Antidatum wydanie pierwsze 2015

Page 1

wydanie Pierwsze 2015 I www.antidatum.com

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: ANTYKARNIA BIDYNATOR LEGENDARNY MECHANIZM KALIGRAFIA - SZTUKA PIĘKNEGO PISANIA


wydanie pierwsze 2015 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240

magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum


Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

REDAKCJA

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3


edytoria


al

Za nami wspaniałe rodzinne Święta i huczny Sylwester. A przed nami… zimna czarna pustka stycznia? Wcale nie! Choć do upragnionej wiosny jeszcze daleko, na pociechę przyroda nie bombarduje nas mokrym śniegiem ani nie próbuje eksterminować bardzo niskimi temperaturami. Zdarzają się dni słoneczne i przyjemne, które można spożytkować chociażby na spacer wzdłuż Bystrzycy, najlepiej w kierunku starych Bronowic, w poszukiwaniu dawnej fabryki eternitu. Nie każdy wie o jej istnieniu, a to kawał historii Lublina. Zanim dacie pochłonąć się „wyprzedażom”, zajrzyjcie do Antykarni przy ulicy Zielonej. Coś czuję, że po tej wizycie porzucicie pomysł spędzenia popołudnia w Plazie. Jeśli jednak zdecydujecie się tam wybrać, koniecznie wstąpcie po drodze do kościoła pobrygidkowskiego, gdzie pojawił się świeżo odrestaurowany ciekawy zabytek. W drodze do domu proponujemy Wam zajrzeć jeszcze do osiedlowego warzywniaka, znajdziecie tam optymistyczne zielone kulki. Nawet jeżeli na samą myśl o brukselce przychodzą Wam do głowy lata przedszkolnego ucisku, spróbujcie się przełamać. Spróbujcie tych małych kapustek w wydaniu „premium”, zupełnie nie przedszkolnym. Jeżeli się postaracie, Wasze dzieci nie będą żyć z brukselkowym widmem, a w oczekiwaniu na brukselkowy sezon. Zapraszamy! Łucja Frejlich-Strug

5


legendarny

w wyjÄ…tkowo


Bidynator

mechanizm

atrakcyjnym opakowaniu


BIDYNATOR – legendarny mechanizm...

W dzisiejszym odcinku serialu zatytułowanego „moje zegarki” będę chciał odwrócić proporcje. Więcej uwagi poświęcę temu, co siedzi w środku, niż temu, jak zegarek wygląda. Dla tego mechanizmu, jego roli w historii rozwoju napędów automatycznych, właściwie mogłoby być nieistotne, jaka jest tarcza czy koperta, można by go wręcz wyjąć z koperty, oprawić w ramki i powiesić na ścianie, aby przypominał, że historia zegarmistrzostwa to nie dzieje nudziarzy godzinami i latami dopasowujących do siebie kółka i trybiki, ale czasami wręcz pasjonująca historia wyzwań, które stawiał sobie człowiek. Bidynator to mechanizm, który nie był wyposażeniem dla ekskluzywnych produktów wielkiego zegarmistrzostwa, zarezerwowanym dla tych, których stać było na ogromny wydatek. Był to innowacyjny automat, w którym wyposażyć można było „zegarek dla ludu”. W historii mojego zbieractwa kilkakrotnie wpadały w moje ręce zegarki z lat 40-50tych wyposażone w ten automat. Niestety, większości z nich musiałem się pozbyć z powodu


kryteriów, które ustaliłem sam dla siebie. Zegarek może być w lepszej lub gorszej kondycji, ale musi być w pełni oryginalny. Większość egzemplarzy z Bidynatorem w mojej szufladzie miała odnawiane tarcze. Te niezbyt wyśrubowane kryteria, którymi się kieruję spełniały tylko dwa modele: Roamer i Avalon. Chociaż ta druga nazwa nawet zbieraczom mówi niewiele, to właśnie temu zegarkowi poświęcę ten tekst. Dlaczego? Bo ma wyjątkowo atrakcyjną formę. To ona właśnie zdecydowała, że kiedyś zwróciłem na niego uwagę. Ma w sobie cechy zegarka o najbardziej ponadczasowej formie okrągłej koperty, ale jego uszy z trójstopniowym schodkowym przefrezowaniem są jednocześnie echem rozwiązań stylistycznych typowych dla art deco. Te artdekowskie kształty zadziwiająco dobrze udało się projektantom pogodzić z tarczą o cechach militarnych, charakterystycznych dla mody po II Wojnie Światowej. Zegarek pochodzi zapewne z przełomu lat 40/50. Jest zachowany w znakomitym stanie. Na powierzchni stalowej koperty krawędzie zachowały swoją ostrość, podobnie jak faktury, w niektórych partiach matowane, w innych polerowane na połysk. Tarcza jest równie nienaganna, bez śladów najdrobniejszych rys, czy utleniania się lakieru. Arabskie indeksy godzinowe mają piękny odcień jasnego brązu. Pozostałe elementy skalowania: maleńkie cyfry podziałki minutowej i kreskowe znaczniki sekund, jak i wszystkie napisy są w czarnym kolorze. Po tarczy poruszają się typowo wojskowe w stylu wskazówki szkieletowe z wypełnieniem i pędzi dziarsko krwistoczerwony sekundnik. Tylny dekiel jest solidny, zakręcany i bogato opisany. Inskrypcje informują, że zegarek jest w całości stalowy, antymagnetyczny i wodoodporny, posiada system antywstrząsowy - incabloc i wyprodukowany został w Szwajcarii. Jak na zwykły zegarek w tamtej epoce, to całkiem sporo. Zajrzyjmy teraz pod dekiel, tu zagnieździł się nasz bohater – tytułowy Bidynator. Wykonany równie starannie jak koperta, w równie nienagannym stanie zachowania. Mimo słusznego wieku musiał dotychczas pracować bezawaryjnie, bo brak widocznych śladów ingerencji zegarmistrzowskiej. Do dzisiaj pracuje wzorowo. Tyle o moim egzemplarzu, a teraz garść informacji na temat jego historii. Wytwórcą mechanizmu była firma Felsa, założona w 1918 roku, produkująca surowe mechanizmy, których odbiorcami byli finalni producenci gotowych zegarków. Już pod koniec XIX wieku, tylko nieliczne marki wypuszczały zegarki w całości powstające we własnej fabryce. Proces specjalizacji w szwajcarskim przemyśle zegarmistrzowskim zaczął się bardzo wcześnie. 9


Już pod koniec lat 20tych Felsa została włączona do Ebauches S.A., trustu zrzeszającego kilkunastu producentów surowych mechanizmów, utworzonego w celu ochrony interesów tej grupy przedsiębiorców. Grupa przetrwała zadziwiająco długo, od 1927 do 1983 roku. Chociaż historia mechanizmów z naciągiem automatycznym jest bardzo długa, to w przypadku zegarków naręcznych rozpoczyna ją firma Rolex ok. 1930 roku. Dokładnie w 1931 zaprezentowano model Perpetual. Masa zamachowa – wahnik obracał się dookoła własnej osi w obu kierunkach, ale sprężynę naciągał tylko w jednym. System ten nazywany jest naciągiem jednostronnym i z równym powodzeniem stosowanym do dzisiaj, np. tak utytułowana marka jak Patek Philippe skonstruowała bardzo płaski kaliber 315 o takim właśnie rozwiązaniu. Rolex swój nowy wynalazek objął ochroną patentową, tak, aby inni producenci nie mogli go bezkarnie kopiować. Ochrona ta trwała 15 lat. W tym czasie znaczniejsi producenci pracowali nad własnymi automatami, inni, którym brak było środków na badania, albo uznali to za niepotrzebny wydatek, albo czekali na wygaśnięcie ochrony. W 1942 roku Felsa, dotychczas mały trybik w dużej maszynie producentów mechanizmów, zaprezentowała swój pomysł na bezobsługowy mechanizm – Bidynator. Kaliber oznaczono


numerami 410 i 415. W przeciwieństwie do roleksowskiego Perpetuala naciągał on sprężynę niezależnie od tego, w którym kierunku obracał się wahnik. Zasad jego konstrukcji nie będę opisywał, bo to czysto techniczna kwestia. Ważne jest, że rozwiązanie konstrukcyjne było nowością – naciąg dwustronny, konstrukcja o bardzo dobrych wartościach roboczych. Wkrótce Felsa stała się głównym dostawcą mechanizmów automatycznych grupy Ebauches SA. Mechanizm miał jeszcze jedną wyróżniającą cechę, szalenie istotną w przypadku zegarków naręcznych, niewielką wysokość – 5,8 mm. Dla porównania mechanizm roleksowski mierzył 7,5 mm. Warto uświadomić sobie, jak trudna to kwestia do rozwiązania. Mechanizm automatyczny – obrazowo mówiąc – ma budowę piętrową. Na moduł główny z balansem, wychwytem, bębnem sprężyny i przekładniami zębatymi, od góry nałożony jest segment automatu, którego sercem jest umieszczony na osi wahnik i system przełożeń, przekazujący jego ruchy na bęben sprężyny. Tak więc model automatu pogrubia mechanizm. Nie można go bezkarnie miniaturyzować, gdyż ruchomy wahnik musi mieć odpowiednią masę, aby efektywnie naciągać sprężynę i zapewnić zegarkowi przynajmniej minimalną rezerwę chodu. Bidynaror był flagowym mechanizmem Felsy, stosowanym w zegarkach 11


BIDYNATOR – legendarny mechanizm...

z bardzo różnych kategorii cenowych. Nie wahali się go wykorzystywać producenci bardziej prestiżowych marek. Swe zadanie spełniał wzorowo, stosowany był aż do lat sześćdziesiątych. Oczywiście są mechanizmy, których kariera trwała dużo dłużej, ale w przypadku mechanizmów automatycznych skok technologiczny był bardzo duży i szybki. W drugiej połowie lat czterdziestych, swój automaty skonstruował Longines – 1945, a w 1948 Eterna. Jej model Eterna – Matic to kolejny krok w rozwoju. Inżynier Heinrich Stamm, skonstruował wahnik osadzony na miniaturowym łożysku kulkowym. W tym wypadku postęp polegał na wyeliminowaniu jednej z największych słabości automatów nadmiernego tarcia na osi osadzenia wahnika, które prowadziło do częstych uszkodzeń i szybkiego


zużywania się części trących. To jednak już całkiem nowa historia,

dodam tylko, że bidynator rozwiązywał ten problem poprzez zastosowanie łożyska rubinowego.

