchowej łączności. Choć religia katolicka poucza, że w kalendarzu liturgicznym pierwszy listopada do dzień Wszystkich Świętych, a dopiero następnego dnia modlimy się za dusze zmarłych, to i tak, wierzący i niewierzący uparcie powtarzają, że pierwszego mamy Święto Zmarłych. Nasze świętowanie w tym czasie wyraża się przede wszystkim w zewnętrznych oznakach i symbolach: sprzątamy groby, przynosimy na nie świeże kwiaty i wieńce i przede wszystkim palimy lampki. I tu chyba tkwi najpoważniejszy problem – kwestia proporcji pomiędzy zewnętrznymi przejawami 17
i wymiarem duchowym i symbolicznym. Bo patrząc na groby w tym dniu, trzeba się zastanowić, czy dziesięć, w większości plastikowych, wiązanek chińskiej produkcji i kilkanaście płonących lampek, niektóre z pozytywkami, świadczy o większej pamięci i bardziej ścisłej łączności z naszymi bliskimi, którzy już odeszli? Także same cmentarze w tym czasie porządnieją. Już od połowy października trwa na nich wzmożona krzątanina. To ważne, wszak cmentarze są integralnym elementem naszej kultury, wykraczającym poza swą utylitarną funkcję. Cmentarz jako wytwór jest istotnym elementem krajobrazu kulturowego, do zachowania którego przykładamy dziś coraz większe znaczenie. Niestety, taka świadomość i idące za nią działania, w przypadku wielu historycznych cmentarzy przyszła zbyt późno. Podporządkowane utylitarnym działaniom oraz prawu popytu i podaży zatraciły swój charakter. Na szczęście, najstarszy lubelski cmentarz przy ul. Lipowej jest pozytywnym przykładem. Zachował swą integralność. Dziś pieczołowicie chronimy i poddajemy zabiegom konserwatorskim najcenniejsze na nim nagrobki, ale nie zapominamy również o pokrywającej go zieleni. Wiele z drzew tam rosnących to już pomniki przyrody. Układ urbanistyczny cmentarza: podział na części i kwatery, umiejscowienie kaplic i przebieg najważniejszych alei, to nie wynik przypadku i żywiołowego rozrastania się nekropolii. W cmentarzu, jak nigdzie indziej, odnajdziemy zapis historii naszego miasta. Historię zbiorowości wielonarodowej i wielowyznaniowej oraz historię pojedynczych ludzi – jednostek. Nagrobki znamienitych obywateli naszego grodu, których nazwiska znamy niemal wszyscy, skromny grób zwyczajnego 19
„Kowalskiego”, którego losy znane są jedynie jego najbliższej rodzinie i mogiły bezimiennych żołnierzy, poległych w kolejnych wojnach. „Lipowa” to jedna z najstarszych nekropolii w Polsce. Pamiętajmy o tym także wtedy, gdy będziemy przechodzić obok kwestujących na jego odnowę. Datek proporcjonalny do naszych możliwości, będzie wyrazem przywiązania do miasta i przejawem lokalnego patriotyzmu, ale także czysto ludzkiej pamięci o tych ”którzy nas poprzedzali”. Sposób obchodzenia przez Polaków Dnia Wszystkich Świętych jest rokrocznie poddawany ocenie komentatorów w mediach. Nie negując prawa do własnych ocen, nie negując nawet trafności niektórych spostrzeżeń krytycznych
obserwatorów, zastanowić się można, czy przypadkiem nie jest to kolejny pretekst tzw. „nowocześnie myślących” do piętnowania polskiej tradycji, form religijności, które we właściwy sobie sposób łączymy z postawami patriotycznymi. Tacy jesteśmy, to między innymi odróżnia nas od innych nacji. Uznajmy to i czerpmy z tego siłę, jest to jedną z podstaw naszej identyfikacji, a może i sposobem, aby nie rozmyć się w globalnym niebycie. Przykładem na to, że mamy prawo do różnorodnych form ekspresji, była żywa reakcja na wpis o obchodach 1 listopada na blogu Łukasza Jurkowskiego. Ja przyłączam się do tych, którzy krytycznie odnieśli się do wypowiedzi blogera, broniąc naszego sposobu przeżywania tego święta. Wyżej 21
23
cenię sobie widok cmentarzy rozkołysanych w migotliwym świetle zniczy, rodzin – często przybywających z daleka, skupionych przy grobach swych bliskich, niż ludzi odzianych w kostiumy kościotrupów, biegających z dyniami na głowach. To pierwsze jest mi bliskie i swojskie, choć oczywiście nie jest wolne od pewnych nadużyć i bezrefleksyjności. W moim przekonaniu Jurkowski wykorzystał 1 listopada jako okazję aby nam „nawrzucać”. Nakreślony przez niego obraz jest daleki od rzeczywistości – ze zdumieniem przeczytałem w tej wypowiedzi, że obchodom święta towarzyszy obżarstwo i pijaństwo. Chyba żyjemy na różnych planetach. Jak jest to dla mnie ważne święto przekonałem się kilka lat temu, gdy jesień spędzałem poza Polską – w Londynie. I tak jak w domu pierwszego listopada udałem się na cmentarz. Jako historyk sztuki świadomie wybrałem cmentarze dla tego miasta historycznie ważne. Rano pojechałem na Brompton Cemetery, jeden z siedmiu municypalnych cmentarzy miasta – „Magnificent Seven”, założonych aktem parlamentu w pierwszym 30-leciu XIX. Wszystkie miejskie cmentarze Londynu mają krótszą metrykę niż nasza „Lipowa”. Brompton to wspaniały zabytek architektury i urbanistyki z monumentalną kaplicą w stylu rzymskiego baroku, długą perspektywą centralnej alei, która tworzy oś kompozycyjną całego założenia, kolumnadami i katakumbami. Wspaniałe rodzinne mauzolea i pojedyncze nagrobki to często dzieła miniaturowej architektury i rzeźby, artystycznie najwyższego lotu, przegląd wszelkich możliwych stylów, zwłaszcza historyzujących – tak charakterystycznych dla kultury Anglii. Leży tu ponad dwieście tysięcy zmarłych, wielu to utytułowane postacie brytyjskiej kultury i polityki. 25
ŚWIĘTO ZMARŁYCH?
