wydanie SZÓSTE 2014 I www.antidatum.com
W WYDANIU MI]ĘDZY INNYMI: WYGIĘTY GRUEN LAND-ROVER I ZDJĘCIA BOŻE NARODZENIE SATORI SUSHI WYŚCIGI KONNE W LUBLINIE
wydanie SZÓSTE 2014 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich, LESZEK ADAMSKI sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240
magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum
Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.
REDAKCJA
ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.
ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.
3
edy
ytorial
Wraz z nastaniem grudnia temperatura systematycznie spada, jednak atmosfera podgrzewa się z każdym dniem. Jedni z niecierpliwością czekają na nadchodzące święta, a inni podchodzą do tej gorączki ze stoickim spokojem. Niewielu jest jednak takich, którzy nie cieszą się na Boże Narodzenie. W grudniowym wydaniu antidatum znajdzie się coś ciekawego zarówno dla stoików, jak i dla entuzjastów.
Japońska kuchnia jest dobra o każdej porze roku, dlatego zapraszamy Was do Satori sushi. Jeżeli wymarzliście w drodze powrotnej do domu, przyda się kubek gorącego rosołu, który rozgrzeje lepiej niż herbata. Przy okazji można przeczytać sobie świeżutkie nieaktualności z grudnia 1924. Miłośnicy zegarków tym razem będą mogli zagłębić się w historię najsłynniejszego modelu marki Gruen. Opowiemy Wam też historię pewnej obsesji i owoców współpracy z prawdziwymi jubilerami. Jeżeli lubicie konie i/lub historię Lublina, przeczytajcie koniecznie o tradycji wyścigów konnych w Lublinie. W naszym świątecznym dodatku znajdziecie propozycje prezentów z duszą i trzy sprawdzone przepisy na wspaniałe świąteczne wypieki. Ponadto będziecie mogli przeczytać o tradycyjnych słomianych ozdobach choinkowych wykonywanych na Lubelszczyźnie. Zapraszamy! Łucja Frejlich-Strug
5
Niech
Boze Narodzenie Przygotowania do świąt trwają coraz dłużej. W przestrzeni wizualnej świąteczne dekoracje pojawiają się już z początkiem grudnia. A od 6 grudnia nie sposób się wręcz od świątecznych akcentów opędzić. W Lublinie, na deptaku i Starym Mieście świąteczne iluminacje uruchamiane są właśnie tego dnia. Migotliwe gwiazdki, gałązki, rozświetlone przestrzenne bombki prowadzą nas od Placu Litewskiego aż do Bramy Krakowskiej. Przed ratuszem piętrzy się stożek stylizowanej choinki, a po jego kolumnadzie spływa złoty deszcz. Od kościoła św. Mikołaja na Czwartku do centrum odbywa uroczysty pochód orszak świętego
Mikołaja.
A
w
tym
czasie
w galeriach handlowych, pomiędzy półkami sklepowymi,
czają
się
nie-święci
Mikołajowie marketingowcy. Obdarowują drobnymi prezentami, ale głównie po to, aby
nakłonić
nas
do
kupna
czegoś
większego. Są też Mikołajowie bankowcy, ci
zachęcają
do
wzięcia
kredytu
konsumpcyjnego – któż nie potrzebuje zastrzyku zaspokojenie
dodatkowej
gotówki
świątecznych
na
potrzeb.
Właśnie ruszyły wyprzedaże samochodów
trwa cały rok! rocznika 2014, o tym jak wielka to okazja także przekonuje nas Mikołaj. Młodsze pokolenie już nie pamięta, że inżynierowie od ludzkich dusz, chcieli nie tylko odsakralizować świętego Mikołaja, ale nawet zastąpić go jakimś Dziadkiem Mrozem. Chociaż się to nie udało, to i tak Mikołaj
w
powszechnej
świadomości
przestał być święty. Nie ma już atrybutów biskupa, którym w rzeczywistości był. Przybrał zdrowego
postać
korpulentnego,
staruszka
w
ale
przyciasnym
czerwonym kompleciku i czerwonej czapce z białym pomponem, przechylonej na bakier. Kto chce pamiętać, że to facecik z reklamy Coca Coli. Ale są tacy, którzy nie chcą już takich Mikołajów. W południowych Niemczech zdobywa popularność ruch – „liczy się tylko oryginał”. Jego celem jest przywrócenie
Mikołajowi
świętości
i autentycznej wymowy jego przykładu – bezinteresownej pomocy i autentycznego obdarowywania.
Tu
ma
zastosowanie
biblijne przesłanie: „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”. I wcale nie trzeba być religijnym, aby ją stosować, sprawdza się
w każdych okolicznościach. Problem z jej
chrześcijańska – już sama nazwa Boże
zastosowaniem w praktyce sprowadza się
Narodzenie tego dowodzi. I procentowo
do tego, że wolimy brać niż dawać.
rzecz
W moim dzieciństwie popularna była akcja „niewidzialna ręka”. Jeśli poczytamy legendy o św. Mikołaju z Miry, to znajdziemy tam niezliczone dowody, że on był taką niewidzialną ręką. Nie zostawiał tylko odcisku swojej dłoni. Pomagał, obdarowywał w sposób dyskretny, wręcz niewidzialny. Święta
to
radość
i
wzajemne
obdarowywanie się. Ale też czas, gdy najbardziej jaskrawo ujawniają się wszelkie niedostatki. Wtedy najwyraźniej widać, że jedni mają tak wiele, a inni zgoła nic. Przyzwoitym
trzeba
być
zawsze,
ale
przedświąteczne apele o dzielenie się z potrzebującymi dają nam okazję, aby nadrobić nasze braki w tym względzie. Bądźmy więc świętymi Mikołajami, dajmy niepostrzeżenie, nie czekajmy, że ktoś zauważy, doceni, podziękuje. Jeśli prawdą jest, że większe zadowolenie daje dawanie, niż branie, to nie bójmy się być egoistami, czerpmy tego zadowolenia jak najwięcej. Nasz Lublin, choć stosunkowo niewielki, staje
się
znów
Przedstawiciele
kulturowym
wszystkich
tych
biorąc,
przedstawicieli
wyznań
chrześcijańskich jest najwięcej. Katolicy, grekokatolicy, prawosławni, protestanci – wszyscy oni wierzą, że Bóg przybrał ludzką postać i zszedł na ziemię, aby wszystkich uświęcić. Świętują jednak trochę inaczej, a prawosławni i grekokatolicy nawet w innym terminie. Wszyscy pozostali możemy im trochę zazdrościć, bo świętują dwa razy. A co z przedstawicielami innych religii i tymi, którzy nie wieżą? Trudno mi sobie wyobrazić, jak przeżywają swoje święta, choć wiem, że wielu z nich także zasiada do stołu w wigilię, też łamią się opłatkiem, nawet
idą
na
pasterkę.
Niektórzy
z ciekawości – chęci poznania zwyczajów innej kultury, inni dlatego, że święta to czas radości, a radość najpełniej przeżywa się z innymi, w grupie. Cieszmy się więc i bądźmy świętymi Mikołajami, a wtedy święta będą cały rok. No chyba trochę przesadziłem – przecież to utopia. Ale jaka kusząca! Andrzej Frejlich
tyglem. kultur
świętują – przynajmniej w tym najbardziej potocznym rozumieniu. Idea świąt jest
7
Gruen efektownie y w
y
t Ä™ i g
9
gruen - efektownie wygięty
Miłośnicy zegarków mechanicznych zapatrzeni
są w Szwajcarię. Wiadomo – szwajcarska
precyzja i tradycja. I rzeczywiście, jeszcze do połowy XX wieku 90% produkcji pochodziło
z tego kraju. Potem przyszła rewolucja kwarcowa, która znacząco nadwątliła jej wiodącą pozycję.