Obecnie automaty to chleb powszedni przemysłu zegarmistrzowskiego,

ale u początków tej historii stoi konstrukcja Relsy. Gdy biorę do ręki

mojego Avalona mam, dylemat, czy zapinać go na nadgarstku, czy odkręcać dekiel, aby popatrzeć na mechanizm. To częsty dylemat zegarkowych dzikusów. Andrzej Frejlich

13


Antyk pasjonaci


karnia i antykwariusze


Antykarnia. Pasjonaci i antykwariusze

Ulica Zielona do niedawna była dla mnie tylko skrótem. Sama nie wiem, dlaczego traktowałam ją po macoszemu. Chodziłam tamtędy gdy chciałam uniknąć zgiełku Krakowskiego Przedmieścia. Zadziwiające jest, jak często pędzimy gdzieś całkowicie pochłonięci swoimi myślami. Któregoś dnia przeciskałam się pomiędzy sławnymi ostatnio słupkami a elewacją budynku, gdy mój wzrok padł na witrynę sklepu, którą widziałam wcześniej wielokrotnie, ale naprawdę nie dostrzegałam. Moją uwagę zwróciło kilka ciekawych przedmiotów. Spieszyłam się jednak, jak zawsze na Zielonej. Kiedy kilka dni później weszłam do Antykarni, poczułam się jak w księgarni z powieści Carlosa Ruiz Zafona. Jej atmosfera przesycona jest pasją i ciepłem z dozą tajemniczości. Nie popełniajcie mojego błędu, pamiętajcie, że Zielona to nie tylko „kanał przelotowy”, gorąco zachęcam Was do odwiedzenia zlokalizowanego przy niej niezwykłego sklepu z antykami prowadzonego przez równie niezwykłych ludzi – Państwa van der Veer. Pani Ewa van der VeerChrościechowska wychowała się w Krakowie i tam też ukończyła studia na Wydziale Architektury

Politechniki Krakowskiej. W 1981 roku, będąc na czwartym roku studiów, wyjechała do Paryża. Dzięki indywidualnemu tokowi studiów, w 1987 roku uzyskała dyplom mieszkając już w Brukseli. Tam też przez następne osiem lat pracowała w różnych biurach architektonicznych, by w pewnym momencie zainteresować się konserwacją zabytkowych przedmiotów. Zaczęła kupować antyki, restaurować je i sprzedawać. W Brukseli skończyła dwuletnie studia przygotowujące do zawodu antykwariusza. Program szkoły oparty na historii sztuki był rozszerzony o historię meblarstwa, złotnictwa, tapiserii, grawiur, biżuterii itp. Przedmioty takie jak


wycena, ekspertyza, prawo antykwaryczne, czy księgowość, okazały się bardzo przydatne w przyszłości. Pan Frans van der Veer, Pochodzi z Naarden niedaleko Amsterdamu. To niewielkie miasteczko liczy sobie 700 lat historii i właściwie całe jest jednym wielkim zabytkiem. Gdy mały Frans miał 9 lat, rozpoczęto renowację murów i kanałów obronnych miasta oraz pogłębianie portu. Ogromne ilości błota i ziemi z dna składowano na pustych terenach niedaleko jego rodzinnego domu.

Frans z kolegą i bratem grzebali w tym błocie przez kilka tygodni w poszukiwaniu skarbów. Było ich wiele. Zabytkowe przedmioty i ich części przyciągały małych odkrywców, którzy znajdowali rzymskie monety, kafelki z Delft. Ogromna ilość materialnej historii siedemsetletniego miasta leżała pogrzebana w błocie. Już wtedy rozpoczęła się pasja Pana Fransa do zabytków. Kolejnym do niej przyczynkiem był fakt, iż Ciotka jego Mamy kilka razy w roku organizowała w ekskluzywnym hotelu 17


Antykarnia. Pasjonaci i antykwariusze

Krasnapolsky w Amsterdamie targi kolekcjonerskie. Frans kilkukrotnie miał okazję się im przyglądać, a gdy miał 12 lat dostał od Cioci pieniądze i kupił za nie przedwojenny zegar. Wprawdzie z wykształcenia jest psychologiem i nauczycielem języków, ale całe życie pasjonował się antykami i starymi książkami. Narzuca się pytanie, co przyciągnęło Państwa van der Veer do Lublina? Historia zaczęła się jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym, a dokładnie 1937 roku, kiedy to Ojciec Pani Ewy, ziemianin Antoni Chrościechowski, sprzedał część swojego majątku i za uzyskane pieniądze kupił wielką eklektycznosecesyjną kamienicę w centrum Lublina, przy ulicy 3-go Maja. Pani Ewa nigdy nie przypuszczała, że los zawiedzie ją do Lublina, ale gdy odziedziczyła po Ojcu kamienicę, spoczął na niej obowiązek opieki nad budynkiem. Okazało się, że niemożliwym jest robić to na odległość, dlatego wraz z mężem postanowiła na kilka lat przeprowadzić się do Lublina. Z założenia miał to być rok lub dwa, jednak szybko stało się jasne, że nie widać końca prac nad kamienicą. Pani Ewa określiła to tak: „Przez pierwsze lata nasze życie tutaj było związane z pękającymi, przeciekającymi rurami, walącymi się ścianami, wilgocią w piwnicy,


19


Antykarnia. Pasjonaci i antykwariusze

z przeciekającym dachem, lokatorami niepłacącymi czynszu. Ta nasza codzienność była mało romantyczna, mało budująca, mało kreatywna. Wpadliśmy pewnego dnia na pomysł , że otworzymy sklep z antykami.” Sklep był w planach już od dawna, ale nie w Lublinie, jednak skoro pobyt miał się tak znacząco przedłużyć, Państwo van der Veer przystąpili do dzieła. Antykarnia znalazła swoje miejsce przy ulicy Zielonej 3, w bezpośrednim sąsiedztwie deptaka, w ścisłym centrum, jednak jest na niej dużo bardziej spokojnie i zacisznie, niż na Krakowskim Przedmieściu. To doskonała lokalizacja dla sklepu z antykami. Sklep miał być odskocznią od niekończącego się remontu, a pełni dużo więcej funkcji. Pozwala właścicielom poznawać nowych, interesujących ludzi, prowadzić ciekawe rozmowy. Oczywiście przynosi dochód, ale daje też pretekst do uskuteczniania kilka razy w roku wypraw do Francji, Belgii i Holandii. Można wtedy nie tylko kupić nowe, interesujące przedmioty dla lubelskiego odbiorcy, ale i spotkać się z rodziną oraz przyjaciółmi.

Antykarnia niewątpliwie jest unikatowym sklepem, „nie ma takiego nigdzie”. Państwo van der Veer lubią to miejsce i wszystkie aktywności związane z jego prowadzeniem. Wkładają w to całe serce i dopieszczają każdy sprzedawany przedmiot. Dlatego w ich sklepie klient może poczuć się wyjątkowo, porozmawiać z właścicielami, omówić tematy z związane z dziełami sztuki, wystrojem wnętrz, dekoracją. Wraz z zakupionym przedmiotem w pakiecie dostaje dużo ciepła i dobrej energii. Oprócz tego, że przedmioty sprzedawane w Antykarni są unikatowe oraz mają ciekawe pochodzenie, są bardzo zróżnicowane. Państwo van der Veer mówią: „W Antykarni można kupić niemal wszystko. Nieraz śmiejemy się, że brakuje tylko samochodów i żywności”. Na początku były tylko antyki, ale oferta z czasem się poszerzała, uzupełniała o przedmioty nowe ale unikatowe i ładne, mniejsze i niezbyt drogie. Mając w kieszeni już kilkanaście – kilkadziesiąt złotych można kupić coś ciekawego. Można tu znaleźć porcelanę, przeróżne bibeloty, figurki, rzeźby, obrazy, książki w wielu językach, płyty winylowe, tapiserie, dywany, meble, lampy, żyrandole. To tylko


przykłady, nie uda mi się wymienić wszystkiego. Oprócz tego tak zwane przedmioty „vintage”: buty, torebki, akcesoria oraz biżuterię z XX wieku, nawet przedwojenne, doskonale zachowane. Jeśli szyjecie lub macie zaufaną krawcową, koniecznie wybierzcie się do Antykarni. Znajdziecie tam kupony jedwabiu, bawełny, wełny i samodziału, pasmanterię. Oprócz tego kupicie materiały dekoracyjne, obrusy, koronki, a nawet stare, ręcznie haftowane firanki i serwety. Państwo van der Veer w doborze przedmiotów kierują się tzw.