Cmentarz zamknięto, a w latach dziewięćdziesiątych w ograniczonym zakresie powtórnie udostępniono dla pochówków. Dziś jest cmentarzem-parkiem, pieczołowicie chronionym przez służby konserwatorskie. I taka jego funkcja dominuje. Pierwszego listopada spotkałam tam kilka starszych pań, spacerujących ze swymi pieskami główną aleją, i już myślałem, że nie odnajdę tu nic z klimatu i atmosfery naszego świętowania. Na grobach nie płonęła ani jedna lampka. Klucząc pomiędzy pomnikami w jednym z ustronnych i bardziej zaniedbanych miejsc cmentarza nagle usłyszałem śpiew. Basowy i głęboki, wręcz ponury. Tutaj brzmiał obco, ale dla mnie był znajomy. Za chwilę zobaczyłem dziwną parę. Nad jednym z grobów stał prawosławny pop z długą siwą brodą, a obok niego zgarbiona staruszka w czarnej chustce na głowie. On śpiewał, ona osłaniała ręką zapaloną świecę. Obydwoje wykonywali co chwilę głębokie rytmiczne pokłony. Był to jedyny świąteczny i religijny akcent, jaki tego dnia znalazłem na tym cmentarzu. Za jego murem majaczyła swym masywnym blokiem korona stadionu Chelsea. Po południu byłem na Highgate Cemetery, w północnym Londynie. To miejsce znam dobrze, bo bywałem tu wielokrotnie, ale nigdy w listopadzie. Założony dokładnie w tym samym czasie, co Brompton – pierwszy pochówek w 1839 roku, jest jeszcze bardziej brytyjski. Położony na pofałdowanym terenie z bogatą szatą roślinną. Okazała brama w stylu angielskiego gotyku, Aleja Egipska, flankowana dwoma wysokimi obeliskami. Szpaler potężnych wieloosobowych grobowców z masywnymi drzwiami ze spatynowanego i pordzewiałego metalu, a w głębi labirynt nagrobków, częściowo porozsadzanych korzeniami
27
drzew i wszechobecnymi splotami grubych zwojów pnączy. To miejsce wyjątkowo klimatyczne, widać jak czas i bujna zieleń wręcz pożerają piękne wytwory kamieniarskiego rzemiosła i architekturę grobowców. Po drugiej stronie cichej ulicy leży młodsza o kilkanaście lat część cmentarza. Dziś zarządza nim i prace restauracyjne prowadzi Friends of Highgate Cemetery Trust, choć w latach siedemdziesiątych był on w tak opłakanym stanie, że planowano całkowitą likwidację i urządzenie tu terenów do rekreacji. Miejsce wiecznego spoczynku znalazło tu jeszcze więcej znamienitych osób niż na zlokalizowanym bliżej centrum Brompton. Sądząc po dobrze utrzymanej ścieżce i ilości świeżych kwiatów, najczęściej odwiedzany jest tu grób Karola Marksa, pochowanego wraz z żoną, córkami i wnukiem.
Przeniesiony z innej części cmentarza, dla mnie trochę straszy potężną brodatą głową - żeby nie powiedzieć łbem - z brązu, zaprojektowanym w 1954 roku przez Laurence Bradshaw. Polacy, zwłaszcza ci bardziej świadomi naszej historii, także mają powód, aby bywać na Highgate. W najstarszej jego części, niemal na szczycie wzgórza o swojsko brzmiącej nazwie White Eagle Hill, znajduje się kwatera, w której pochowano polskich emigrantów: polityków i działaczy emigracyjnych, powstańców listopadowych i styczniowych. Centralnym miejscem kwatery jest niepozorny w swych rozmiarach nagrobek-rzeźba o bardzo jasnej i wymownej symbolice. Orzeł wydobywający się spod częściowo odsuniętej płyty grobowej. I w tamten wieczór 1 listopada tu znalazłem kawałek Polski. W pobliskim kościele 29
ŚWIĘTO ZMARŁYCH?
św. Józefa odbyła się msza patriotyczna, byli harcerze i weterani w polskich mundurach. Ksiądz i wierni modlili się po polsku, ale gdy wyszliśmy z kościoła, niemal wszyscy w ściszonych rozmowach między sobą przeszli na angielski. Sporych rozmiarów grupa powędrowała już w kompletnej ciemności na cmentarz, brama specjalnie dla nas była jeszcze otwarta. W blasku świec, niemal w kompletnej ciszy, wspięliśmy się na Wzgórze Orła Białego i tu po odmówieniu modlitwy, odśpiewaniu patriotycznych pieśni i okolicznościowych przemowach zakończyła się uroczystość. Może właśnie tego rodzaju doświadczenia, sytuacja nagłego wyrwania z własnego środowiska i rutyny – bo nawet w świętowaniu jest jakaś rutyna i nawyk, uświadamiają nam jak jest to dla nas ważne, jak instynktownie szukamy w takich chwilach innych ludzi, którzy przeżywają to podobnie. Pierwszy listopada to dla nas Polaków jedno z najważniejszych świąt w roku i niech tak pozostanie. Pozostańmy tradycyjni, niemodni. Pochylmy się nad grobami i zapalmy świeczkę. Jeśli nawet nasi bliscy są pochowani gdzieś daleko, idźmy na Lipową. Im więcej nas tam będzie, tym lepiej. Jeśli nawet nie wszyscy kierujemy się religijną motywacją, to jest jeszcze pamięć, a ta jest podstawą duchowej łączności. Andrzej Frejlich
31
Barbour to pachnie przygodą
®
33
BARBOUR - TO PACHNIE PRZYGODĄ
W Lublinie jesienny wiatr tasuje liście na ulicach, a mżawka i mgła malują się nieostro pod latarniami. Można odnieść wrażenie, że importowano nam na kilka chwil przed Świętami iście brytyjską pogodę. Gdy minie więc piąta, po kilku łykach szlachetnego Darjeelinga wybierzmy się w podróż po kartach historii marki, która jest w swoim rodzaju jedyna. Wyjątkowa. Zapraszam do świata Barbour. Barbour celebruje w tym roku 120 lecie. To lata tworzenia jednej z najbardziej rozpoznawalnych brytyjskich marek. Rodzinnej, choć dużej, firmy produkującej kurtki olejakowe, klasyczne kurtki pikowane, tradycyjne koszule, nakrycia głowy (kapelusze, czapki i kaszkiety), krawaty, torby, odzież dla psów i akcesoria. Obecnie asortyment podzielony jest w liniach produktowych: Heritage, International, Lifestyle i Sporting, w kategoriach męskiej, damskiej i dziecięcej. W Wielkiej Brytanii mawia się, że na eleganckim przyjęciu lepiej pojawić się w kurtce marki Barbour i dżinsach niż w źle skrojonym garniturze. To tolerancja dla kurtek, które u większości niezorientowanych osób, przywodzą na myśl co najwyżej praktyczną odzież dla stajennego lub w najlepszym wypadku lepiej ubranego myśliwego. Sprawiają to moda, wygoda, dziedzictwo, ponadczasowa elegancja, niekwestionowane walory użytkowe i historia warta książki. Jak napisał admirał Robert E. Peary, podróżnik i odkrywca, należy znaleźć drogę lub wytyczyć nową. Te słowa odnoszą się do każdej idei. Droga marki – bohatera tego artykułu – zaczyna się długo przed pojawieniem się na świecie nestora rodu Barbour, jeszcze w piętnastym wieku, gdy marynarze zauważyli, że mokre żagle są skuteczniejsze, niż suche. Poczęli impregnować tkaniny