Nowym graczem stała się Japonia, która dzięki kwarcowym – tanim i jednocześnie niesłychanie precyzyjnym
czasomierzom
dla
każdego,
skierowała zainteresowanie także ku zegarkom mechanicznym. Synonimem innowacyjności na
tym polu jest firma Seiko. Dzisiaj zegarki azjatyckich
producentów
zdeklarowanych
miłośników.
mają
Ale
swych
wśród
kolekcjonerów nadal Szwajcaria rządzi. I tak już
chyba pozostanie. Jest jeszcze jeden rynek,
który dla kolekcjonerów jest równie interesujący
– Stany Zjednoczone. Zarówno zegarmistrzostwo, jak i podążające za nim kolekcjonerstwo mają tu
bogatą i długotrwałą historię. To Stany właśnie, jako pierwsze, zaczęły konkurować z Helwetami,
i
paradoksalnie,
jednocześnie
podejmować
z nimi szeroko zakrojoną współpracę.
Ja sam nie pasjonuję się wytworami ich
zegarmistrzostwa, ale i na tym rynku mam swego faworyta
–
najsłynniejszy Curvex.
firmę
Gruen,
model
a
zegarka
konkretnie
jej
naręcznego
Zanim przejdę do omówienia tego modelu, którego jeden egzemplarz posiadam, kilka zdań o historii firmy, tym bardziej, że skończyła się ona w roku 1958. Bo chociaż zegarki sygnowane na tarczy Gruen wciąż powstają, to tak naprawdę z tamtą marką nie mają nic wspólnego. To tylko zabieg marketingowy. Wykupiono znak towarowy o utrwalonej na rynku amerykańskim tradycji, aby pod jego szyldem sprzedawać produkty z Dalekiego Wschodu. Założycielem tego prawdziwego Gruena był Gruen właśnie. Dietrich było mu na imię, urodził się w Niemczech i jako wykształcony zegarmistrz z kilkuletnim doświadczeniem pracy w Szwajcarii popłynął do USA szukać nowych możliwości. Musiał być utalentowanym zegarmistrzem, skoro już w 1874 roku objęto amerykańską 11
gruen - efektownie wygięty
ochroną patentową jeden z jego konstrukcyjnych wynalazków.
Ale był też przedsiębiorcą angażującym się w różne biznesy produkcyjno handlowe - początkowo z miernym skutkiem. Dopiero w ostatnich latach XIX wieku, gdy wciągnął do współpracy
kolejnych synów, powstała solidna rodzinna firma. D. Gruen&Sons, dzięki
kontaktom
seniora
współpracowali
z
niemieckimi
i szwajcarskimi producentami mechanizmów zegarkowych.
Mechanizmy kieszonkowe sprowadzali początkowo od uznanej manufaktury Paula Assmanna w Glasshütte w Niemczech, potem
w szwajcarskim Biel/Bienne założyli spółkę- córkę „The Gruen
Watch Manufacturing Company”. W ten sposób Gruen stał się
jedną z pierwszych amerykańskich marek zegarmistrzowskich,
która pracowała w rozpowszechnionym później systemie, polegającym na sprowadzaniu surowych mechanizmów ze
Szwajcarii, ich regulacji oraz wyposażeniu w tarcze i koperty w wielu wariantach już na miejscu. Od końca XIX wieku, aż do zamknięcia działalności główna siedziba mieściła się w Cincinnati w stanie Ohio, gdzie w 1917 roku wzniesiono nowy okazały budynek o nazwie „Time Hill”, który po licznych przebudowach przetrwał do dzisiaj. W 1904 roku zrealizowano bardzo ważny dla firmy projekt, powstał mechanizm „Veri Thin”, który uczynił zegarki kieszonkowe jeszcze bardziej płaskimi. Ale nas będą interesować modele naręczne Gruena. I tu konieczne jest pewne ogólniejsze wyjaśnienie. Jeszcze przez pierwszych 30 lat XX wieku, za najbardziej eleganckie i odpowiednie w sytuacjach formalnych uważane były zegarki 13
gruen - efektownie wygięty
kieszonkowe. Zegarek naręczny na pasku zaczął się upowszechniać w pierwszym i drugim dziesięcioleciu XX stulecia, ale długo uchodził za instrument techniczny, np. wojskowy, albo bardziej ekstrawagancki i z tego powodu mniej odpowiedni. Wcześniej zaakceptowały go kobiety. Pierwszy model naręczny Gruena powstał w 1908 i znalazł zainteresowanie właśnie wśród pań. Dopiero zegarki militarne I Wojny Światowej spowodowały, że i mężczyźni chętniej zaczęli po nie sięgać. Firma nie rezygnując z tradycyjnych kieszonkowców, coraz mocniej wchodziła w rynek zegarków naręcznych. Rozwijała się dynamicznie, stając się w II poł. lat 20-tych największym producentem zegarków w USA. 15
gruen - efektownie wygięty
Na początku lat 30-tych zegarki naręczne zaczęły stopniowo
dominować,
choć
wciąż
uchodziły
za
mniej
formalne.
Marketingowcy Gruena poprzez reklamę próbowali zmienić to
nastawienie. W prasie i w punktach sprzedaży pojawiły się reklamy lansujące pogląd, że elegancki mężczyzna powinien
posiadać zegarki obu typów. Zaczęto sprzedawać czasomierze naręczne i kieszonkowe w komplecie, zamknięte w gustownym pudełku. W akcję tą zaangażowano nawet autorytety od etykiety.
Niestety przyszedł wielki kryzys lat 30-tych, który dotknął
boleśnie i naszą firmę. Zareagowała ona bardzo szybko, minimalizując produkcję kosztownych modeli, a zastępując je
tanimi, dla bardziej masowego odbiorcy. Długi jednak narastały, odpływali inwestorzy. Trzeba było sprzedać część majątku firmy, dokonano też zmian w zarządzie.
I właśnie w tych trudnych latach pojawił się najsłynniejszy
model naręczny, jaki firma wprowadziła na rynek – Curvex.
Mechanizm do niego opatentowany został równocześnie
w Szwajcarii i Stanach Zjednoczonych w 1929 roku. Konstruktorem był pracujący na zlecenie Gruena Emile Frey z Bienne. Istota
konstrukcji polegała na tym, aby mechanizm dostosować do stylistycznych tendencji w modzie zegarkowej lat 30-tych. Przewagę zaczęły zdobywać formy prostokątne, coraz bardziej
wydłużone i kształtem dostosowujące się do krzywizny nadgarstka. Zegarek oglądany z profilu stawał się coraz bardziej łukowaty. A przy tendencji do wciąż cieńszych kopert zaczęło
brakować miejsca na mechanizm. Były dwie drogi rozwiązania problemu, albo miniaturyzacja mechanizmu – co skutkowało znikomą precyzją chodu i w związku z tym nie było
satysfakcjonujące, albo skonstruowanie takiego mechanizmu,
który będzie podążał za łukiem krzywizny koperty zegarka. Tak powstał werk Curvexa, i od kształtu wzięła się jego nazwa. Efekt
krzywizny uzyskano poprzez piętrowe ułożenie płyt, mostków
i kół zębatych. Nie istniały więc rygorystyczne ograniczenia gabarytów mechanizmu. Jako, że mechanizm chroniły patenty,
dlatego też Gruen miał wyłączność na produkcję zegarków w mocno zakrzywionych kopertach. Projekt uwieńczony został
sukcesem, nowe modele zyskały popularność. Wkrótce powstała wersja damska.