dobrym gustem. Wielu uważa go za coś dyskusyjnego, jednak oni „są przekonani głęboko, że to właśnie oni mają dobry gust”. Stwierdzenie wypowiedziane pół żartem, pół serio, znajduje swoje potwierdzenie w entuzjazmie klientów na widok wystroju, asortymentu i atmosfery sklepu. Klientami są głównie osoby dojrzałe, zwłaszcza kobiety, ale i mężczyźni znajdują coś dla siebie, przychodzą głównie po prezenty. Pojawia się też dużo osób młodych, zainteresowanych tradycją i przeszłością, które 21


Antykarnia. Pasjonaci i antykwariusze

doceniają formę małego sklepu, gdzie właściciel długo z nimi rozmawia i pomaga dokonać wyboru, zależy mu na tym, aby klient nie tylko kupił, ale i był zadowolony z zakupu. Do Antykarni zaglądają zarówno mieszkańcy Lublina, jak i turyści z Polski i zza granicy. Ci ostatni szczególnie cieszą się, że mogą porozumieć się z właścicielami w wielu językach. Lokalizacja sprawia, że do sklepu często zaglądają potrzebujący odwiedzający kuchnię Brata Alberta. Oprócz

tych, którzy proszą o pieniądze lub jedzenie, są też ciekawe osoby o niesamowitej wiedzy i osobowości. Od czasu do czasu Antykarnię odwiedza jeden z nich, Pan mający ogromną wiedzę na temat historii sztuki, zwłaszcza malarstwa holenderskiego. Opowiada o obrazach znając je dokładnie, centymetr po centymetrze. Równie szczegółowo zgłębił życiorysy artystów. Antykarnia to miejsce z duszą i sercem, ciekawie zlokalizowane, pełne


przedmiotów. Dlatego, jeśli macie ochotę na przygodę, porzućcie centrum handlowe i choć raz na jakiś czas wybierzcie się na zakupy do centrum Lublina. Łucja Frejlich-Strug

23



25


Kaligrafia

sztuka pięknego pisania

Analizując termin „kaligrafia” łatwo docieramy do jego greckiego źródłosłowu, na który składają się dwa popularne słowa: piękny i pisanie. Dla nas, ludzi współczesnych, forma ręcznego zapisu ma coraz mniejsze znaczenie, a to dlatego, że stosunkowo rzadko posługujemy się pismem odręcznym. W urzędowej korespondencji prawie zupełnie już zanikło, pozostał tylko podpis, ale pewnie i on wkrótce zostanie wyrugowany przez podpis elektroniczny. W życiu prywatnym także upada zwyczaj pisania. Najbardziej powszechna jego forma – epistolografia, która słusznie uznawano za sztukę, ale także powszechnie obowiązujący towarzyski obyczaj, właściwie już upadła. Postęp cywilizacyjny i technologiczny, tempo życia, spowodowały, że nie korespondujemy ze sobą, a jedynie komunikujemy się przy pomocy tekstów. Właściwie im krócej i zwięźlej wyrazimy swoje myśli, tym nasz przekaz ma większą wartość. Komputer


i telefon wyposażone w prosty edytor tekstów wystarczają, forma wyrazu ewoluuje ku jak najdalej idącym uproszczeniom, w których zasady gramatyki mają coraz mniejsze zastosowanie. Zanikają zdania, znaki interpunkcyjne, zapis przybiera kształt mechanicznie zestawionych równoważników zdań. Czasami nawet one nie są już potrzebne, gdyż niektóre treści i emocje przekazujemy przy pomocy ikon wybranych z katalogu. Któż zatem czyta dziś odręczne teksty? Przede wszystkim historycy i archiwiści, badacze przeszłości. O aptekarzach ze zrozumiałych względów nie wspominam. Kto precyzyjnie dobiera narzędzie, kolor atramentu i papier, a potem wkłada duży wysiłek, aby nie tylko bogatym językiem, ale i w atrakcyjnej wizualnie formie przekazać swe myśli? 27



29


kaligrafia. sztuka pięknego pisania

Kto perfumuje list przed wysłaniem – no!, to już by była gruba przesada, ocierająca się o godne pogardy dziwactwo. A jeszcze tak niedawno w szkolnych ławkach był okrągły otwór na umieszczenie kałamarza, a dzieci w pierwszym okresie edukacji dużo energii poświęcały na doskonalenie precyzji kształtowania znaków pisarskich. Służyła do tego obsadka z umieszczoną w niej stalówką, maczana w atramencie. Ile dramatów i tragedii niosły ze sobą te próby, zwłaszcza gdy przy ostatnim wyrazie pięknie wykaligrafowanego tekstu pojawiał się wykwit w postaci soczystego kleksa. I całą robotę trzeba było zaczynać od nowa. Ale opłacało


się, taka nauka nie szła w las. Litery stawały się coraz kształtniejsze, narzędzie było bardziej posłuszne. Mimo, że pióro było to samo, ten sam atrament, a papier jednakowo szorstki, to kleksy pojawiały się na nim coraz rzadziej. I wszyscy się zachwycali, jakiż to Jasio, czy Anielcia mają piękny charakter pisma. A ten dojrzewał z wiekiem. Początkowo imitowane z elementarza litery nabierały z czasem cech bardziej indywidualnych. I tak, jak rozpoznajemy ludzi po charakterystycznych rysach twarzy, tak rozpoznawano ich i po charakterze pisma. Wykształciła się nawet niesłychanie pożyteczna nauka – grafologia. 31


Dzisiaj zanika powszechna do niedawna umiejętność pięknego pisania, ale i zdolność do sprawnego odczytywania odręcznie pisanych tekstów. Po prostu wyszliśmy z wprawy, czytamy jedynie zestandaryzowane znaki, odwzorowane mechanicznie. Ileż musimy się natrudzić, gdy wpadnie w nasze ręce stary list pełen wyszukanych zawijasów i kapryśnych linii. Bardziej przykuwa naszą uwagę jego wyszukana forma, niż ukrywająca się pod nią treść. Ale gdy już pokonamy te opory i wczytamy się w zapis, to odkrywamy, że w ślad za taką formą podąża też większe wyrafinowanie literackie i bogactwo językowe. Bo sztuka pięknego pisania służyła też wzbogacaniu literackiego kunsztu. Starannie napisany list nie tylko przekazywał określoną porcję informacji, ale i wyrażał nasz szacunek dla adresata. Łatwo zbić ten argument stwierdzeniem, że więcej było w tym formy i działań konwencjonalnych, niż autentycznej treści. Ale czy nasze formy komunikacji są bardziej autentyczne? Na przykład, gdy wysyłamy życzenia świąteczne sms-em, wypisując obiegową formułkę i wciskając funkcję wyślij do wszystkich. Nasze życzenia dostają: babcia, bank, krawcowa, i jakieś biuro obsługi


33


kaligrafia. sztuka pięknego pisania

klienta w urzędzie, do którego dzwoniliśmy raz w życiu, ale numer zapisaliśmy na wszelki wypadek. Już nawet dzieci rzadko wysyłają babciom własnoręcznie wykonane i starannie wypisane laurki z życzeniami, no chyba że bardzo potrzebują finansowego wsparcia. Kto dzisiaj ma czas na takie bezproduktywne czynności? Ale stare manuskrypty bierzemy do rąk chętnie. Kuszą nas swoją dawnością, bogactwem kapryśnych duktów liter, konsystencją papieru, który raz bywa zadziwiająco delikatny i gładki, innym razem gruby i szorstki, z fakturą papierniczego sita, w którym zagęszczała się celulozowa pulpa.


Plamy i wykwity wilgoci sąsiadują z wyraźnymi śladami poślinionego palca, który wielokrotnie odwracał stronę, chwytając kartkę zawsze w tym samym rogu. Jeśli tekst jest obszerniejszy, wielostronicowy, to przy odrobinie uwagi i wprawy łatwo odnajdujemy maniery pisarskie autora: nie tylko charakterystyczne dla niego zwroty czy składnię, ale i maniery formalne: sposób formatowania kolumny tekstu, numerowania stronic, używane ozdobniki, sposób nanoszenia poprawek. Trudno znaleźć to we współczesnych tekstach, bo rzadko są to manuskrypty, a najczęściej wydruki. Sposób formatowania wybieramy spośród kilku możliwości,

35


K


ortografię poprawia nam komputer, a redakcja tekstu często powstaje metodą kopiuj – wklej. Może jednak nauka z elementarza Falskiego miła jakiś głębszy sens. I najpierw powolne odczytywanie, a potem staranne przepisywanie do zeszytu w trzy linie tekstów typu: „Ala ma kota. As to Oli pies”, nie było czynnościami bezproduktywnymi. Więc może zamiast joysticka konsoli playstation, albo klawiatury komputera, dajmy najpierw dziecku do ręki pióro ze stalówką i słoiczek atramentu. Chyba nie jest to jednak najlepszy pomysł. Sam mam do dzisiaj na części ciała, która utraciła swą szlachetność, ślady jak po nieudanych próbach tatuażu. To skutek ciosów zadanych mi przez kolegę w pierwszej klasie, który pióra używał jak dobrze wyćwiczony zaciężny knecht swojego śmiercionośnego oręża.