tłuszczem, by nie czekając na deszcz utrzymać pożądaną właściwość żagli. Ba! Fragmenty zaimpregnowanych w ten improwizowany sposób tkanin naszywali na swoje okrycia, chroniąc się przed bryzą i deszczem. W efekcie żagiel stał się ‘szybszy’ w słoneczne dni, lżejszy i nienamakający w deszczową pogodę, a marynarz zyskał komfort w pierwszej przeciwdeszczowej odzieży wierzchniej – sztormiakach i charakterystycznych trójkątnych ‘czepkach’ rybackich. Praktyka ta została dostrzeżona i wykorzystana. Od 1795 roku przedsiębiorstwo prowadzone przez Francais Webstera w portowym mieście Arbroath położonym w szkockim hrabstwie Angus produkowało żagle lniane impregnowane olejem z siemienia lnianego. Koherencja pochodzenia tkaniny i impregnatu dawała pożądane rezultaty. Nie bez znaczenia dla upowszechnienia tej technologii był fakt decyzji admiralicji Królewskiej Marynarki o zakontraktowaniu produkcji żagli dla jej okrętów tą właśnie metodą w Francis Webster Ltd. Wkrótce i statki w prywatnych rękach, między innymi tzw. żaglowce herbaciane wykorzystywały żagle tego typu. Transport morski rozszerzając się o kolejne porty docelowe, torował trasę do portów egipskich. Szukano jednak lżejszych żagli, gdyż mimo że impregnowany żagiel był lepszy, zwiększał masę własną okrętu. Tkaniny egipskie, szczególnie bawełna, otworzyły nowy rozdział w tej historii, len ustąpił bawełnie. Dostęp do egipskiej bawełny zaowocował początkiem produkcji żagla z podwójnej przędzy zarówno w osnowie, jak i w wątku. Ten materiał o lżejszej wadze był zarazem bardziej wytrzymały pomimo większych rozmiarów żagli, jakich 35
potrzebowały nowoczesne, duże fregaty. Konsekwentnie poddawano go impregnacji olejem z siemienia lnianego i w połowie lat pięćdziesiątych XIX wieku masowo taklowano na niezliczonych okrętach. Mimo tego postępu nie wyeliminowano dwóch mankamentów – żółknięcia z powodu użycia surowego oleju lnianego i, co gorsza, niemiłosiernego twardnienia tkaniny w niskich temperaturach. W Wielkiej Brytanii w roku 1894 niepodzielnie panowała królowa Wiktoria, Królestwo ustanowiło swój protektorat w Ugandzie, Londyn otworzył dla ruchu most Tower, a Lord Rayleigh i Sir William Ramsey odkryli argon. Właśnie wtedy, 120 lat temu, pochodzący z miejscowości Galloway John Barbour wiedział jak może odpowiedzieć na potrzeby ciężko pracujących górników, rybaków i pracowników portu – mieszkańców północy znanej z surowego klimatu. Ten wywodzący się ze średniej klasy Szkot miał jedną, niezwykle ważną u biznesmenów cechę – umiejętność obserwowania i jakbyśmy to dziś powiedzieli, zdolność analitycznego myślenia. Pomysł na nową odzież szytą z woskowanej w inny sposób bawełny zrodził się w miejscu potrzeby - portowym mieście South Shields 37
BARBOUR - TO PACHNIE PRZYGODĄ
pod Newcastle, gdzie osiadł John Barbour. Jak sprawić, by były to miększe w zimne dni ubrania, na tyle zaś dostępne, by zastąpiły pokrywaną smołą lub impregnowaną rybim tłuszczem garderobę wierzchnią? Dopracowano tkanie egipskiej bawełny, zainicjowano kooperatywę trzech firm zmierzających do poprawy receptury impregnatu lnianego, zachowując pierwotne założenia technologiczne, ale orientując się w efekcie na dodanie parafiny. W rezultacie powstał wosk, tzw. thornproof dressing wax. Co najważniejsze, produkcję rozpoczęto w sposób przemysłowy w porównaniu do pierwszego okresu, w którym impregnacja odbywała się zawsze ręcznie. Na tym etapie rozwoju firmy pojawiły się konkurencyjne produkty Charles Macintosha i Burberry (tak, tej właśnie marki!). Warto wspomnieć, że zakłady Macintosha eksperymentowały z trójwarstwowym materiałem, gdzie pomiędzy dwiema warstwami bawełny umieszczano cienką warstwę gumy produkcji późniejszych zakładów Goodyear. Potrzeba odzieży odpornej
39
na zmienne i surowe warunki pogodowe była jak widać ogromna. Pod koniec XIX wieku rynek mógł w Wielkiej Brytanii wypróbować produkty nowej firmy British Millerain, a poza granicami Królestwa, w Norwegii, odzież woskowaną firmy założonej przez Helly Juell Hansena w miejscowości Moss. Nie dyskutując o tym, która z firm miała większy wpływ na rozwój technologii tekstylnej i produkcji odzieży ochronnej, jedno jest pewne – to właśnie odzież spod marki Barbour stała się ikoną samą w sobie. Warto wspomnieć kilka dat z życia firmy. W 1908 roku syn Johna Barboura, Malcolm zdecydował się na nowatorskie wówczas rozwiązanie: dystrybucję pierwszego katalogu wysyłkowego, który to pomysł obronił się wynikiem 75% całkowitej sprzedaży do roku 1917. Styl katalogów, rozwiązania artystyczne inspirują dział marketingu Barbour i inne firmy do dziś. W roku 1912 firma Barbour zmieniła nazwę na J Barbour & Sons Ltd. (Barbours of South Shields).