Curvex występował w kilku odmianach i wyposażony był w różne
warianty mechanizmu, wprowadzane stopniowo do produkcji.
W 1935 roku pojawił się bardzo długi i cienki model z mechanizmem kaliber 311. Już w 1937 zastąpiono go nowym kalibrem 330,
jeszcze mocniej wygiętym. Moda się jednak zmieniała, znów
nosiło się zegarki nieco krótsze, prostokątne lub zbliżone do
owalu. Te wyposażono w kaliber 440, wprowadzony w 1940 roku.
Ostatni kaliber 370 z roku 1948, był stosunkowo szerokim
prostokątem z leciutką krzywizną. Niezależnie od wariantu mechanizmu i stopnia wygięcia, model Curvex rozpoznajemy po
charakterystycznym oznaczeniu na tarczy. Pod nazwą marki pojawia się określenie modelu Curvex, poniżej osi wskazówek
termin Precision. Bo rzeczywiście mechanizmy te cechowały się
dużą precyzją chodu, mimo, że nie miały certyfikatu chronometru.
Ich staranne wykonanie w szwajcarskim zakładzie firmy w Bienne
potwierdzone było na mechanizmie i tarczy, poniżej godz. 6-tej, przez napis Switzerland. Wszystkie kalibry Curvexa były
mechanizmami łożyskowanymi na 17 kamieniach. Warto to wiedzieć, ponieważ Gruen produkował też tańsze modele, wygięte, ale z uproszczonym mechanizmem kaliber 500 i 501, 17
gruen - efektownie wygięty
19
gruen - efektownie wygięty
na 15 kamieniach. Curvex był zegarkiem drogim, jego ceny ówcześnie zaczynały się od 50 dolarów - co stanowi równowartość ok. 1000 dolarów dzisiaj i zależne były od materiału koperty. Najczęściej były one pozłacane lub złote. Curvex był flagowym modelem Gruena przez lata 30 i 40-te. Jego produkcję zakończono ok. 1954 roku, a więc kilka lat przed ostatecznym zamknięciem firmy. Curvex Precision rozpala emocje kolekcjonerów i jest obiektem pożądania, głównie za sprawą odmiany, która nosi miano „Driver`s Watch”, który w nomenklaturze firmy określano „Curvex – Ristside”. Łuk krzywizny koperty był tak duży, że noszony był na bocznej stronie nadgarstka. Podczas trzymania kierownicy samochodu tarcza znajdowała się w takiej pozycji, aby kontrolując czas nie trzeba było przekręcać ręki, ani tym bardziej odrywać jej od kierownicy. Niestety, zegarki takie nie dały się nosić w inny sposób, dlatego budziły wśród użytkowników skrajne emocje, od uwielbienia do silnej niechęci. Były niesłychanie modnym gadżetem, w polityce sprzedaży adresowanym głównie do młodych, nowoczesnych ludzi, co widać nawet w stylistyce ówczesnych reklam prasowych Gruena. Model Curvex – Ristside produkowany był w dwóch okresach: w latach 1937 – 38, a potem ponownie w 1950 roku. Mimo, że został zauważony, to z wyżej podanych powodów nie stał się komercyjnym sukcesem. Dzisiaj natomiast jest przedmiotem pożądania kolekcjonerów zegarków amerykańskich. Historia całej linii Curvex - Precision jest niesłychanie bogata i interesująca. Ja podałem zaledwie kilka podstawowych faktów, które pozwalają zdefiniować posiadany przeze mnie i prezentowany tutaj egzemplarz.
Nie jest to model dla kierowców, nie ma aż tak ekstremalnego wygięcia. Koperta grubo pokryta żółtym złotem ma harmonijny kształt prostokąta o łagodnej krzywiźnie. Można powiedzieć, że jak na stylistyczne upodobania Amerykanów epoki art-deco, jest wręcz ascetycznie prosty. Bez dodatkowych przetłoczeń, ornamentów. Tarcza, już dziś mocno pokryta patyną czasu, jest srebrzysta. Wypukłe, nakładane indeksy godzinowe, naprzemiennie oznaczone są cyframi arabskimi i kropkami. Grafikę tarczy dopełniają dwie linie podziału, pionowa i poprzeczna, przechodzące przez oś wskazówek. Wzdłuż krawędzi tarczy biegnie rytm drukowanych indeksów minutowych. Całości dopełniają napisy, które wymieniłem już wcześniej. Od spodu znajduje się wygięty dekiel, w którym zamocowane jest gniazdo utrzymujące mechanizm. Sam werk jest prawdziwym dziełem sztuki. Wklęsło - wypukła forma z pięknie szlifowanymi płytami, duży balans ze śrubami regulacyjnymi. Górna płyta niemal w całości pokryta głęboko tłoczonymi napisami, mocno wyzłoconymi, dzięki czemu kontrastują ze srebrzysto-matową powierzchnię stalowej płyty. Wśród napisów znajdziemy także oznaczenie kalibru – 370. To wskazówka, że powstał on nie wcześniej niż w 1948 roku. Na podstawie innych numerów dałoby się ustalić jeszcze bardziej precyzyjną datę produkcji. Na płycie, tak jak i na tarczy pojawia się napis potwierdzający szwajcarskie pochodzenie mechanizmu. Po wewnętrznej stronie dekla mamy rozbudowaną inskrypcję, informującą, że zegarek został wyregulowany i zaopatrzony w kopertę w USA. Rzeczywiście, Gruen to klasyczna szwajcarsko – amerykańska manufaktura, i to także było podstawą jej rynkowego sukcesu. Tuż po wojnie, gdy cały przemysł Ameryki nie bez trudności przestawiał się na produkcję cywilną, Gruen nieprzerwanie produkował swe 21
gruen - efektownie wygięty
mechanizmy w Bienne. Wystarczyło je przewieźć przez ocean i zapakować w koperty. To ułatwiało także konkurencję z rdzennie szwajcarskimi producentami, którzy szybko wracali na rynek amerykański, wypełniając powojenną lukę. Gruen nie produkował wcześniej zegarków na zamówienie wojska. Bardzo szybko wprowadził jednak nowe modele cywilne inspirowane wojenną modą. Dobrym przykładem była seria o nazwie „Pan American”, nawiązująca do stylistyki zegarków lotniczych. Wszystkie miały mechanizm z centralnym sekundnikiem i charakterystyczną, podwójnie wyskalowaną tarczę, na zewnątrz arabskie cyfry od 1 do 12, na wewnętrznym pierścieniu od 13 do 24. Mimo, że w 1953 roku Gruen osiągnął najwyższą sprzedaż w całej swej historii, to nie przetrwał już długo. W wyniku złożonych problemów,
także
natury
prawnej,
szybko
rozsprzedano
najważniejsze składniki majątku, łącznie z siedzibą główną Time Hill. Skończyła się historia prawdziwego Gruena, ale nie historia zegarmistrzostwa. Time Hill odkupił inny, jeszcze większy gracz na rynku - Rolex, ale to już całkiem inna historia. Curvex Precision, który często cyka na mojej ręce, pozwolił mi wejść w świat amerykańskiego zegarmistrzostwa, w którym zaprezentowana dziś manufaktura zajmuje jedno z ważniejszych miejsc. Gdyby kiedyś nie pojawił się w mojej kolekcji, pewnie nie poznałbym go w ogóle.