a fi a r

Andrzej Frejlich

g i l a K

37



39


Fabryka

„Eternit” w Lublinie


Przechadzając się ścieżką spacerowo – rowerową, zwaną też bulwarem wzdłuż Bystrzycy, na odcinku między niedawno odrestaurowanym Mostem Lutosławskiego a mostem na Alei Tysiąclecia, pośród zabudowań Starych Bronowic (rejon ul. Łęczyńskiej) dostrzec można tajemniczo wyglądającą wieżę. Trudno nie zwrócić na nią uwagi, ponieważ góruje nad niską zabudową jednej z najbardziej zaniedbanych dzielnic Lublina. Jej wygląd może kojarzyć się z architekturą sakralną, ale brak krzyża szybko rozwiewa te przypuszczenia. Być może wielu mieszkańców miasta nad Bystrzycą nie zdaje sobie sprawy z tego, czym jest (a raczej była) owa wieża, a jeśli nawet, to z pewnością mało kto dostrzeże w niej świadectwo historii architektury, i to tej pisanej przez duże „A”. Wieża ciśnień stanowiła część dawnej fabryki elementów azbestowych „Eternit” Stefana Rylskiego i jego braci, którzy wznieśli ją w dolinie Bystrzycy zachęceni sukcesem innego przedsięwzięcia – cementowni zbudowanej w 1895 r., będącej pierwszą wytwórnią cementu w Królestwie Polskim. Budynki fabryki powstawały w latach 1912-14 według projektu Jana Koszczyc Witkiewicza. W okresie międzywojennym był to jeden z dwóch zakładów produkujących dachówkę z mieszanki cementu i azbestu. Drugi znajdował się w trzebińskiej Górce (Siersza Wodna). Lokalizacja zakładu produkcyjnego nad Bystrzycą była 41


fabryka „eternit” w lublinie

podyktowana wzrostem atrakcyjności tych terenów po przeprowadzeniu nieopodal kolejnej linii kolei nadwiślańskiej oddanej do użytku w 1877 r. Między linią torów a rzeką znajdowały się tereny wystarczająco rozległe by pomieścić rozmaite zakłady produkcyjne. Obie wymienione fabryki były aż do okresu PRL-u jedynymi zakładami produkującymi azbestowe pokrycia dachowe. Z początku każda z nich działała z wydajnością 2500 m² dachówki dziennie zatrudniając przy tym 120 robotników. Z czasem jednak fabryka Lubelska wysunęła się na prowadzenie. Po uruchomieniu drugiej linii produkcyjnej jej wydajność zwiększyła się dwukrotnie. Tym samym fabryka „Eternit” stała się głównym producentem elementów azbestowych w Polsce. Zanim poznano szkodliwe działanie azbestu, pokrycia dachu z tego materiału cieszyły się bardzo dużą popularnością, głównie ze względu swoją odporność na ogień oraz wytrzymałość mechaniczną. Zostało to podkreślone m. in. w jednym z druków reklamowych chwalących zalety eternitu produkowanego w Górce. Na zdjęciu przedstawiono grupę ludzi stojących na tle zniszczonych w pożarze zabudowań, a powyżej napis: „Podczas pożaru wioski Okonin, w której spłonęło 58 zabudowań ocalał


jedynie dom Jabłońskiego dzięki temu, że był pokryty ETERNITEM”. Na dowód tego na fotografii przedstawiono dom stojący wśród zgliszczy. Od razu widać, że ogień się go nie imał. Tak jak eternitowe pokrycia produkowane w Lublinie czy Górce znosić musiały ciężkie próby zjawisk atmosferycznych i nieszczęśliwych wypadków, tak również sama lubelska fabryka dotknięta została nieszczęściem. W 1931 r. zabudowania fabryczne ucierpiały na skutek huraganu, przez co konieczna była ich przebudowa. Po II Wojnie Światowej fabryka „Eternit” utraciła swoją dotychczasową nazwę na rzecz nowej, bardziej okazałej: Lubelskie Zakłady Eternitu im. Partyzantów Ziemi Lubelskiej. Azbestowy przemysł rozwijał się. Przez długie lata eternitowe dachówki były właściwie najlepszym znanym sposobem krycia budynków. Lata świetności wyrobów z cementowo - azbestowej mieszaniny minęły wraz z odkryciem szkodliwego wpływu azbestu na zdrowie. Lubelska fabryka zakończyła produkcję w 1988 r. Mniej więcej w tym samym czasie zlikwidowano zakład produkcyjny w Górce. Działalność przerwały również 43


fabryka „eternit” w lublinie

mniejsze wytwórnie eternitu, których historia zaczęła się w dobie Polski Ludowej. Lubelska fabryka eternitu jest ciekawa nie tylko ze względu na historię przemysłu, w jaką się wpisuje. Oprócz tego, że zachowana wieża ciśnień przypomina współczesnym o dużym sukcesie rodziny Rylskich, która uczyniła swój zakład pierwszym producentem elementów azbestowych w Polsce, jest również zabytkiem architektury. Dziełem, którego kształt odzwierciedlał problemy nurtujące architektów początku XX wieku.


Twórca projektu – Jan Koszczyc Witkiewicz – bratanek Stanisława Witkiewicza i stryjeczny brat Witkacego (Stanisława Ignacego Witkiewicza) określany jest niekiedy mianem „wielkiego nieobecnego” w historii architektury tego okresu. Działał w czasie, kiedy swoje projekty realizowały takie sławy europejskie jak Walter Gropius, Mies van der Rohe, Le Corbusier, a w Polsce tworzyli m. in. Oskar Sosnowski, Czesław Przybylski czy Władysław Minkiewicz. Autor projektu fabryki „Eternit” najczęściej kojarzony jest z jednym tylko dziełem – gmachem Szkoły Głównej Handlowej

45


fabryka „eternit” w lublinie

w Warszawie (wówczas Wyższej Szkoły Handlowej). Tymczasem jest on autorem ok. 50 nowych realizacji, a to jedynie część jego bogatego i zróżnicowanego dorobku. Działał jako konserwator, projektował meble, wyposażenie wnętrz świeckich i kościelnych. Angażował się również w działalność dydaktyczną. Z dziełami Witkiewicza spotkać się można w wielu miejscach Polski. Dla nas ważne jest jednak przede wszystkim to, że był silnie związany z lubelszczyzną. W niedalekim Nałęczowie stawiał on pierwsze kroki jako architekt. Po debiucie w Zakopanem, gdzie zrealizowany został jego pierwszy projekt, jeszcze z okresu studiów w Monachium – drewniana willa nazywana „Witkiewiczówką”, swoją architektoniczną działalność wznowił właśnie w tym podlubelskim uzdrowisku. Zanim to się jednak stało, bliski był porzucenia architektury na rzecz polityki, która po powrocie z Monachium wydawała się go bardziej absorbować. Z tej drogi zawrócił Koszczyca Stefan Żeromski, który poprosił go o zaprojektowanie letniej pracowni właśnie w Nałęczowie. Podjęcie tego zlecenia odegrało istotną rolę dla dalszej kariery architekta. Od czasu realizacji Chaty w Nałęczowie był on silnie związany z tym miejscem, a znaczną część jego klienteli stanowili przedstawiciele lubelskowarszawskiej inteligencji. Nazywany jest architektem prowincji dlatego, że gros swoich projektów realizował w mniejszych miejscowościach (Nałęczów, Kazimierz Dolny) wprowadzając nową jakość architektoniczną do tych malowniczych miasteczek. Przykład wieży ciśnień lubelskiej fabryki „Eternit” pozwala przyjrzeć się artystycznym poglądom Koszczyca, jego wizji architektury oraz ogólnym tendencjom panującym wówczas w dziedzinie projektowania. Osobowość tego twórcy została ukształtowana na bazie stylu zakopiańskiego, ugruntowana w oparciu o studia monachijskie oraz pod ideowym wpływem amerykańskiego architekta Franka Lloyda Wrighta. Za cel postawił sobie Koszczyc przywrócenie wielkiej „architektury” w miejsce „budownictwa”. Starał się dowieść, że architektura pisana przez duże „A” ma swoje miejsce nie tylko w centrum (pojmowanym zarówno administracyjnie, jak i społecznie), ale również poza nim. W takim sposobie myślenia dostrzec można odbicie wpływowej wówczas teorii „architektury jako kulturowej pamięci”, według której nowoczesna architektura była wynikiem konsolidacji elementów nowych i dawnych. W sposobie myślenia Koszczyca zaistniał jednocześnie nowy sposób pojmowania roli architekta – artysty, który tworzy sztukę (jaką jest, rzecz jasna architektura) wprowadzając ją


w otoczenie człowieka. Tym samym bierze udział w kształtowaniu tego otoczenia i oddziaływaniu na ludzi, którzy w nim żyją. Forma budynków fabrycznych przy dzisiejszej ul. Firlejowskiej 32 zdeterminowana była głównie przez ich funkcję. Takie było zresztą podstawowe założenie ówczesnej architektury fabrycznej. Kształt budowli tego typu miał ściśle wynikać z ich funkcji. Zewnętrzny ich wygląd winien być świadectwem zarówno przeznaczenia obiektu, jak i jego wewnętrznej struktury. Obok współczesnych ściśle rozumowych zasad architektonicznego projektowania nie zabrakło jednak odwołań do architektonicznej przeszłości. Projektując wieżę ciśnień Koszczyc skorzystał z repertuaru kształtów tzw. strukturalnego nowego gotyku znanych z twórczości francuskiego architekta Augusta Perreta. Odniesienie do średniowiecznego stylu budowania stanowi romantyczną nutę wybrzmiewającą w architekturze fabrycznej. Ten romański lub gotycki płaszcz, jaki nieraz nakładano na budynki fabryk był nie tylko znakiem prestiżu właściciela, ale stanowił celowe odniesienie do dawnych świątyń. Na zasadzie aluzji ceglana wieża z przyporami w narożach przypominających te gotyckie mogła być odczytywana jako symbol nowej świątyni w dobie kultu maszyn i technologicznego postępu. Idealistycznej formie fabryk nawiązującej do stylów historycznych tacy architekci jak Walter Gropius 47