41
43
Rok 1936 za sprawą zapalonego motocyklisty – Duncan Barboura – to początek produkcji odzieży motocyklowej. Odtąd przez ponad 40 lat kierowcy brytyjskiej reprezentacji w sportach motocyklowych zdobywali medale w produktach Barbour. Nie obyło się też bez militarnego akcentu w historii marki. W 1937 roku kapitan George Phillips objął dowództwo na łodzi podwodnej HMS Ursula. Niezadowolony z przydziałowego munduru, zdecydował o wymianie sortu kontraktowego na dwuczęściowy komplet Barbour dla całej załogi, jednocześnie popularyzując tak zwany komplet Ursuli wśród wojskowych, który odniósł sukces szczególnie w okresie wojny. W 1957 roku firma Barbour przeniosła się do nowej siedziby w Simonside tuż pod South Shields i otworzyła unowocześniony zakład produkcyjny, pozostając do dziś firmą wyłącznie rodzinną. Wyjątkowym w życiu firmy jest tok 1964. Marka będąca już ikoną stanęła obok innej ikony – gwiazdy kina i sportu motorowego – Steve’a McQueena. Trudno było o lepszą promocję, gdy podczas imprezy 1964 International Six Day Trials (ISTD) we Wschodnich Niemczech, reprezentacja USA zatrzymała się w Londynie i zakupiła komplety Barbour International. Odtąd niezwykle często Steve McQueen nosił kurtkę International, nie tylko na rajdach. Barbour jest esencją brytyjskiego slow-life. Egzemplifikuje przywiązanie nie tylko do tradycji stylu, ale i tradycji sposobu na życie samej w sobie. Zacytuję fragment piosenki brytyjskiego muzyka, kompozytora i wokalisty - Stinga: (...) gentleman will walk but never run (...) – dżentelmen chodzi, nigdy nie biega. 45
Z przymrużeniem oka jest w tym również ziarnko ukrytej prawdy o olejakach Barbour. Z pewnością dają idealną ochronę przed deszczem, ale aktywnym sportowo fanom nowoczesnych membran typu Gore-tex mogą nie sprawić już tyle przyjemności. Technologia Barboura ma 120 lat, a co za tym idzie, sposób jej eksploatacji musi być równie konserwatywny. Chodź w olejaku jak dżentelmen, ale nie biegaj jak maratończyk. Ot cała filozofia. W przeciwnym wypadku poczujesz się jak jeden z internautów, który na amerykańskim forum napisał: W deszczowy dzień zmokniesz tak, czy inaczej – na zewnątrz jeśli nie założysz olejaka, wewnątrz gdy założysz go i przyspieszysz kroku. Jaką ofertę mamy do dyspozycji? Gama klasycznych kurtek (krojów podstawowych) to modele: The Solway Zipper,The Moorland, The Beaufort, The Bedale, The Gamefair, The Border,The Northumbria i ciekawy model The Durham. Różnią się grubością bawełny, długością, ilością i rodzajem kieszeni. Sprzedawane są w podstawowych kolorach: czarnym, granatowym i ciemno zielonym. Zdarzają sie modele brązowe. Ciekawym rozwiązaniem jest zastosowanie w większości tzw. handwarmer pockets, czyli kieszeni umiejscowionych na wysokości klatki piersiowej, wyściełanych materiałem typu moleskin, łatwym do pomylenia z polarem. Jest to niezwykle ciepła tkanina bawełniana imitująca miękką irchę, ze splotem atłasowym, z wierzchu drapana i strzyżona, trudno przemakalna. Modele reprezentujące linię długich
47
kurtek Gamefair, Border i Northumbria posiadają szalenie praktycznie kieszenie w dolnej części kurtki po wewnętrznej jej stronie. Mają wpinany na napy wodoszczelny środek - kieszeń, co umożliwia trzymanie w niej przynęty, czy psich smakołyków, a w razie potrzeby wyczyszczenia - wypinamy środek kieszeni i gotowe. Kurtki posiadają sztruksowy kołnierz z doszytą patką, umożliwiającą spięcie go gdy jest postawiony, co jest praktyczne, gdy zapomnimy szalika w wietrzne dni. Za kołnierzem znajdują się też napy, do których można dopiąć olejowany kaptur. Różnice między kurtkami to także ilość kieszeni. Northumbria ma ich aż osiem. Ponadto kurtki umożliwiają wpięcie tzw. warm pile – podpinki, bezrękawnika sprawdzającego się zimą. W innych liniach są też kurtki puchowe, a w linii International osławiony i wspomniany wcześniej Barbour International Jacket. Oczywiście Barbour to również piękne koszule, od praktycznych ciepłych wykonanych z bawełny moleskin, przez tzw. coutry shirts, czyli klasyczne koszule w kratę (Barbour tartans), po eleganckie koszule wizytowe. W ofercie znajdziemy też obuwie – klasyczne półbuty typu brogue, turystyczne na podeszwach trekingowych, kalosze (wellington boots) oraz kaszkiety, portfele, szaliki, podkoszulki, 49
BARBOUR - TO PACHNIE PRZYGODĄ
najwyższej jakości swetry, praktyczne bezrękawniki i wiele innych. W bieżącym roku, poza wydarzeniami jubileuszowymi miała miejsce premiera limitowanej linii Barbour PANTONE w żywych kolorach. Dla kogo są zatem olejaki Barbour? W skrócie dla eleganckich mężczyzn do miasta i na wieś, dla kobiet na weekend, dla amatorów jazdy konnej (olejaki zwane są również kurtkami stajennymi), myśliwych, zapalonych grzybiarzy, fotografów i fanów obserwowania przyrody. Lecz przede wszystkim dla osób – bez względu na wiek i miejsce zamieszkania – które zakładają odzież Barbour nie tylko dla logo. Manifestują swoim strojem przywiązanie do konserwatywnego stylu życia, poszanowania kultury w zachowaniu i mimo, że wszystko razem trąci może myszką, czerpią właśnie z tego satysfakcję, gdy pozdrawiają się nawzajem znanym od wieków gestem skinienia głowy, gdy ręką trzymają brzeg kaszkietu. Najlepszym dowodem na faktyczne miejsce Barbour w brytyjskiej kulturze jest to, co znalazłem w mojej domowej biblioteczce – obecność marki w dwóch książkach. Pierwszą jest “An A to Z of British Life” autorstwa Adrian Rooma. To swojego rodzaju słownik, przewodnik po najbardziej kojarzących się z Wielką Brytanią pojęciach, postaciach, miejscach, utworach, autorach, potrawach... Pod literą ‘B’ obok ‘bacon and eggs’, Francis Bacona, Baker Street, BBC, The Beatles, znajdujemy: Barbour jacket. Druga książka to biografia księżnej Diany, tym ważniejsza, że w części ilustrowanej dokumentuje przywiązanie Rodziny Królewskiej, tak Diany, jak i Królowej Matki do odzieży Barbour. Mariaż arystokracji z marką jest przypieczętowany tzw. Royal Warrants. Są to certyfikaty nadawane od roku 1155 roku za najwyższą jakość produktów i usług. Co ważniejsze jakość niezmienną, stałą i monitorowaną. Obecnie funkcjonują trzy certyfikaty, przyznawane