Andrzej Frejlich
23
gruen - efektownie wygięty
25
w rękach fotografa
zdjęcia: leszek adamski
27
LAND ROVER W RĘKACH FOTOGRAFA
Kolejny raz importujemy ikonę brytyjskiego stylu życia na Lubelszczyznę. Tym razem mowa o marce Land-Rover. Dlaczego, gdy w dzisiejszych czasach mamy do wyboru tyle aut nowoczesnych, naszpikowanych elektroniką, o futurystycznych kształtach i feerii kolorów lakieru do wyboru, tylu z nas kupuje auta z ubiegłego wieku, niewygodne, kanciaste, nierzadko już w opłakanym stanie blacharskim, płacąc kilkanaście do kilkudziesięciu tysięcy złotych za egzemplarz. Dlaczego jeszcze więcej z nas ogląda się z zazdrością na te auta na drogach? Land Rover Series, Defender, Discovery to znaki rozpoznawcze brytyjskiej prowincji. Mówimy o autach zaprawionych w trudnych warunkach działań zbrojnych na całym świecie. Zostały one wielokrotnie sprawdzone jako pojazdy ratownicze i serwisowe. Są to samochody wielokrotnie uhonorowane w rajdach ParyżDakar, oraz innych wydarzeniach sportowych, w których inne auta zawodziły. Nie będę ukrywał. Kocham tą markę na równi z bohaterem poprzedniego artykułu – odzieżowym klasykiem Barbour. To właśnie z ubłoconego Land-Rovera możesz bez wyrzutów sumienia wysiąść w garniturze w centrum miasta. To właśnie Land-Rovera pokocha twój pies. Dojedziesz nim tam, gdzie potrzebujesz. Slogan marki mówi: „Above and Beyond” i jest w tym cała prawda. Będąc posiadaczem wiekowego LandRovera jesteś ponad modą, zmieniającymi się trendami. To jest element stylu. Mając Land-Rovera jesteś ponad barierami i docierasz jeszcze dalej. Nie jedzie się takim, dajmy na to, Defenderem szybko. Bo niby i po co? Krajobraz za oknem ma być wpisany w podróż, a nie uciekać niepostrzeżenie. Nie podróżuje się jak w limuzynie. Te
fot. L. Adamski
zostawmy prezesom i ministrom. To auto dla ceniących sobie sam fakt niezależności definiowanej nie ortodoksyjnym komfortem, lecz dla komfortowo realizujących swoje pasje. Daleko ponad i jeszcze dalej. Land-Roverem wybierzmy się na bezdroża regionu z fotografem przyrody, Panem Leszkiem Adamskim. Zapraszamy na wyprawę z perspektywy naszego Gościa. W podróż widzianą zza obiektywu aparatu. 29
„dobre zdjęcie Zaczniemy może od marki Land
Park Narodowy. Następnie ten krąg zaczął
Rovera, jednak ma on szczególne
punktem wyjścia do niezliczonych wypraw.
Nie jestem typowym ‚lanroverowcem’,
czegoś nowego, że nie lubię zatrzymywać
nadrzędną jest dla mnie fotografia
się w jednym miejscu. Tak zaczęła mnie
przyrodnicza, więc szukałem narzędzi
fascynować dzika przyroda. Taka, gdzie często
takich, które pozwolą realizować cele,
nikt nie dociera.
Rover. Jest Pan właścicielem Land
się powiększać i Lubelszczyzna stała się
znaczenie w realizacji Pana pasji…
Mam
a Land Rover okazał się bardzo użytecznym samochodem w docieraniu
taką naturę,
że
ciągle
szukam
Jakie to są , poza Lubelszczyzną, miejsca?
Ostatnio
zakochałem
się w
Norwegii,
do trudno dostępnych miejsc. Jako, że
ponieważ jest tam wiele niedostępnych miejsc,
najczęściej jeżdżę sam, sam też
przyroda aż kipi, a przepisy są liberalne. Można
muszę sobie radzić, więc powinienem
poruszać się po terenach parków narodowych
mieć takie auto, które w razie trudnej
bez ograniczeń.
sytuacji wybawi mnie z kłopotu. Gdy jedzie się w grupie, jeden drugiemu może pomóc. Droga w pojedynkę to
Czy
takie
ograniczenia
w
Polsce
przeszkadzają w fotografowaniu przyrody?
Często tak. Co roku jeżdżę do Łeby – do
szczególny sprawdzian dla własnych
Słowińskiego Parku Narodowego. Dokumentuję
umiejętności i właściwości samochodu.
między innymi wydmy przesuwające się
Land Rover spełnia te oczekiwania,
kilkanaście metrów i co roku widzę inny
nawet gdy jeżdżę nim daleko poza
krajobraz, choćby drzewa, których już nie ma.
Lubelszczyznę.
I pojawiają się wspomniane ograniczenia,
Zawsze jest jakiś początek - jaki
turyści mają wyznaczony szlak. Dalej nie ma
był prolog Pana przygód?
wstępu.
Zaczęło się od Lubelszczyzny, od
Wtedy zdjęcia trzeba robić z ograniczonego
najbliższych rejonów: Roztocze, Poleski
terenu. Trzeba uciekać się do różnych
można zrobić tuż za rogiem”
Leszek Adamski jest fotografem przyrody, członkiem Związku Polskich Fotografów Przyrody, współautorem wystawy Roztoczańsko-Podkarpackie Wizje Natury, otwartej z okazji IX Międzynarodowego Festiwalu Przyrodniczego ‚Wizje Natury 2013’. Miłośnik Lubelszczyzny i Skandynawii.
31
ROZMOWY ANTIDATUM: LESZEK ADAMSKI
sposobów, by sobie z tym radzić.
–zdecydowanie.
Zależy,
czego
Wracając do Lubelszczyzny, jak
się szuka. Jednak czasami dobre
w przyrodzie regionu? Czy człowiek
Trzeba być cierpliwym. Warunkiem jest
Pan odbiera zmiany zachodzące
zdjęcie można zrobić tuż za rogiem.
w swoich staraniach o zachowanie
dobre światło. Samo miejsce nie daje
jej charakteru osiąga swój cel?
gwarancji udanej fotografii.
rozmawialiśmy
– „Dobre zdjęcie można zrobić tuż
Na pewno ograniczenia, o których są
potrzebne,
szczególnie w regionach o mniejszej liczbie parków i obszarów szczególnie naturalnych. Gdybyśmy nie wprowadzali tych
ograniczeń,
prawdopodobnie
zadeptano by te miejsca. Coraz mniej
Postawił
Pan
ciekawą
tezę
za rogiem”. Czy nie jest tak, że będąc zakochanymi w Paryżu, Wenecji, Jerozolimie,
w
tempie
życia,
zapominamy o tym co jest tuż obok? Tak, to prawda. Doświadczyłem tego
jest dzikich miejsc w regionie, gdzie
ostatnio. Dwa lata temu wycofałem sięz
można się fascynować obcowaniem
biznesu. Zająłem się rozwijaniem mojej
z przyrodą. Ciągle mamy kogoś za
pasji - fotografii. Zauważyłem, jak wiele
plecami. Dlatego często robię zdjęcia
więcej dostrzegam.
o takich porach, kiedy potencjalnie poza
więcej słyszę. Mamy mało czasu, nie
mną nie ma nikogo. Oczywiście wiąże
zauważamy tego, co tak szybko nam
się to z poświęceniem: trzeba wstać
ucieka…
wcześnie, nierzadko w ogóle nie spać, żeby dotrzeć na miejsce. Tym bardziej, że najlepsze światło jest o wschodzie słońca. Gdyby miał Pan polecić miejsca
w regionie, które okiem fotografa są najciekawsze, jakie by one były? Roztocze,
piękne,
Więcej widzę,
W antidatum bardzo często można
przeczytać o miejscach, zawodach, które
mają „wolny
eksploatują ideę fotografia
bieg”
slow-life.
przyrodnicza
czyli Czy
wpisuje
się w ideę wolniejszego stylu życia?