czy Wilhelm Meyer przeciwstawili inny zgoła styl budowania – funkcjonalistyczny, rezygnujący z elementów „kulturowej pamięci”, w pełni gloryfikujący nowoczesność. Dość smętnie wyglądające pozostałości dawnej fabryki eternitu to dzisiaj jedynie blade wspomnienie o czasach świetności zakładu rodziny Rylskich i myśli architektonicznej Jana Koszczyc Witkiewicza. W cieniu niszczejącej wieży, w budynkach niegdyś należących do fabryki prowadzą swoje interesy mniejsi i więksi przedsiębiorcy. Niezbyt to wszystko reprezentacyjne i miłe dla oka. Hurtownie i zakłady mechaniczne sąsiadują z chaszczami i zwałowiskami jakichś odpadów. Wąska, nie pokryta asfaltem część ulicy Firlejowskiej, która prowadzi do łąk nad Bystrzycą skupia po obu stronach nowe wystawne domy i walące się drewniane chałupiny. Taki oto mikroświat kontrastów. Raczej nie ma w nim miejsca na wielką architekturę. Co zrobić, żeby pamięć o takich miejscach jak fabryka braci Rylskich nie zginęła? Czy w swoich pomysłach na szeroko rozumianą rewitalizację terenów nad Bystrzycą lubelscy włodarze zainteresują się tym zabytkiem architektury? Dzisiaj spojrzenie na wieżę ciśnień, która niegdyś stanowiła symbol postępu i ekonomicznego sukcesu, może skłaniać do refleksji nad przemijaniem, ulotnością, która dotyczy nawet tego, co „ogniotrwałe i odporne na wszelkie wpływy atmosferyczne”. Czy podobny los, jaki spotkał największą w Polsce fabrykę eternitu może spotkać również dzisiejsze, rosnące jak grzyby po deszczu „świątynie handlu”? Zainteresowanym polecam teksty i opracowania: Trzebinia i Lublin pokryły Polskę azbestem, „Przełom”, 2013, nr 6 (1076) – wersja internetowa: http://przelom.pl/14718-trzebinia-ilublin-pokryly-polske-azbestem.html Informacje nt. fabryki eternitu zamieszczone na stronie Teatru NN: http://teatrnn.pl/leksykon/node/2520/fabryka_eternitu_w_lublinie M. Leśniakowska, Jan Koszczyc Witkiewicz (1881-1958) i budowanie w jego czasach, Warszawa 1998. Artur Strug

49


Goty — “nowy


ycka płyta nagrobna ” zabytek w kościele pobrygidkowkim

51


Kościół p.w. Wniebowzięcia NMP Zwycięskiej to jeden z najstarszych i najciekawszych zabytków Lublina. Ufundowany przez Władysława Jagiełłę jako dziękczynne votum po zwycięstwie nad Krzyżakami pod Grunwaldem, powstawał w kilku etapach do lat 30-tych XV wieku. Król osadził przy kościele zakon brygidiański. Konwent z dwoma liniami, męską i żeńską przybył do Lublina już w 1412 roku. Przylegające do kościoła dwa skrzydła klasztorne: północne dla brygidów i południowe dla brygidek, ukończono po 1430 roku. Całe założenie wysunięte daleko poza mury miejskie, narażone było na ataki zewnętrzne, dlatego też w I poł. XVI wieku, cały zespół wraz z ogrodem klasztornym otoczono murami obronnymi, w ten sposób wzmacniając także system obronny miasta. Najbardziej dynamiczny rozwój lubelskiego konwentu przypada na wiek XVII, kiedy to za sprawą dwóch niesłychanie aktywnych kobiet: ksieni Agnieszki Jastkowskiej, a potem Doroty Firlejówny, najpierw usunięto brygi dian, a potem wprowadzono nowicjat, co przyspieszyło liczebny rozwój konwentu. Zaowocowało też dalszą rozbudową klasztoru, który


przybrał kształt czworoboku z wewnętrznym dziedzińcem. Z inicjatywy ksieni Doroty Firlejówny przebudowano kościół, w najważniejszych pomieszczeniach klasztoru, kapitularzu i refektarzu, sklepienia pokryto dekoracjami sztukatorskimi o formach renesansu lubelskiego. Tego typu dekoracje wzbogaciły też sklepienie prezbiterium – chóru zakonnego. Firlejównie kościół zawdzięcza też nowy zespół ołtarzy i stall zakonnych z bogatym programem malarskim w zapleckach, obrazującym życie i działalność założycielki zakonu, św. Brygidy Szwedzkiej i cykl obrazów emblematycznych, dziś wprawionych w ławki w nawie. W epoce nowożytnej konwent lubelski był najważniejszym i najdynamiczniej rozwijającym się klasztorem zakonu św. Brygidy na ziemiach Korony. Dzisiaj we wnętrzu kościoła dominują elementy liturgicznego wyposażenia - neogotyckie ołtarze i ambona – z początków XX wieki, wprowadzone tu w wyniku gruntownego remontu przeprowadzonego za sprawą ówczesnego proboszcza księdza Jana Władzińskiego, historyka, miłośnika zabytków i monografisty kościoła. Obecnie kościół przeżywa swoją drugą świetność. Dzięki kompleksowemu remontowi i pracom rewaloryzacyjnym, przeprowadzonym z inicjatywy obecnego rektora księdza Dariusza Bondyry, w oparciu o grant ze środków unijnych, nie tylko odzyskał dawny blask, ale jeszcze aktywniej włączony został w sieć turystyczną, obrazującą przeszłość i kulturę naszego miasta. W architektoniczną strukturę kościoła wkomponowano niewielkie muzeum, wykorzystujące chór muzyczny, trudną przestrzeń wieży i strych kościelny. Z przestrzeni nawy zejść można do części krypt pod posadzką kościoła, gdzie między innymi wyeksponowano relikty pochówków brygidiańskich. Mimo, że kościół przywrócono do pełnego kultu i celów turystycznych już kilka lat temu, wciąż zaskakiwani jesteśmy kolejnymi obiektami ruchomego wyposażenia, które po gruntownej konserwacji wracają do wnętrza świątyni. Widać, że ksiądz rektor pojmuje swą misję jako długofalowy proces działań, które warunkowane są aktualnymi możliwościami finansowymi i długotrwałością procesów konserwacji. Stosunkowo niedawno w prezbiterium zawisły kolejne obrazy z XVII i XVIII wieku, a wśród nich – na ścianie południowej – płótno dużych rozmiarów ze sceną Wniebowzięcia NMP, prawdopodobnie XVII-wieczny obraz ołtarza głównego z czasów Doroty Firlejówny. Ponieważ nowożytne wyposażenie brygidiańskiej świątyni zostało w XIX wieku w dużej części 53


gotycka płyta nagrobna...

rozproszone, spodziewać się można, że jeszcze niejedno może nas zaskoczyć. Natomiast, jeśli chodzi o gotycką fazę kościoła, wydawać się mogło, że do odkrycia jest już niewiele – oczywiście poza nowymi interpretacjami w oparciu o istniejące źródła materialne i archiwalne. Ale tuż przed świętami, bywalcy tego kościoła, głównie wierni od lat z nim związani, ale i nowi, których przyciągnęła nie tylko aktywność duszpasterska, ale i nowa szata świątyni po remoncie, z zaskoczeniem odkryli kolejny zabytek. Obiekt niepozorny i umieszczony w stosunkowo mało eksponowanym miejscu – gotycka płyta nagrobna z motywem heraldycznym i inskrypcją. Ci, którzy oczekiwaliby dzieła wyjątkowego będą nieco zawiedzeni. Obiekt nie jest spektakularny, nie jest nawet kompletny. To zaledwie destrukt płyty, która pierwotnie wprawiona była w posadzkę lub ścianę kościoła. Rozszerza ona jednak grupę najstarszych artefaktów pochodzących z fazy gotyckiej. Dotychczas znane nam były trzy takie obiekty: XV- wieczny krucyfiks – poddany konserwacji podczas ostatniego remontu; obraz tablicowy przedstawiający św. Brygidę Szwedzką – najprawdopodobniej jedyny gotycki obraz tablicowy z wyobrażeniem tej świętej zachowany do dzisiaj w Polsce – obecnie na zasuwie ołtarza głównego; fragment XV-wiecznej polichromii z bardzo rozbudowanym programem ikonograficznym, w którym rozpoznać można konny orszak dworski, może przedstawienie króla Władysława Jagiełły po zwycięskiej bitwie z Krzyżakami. Relikty malowideł oglądać możemy na strychu kościoła – umiejętnie włączone zostały w ciąg ekspozycyjny muzeum. Dotychczas dostępne były jedynie specjalistom. Ich ikonografia budzi zrozumiałe emocje, wszak kościół jest pomnikiem zwycięstwa nad największym wrogiem Królestwa w XV wieku i wielce prawdopodobnym jest, że program malowideł oscylował wokół tego wydarzenia. Wpisuje się także w ideową wymowę innych zespołów malowideł powstałych inicjatywy króla. Mniej zorientowanym warto uświadomić, że nawa kościoła pierwotnie przykryta była stropem płaskim, dopiero w XVII wieku zastąpionym archaicznym już wówczas sklepieniem gotyckim. Z tego też powodu malowidła znalazły się ponad przestrzenią wnętrza nawy, i pewnie tylko dzięki temu przetrwały do dzisiaj. Odkryto je pod koniec XIX wieku. Interesująca nas dzisiaj płyta uświadamia nam, że i w pierwszej fazie istnienia kościoła jego wystrój i wyposażenie musiały być bardzo bogate. Zatarł je naturalny proces przemian, które dokonywały się w późniejszych epokach. Płyta jest obiektem ważnym także dlatego, że Lubelszczyzna jest wyjątkowo uboga w zabytki gotyckie. Dynamika tego stylu na naszych ziemiach wyraźnie słabnie po prawej stronie Wisły. Dlatego też każde nowe odkrycie zasługuje