przez: Elżbietę II, księcia Edynburga i księcia Walii. Barbour zdobył je wszystkie, ostatni w 1987 roku. Oznaczenia te dumnie wyhaftowane są na metce widocznej wewnątrz każdej kurtki. Jeśli zechcecie rozpocząć przygodę z selekcją wyjątkowych propozycji odzieżowych marki Barbour, mogę polecić kilka miejsc w Polsce. Wycieczkę należy zacząć od sklepu Jana Kielmana na ul. Chmielnej w Warszawie, miejsca wyjątkowego i jak dotąd w Polsce niepowtarzalnego. Witryna i wystrój przywodzą na myśl sklepy rodem z londyńskiej Oxford Street. Kultura obsługi, wybór szytych na miarę butów marki Jan Kielman, akcesoria, torby, szaliki robią wrażenie. Kolejne sklepy znajdziemy w Konstancinie Jeziornej (ul. Warszawska 24) i Pruszkowie (al. Wojska Polskiego 52A). Istnieje również sklep w Galerii Malta w Poznaniu. Gdzie jeszcze? Spodziewam się, że sklepy jeździeckie lub myśliwskie mogą niezależnie importować bezpośrednio wybrane artykuły z klasycznej kolekcji. Portal Zalando.pl również oferuje poszczególne modele, ale czy jest to właściwe źródło nabycia tak klasycznej odzieży? Poza wspomnianymi możemy szukać używanych lub okazyjnie pojawiających się nowych egzemplarzy na portalu aukcyjnym allegro.pl lub ebay.com. Magią Barboura jest z pewnością fakt, że kupiony w sklepie i mocno używany przez nas olejak, albo ten kupiony już wysłużony może być oddany do renowacji w sklepie Barbour zyskując drugą młodość i pełnię funkcjonalności. Możesz też pieczołowicie zawoskować go sam w domu – wystarczy, że kupisz Barbour Thornproof Dressing w uroczej puszce i ‘odmłodzisz’ swój olejak nie do poznania. Czym jest przywiązanie do marki? Czy to objaw abstrakcyjnej istoty próżności – przyjemności jaką czerpiemy z formy materializowania się naszych pragnień? Być może. Czy to jest ta nieokiełznana 51
BARBOUR - TO PACHNIE PRZYGODĄ
radość przy każdym otwarciu szafy, szuflady, skrzynki, windera na zegarki? Może w Twoim przypadku będzie to cykający dumnie Hamilton, subtelnie odmierzająca sekundy stara Certina, pełny powagi IWC, czy połyskujący w porannym słońcu chłodny, a zarazem ciepły SMEG w kuchni? Czy może jest to urządzenie sygnowane nadgryzionym jabłkiem, grający tak jak lubisz Denon, B&O, czy wtórujący im marsz silnika Land Rovera...? Trafiłem?! Nie odmawiajmy sobie tych ‘małych’ przyjemności. Jeśli potrafią nas zatrzymać na chwilę w środku dnia, bądźmy gotowi oddać się tym chwilom słabości. Jeśli za naszą ulubioną marką stoi kilkadziesiąt lub kilkaset lat historii, to czy rzeczywiście nie warto stać się skromnym udziałem w jej nowych kartach? Bo markę tworzą jej założyciele, pracownicy, propagatorzy, znani tego świata, którzy ją wybrali, ale przede wszystkim jej użytkownicy. Bezimienni i wierni, doceniający jej przeszłość, lecz zarazem bezwzględni krytycy bacznie obserwujący kolejne wcielenia jej produktów z drżeniem pogrążeni w obawie przez niepotrzebną pogonią za duchem czasu i nowoczesnymi trendami. W następnym wydaniu antidatum, ubrani w kurtki Barbour wybierzemy się śladami historii drugiej ikony powolnego, brytyjskiego stylu życia, ostatniej wspomnianej marki – Land Rovera. Tym razem marki przeniesionej z Wielkiej Brytanii na bezdroża Lubelszczyzny i okraszonej widokami okolicznej przyrody utrwalonymi w fotografiach regionu. Jakub Kaznowski Za pomoc w realizacji sesji zdjęciowej dziękujemy: HOTEL - RESTAURACJA - BROWAR LWÓW, Lublin ul. Bronowicka 2, www.hotel-lwow.pl Autorzy zdjęć: Jakub Kaznowski (str. 42-46, 49, 53), Łucja Frejlich-Strug (str. 47) modele: Jakub, Katarzyna; odzież Barbour z kolekcji autora
53
pijalnia piwa
Perłowa
55
Nie da się nie zauważyć, że od kilku lat browar Perła przeżywa swój renesans. Jego wzmożony rozwój i otwarcie na różne grupy odbiorców cieszą chyba wszystkich świadomych mieszkańców Lublina, a z pewnością najbardziej wielbicieli kinematografii oraz oczywiście piwa. Po stworzeniu letniego kina, udziale w Europejskim Festiwalu Smaku (o którym możecie przeczytać we wrześniowym wydaniu magazynu antidatum), punktem kulminacyjnym stało się otwarcie na początku września Pijalni Piwa Perłowa. Lokal usytuowany w budynkach browaru przy ul. Bernardyńskiej jest bardzo niewielki. Jego serce stanowi owalny bar, przy którym wszystko się rozgrywa. Zanim jednak opowiemy o rozkoszach podniebienia, zacznijmy od uczty dla oczu. Wnętrze Perłowej jest urządzone w sposób niezwykle spójny. Ściany pokryte drewnianymi listwami tworzą przytulną atmosferę, a prawie całkowite zasłonięcie okien i stłumione światło sprzyjają zwolnieniu tempa i skupieniu się jedynie na chwili obecnej. Najmocniejszym akcentem wnętrza jest pokryty blachą bar, którego faktura ciekawie odbija światło. Charakter miejsca podkreślają butelki na piwo ustawione na półce pod sufitem, który nota bene pokryty jest lustrami, przez co dodaje wnętrzu atmosfery przyjemnego odrealnienia. 57
PIJALNIA PIWA PERŁOWA
Do tej pory udało nam się zawitać w Perłowej dwukrotnie. Tuż po otwarciu wybraliśmy się tylko na piwo ze znajomymi, którzy przyjechali do Lublina z dalekiego Śląska. Piwo było bardzo dobre, a Dzikie trafiło nawet w gusta osoby nieszczególnie przepadającej za tradycyjną goryczką chmielowosłodowego trunku. Lokal był w piątkowy wieczór mocno wypełniony, jednak znaleźliśmy dla siebie miejsce. Warto wspomnieć, że o ile nie usadowimy się w miejscu zagięcia baru, trudno jest prowadzić rozmowę z więcej niż dwoma osobami. Za drugim razem wybraliśmy się do Perłowej w okolicach godziny trzeciej po południu, kiedy to ruch był o wiele mniejszy, a my bardzo głodni i otwarci na propozycje zawarte w menu. Ogromną zaletą samej karty jest jej rozmiar: krótka i zwięzła nie przytłacza, a jednocześnie daje wystarczający wybór osobom o różnych gustach i przyzwyczajeniach kulinarnych. Nie brakuje oczywiście przegryzek do piwa, jednak próżno szukać precelków, paluszków i chipsów popularnych marek. Dostaniemy za to prażony słód – główny składnik piwa, suszoną wołowinę, chipsy z marchwi. My wybraliśmy chipsy z selera, które pomimo zdecydowanego smaku tego warzywa były pyszne. Mięsożercy bardzo przypadła do gustu chrupiąca skórka z kurczaka, która była doskonale przyprawiona. Zaskakujące, jak atrakcyjnie można przyrządzić produkt nierzadko zaliczany do kategorii odpadków! Przekąski popiliśmy oczywiście piwem.