Jak najbardziej. Jeśli nie poświęcimy
bardzo
się czemuś do końca - nie będzie
zróżnicowane. Poleski Park Narodowy
efektów. Ale z drugiej strony, trzeba to
33
fot. L. Adamski
ROZMOWY ANTIDATUM: LESZEK ADAMSKI
robić powoli. Powoli wnikać w nasze
podchodzę do niej artystycznie. Nie
postępy i je analizować.
traktuję jej jako dokumentowanie. To
Wspomnieliśmy
o
narzędziach.
Land-Rover. Fotografia. Co było pierwsze? Pierwsza
była
zdecydowanie
fotografia. Fotografią interesowałem się bardzo wcześnie. Zacząłem od fotografii czarno-białej
z
wykorzystaniem
aparatów ZENITH, potem PRAKTIKA. Godziny w ciemni… fascynujące. Potem zraziła mnie nieco fotografia barwna.
właśnie
zatrzymanie
ulotnej
chwili
w całym jej majestacie. Wróćmy do na pierwszy rzut oka
ryzykownego
kroku,
decyzji
o „zwolnieniu tempa”, wycofania się z
biznesu
na
fotografowania. niepokój?
Czy
decyzji?
rzecz
Czy
pasji
czuł
obawiał
–
Pan
się tej
To nie była łatwa decyzja. Ale nie
Przez to, że cały proces starałem
żałuję jej. Swoje już w biznesie
się wykonywać sam. Materiały do
osiągnąłem, nie była to więc porażka.
fotografii barwnej były kiepskiej jakości.
To była dobra decyzja. Pozwala teraz
Zrażony nieco odstawiłem fotografię na
realizować pasję, na którą wcześniej nie
bok, co w czasie zbiegło się z założeniem
miałem czasu. Jestem szczęśliwy.
biznesu
Czuję się spełnionym człowiekiem.
i
poświęceniem
pracy
zawodowej. Pasja i czas dla niej poświęcony wróciły z nastaniem ery cyfrowej. Obróbka i efekty dają mi satysfakcjonujące rezultaty. Fotografia pozwala Panu zatrzymać
na dłużej ukochane widoki?
Tak, fotografuję z braku talentu do
Czy warto zatem zaplanować swoje
życie tak, by potraktować świadomie
np. karierę jako jedynie pewien etap służący
do
poświęcenia
w następnym kroku?
pasji
Tak - pasja często sporo kosztuje.
Sukces
w
biznesie
pomaga
rysowania, malowania. Zrozumiałem,
w realizowaniu marzeń. Ale plan może
że
się nie udać. Nie mniej, jestem
fotografia
może
mi
to
zrekompensować. Fotografia to nic
przykładem
innego jak malowanie światłem! Dlatego
z harmonogramem na życie, można
tego,
że
zgodnie
35
ROZMOWY ANTIDATUM: LESZEK ADAMSKI
osiągnąć cel. Poza tym w biznesie w pewnym momencie, po osiągnięciu pewnego poziomu, można zacząć się „wypalać”. To dobry czas by się wycofać, z dodatkowymi korzyściami dla siebie. Ważne, by mieć pasję i się nie nudzić. Czy fotografia zmienia człowieka?
Widzimy świat inaczej. Zauważam to u siebie, widzą to we mnie znajomi, rodzina. Oglądając moje zdjęcia na przykład widzi się poczucie estetyki. Uprawianie fotografii sprawia, że poczucie estetyki wzrasta. Fotograf zaczyna widzieć to, czego przeciętny człowiek może nie dostrzec. To dowód na to, jak fotografia uwrażliwia człowieka.
Wrażliwość… Jakie życzenia dla czytelników antidatum ma
nasz Gość?
Życzę wciągnięcia się w uprawianie fotografii! To jest coś, co bardzo
rozwija człowieka. Jedna z metod, by inaczej, bardziej wrażliwie patrzeć na
fot. L. Adamski
świat. Bądźmy uwrażliwieni na innych. Dbajmy o przyrodę, bądźmy lepszymi ludźmi!
Rozmawiał: Jakub Kaznowski
37
fot. L. Adamski
39
Konie wyszły na kolejną prostą i trybuny wstały. Wśród zielonych mundurów z kolorowymi baretkami orderów i towarzyszących oficerom pań w letnich sukienkach czarne garnitury wyższych urzędników wojewódzkich wyglądały nader prowincjonalnie i niestosownie, zupełnie jakby mała grupka żałobników postanowiła zepsuć kawaleryjską zabawę. Chociaż przed godziną nad Lublinem przeszła ulewa, tor był już prawie suchy. Lornetki błyskały w słońcu. Konie szły sportowo, z rozsądkiem, nie na zarżnięcie faworyta i zwycięstwo fuksa. Na zakręcie jeźdźcy zwolnili, lornetki kibiców skierowały się w końskie zady… W piękny majowy poranek niechlujny mężczyzna, w którym nikt nie poznałby byłego komisarza policji, po pas w trawie przedzierał się przez zapuszczony hipodrom lubelski. Gniada klacz szła za nim jak pies, gnąc smukłą szyję, by sięgnąć mu pyskiem do kieszeni wytartej marynarki. Były komisarz zszedł ze środka toru wyścigowego na mocniej ubitą końskimi kopytami bieżnię. Tam zielsko już nie rosło tak bujnie. Wszedł po kilku stopniach na wysokość trzeciej ławki dawnej trybuny i usiadł na desce, na tyle krótkiej, że nikomu z jego sąsiadów nie opłaciło się jej ukraść. Zamieszczone powyżej cytaty miłośnicy Lublina z łatwością identyfikują jako fragmenty wydanej w tym 41
WYŚCIGI KONNE W LUBLINIE
43
roku książki Marcina Wrońskiego Haiti. Choć sam autor i jego mroczna lubelska seria z Zygą Maciejewskim zasługują na odrębny tekst, dzisiaj sięgnęliśmy do jego książki tylko po to, aby przywołać obrazy Lublina jako miejsca uznanych wyścigów konnych. Obrazy pochodzą z 1938 i z 1951 roku. Po torze i wyścigach nie ma już ani śladu, choć pozostało miejsce i jego końska tradycja. Spośród dwóch obrazów nakreślonych przez Wrońskiego, chyba ten drugi bardziej pasuje do współczesności. Choć po resztkach trybuny nie pozostała nawet ta ostatnia, spróchniała deska, a trawa nie rośnie już aż tak wysoko, czas i działania ludzkie tak skutecznie zatarły ślady, że tylko najbardziej dociekliwi i obeznani z przedwojenną historią miasta wiedzą o minionej świetności tego miejsca. Kilka lat temu temat wyścigów konnych w Lublinie odżył na nowo. W 2009 roku lokalne publikatory krzyczały: Wyścigi konne wracają do Lublina; Na terenie LKJ przy ul. Nadbystrzyckiej powstaje tor do gonitw konnych! Wszyscy w to uwierzyliśmy, niektórzy nawet bardzo się ekscytowali. Myślę, że jedynie komisarz Maciejewski – ten z 1951, zachowałby wobec nich zdrowy sceptycyzm. Trudno jednak było dystansować się do takich zapowiedzi, skoro padały z ust decydentów i brzmiały tak konkretnie. LKJ - ustami swego prezesa zapewniał, że jest gotowy do zarządzania torem wyścigowym, a pierwsze gonitwy miały być zorganizowane dzięki pomocy warszawskiego toru na Służewcu. Podawano nawet dokładną ich datę – weekend 11-12 września 45