na odnotowanie. Oczywiście obiekt ten znany był specjalistom. Wciągnięty był na listę zabytków, a jego karta ewidencyjna przechowywana była w Urzędzie Konserwatora Wojewódzkiego. Jak wiele mniej spektakularnych obiektów, czekał na swój moment. Znacznie okrojony i rozbity na dwa podłużne bloki, w bliżej nieokreślonym czasie, może w trakcie nowożytnych przekształceń kościoła został wtórnie wykorzystany jako materiał konstrukcyjny. Już w XX wieku wmurowany został w jednej z wnęk kaplicznych południowej nawy jako lapidaryjny destrukt, świadczący o dawności kościoła. Tam znacznie przekształcony, pokryty wtórnymi uzupełnieniami i cementowymi reperacjami niemal niezauważany przetrwał aż do ostatniego remontu. W maju 2012 roku, w wyniku umowy z Instytutem Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, przekazany został przez księdza Rektora Kościoła Dariusza Bondyrę do Zakładu Konserwacji Elementów i Detali Architektonicznych celem przeprowadzenia prac konserwatorskich i restauratorskich. Stał się obiektem pracy dyplomowej pani Magdaleny Dumanowskiej. W wyniku tych prac otrzymaliśmy gruntowną wiedzę o materiale i technice wykonania, poznaliśmy przyczyny zniszczeń. Płyta została gruntownie oczyszczona z późniejszych przekształceń, wzmocniona w strukturze materiału. Ryty na 55


gotycka płyta nagrobna...

powierzchni uczytelnione zostały przy pomocy retuszy malarskich, tak, aby nadać zabytkowi walory ekspozycyjne. Niestety dotychczasowe prace nie dostarczają wiedzy kompletnej. Wciąż niewiele wiemy o pierwotnym kształcie. Ale jesteśmy w doskonałym punkcie do następnego etapu badań. Konieczne będą analizy porównawcze z innymi tego typu zabytkami, badania heraldyczne i paleograficzne. Jak widać wiele jeszcze przed nami. W tej chwili możemy cieszyć się jej widokiem. Wchodząc do kościoła należy udać się do prawej (południowej) nawy. W jej wschodnim zamknięciu, na prawo od ołtarza, na ścianie za taflą szkła możemy oglądać interesujący nas zabytek. W obecnym kształcie, dwa zestawione fragmenty tworzą w miarę regularny kształt zbliżony do kwadratu. Płyta wykonana została ze skały marglistej – jej złoża występują na Lubelszczyźnie w okolicach Lublina, Kazimierza Dolnego, Tomaszowa. A więc


jest to materiał lokalnie dostępny. Obrzeże płyty tworzyła bordiura z rytym napisem wykonanym minuskułą gotycką, w środku pola umieszczony jest herb zamknięty w prostej tarczy. Wszystkie elementy ryte wypełnione są ciemną masą żywiczno-bitumiczną, dzięki czemu uzyskano silny kontrast pomiędzy jasną, szorstka powierzchnią tła, a szklistą i bardzo ciemną grafiką rytów. Była to technika powszechnie stosowana w tego typu wyrobach w XIV i XV wieku. Z łacińskiego tekstu udaje się odczytać zaledwie kilka fragmentarycznie zachowanych słów: „Sub an(no) d(om)ini mcc …..” Na razie cieszmy się więc samą płytą w kształcie, który uzyskała w wyniku zabiegów konserwatorskich. Spodziewać się należy, że jej dostępność, jak i ranga samego kościoła sprowokuje badaczy do dalszych poszukiwań. A my – miłośnicy Lublina, jak i przygodni zwiedzający pamiętajmy: w Lublinie jest jeszcze wiele do odkrycia! Skomplikowane losy kościoła pobrygidkowskiego, jak i energia jego obecnego administratora gwarantują, że jeszcze niejedno nas tu zadziwi. Jeśli nie jesteśmy tu stałymi bywalcami, zaglądajmy do kościoła od czasu do czasu. Jeśli nawet nie będzie to motywowane wewnętrzną potrzebą, a jedynie czystą ciekawością, to i tak warto. Podczas przygotowania tego tekstu korzystałem z dokumentacji konserwatorskiej autorstwa Magdaleny Dumanowskiej. Za jej udostępnienie dziękuję ks. Rektorowi Dariuszowi Bondyrze. Andrzej Frejlich

57



brukselka

kuchenne brzydkie kaczÄ…tko

59


Krajobraz osiedlowego warzywniaka na początku stycznia jest dość ponury. Można dostrzec wiele kolorów: pomarańczowe marchewki, białe pietruszki, ciemnoróżowe buraki i czerwone pomidory (które smakują jak surowy ziemniak), jednak brakuje w tym bukiecie zieleni. Pęczki natki pietruszki, koperku i szczypiorku niezauważenie zredukowały się do trzech gałązek, a i te reszteczki nie smakują tak jak latem. W sierpniu, gdy robiłam pietruszkowe pesto, wystarczył mi jeden pęczek, a dziś musiałabym kupić ich siedem. Ale nie mam ochoty, bo listki wyglądają jakoś tak plastikowo. O tej porze roku, spośród zielonych liści, naturalnie rośnie tylko jarmuż. Nasz zjadły sarenki, życzymy im „na zdrowie”, ale my też chcemy czegoś zielonego. W większości sklepów sprzedawcy nawet nie wiedzą, co to jest, a państwo z naszego warzywniaka stwierdzają, że nigdy nie widzieli go na giełdzie. Dla spragnionych zieloności jest jednak rozwiązanie. To brukselka. Przez wielu znienawidzona już od dzieciństwa. Zaczęło się w przedszkolu, gdzie rozgotowane szaro-zielone kleiste grudy ukrywaliśmy pod ziemniakami, bo były gorzkie i zatykające. Babcine nie były lepsze, a to był już ostateczny argument przeciwko tym małym kapustkom. Przecież babcia gotowała najlepiej na świecie. Wiele osób wnosi taki obraz brukselki w dorosłość. Nie


jemy jej, bo nie lubimy. Ja miałam podobnie, dopóki jakiś czas temu nie zobaczyłam na moim ulubionym blogu kulinarnym (strawberriesfrompoland. blogspot.com) przepisu na „kremową brukselkę”. Wiedziałam, że muszę się przełamać i spróbować, zwłaszcza, że autorka przekonywała, iż przyrządzona w ten sposób brukselka traci swoją charakterystyczną gorycz. Obecnie jest to nasz ulubiony sposób przyrządzania ulubionego zimowego warzywa. Co roku bojąc się nadchodzącej zimy, jednocześnie wyczekuję pojawienia się na straganach małych zielonych kulek. Ta potrawa smakuje wszystkim dotąd zrażonym do brukselki. Można ją zjeść samodzielnie lub jako dodatek do obiadu. Tą ze zdjęć spałaszowaliśmy w towarzystwie risotto.

61


Brukselka — kuchenne brzydkie kaczątko

Kremowa brukselka: 400-500 g brukselki filiżanka słodkiej śmietanki 18% kawałek masła sól i pieprz Brukselki obieram i wykrawam z nich głąbki, oczyszczone płuczę i gotuję w lekko osolonej wodzie przez około 10 minut, aż będą miękkie z zewnątrz i chrupiące w środku. Odcedzam je i pomagając sobie widelcem przekrawam wzdłuż na połówki. Na patelni rozpuszczam kawałek masła i układam na niej połówki brukselki rozcięciem do dołu. Gdy się dość mocno zrumienią, mieszam i dodaję sól oraz pieprz. Do podsmażonych brukselek dodaję śmietankę i mieszam dokładnie. Duszę przez kilka minut, aż warzywa ją wchłoną. Podaję od razu.