Mój koźlak był bardzo smaczny, ale absolutnym hitem okazało się rauchbier o intensywnym, ale nie przytłaczającym wędzonym smaku. Gwoździem programu były bardzo męskie kiełbaski szefa kuchni podawane na puree ziemniaczanym w towarzystwie cebulki duszonej w piwie oraz ketchupu i musztardy robionych na miejscu. Kiełbaski były bardzo smaczne, nic w nich nie maskowało prawdziwego smaku mięsa, choć dla posiadacza mało subtelnego podniebienia, przyzwyczajonego do smaku kiełbasy z grilla, mogą początkowo być trudne w odbiorze. Musztarda okazała się po prostu idealna. Co poniektórzy mogliby ją jeść łyżeczką ze słoika, gdyby się do takowego dorwali. Moje burgery z soczewicy były dostatecznie wilgotne, a karmelizowane marchewki bardzo smaczne. Jedynie towarzyszące im puree z selera okazało się dla mnie wręcz duszące, jednak mam dość ambiwalentny stosunek do tego warzywa. Wyraźnie można dostrzec, że sednem kuchni serwowanej w Perłowej jest 59
skupienie na maksymalnym wydobyciu smaku regionalnych, najlepszej jakości składników. Szef kuchni przyprawia potrawy, jednak nie przytłacza ich nadmiarem ziół. Najlepsze jest to, że zawartość menu ma się zmieniać wraz ze zmianą pór roku! Moim zdaniem takie właśnie cechy odróżniają kuchnię od jedzenia. Cieszymy się, że Lublin zyskał miejsce, gdzie w swobodnej atmosferze, w pięknym wnętrzu można spróbować wspaniałych potraw i przekąsek oraz najlepszego piwa. Nie możemy się już doczekać kolejnych wizyt w Perłowej. Łucja Frejlich-Strug
61
63
Uskrzydlające rękodzieło Wszystko zaczęło się na Bornholmie. A dokładnie na duńskim Uniwersytecie Ludowym w Aakirkeby, gdzie przez rok studiowała Katarzyna Hołda, absolwentka wychowania artystycznego na UMCSie. To tam młoda plastyczka zobaczyła w praktyce, że nauka złotnictwa, ceramiki, czy innych rzemiosł nie musi zaczynać się od semestralnego wstępu teoretycznego. Okazało się, że działania plastyczne najlepiej rozpoczynać od samych działań. Początkowo efekty mogą być mizerne, ale satysfakcja z własnoręcznego wykonania całych przedmiotów jest na tyle duża, że adept nie zraża się ich niedoskonałościami. I tak po zakończeniu kursu ktoś, kto na początku robił kulfony z gliny, jest w stanie stworzyć coś pięknego, a przede wszystkim własnego. Kasia Hołda zauważyła też, że nieustanne chwalenie uczniów, nawet za wspomniane kulfony nie wpływa negatywnie
na ich rozwój. Wręcz przeciwnie, początkujący twórca z czasem i tak sam dostrzega, co może w swych wyrobach poprawić, a jednocześnie nie zostaje zniechęcony krytyką. Takie mniej formalne i bardziej spontaniczne podejście do edukacji plastycznej odniosło też świetne efekty w przypadku głównej bohaterki tego artykułu. Kasia rozwinęła swój warsztat, a przede wszystkim wyjechała z Danii z pomysłem. Pomysł na powstanie warsztatów dla dorosłych, które uczyłyby ich praktycznych umiejętności i rozwijały wyobraźnię, dojrzewał przez kilka lat. Latające Warsztaty Rękodzieła działały nieformalnie od 2009 roku, a trzy lata później znalazły swoje miejsce w Centrum Kultury w Lublinie. Na początku Kasia eksploatowała głównie dziedziny jej najbliższe takie jak lalkarstwo, filcowanie i tworzenie biżuterii. Na jej zajęciach 65
USKRZYDLAJĄCE RĘKODZIEŁO
67
USKRZYDLAJĄCE RĘKODZIEŁO
można na przykład od podstaw stworzyć własną lalkę, której głowa i kończyny są porcelanowe, a korpus wykonany z tkaniny. Wraz z rozwojem Warsztatów znacząco poszerzyła się ich oferta. Kursanci mogli nauczyć się gotować, projektować wnętrza lub modę, a nawet tworzyć mozaiki. Sama biorę udział w kursie szycia prowadzonym przez krawcową z wieloletnim doświadczeniem, Annę Łobocką. Ma ona nie tylko ogromną wiedzę i umiejętności, które umie przekazać, ale przede wszystkim zaraża swoją pasją i radością tworzenia. Gdy osoba, która szyje od kilkudziesięciu lat stwierdza spontanicznie, że to „wspaniała zabawa”, naprawdę można przejąć takie przekonanie. W obecnej edycji kursantki uczą się, jak narysować, a następnie uszyć idealne dla siebie spodnie. W poprzednich dziewczyny szyły też spódnice, bluzki, a nawet kostiumy plażowe. Zgodnie z ideą Warsztatów od początku siada się do maszyny i okazuje się, że nawet kompletne nowicjuszki są w stanie uszyć kieszeń, czy rozporek. Niedawno zakończył się kurs tworzenia archaicznych lalek
motanek. Prowadząca, Lilia Potonia, zajmuje się arteterapią i bajkoterapią. Podczas warsztatów uczy, jak stworzyć tradycyjne ruskie lalki magiczne, ale też opowiada legendy i śpiewa ludowe pieśni. Dwie młode dziewczyny zapytane, dlaczego wybrały ten właśnie kurs, odpowiedziały, że z powodu jego unikatowości. Takie spotkanie grupy kobiet w różnym wieku przy jednym stole pełnym gałganków jest odzwierciedleniem tego, co wieczorami robiły nasze prababki i stanowczo ma w sobie coś magicznego. Latające Warsztaty Rękodzieła powstały z prawdziwej pasji i chyba dzięki temu przyciągają pasjonatów. 69
71
Jeśli i Wy chcielibyście zrobić coś unikatowego i dać szanse swojej kreatywności, zapraszam na stronę latajacewarsztaty. pl. Aktualnie trwają zapisy na zajęcia z projektowania wnętrz i stylizacji stroju, a oferta cały czas się poszerza. Łucja Frejlich-Strug
73
75
77
79
81
Pasztet z soczewicy nowej generacji Z czym kojarzą Wam się bezmięsne pasztety? Ja jeszcze dwa lata temu znałam je jedynie w dwóch odsłonach. Pierwsza to pasztet z soczewicy upieczony jeszcze w głębokich latach dziewięćdziesiątych przez kogoś z rodziny. Specjał ten osypywał się z kanapki w trakcie jedzenia i trzeba było go popijać dużą ilością płynów, aby w ogóle zechciał przejść przez przełyk. Druga wersja to nafaszerowane chemią i obrzydliwe w smaku pasztety sojowe dostępne w sklepach, których imienia nawet nie chcę wymawiać. Co więc sprawiło, że sama wzięłam się za pieczenie warzywnego pasztetu? Zapewne przekora, potrzeba „czegoś na kanapkę” i chęć odczarowania tak negatywnie kojarzącego się wypieku. Początkowo przejrzałam oczywiście ulubione blogi kulinarne. Wiedziałam, że chcę użyć zielonej soczewicy, której pięciokilowy worek leżał u mnie w kuchni. Z pomocą i tym razem przyszedł blog Strawberries from Poland. Pasztet z soczewicy z pieczonym czosnkiem jest moim ulubionym do dziś, choć wprowadziłam kilka zmian w przepisie.