2010. W innych doniesieniach prasowych pojawiła się jeszcze wcześniejsza data – 4 września. Przedsięwzięcie wydawało się realne, skoro inwestorem miał być Totalizator Sportowy, tereny należą do miasta, pewną ich częścią zarządza Lubelski Klub Jeździecki, a resztę zajmują nieużytki i ogródki działkowe. Wystarczy nawieźć ziemię, aby podnieść teren – to dawne tereny zalewowe Bystrzycy, utwardzić go i wyprofilować. Krzysztof Żuk – wtedy zastępca prezydenta Lublina, informował, że miasto i LKJ są już po wstępnych ustaleniach z zarządem spółki Totalizator Sportowy. Sama inwestycja miała być dla miasta niemal bezkosztowa, skoro to ono jest właścicielem terenów potrzebnych
pod infrastrukturę torów, a koszty ich budowy poniesie Totalizator Sportowy. Na obszarze ok. 32 hektarów miał powstać tor wzorowany na tym przedwojennym. Jego bieżnia o długości 1600 i szerokości ok. 20 metrów, z trawiastą lub piaszczystą nawierzchnią, powinna dawać możliwość rozgrywania zarówno wyścigów płaskich, jak i przeszkodowych. Wydawało się, że potrzeba już tak niewiele. Obok toru miał powstać budynek kasowy, dwie trybuny: ogólnodostępna i dla VIP-ów oraz zaplecze gastronomiczne – tak brzmiało to w zapowiedziach prezesa LKJ. Hipodrom miał też służyć mieszkańcom miasta, gdyż ok. 12 hektarów powierzchni wokół
47
49
torów byłoby miejscem czynnego wypoczynku. Mogą tu powstać ogólnodostępne boiska sportowe. Ktoś nawet się rozmarzył rzucając hasło urządzenia pola golfowego. Jak wiadomo, do tego potrzebny jest dużo większy areał. Tak duża powierzchnia płaskiego terenu, odpowiednio uzbrojona i komunikacyjnie łatwo dostępna, mogła też być miejscem organizacji imprez masowych, np. dużych koncertów. Jak ktoś zauważył na forum internetowym, dałoby to wytchnienie mieszkańcom okolic Placu Zamkowego, a nie trzeba by było jeździć aż do Radawca. Krzysztof Żuk podkreślał miejsce nowej inwestycji w koncepcji odzyskania terenów dawnych łąk wzdłuż Bystrzycy dla mieszkańców Lublina. Na odcinku od starego mostu przy Zamojskiej aż do gruntów po dawnej cukrowni powstanie zespół obiektów sportowych i rekreacyjnych: stadiony, pływalnie i ślizgawka miejska i właśnie tor wyścigów konnych. Stary most odzyskał swój dawny kształt i pełni także nowe funkcje. Jest nie tylko kładką nad Bystrzycą, ale i miejscem sezonowych działań kulturalnych. Ich usytuowanie w ważnym ciągu komunikacyjnym sprawdza się doskonale. Tuż obok piętrzy się potężna bryła kompleksu pływalni, która rośnie bardzo szybko. W jej obrębie od niedawna działa już lodowisko – jak zauważyłem, cieszące się dużym zainteresowaniem amatorów jazdy na łyżwach. No i mamy nowy stadion miejski. Nie ma już śladu po dawnych osadnikach cukrowni. Jedynie mieszkańcy przyległych terenów pamiętają jeszcze ten intensywny zapach, który emanował z tego miejsca od wczesnej wiosny. Na ile Lublin będzie potrafił wykorzystać nowy stadion, to temat na oddzielny wątek. Stadion stoi i jego oszczędna bryła prezentuje się bardzo dobrze, zwłaszcza przy 51
WYŚCIGI KONNE W LUBLINIE
wieczornej iluminacji. Od jesieni 2009 roku upłynęło już sporo czasu, Prezydent Żuk właśnie rozpoczął drugą kadencję urzędowania w ratuszu. Jego wypowiedzi sprzed kilku lat – jeszcze jako wiceprezydenta, wciąż można odszukać w prasie i na stronach internetowych. Kilka elementów z planowanego nad Bystrzycą ciągu rekreacyjno sportowego już zrealizowano, inne są w trakcie powstawania. Naiwnie zapytam – a co z torem wyścigów konnych? Istniejące obecnie w Polsce tory wyścigowe mają różną formułę właścicielską. Najsłynniejszy – Służewiec w Warszawie jest zarządzany przez Totalizator Sportowy. Sopot to z kolei jednoosobowa spółka skarbu państwa. Natomiast tor na Partynicach we Wrocławiu jest własnością miasta. Tak więc, w kraju jest się na czym wzorować. Odnoszę jednak wrażenie, że nawet Służewiec okres świetności ma już za sobą. Chciałbym jednak wierzyć, że jest to tylko sytuacja przejściowa. Wszak warszawski tor był w okresie międzywojnia jednym z najlepszych torów wyścigów konnych w Europie. Na mapie końskich sportów Lublin zajmował równie ważne miejsce. W tym sporcie dominowały dwa środowiska, ziemiaństwo i wojsko. I właśnie wszystkie najważniejsze zawody kawaleryjskie w okresie II RP rozgrywane były w Lublinie. Na nadbystrzyckich łąkach, a więc w miejscu planowanego do niedawna nowego toru, konie ścigały się przez dwadzieścia lat, od 1927 do 1947 roku. Ale lubelska historia sportów hippicznych ma jeszcze odleglejszą metrykę. Pierwsze zawody odbyły się w 1860 roku pod ówczesną wsią Bronowice, było to jednak wydarzenie
53
incydentalne. Regularnie zaczęto się ścigać w 1899 roku na torze zlokalizowanym w dzisiejszej dzielnicy Dziesiąta. To wyjaśnia nazwę ulicy Wyścigowa. Gonitwy zorganizowane w sezony odbywały się tu do 1914 roku. Po I Wojnie Światowej i odzyskaniu niepodległości, do wcześniejszej tradycji powrócono w 1921 roku, tym razem w Elizówce, a następnie od 1924 na nowym torze przy ul. Bychawskiej. Podobnie jak w życiu publicznym, w tym sporcie wiodącą rolę odgrywała była i aktualna kadra wojskowa. Zawodnikami byli głównie kawalerzyści i policjanci. W sport ten w coraz większym stopniu angażowało się środowisko hodowców koni, bardzo silnie powiązane z wojskiem, które było
największym odbiorcą materiału hodowlanego i w głównej mierze decydowało o sukcesie hodowców z Lubelszczyzny. W 1925 roku powstało Lubelskie Towarzystwo Zachęty do Hodowli Koni. To dzięki jego uporczywym staraniom tor przeniesiono na łąki nad Bystrzycą i zorganizowano go w sposób profesjonalny. Sport jeździecki, a zwłaszcza wyścigi, ściśle powiązane były z celami gospodarczymi, ponieważ hodowla w dużej mierze opiera się na selekcji, a więc poszukiwaniu najdoskonalszego materiału genetycznego. Dzielność konia najlepiej sprawdza się i weryfikuje w sporcie. W bliższym i dalszym otoczeniu Lublina od XIX wieku tworzyło 55
wyścigi konne w lublinie