Kiedy już pokonałam opory, przyszedł czas na wiele potraw z udziałem brukselki. Jest pyszna i zdrowa, jak wszystkie kapusty, a dużo bardziej poręczna i wielofunkcyjna, niż wielkie przytłaczające główki. Można z niej na przykład zrobić chipsy. Miłośnicy chrupiących plasterków ziemniaka prawdopodobnie właśnie krzywią się na myśl o takich marnych „zdrowotnych” podróbkach jedynej słusznej przekąski. Uwierzcie mi jednak, że chipsy z brukselki pasują nie tylko do szklanki wody. Można dodać do nich ulubionych przypraw nadając im w ten sposób indywidualny charakter. Mocno przypieczone są lekko gorzkie, jednak jest to gorycz podobna do tej rukoli, a nie piołunu. Jeśli będziemy je piec krócej, stracą nieco na chrupkości, ale będą mniej intensywne. Radzę pozwolić im wystygnąć na blaszce i przesypać do naczyń tuż przed podaniem.

63



65


Chrupiące chipsy z brukselki: brukselka oliwa lub olej sól i pieprz ulubione przyprawy (ja dodaję pieprz Cayenne)


Brukselki dokładnie płuczę. Obrywam z nich listki i wrzucam je do miski. (Przyznaję, że najmłodsze, mocno zbite listki zjadam na surowo. Smakują podobnie, jak ulubiony w dzieciństwie głąb z kapusty. Czy tylko ja go uwielbiałam?) Do miski dodaję dużą szczyptę soli, przyprawy oraz tłuszcz i wszystko mieszam dłońmi, aż każdy listek będzie dokładnie pokryty. Wykładam je na blaszkę z papierem do pieczenia tak, aby listki nie dotykały się wzajemnie i piekę w 200°C przez około 10-12 minut. Trzeba pilnować, aby nie zwęglić upragnionej przekąski. Są naprawdę pyszne i nie powodują uczucia „chipsowego kaca”, które dają sztuczne dodatki do gotowych chipsów. Łucja Frejlich-Strug

67


Bezsenność w Lublinie


e

69


Bezsenność w lublinie

Niskie temperatury i silny wiatr, jakimi przywitał 2015 rok mieszkańców Lublina zachęcały by zaszyć się w ciepłym i przytulnym miejscu. Najlepiej w towarzystwie dobrej gorącej strawy i rozgrzewającego napitku. Kierując się licznymi pozytywnymi opiniami (zasłyszanymi i przeczytanymi), w poszukiwaniu takiego zacisznego miejsca udaliśmy się do restauracji Insomnia. Mieści się ona przy ul. Marii SkłodowskiejCurie już z ulicy kusząc przechodniów wciąż nowymi pomysłami na przekąski, dania i desery. Daliśmy się uwieść obietnicom pyszności czekających nas we wnętrzu i wstąpiliśmy do środka. Gości otwierających drzwi przybytku wita przyklejona do szyby naklejka z logo wydawnictwa Gault & Milleau. Niewtajemniczonych, a jednocześnie zainteresowanych odsyłam na fajsbukowy profil gault&millau lub chociażby stronę smakujzycie.pl, gdzie można dowiedzieć się nieco więcej na temat projektu zainicjowanego pół wieku temu przez francuskich krytyków kulinarnych Henri’ego Gaulta i Christian’a Millau. Tych, którzy chcieliby sięgnąć do źródeł zachęcam do wpisania w pasku wyszukiwarki gaultmillau.fr. Pod tym szyldem wydawany jest przewodnik w charakterystycznej żółtej okładce. Premiera polskiej edycji miała miejsce w grudniu ubiegłego roku, a więc sprawa jest świeża. Tuż przed świętami Polska dołączyła do zaszczytnego (podobno) grona 10 bodajże krajów, które zainteresowaniem zaszczyciło francuskie wydawnictwo.


Przyznam, że my nie mieliśmy zielonego pojęcia o tym żółtym logo, ale jak zobaczyliśmy, że jest po francusku, i że jakość wysoka to zrobiło nam się miło. Dalej również było miło, głównie za sprawą przesympatycznej załogi restauracji. Każdemu kontaktowi towarzyszyły miłe uśmiechy, a ponadto nikt nie protestował, gdy zapytaliśmy o możliwość fotografowania. J a osobiście uważam, że właściciele restauracji i kelnerzy mogą mieć już po dziurki w nosie mnożących się jak grzyby po deszczu domorosłych „krytyków kulinarnych” wpychających obiektywy w garnki i talerze. Zapewniam jednak, że my nie byliśmy natarczywi. Dobre i to! Przejdźmy wreszcie do jedzenia. Na podstawie tego, co wcześniej słyszeliśmy o Insomni, stwierdziliśmy, że będziemy kierować się jedną podstawową zasadą: jemy ryby i owoce morza. Na pierwszy ogień (a właściwie pierwszy głód) poszedł „stek z łososia zamknięty sznurem 71


Bezsenność w lublinie

krewetek koktajlowych” oraz „Krewetki królewskie z aromatem masła czosnkowego z serem Bursztyn i pieczywem”. Rzeczony stek z łososia, jak się później dowiedzieliśmy, był duszony. Chyba średnio udany sposób przyrządzenia, bo kawałek ryby okazał się dość suchy. Ratował go całkiem niezły sos koperkowy oraz krewetki koktajlowe. Ziemniaki ugotowane w całości i przyprawione dość oszczędnie ziołami były w smaku... można powiedzieć neutralne. Dość dziwna była sałatka, na którą składały się pomidory świeże (jak wiadomo o tej porze roku nie imponują smakiem), sałata lodowa, a także suszone pomidory i kapary. To wszystko skropione rzecz jasna oliwą z oliwek. Ta kompozycja nie była naszym zdaniem specjalnie udana. Kapary i suszone pomidory, które same w sobie są znakomite wydały mi się dodane jakoś tak na siłę do sałatkowego standardu aby przyprawić mu o jedną gwiazdkę więcej w kategorii luksusu. Na stół trafiły też krewetki. Imponujące rozmiarem, w liczbie 3 (słownie: trzy). Były w pancerzach, więc wcześniej podano wodę w miseczce aby człowiek spragniony krewetkowego wnętrza mógł się obmyć po wydłubaniu go palcami. Stosownych sztućców dla tego typu specjałów nie uwzględniono. Podobne niedociągnięcie odnotowaliśmy zresztą w przypadku steku z łososia, do którego również nie podano sztućców do ryb, a zwykły nóż i widelec. Do krewetek dołączony był tarty ser (ów


Bursztyn) w osobnej miseczce. Nie bardzo wiedzieliśmy, czy należy nim posypać krewetki, czy może pieczywo... No właśnie, pieczywo okazało się być najzwyklejszymi w świecie tostami z pszennego chleba tostowego. Na nich znalazły się plasterki czarnych oliwek i ćwiartki pomidorków koktajlowych. Szczerze powiedziawszy, niespecjalnie spodobały nam się te tosty pomazane skromnie masłem czosnkowym. Nie chcę być złośliwy, ale wydaje mi się, że bardziej pasowałyby do parówek niż krewetek, bądź co bądź królewskich. Chyba, że logika tej kompozycji była następująca: pszenny chleb tostowy jest popularny w Anglii a tam panuje królowa. A więc tosty pasują do krewetek królewskich! Pożartowaliśmy, a teraz do rzeczy. Krewetki same w sobie były nienajgorsze. Naszym zdaniem powinny 73


Bezsenność w lublinie

one jednak, z uwagi na swoją lekkość, a może przede wszystkim ilość, trafić do kategorii przekąsek, a nie znajdować się w menu pośród innych dań głównych. Z racji tego, że powyższe potrawy zostawiły w nas uczucie niedosytu zarządziliśmy dogrywkę. Tym razem wybór padł na „Canelloni ze szpinakiem” oraz „Kotleta po lubelsku”. A niech to, porzuciliśmy wcześniej obrany kierunek – założenie, że koncentrujemy się na rybach i owocach morza. Na stronie Insomni możemy odnaleźć zaproszenie do spróbowania „śródziemnomorskiej kuchni inspirowanej polskimi tradycjami”. Bez kotleta obejść się zatem nie mogło, jeśli chcieliśmy uzyskać możliwie pełny obraz restauracji. Kotlet akurat okazał się dobrym wyborem. Bardzo przyzwoity filet z kurczaka w panierce, która miała lekkość pianki i przyjemnie chrupała. Duży plus za kotleta. Niestety towarzyszyły mu ziemniaki, które poziomem suchości przewyższały swoich poprzedników od steka z łososia. W kwestii sałatki można było doświadczyć deja vù. Znowu sałata lodowa i pomidor. Tyle, że znanej już kompozycji dopełniała drobno pokrojona cebulka w miejscu kaparów i suszonych pomidorów. Wersja bardziej swojska. Canelloni ze szpinakiem wspólnie oceniliśmy jako niezłe chociaż może


nieco zbyt słone. Trudno też było doszukać się sosu beszamelowego, który obiecano w karcie. Naszą przygodę w dźwiękach francuskiej muzyki (taka dominuje w restauracji) zakończyliśmy włoskim akcentem – tiramisu i espresso. Deser niestety nas rozczarował. Lekko kwaśna nuta w tiramisu najprawdopodobniej świadczyła o tym, że do jego wykonania użyto śmietany. Nawet nie dopuszczamy do siebie myśli, że deser był nieświeży. Ostatecznego szoku doznaliśmy, gdy spostrzegliśmy, że posypka składa się nie tylko z kakao i płatków migdałów, ale również (o zgrozo!), z mielonej kawy. Wizyta w Insomni pozostawiła w nas m i e s z a n e u c z u c i a . Przyjemne, przytulne, ładnie oświetlone wnętrza i miła obsługa zachęcają do powrotu. W kwestiach zasadniczych odnotowaliśmy jednak kilka wpadek, czasem dość poważnych. Zastanawialiśmy się, czy to przypadkiem nie jest poświąteczny chwilowy spadek formy. A może to my rozwydrzeni świątecznymi frykasami nastawiliśmy swoje podniebienia na nie wiadomo jak cudowne smaki. Można powiedzieć, że Insomnia może wywołać bezsenność, przynajmniej u osoby, która spróbuje o tym miejscu coś napisać. Wychodząc nieco dokładniej spojrzeliśmy na logo Gault & Millau... Ach tak, w kategorii „obsługa”. I wszystko stało się jasne. Łucja Frejlich-Strug, Artur Strug