Zazwyczaj nie mam czasu piec wcześniej czosnku, więc kroję drobno całą główkę i wrzucam na patelnie, na której uprzednio podgrzałam na dwóch łyżkach oliwy łyżeczkę mielonego kuminu. Po dwóch minutach dodaję pokrojone w kostkę cebulę lub dwie, dużą pietruszkę i dwie marchewki. Duszę je dość długo, aż warzywa porządnie zmiękną. W tym samym czasie gotuję w trzech szklankach wody z solą jedną szklankę wypłukanej soczewicy. Odcedzam ją i łączę z warzywami. Następnie na scenę wkracza blender. Miksuję wszystko tak, aby masa była dość gładka, ale z kawałkami warzyw i pojedynczymi ziarenkami soczewicy. Doprawiam pasztet solą, pieprzem i mielonym chili, ostatni raz próbuję i dodaję trzy jajka 83
85
PASZTET Z SOCZEWICY NOWEJ GENERACJI
od kur naszej sąsiadki. Masę przelewam do keksówki, której dno wyłożyłam papierem do pieczenia, wygładzam i piekę w 180°C przez 30-40 minut. Dokładnie studzę przed wyjęciem z formy. Jest kilka zasad, które dotyczą większości bezmięsnych pasztetów. Im dokładniej rozdrobnimy składniki, im gładsza będzie masa, tym bardziej zwarty pasztet. Jeśli ktoś boi się rozpadania gotowego produktu, może dodać o jedno jajko więcej. Poza tym, taki pasztet dobrze jest dość mocno doprawić, aby nie był mdły. Soczewica akurat sama w sobie jest dość pikantna i charakterystyczna, ale gdy używamy na przykład kaszy jaglanej i cukinii, potrzebujemy czegoś, co nada naszemu pasztetowi charakteru. Wspaniale sprawdza się w tym przypadku kumin, który dodaje smakowi głębi. Na początku bałam się trochę, że łyżeczka tej przyprawy sprawi, że pasztet będzie smakował, jak falafel z budki z kebabem, jednak wcale tak nie jest. Dobrym pomysłem jest też dodatek świeżego lub suszonego chili. Ważną rolę spełnia nielubiana przez wielu pietruszka, która w tym przypadku jest doskonałym dopełnieniem smaku. Zauważyłam, że za każdym razem dodaję jej trochę więcej i nigdy nie jest za dużo. Ogromną zaletą warzywnych pasztetów jest fakt, że można je komponować z bardzo różnymi dodatkami. Wizja jedzenia tradycyjnego mięsnego pasztetu z jajkiem na twardo lub miękko napawa mnie obrzydzeniem, natomiast ten z soczewicy smakuje z nim doskonale. Wspaniałym dodatkiem jest też ogórek kiszony lub pomidor. Jednakowoż, moim ulubionym towarzystwem dla pasztetu jest domowy chrzan prosto z ogródka moich Teściów. Uważam, że taki pasztet jest świetnym urozmaiceniem
kanapkowej rutyny. Jeśli zatem znudziły Wam się sery i wędliny, koniecznie spróbujcie upiec własny. To doskonałe pole do rozwijania kreatywności w kuchni, zwłaszcza, że przepisy są zazwyczaj bardzo proste i można je dowolnie modyfikować.
Ps. Radzę Wam od razu upiec podwójną porcję, ponieważ pasztet bardzo szybko znika, a można go też zamrozić i w razie potrzeby mieć już gotowy. Łucja Frejlich-Strug
87
Cmentarz
przy kościele parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Lublinie. 89
CMENTARZ PRZY KOŚCIELE...
Przy okazji Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego warto uświadomić sobie głębiej, że cmentarze w dzisiejszym kształcie mają stosunkowo krótką metrykę. W Polsce datować je można od schyłku XVIII wieku. Na gruncie racjonalizmu, ale też i większej świadomości w dziedzinie higieny, zaczęto zakładać je na obrzeżach miast, albo też w bardziej ustronnych miejscach w ich administracyjnych granicach. Tak więc i w naszym Lublinie przed końcem XVIII wieku, a nawet dłużej, bo do połowy XIX, niemal przy każdym kościele istniały większe lub mniejsze cmentarze. Formalnie już w 1792 r. władze wydały zakaz chowania zmarłych przy kościołach i w ich wnętrzach, motywując to względami sanitarnymi. Jednak przywiązanie do tradycji i religijne przekonanie, że najlepiej być pochowanym jak najbliżej Boga, w miejscu poświęconym i uświęconym, a za takie uchodził teren świątyni, było powodem oporów miejskiej społeczności przed pochówkiem „Na Lipkach”. Dopiero w trzeciej dekadzie XIX wieku cmentarz stopniowo zaczął się zapełniać. Procesy urbanizacyjne – brak miejsca w centrach miast, jak i wyżej wspomniane nakazy administracyjne, doprowadziły do stopniowego oczyszczenia samych wnętrz kościołów, jak i ich przyległości z pochówków. Szczątki zmarłych zaczęto deponować we wspólnych grobach, albo przenosić na nowy cmentarz, a same nagrobki, w zależności od rangi zmarłych i dbałości ich rodzin, albo wmurowywać w ściany kościołów, albo też całkowicie usuwać. W wyniku przebudów i modernizacji kościołów i klasztorów, liczne nagrobki odbywały długotrwałą wędrówkę, często stając się w efekcie zwykłym materiałem budowlanym. W wyniku tego procesu całkowitemu zatarciu uległa funkcja grzebalna cmentarzy przykościelnych.
91
Jedynie nazwa cmentarz, na określenie najbliższego terenu otaczającego kościół, często wyraźnie oddzielonego murem od pozostałego obszaru, jest śladem pierwotnej jego funkcji. Proces taki dokonał się także w niemal wszystkich lubelskich kościołach. Jedynie nieliczne elementy lapidaryjne: fragmenty cokołów, części składowe różnych nagrobków złożone w nową strukturę figury czy kapliczki, detale rzeźbiarskie wmurowane tu i ówdzie w ściany zewnętrzne świątyń, są reliktem wielowiekowej tradycji. Jedynym wyraźnie czytelnym świadectwem takich praktyk, jest częściowo zachowany przykościelny cmentarz przy świątyni Ewangelicko-Augsburskiej pod wezwaniem Św. Trójcy, u zbiegu ulic Ewangelickiej i I Armii Wojska Polskiego. Mimo, że lubelscy Luteranie mają na Lipowej swój kwartał, gdzie
pierwsze ich pochówki pojawiły się w 1831 roku, to obronili także część swego przykościelnego cmentarza. Sama świątynia nie ma zbyt odległej metryki. Formalnie parafię erygowano dzięki zgodzie Stanisława Augusta Poniatowskiego w roku 1784. Wcześniej, dość liczna ewangelicka społeczność naszego miasta przez ponad sto lat – od poł. XVII w., musiała korzystać ze zboru w Piaskach Wielkich, zwanych wtedy Luterskimi. Był to jeden z najsilniejszych ośrodków reformacji na Lubelszczyźnie. Kościół lubelskich Luteran jest niewielką jednonawową świątynią z wieżą, utrzymaną w stylu klasycystycznym. Powstał według projektu Augusta Zyhlerta, w latach 1785 – 1788. Niektóre elementy wyposażenia, barokowa ambona i ołtarz zostały przeniesione z Piask. Cały zespół: kościół z cmentarzem i pastorówka, w otoczeniu 93
starodrzewu, jest wymownym pomnikiem bogactwa wielokulturowego naszego miasta, zachowanym w samym jego centrum. Podejdźmy czasem do otaczającego go dziś metalowego płotu, przyjrzyjmy się reliktowo zachowanym nagrobkom. Kilka z nich przetrwało w stanie niemal kompletnym, pozostałe we fragmentach. To piękne przykłady kamieniarki sepulkralnej, najstarszy pochodzi z 1787 roku. Większość ma formy klasycystyczne, jak te najstarsze na Lipowej. Jeśli uruchomimy naszą wiedzę o przeszłości i damy ujście wyobraźni, zamiast tych kilku nagrobków przy świątyni ewangelickiej zobaczymy las krzyży i kamieni otaczających mury kościoła. Tak wyglądał niemal każdy kościół w mieście. Andrzej Frejlich
95
CMENTARZ PRZY KOŚCIELE...