się zaplecze hodowlane i związany z nim sport hippiczny. Już niemal dwieście lat istnieje Państwowa Stadnina Koni w Janowie Podlaskim. Tu też nieprzerwanie od 45 lat trwają aukcje koni arabskich – to najbardziej prestiżowa impreza tego typu na świecie. Właściciele dóbr Łęczna również znacząco zapisali się w hodowli i sporcie. Henryk Bloch, właściciel łęczyńskiej stajni wyścigowej odnosił liczne sukcesy. Na przełomie XIX i XX wieku działało Łęczyńskie Towarzystwo Wyścigów Konnych, które przeniesiono potem do Lublina. W nieodległych Kijanach w tym samym czasie stado pełnej krwi i stajnię wyścigową prowadził Stanisław Sonnenberg. Trzeba by wymienić wielu hodowców i pasjonatów jeździectwa z Lubelszczyzny, min. Antoniego Bobrowskiego ze Snopkowa, Witolda Łosia z Piotrkowic, Stanisława Huskowskiego z Czernięcina, Aleksandra Szeptyckiego z Łabuń. Dobrym przykładem inicjatywy zorganizowanej na potrzeby wojska jest istniejące do dzisiaj Stado Ogierów w Białce pod Krasnystawem. Założone na potrzeby kawalerii Wojska Polskiego w 1928 roku decyzją władz II RP miało licznych zawodników w Wojskowym Lubelskim Towarzystwie Wyścigów przy Dowództwie Okręgu Generalnego Lublin. Gdy w 2009 roku powstała idea reaktywacji toru wyścigowego w Lublinie, ówczesny prezes Stada Ogierów w Białce zapewniał, że dobrych koni do udziału w wyścigach nie zabraknie. Co więcej, polscy hodowcy nie mają gdzie ich trenować. Swoje rumaki chętnie wystawiłyby nie tylko renomowane stadniny z Lubelszczyzny i indywidualni hodowcy, których jest dziś niemało, ale także ci z innych regionów. Aby zapewnić właściwy
57
wyścigi konne w lublinie
rozwój swej hodowli, muszą dzisiaj szukać okazji do startów za granicą. I jak do tej pory na obszarze dawnych łąk gospodaruje LKJ. Codziennie, niezależnie od pogody i pory roku spotkamy tu pasjonatów koni i jeździectwa. Jedni przychodzą pojeździć, inni lubią po prostu obcować z końmi, dbając o nie krzątają się po stajniach. Są i tacy, którym wystarcza sam zapach końskiej stajni. Wałem przeciwpowodziowym mkną w dwóch kierunkach rowerzyści. Bystrzyca w tym miejscu meandruje kapryśnymi zakolami, prawie jak przed wojną. Tu i ówdzie widać poogryzane przez bobry wierzby. Konie leniwie skubią trawę i badyle zielska. Poza kopczykami nawiezionej ziemi, która już dawno ponownie zarosła, nie widać znaczących zmian. A miało być gwarnie i światowo, może nie Ascot, czy bliższe Pardubice, ale przynajmniej przedwojenny Lublin. Ale co tam, koni pewno to nie martwi – choć mają duże głowy. Andrzej Frejlich
59
Spinki
WĘZEŁKI
61
SPINKI - WęzEłki
Kilka lat temu dopadła mnie ciężka choroba o niezbyt
groźnie brzmiącej nazwie – „węzełki”. Dobry diagnosta oceniłby pewnie, że to nie żadna choroba, tylko zwykły kaprys, taka zachcianka.
Już spieszę wyjaśnić, w czym rzecz. Będąc w Londynie,
w sklepie Thomasa Pinka, zobaczyłem srebrne i złote spinki w formie imitującej sznurkowe węzełki. Są to najtańsze spinki we wszystkich możliwych kolorach, które można dobrać do
każdej koszuli z podwójnymi mankietami. W lepszych
sklepach z męską odzieżą wystawiane są w dużych słojach. Te wyglądają jak naczynia z kolorowymi karmelkami, stojące
na ladach dawnych sklepów ze słodyczami. Sznurkowe
węzełki po to, aby zaspokoić męską próżność, bo niby takie zwyczajne – kawałek gumki w bawełnianym oplocie, zwinięty
w dwa supełki połączone ze sobą, jednak łatwo przechodzą przez dziurki mankietów, są tanie – lepsze sklepy rozdają je
nawet za darmo, a dzięki nieograniczonej wręcz palecie kolorów,
można
kolorystycznych,
je
a
dobrać
nawet
barwnym naszego stroju.
do
wszystkich
uczynić
głównym
zestawów
akcentem
Ponieważ lubię koszule z podwójnymi mankietami i chętnie
używam węzełkowych spinek, dlatego przykuły moją uwagę
te w wersji metalowej od Pinka. Jednak po zorientowaniu się
w ich cenach ochłonąłem nieco. Rozsądek kazał mi
zrezygnować, ale wirus zagnieździł się w organizmie. I w minione wakacje znalazłem na niego lekarstwo.
Postanowiłem - zrobię sobie takie u nas w Lublinie, wszak niemal na co drugiej ulicy w centrum mamy przynajmniej
jeden zakład jubilerski. Wymyślić było łatwo, gorzej z wykonaniem. I znów, jak to często z rzemieślnikami bywa, w kilku miejscach usłyszałem, że się nie da, albo się nie opłaca. W jednym, czy drugim zakładzie podano mi cenę dużo wyższą niż w Londynie. Cierpliwość została jednak nagrodzona, znalazł się ktoś, kto zainteresował się moim pomysłem i szybko zgodził się go zrealizować za bardzo rozsądną cenę. Niestety do realizacji zamówienia nie doszło, ale odesłano mnie pod inny adres, do zakładu Pani Jolanty Jajszczyk przy ul. Narutowicza. Tu na dobre zaczyna się historia moich srebrnych węzełków. Najważniejsze to trafić do wytwórcy, dla którego nawet tak drobne zlecenie jest wyzwaniem. Pani Jajszczyk i jej współpracownik po kilku pierwszych minutach rozmowy zaczęli szukać optymalnej metody wykonania przedmiotu. Konsultowali to na gorąco – widać było, że nie nudzi ich ta praca. Gdy wychodziłem z zakładu, już byłem dużo mądrzejszy o wiedzę jubilerską. Co więcej, Państwo zgodzili się sfotografować cały proces – z pominięciem tych jego elementów, które prawdziwy mistrz przekazuje jedynie najbardziej obiecującym uczniom - każdy zawód ma swoje tajemnice. Ponieważ był to koniec listopada, w zakładzie panował już ożywiony ruch, motywowany zbliżającymi się świętami. Pracownia ma dużo zleceń i niestety, nie obiecano mi szybkiej realizacji mojego. Jakież było moje zdumienie, kiedy po kilku dniach otrzymałem sms-a z informacją: „węzełki gotowe”. Już je kilka razy założyłem – pełna satysfakcja. A objawy kilkuletnie choroby całkowicie ustąpiły. Jednym z celów naszego magazynu jest pokazywanie 63
SPINKI - Węzałki
pracy prawdziwych rzemieślników i artystów, kultywujących tradycyjne zawody. Ich wiedza i umiejętności giną w zastraszającym tempie. Wartość małego metalowego przedmiotu – mojej spinki – jest tym większa, im głębszą świadomość skomplikowania procesu jego powstawania posiada użytkownik. Łatwiej i szybciej- i często taniej, jest pójść do sklepu i wybrać spośród setek wyeksponowanych przedmiotów. Tam nigdy jednak nie dostaniemy unikatu. Szukajmy więc indywidualnych wytwórców w najbliższym otoczeniu. Dając im pracę otrzymujemy indywidualny przedmiot, a jednocześnie podtrzymujemy trwającą często setki lat tradycję. To część naszego dziedzictwa, tak jak, nie szukając daleko, cebularze i ruskie pierogi. Tylko, że wytwór jubilera, czy innego rzemieślnika, zaspokaja inne potrzeby. Naszym celem jest też wskazywanie konkretnych adresów. Wprawdzie w zakładzie Pani Jajszczyk zamówiłem tylko ten jeden przedmiot, ale już te niewielkie doświadczenia pozwalają mi spokojnie go zarekomendować. To dobry adres. Jeśli tam traficie, pytajcie też o to, jak przedmiot powstaje, a wtedy wyjdziecie nie tylko z małym drobiazgiem, ale i z wiedzą, którą posiadają jedynie nieliczni Aby przybliżyć proces powstawania moich spinek i wprowadzić w niuanse tego rzemiosła, a może sztuki (?), poniżej zamieszczam fotorelację. Andrzej Frejlich