75



77


(n i e) a k t u a l n o ś c i Na przełomie lat 1924 i 1925, podobnie jak we wcześniejszych miesiącach, w lubelskiej prasie można znaleźć wiele ciekawych i z perspektywy czasu zabawnych ogłoszeń oraz reklam, dlatego zanim przejdę do newsów, przytoczę Wam kilka anonsów. Zacznijmy może od rozrywki: Wielki Kino-Teatr COLOSSEUM Wspaniały program świąteczny dla starszych i młodzieży. RIN-TIN-TIN Sala dobrze ogrzana. Arcydzieło największej na świecie wytwórni „Hollywood” WILCZUR z KABIRU Wielka tragedia przeżycia ludzi i psa – Pokaz tego obrazu jest prawdziwą ucztą dla miłośników zwierząt, którzy zobaczą w nim wstrząsające epizody walk i zmagań niesłychanie zmyślnego psa. Dotąd niewidziana nadzwyczajna tresura. Muzyka pod batutą prof. Stembrowicza. Konkurencja Colosseum oferowała występy gwiazd: Kino-teatr „CORSO” Jeszcze tylko trzy gościnne występy „QUI PRO QUO” z Warszawy z udziałem J. Macherskiej, Z. Pogorzelskiej, E. Bodo, J. Borońskiego, W. Jastrzębca, W. Macherskiego, K. Toma i Zygmunta Wichlera.


28-go „KUPA ŚMIECHU” 29 i 30 „PĘKAJCIE NARODY” Artystyczna wystawa, własne dekoracje i rekwizyty. -Bilety wcześniej do nabycia w Kasie Kino-teatru „Corso”Poniżej, obok uroczego rysunku gumowca w kształcie damskiego pantofla na obcasie, czytamy: Popierajcie Przemysł Krajowy! Żądajcie wszędzie KALOSZY Pierwszej w Polsce fabryki „PEPEGE” Kaloszy i obuwia sportowego Polski przemysł gumowy Tow. Akc. W Grudziądzu W tym samym wydaniu pojawia się artykuł pod tytułem godnym kryminału z kiosku - „Krwawe święta”. Okazuje się, że „w czasie tegorocznych świąt Bożego Narodzenia dało się zauważyć wiele przykrych scen na ulicach, kończących się zazwyczaj krwawo”. Redaktor podaje dane statystyczne: „za zakłócanie spokoju publicznego i opilstwo pociągnięto do odpowiedzialności sądowej 30 osób, za bójki kilkanaście”. Dalej możemy przeczytać szczegóły jednego z wydarzeń, które jest makabryczne i moim zdaniem raczej nie da się go określić mianem bójki: „do jednej z najkrwawszych należała bójka przy ulicy Skibińskiej. Niejaka Józefa Pomorska przed domem N°1 przy tejże ulicy oblała kwasem siarczanym twarz Janowi Koperczakowi, wypalając mu oczy”. Jakby tej tragedii było mało, „ojciec jej Józef Pomorski chwyciwszy siekierę pobił go dotkliwie”. Zblazowany redaktor relacjonuje dalej, że „wezwane Pogotowie 79


NIEAKTUALNOŚCI

Ratunkowe odwiozło poszwankowanego w stanie groźnym do szpitala Szarytek. Tłem, na jakim bójka powstała miała być zemsta Pomorskich – córki i ojca – za to, że Koperczak żył w bliskich stosunkach miłosnych z żoną Pomorskiego.” To wydarzenie oraz beznamiętny sposób jego relacjonowania pokazuje, że przemoc nie jest znakiem jedynie dzisiejszych czasów. Dowiadujemy się również, że święta upłynęły „pod znakiem pożarów”, podobnie jak tegoroczne. Z tą różnicą, że dziewięćdziesiąt lat temu udało się uniknąć ofiar. W większości przypadków ogień udało się ugasić jeszcze przed przybyciem „straży ogniowej”. W Głosie Lubelskim z 30 grudnia 1924 roku pojawił się artykuł, który ze względu na uroczą polszczyznę przytoczę w całości. „Kiedy egzamina? Ogół urzędniczy w naszym środowisku szykował się pilnie i gorączkowo do egzaminów, które nastąpić miały w początkach nadchodzącego roku. Uczęszczano pilnie na kursa (broń Boże nie tylko dlatego, że egzamina były blisko), przysposabiano się, oczekiwano, otrzymano pochlebne świadectwa z kursów, nabierano odwagi… a egzaminów jak niema, tak niema, i niema również nadziei, by nastąpiły w niedługim stosunkowo czasie. Z tego powodu w sferach urzędniczych panuje jak słychać nowe rozgoryczenie, nowa żółć…” W Sylwestra czytamy o wydarzeniu, które opisywane z oburzeniem, dziś wydaje się nieszkodliwą krotochwilą. „Dancing Na Kościuszki. Karnawał się rozpoczął. Kto żyw pragnie się bawić i tańczyć”. Dziś też większość chce się bawić, ale amatorów tańca jest stanowczo mniej. Dalej autor opisuje rozrywkową ofertę naszego miasta: „ubogi w dancingi oficjalne Lublin śpi jeszcze, oczekując Sylwestra, pomysłowa jednak łobuzerja miejska, bawi się ekonomicznie, bo za darmo, w bramach domów”. Dziś w bramach króluje tanie wino lub setka plus tymbark. Dziewięćdziesiąt lat temu: „wczorajszej nocy byliśmy świadkami zabawy w bramie domu nr 3 przy ul. Kościuszki. Dobrane jakieś dwie pary, mimo padającego mokrego śniegu, przy dźwiękach harmonijki zawzięcie schimmowały, budząc ułożonych już do snu mieszkańców. Pomimo wszelkich perswazji zbudzonych, rozbawiona czwórka ani myślała ustąpić hałasując w niemożliwy


sposób niemal do godziny 3 w nocy”. Rozumiem irytację obudzonych, jednak gdybym miała wybierać między imprezą taneczną przy dźwiękach harmonijki a pijackimi rykami przy wtórze disco polo, postawiłabym na to pierwsze. Autor kończy swój tekst zapytaniem, gdzie wówczas była policja i odpowiada na nie „była, słyszała, lecz nie myślała interweniować. Dlaczego?” Jednym z moich ulubionych działów Głosu Lubelskiego z lat dwudziestych ubiegłego wieku jest „Kącik dla Pań”. W jednej z jego edycji pojawił się artykuł pod tytułem „Kobiety zadowolone z życia i zrównoważone moralnie nie palą papierosów”. To rewolucyjne stwierdzenie sformułował pewien wiedeński ginekolog w swoim odczycie „poświęconym szerzącemu się wśród kobiet nałogowi palenia”. Ponadto dowiadujemy się, że „Wciąganie dymu ustami zmienia twarz kobiety i nadaje im rysy męskie”. Dalej uczony wyjaśnia 81


NIEAKTUALNOŚCI

przyczyny uzależniania się kobiet od nikotyny: „Kobiety, które silnie palą, niemal we wszystkich wypadkach nabrały przyzwyczajenia pod wpływem nieszczęścia lub silnego zdenerwowania. Pozatem – twierdzi – palenie kobieta uważa za objaw dzielności, za pewien rodzaj sportu. Palenie daje kobiecie sposobność rozwinięcia szeregu ruchów, gestów, wdzięcznych póz, zwracających na nią uwagę, co również dla kobiety nie jest bez znaczenia.” Autor dodaje jeszcze uwagę, że „Mężczyzna pali automatycznie i nie zdaje sobie sprawy z ruchów, jakie wykonywa lub póz, jakie przyjmuje”. Ciekawa jestem, co zdaniem wiedeńskiego ginekologa „wciąganie dymu ustami” czyni z twarzami mężczyzn. Palenie raczej nie przeobraża kobiet w NRDowskie pływaczki, jednak z pewnością jest szkodliwe dla zdrowia. Dziś składamy sobie życzenia lub podziękowania m.in. na portalach społecznościowych. Kiedyś podobną rolę pełniły gazety codzienne. Pierwszego stycznia 1925 czytamy: Wszystkim odbiorcom i konsumentom pasty do obuwia „MARS” Składam serdeczne Noworoczne Życzenia Z prawdziwym szacunkiem Franciszek Kordos Kilka dni później: Podziękowanie Wielmożnemu Panu Dr. Cz. Czerwińskiemu za nader gorliwą bezinteresowną, tak ciężką i ryzykowną operację mojej żony, która życie swe i zdrowie zawdzięcza li tylko tej udatnej operacji, składam tą drogą moje serdeczne podziękowanie, jak również W. Panu Dr. Wośkowskiemu za pomoc i troskliwą opiekę. Andrzej Kramarz, Inspektor kontr. skarbowej Łucja Frejlich-Strug


83


reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39

zareklamuj

siÄ™ w magazynie

i na portalu


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.