97
(n i e) a k t u a l n o ś c i W działach miejskich gazet codziennych z drugiej połowy października i początku listopada 1924 roku wcale nie odczułam przygnębiającej atmosfery jesieni. Nawet artykuły dotyczące zjawisk i wydarzeń, które niezwykle bulwersowały ich autorów, wydają się być napisane z lekkim przymrużeniem oka, lub są zabawne dla współczesnego odbiorcy. Na łamach wydania Głosu Lubelskiego z 19 października wzrok czytelnika przykuwa tytuł „Cukiernia, czy buda z wodą sodową?”. Już samo pojęcie budki serwującej samą ino wodę sodową może się nam wydać dziwne. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak popularnym i pożądanym napojem była wtedy dzisiejsza woda gazowana. Wracając jednak do artykułu, jego oburzony autor o wyraźnie antysemickich przekonaniach, relacjonuje, jak Żydzi, „kupcy od wode sodowe” radzą sobie z wprowadzeniem nakazu zamykania sodówek o godzinie siódmej wieczorem. „(…) wpadli na wyborny koncept. Oto ze względu że jadłodajnie, cukiernie i herbaciarnie mają prawo być otwarte do godz. 12 w nocy, czynią starania o przerobienie ich bud z wodą sodową, żydowskimi cukierkami i podejrzanej czystości smakołykami, na szumnie brzmiące zakłady „cukiernia” lub „herbaciarnia”. Oszczędzę Wam szczegółowych opisów tragicznych warunków sanitarnych lokali, w których nierzadko (o zgrozo!) serwuje się również wódkę. Na koniec autor oczywiście zwraca na to uwagę „naszych władz sanitarnych i policyjnych”.
Kilka stronic (a raczej klatek mikrofilmu) dalej możemy przeczytać elektryzującą wiadomość o mających się odbyć „niezwykle interesujących wyścigach cyklistów w Cyklodromie lubelskim”. Cyklodrom znajdował się przytulicy Ogrodowej 2 i gościł imprezę organizowaną przez „Lubliniankę”. Wabikiem dla publiczności z pewnością był fakt, iż „podczas wyścigów przygrywać będzie orkiestra”. Ogólne zaciekawienie budził „bieg o tytuł mistrza Lublina na rok 1924 oraz bieg (…) z trzema finiszami o 3 rzetony”. Dalej dowiadujemy się, że to nie koniec rozrywek oferowanych mieszkańcom Lublina. 8-go listopada odbyła się „jesienna maskarada” zorganizowana przez „T-wo Pogotowie Ratunkowe w Sali KinoTeatru Corso dla zasilenia zupełnie wyczerpanej kasy”. Ponieważ podobnej zabawy nie było w mieście od końca karnawału oraz „że wszystkie zabawy Pogotowia Ratunkowego zawsze doskonale się udają, przypuszczać można, że gości zbierze się tyle, wiele tylko będą mogły pomieścić popularne w Lublinie sale KinoTeatru Corso”. Lublinianie nie tylko doskonale bawili się w celach charytatywnych tamtej jesieni. Pomagali potrzebującym też całkiem bezinteresownie. Gazeta codzienna była zaś nie tylko źródłem informacji, ale i narzędziem komunikacji pomiędzy obywatelami. W notce pod tytułem „Podziękowanie” podpisanej przez niejaką F. Jaworowską czytamy: „składam serdeczne Bóg zapłać Panu Krychowskiemu ze Sławina za dwie kopy kapusty, jeden metr buraków, jeden metr brukwi, jeden metr marchwi, udzielone dla ochrony IV.” Dalej widnieje krótka informacja zatytułowana „Z komisji 99
NIEAKTUALNOŚCI
101
NIEAKTUALNOŚCI
Przeciwalkoholowej”. Czytelnik dowiaduje się o mającym się odbyć zebraniu rzeczonej komisji, która radzić będzie nad haniebnymi przypadkami nielegalnego wyszynku. Amatorów przeróżnych mocnych trunków mogła zaniepokoić informacja, że „przybędzie nowa serja kar, które by nareszcie wpłynęły na lubelskich nałogowców mitygująco.” Niestety autor nie podaje, jakiego rodzaju miałyby to być kary. W wydaniu Głosu z 28 października szczególną uwagę zwraca dramatyczne pytanie „Gdzie są tytuń i papierosy?!”. Autor w dalszej części tekstu odpowiada na nie, jednak najpierw pisze: „mieszkańcy lublina mogą sobie powinszować, mieszkają bowiem w spekulanckim mieście. Gdzie się nie rzucą, tam wyłazi zmora spekulacji”. To druzgocące stwierdzenie motywuje następująco: „trwają strajki szewców i piekarzy, a nawet, jak zdołaliśmy zaobserwować w ostatnich dniach, „zastrajkowali” inwalidzi skrzynkarze chcąc w ten sposób ciągnąć większe zyski z posiadanych przez się zapasów wyrobów tytoniowych. Oblegani przez tłumy palaczy trafikarze, bezradnie kręcą głowami”. Dalej autor tekstu zadaje kłam opiniom „skrzynkarzy” o brakach w zaopatrzeniu stwierdzając: „Papierosy są i tytuń jest! Zajrzeć tylko trzeba do pakownych mieszkań prywatnych żydowskich i chrześcijańskich spekulantów, poszperać głęboko i wysoko. Niestety, palacze się cieszyć z tego odkrycia nie mogą, albowiem uprawniona do poszukiwań jest tylko policja, której szeregi są grubo wskutek redukcji przerzedzone”.
103
Na koniec warto zacytować zgoła zabawny akcent z kroniki kryminalnej. Artykuł nosi intrygujący tytuł „Pomysłowy wróbel”. Otóż „przed miesiącem pewien ptaszek podpisujący się „Wróbel” obchodził mieszkania i mianując się agentem zakładu portretowego „Olimpja” w Częstochowie, nabierał naiwnych, płacących mu 2 złote jako zadatek za pięknie wykonaną podobiznę, czyli portret, mającą być wykonaną w ciągu trzech tygodni”. „Ponieważ ptaszek do dziś się więcej nie pokazał”, nieszczęśni naiwniacy sprawdzili, że zakład „Olimpja” w Częstochowie nie istnieje. Podali też szczegółowy opis oszusta, aby ostrzec inne jego ewentualne ofiary. Łucja Frejlich-Strug
105
Twoja
reklama w naszym
magazynie
reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39
juĹź teraz zapraszamy do wydania on-line
107