65
SPINKI - Węzałki
1, 2 . Mocowanie modelu w formie i odtłuszczanie
3. Przygotowanie formy di odcisku modelu
5. Wulkanizacja formy gumowej
4 . Zalewanie p łynną gumą
6. Wykonanie wtrysku woskowego
7. Gotowy duplikat
8 . Ukł adanie choinki z woskowymi duplikatami
9. Odlewanie ze srebra metodą wosku
10. Surowa srebrna choinka z wieloma węze łkami
11. Choinka po wstępnym wypolerowaniu
12 . Szlifowanie pojedynczego elementu skł adowego spine
67
SPINKI - Węzałki
13. Lutowanie ogniwek mocujących elementy
15. Wypolerowane spinki
14 . Łączenie elementów ruchomych
16. Chemiczna oksydacja
18 . Mycie gotowych spinek w czyszczarce ultradźwiękowej celem usunięcia pasty polerskiej
17. Polerowanie na filcowej tarczy – wyb łyszczanie
69
19. I gotowe
Za pomoc w realizacji artykułu dziękujemy: Pani Jolancie Jajszczyk, Zakład Jubilerski, Lublin ul. Narutowicza 21 Autorzy zdjęć: Jolanta Jajszczyk (str. 42-46, 49, 53), Łucja Frejlich-Strug (str. 47) spinki z kolekcji Autora
71
Satori
SUSHI 73
Na początku grudnia postanowiliśmy przełamać nieco świąteczną atmosferę, która przedwcześnie zapanowała w naszym domu ze względu na prace nad grudniowym wydaniem antidatum. Wybraliśmy się więc na sushi. A u nas „na sushi” znaczy „do Satori sushi”. Na ulicę Popiełuszki 8 dotarliśmy mocno zmarznięci. Powitało nas jak zwykle puste, choć całkiem przytulne wnętrze. W restauracji niestety gra radio i choć nie jest nachalne, szkoda że japonizującego wnętrza nie uzupełnia japońska muzyka. Wystrój jest neutralny i stanowi doskonałe tło dla najważniejszego punktu programu, czyli jedzenia. Całe rzesze miłośników Satori najwyraźniej wolą zamawiać sushi do domu, dlatego restauracja zdaje się być jedynie dodatkiem do działalności firmy. Po zdjęciu wszystkich wierzchnich warstw ubrania i przetarciu zaparowanych okularów przyszedł czas na najtrudniejsze – wybór dań z menu. Zawsze, gdy wybieram się do Satori, obiecuję sobie, że tym razem zamówię którąś z gorących potraw, jednak zawsze wygrywa sushi. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na zestaw nippon, rolkę jakuza maki, tiger futo i zieloną herbatę z wiśnią. Po złożeniu zamówienia przyszedł czas, aby przesiąść się do baru, by móc obserwować, jak 75
Satori sushi
bardzo sympatyczny i chętnie odpowiadający na pytania mistrz sushi (niestety zapomnieliśmy zapytać o imię) przygotowuje nasze przysmaki. Mogliśmy się dowiedzieć, jakie są tajniki robienia i krojenia sushi, a przede wszystkim zobaczyć, że Satori naprawdę nie ma nic do ukrycia. Kawałki ryb wyglądają i pachną tak, jakby jeszcze wczoraj pływały w przejrzystych wodach, warzywa są świeże, a serek Philadelphia to serek Philadelphia, a nie podróbka z któregoś z dyskontów. Warto wspomnieć też o sosach, które potrafią zepsuć każdą potrawę, a w Satori są bardzo dobrej jakości. Ponadto, gdy napomknęliśmy, że nieszczególnie przepadamy za grillowanym łososiem w sushi, którego zawierała jedna z rolek zestawu, bez problemu został on zamieniony na surowego. Po miłej rozmowie oraz uczcie dla oczu przyszedł czas na ucztę właściwą. Mistrz sushi pięknie ułożył na desce wszystko, co zamówiliśmy, opatrzył to jeszcze słusznymi porcjami wasabi i marynowanego imbiru, po czym mogliśmy wreszcie przystąpić do konsumpcji. Nie zawiedliśmy się, wszystko jak zwykle było perfekcyjne. Zestaw nippon jest bardzo dobrze skomponowany, przypadnie do gustu zwłaszcza tym, którzy tak jak ja nie przepadają za nigiri. Są tu dwa rodzaje hosomaki – z łososiem i ogórkiem, maki z łososiem, sałatą, ogórkiem i sosem teryaki oraz california maki z paluszkiem krabowym przykryte łososiem lub ikrą ryb latających. Menu satori zawiera
więcej doskonale skomponowanych zestawów i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ponadto, jak już pisałam, zawsze możemy wynegocjować zamianę któregoś ze składników. Dwie dodatkowe rolki, które zamówiliśmy, były po prostu doskonałe. Piszę tak nie tylko dlatego, że maki jest moim ulubionym rodzajem sushi. Yakuza to wspaniała kompozycja krewetek, sałaty, awokado, ogórka i pikantnego majonezu, które po opieczeniu w tempurze tworzą wręcz symfonię smaków. Tiger futo, gdzie krewetka w tempurze współgra z tobiko, ogórkiem, awokado i ostrym sosem, wcale nie ustępowała swojej poprzedniczce. Jak widać, nie mogę się uwolnić od muzycznych porównań. Nie jesteśmy smakoszami sake, dlatego choć menu satori oferuje ten tradycyjny japoński trunek, my polecamy zieloną herbatę, zwłaszcza tę wiśniową, ponieważ doskonale dopełnia i równoważy smak sushi. Łucja Frejlich-Strug
77
Satori sushi
79
81
Sposób na
rosół
Kiedy zdarzy mi się obejrzeć reklamy w telewizji, nasuwa mi się refleksja, że model życia promowany przez reklamodawców jest dość ponury. Z reklam wynika, że każdy szanujący się obywatel najpierw powinien wziąć tanią pożyczkę gotówkową z premią, kupić mnóstwo prezentów dla bliskich, którzy przecież tak bardzo potrzebują nowego tableta i smartwatcha. To gwarantuje udane święta. Następnie należy wybrać się na zakupy spożywcze i kupić mnóstwo słodyczy, płatków śniadaniowych, wspaniałych wędlin i serów. Gdy już wszystko to zostanie popite napojem gazowanym, delikwent zaczyna odczuwać dyskomfort gastryczny. Ale co to? Żołądek, czy wątroba? Najlepiej sięgnąć ć po specyfik, który działa na żołądek, wątrobę, trzustkę, jelita i być może coś jeszcze. Na koniec optymalnie byłoby popić to napojem energetyzującym, aby dodać sobie wigoru. A co powinniśmy robić zimą? Na co dzień używać zwykłych kropli do nosa, a w razie choroby sięgnąć po te power, max, lub super extra. Zapewne mało jest osób, które korzystają z wszystkich tych dobrodziejstw naraz. Jednakowoż niepokojące jest to, że
cały czas nam się wmawia, że trzeba dużo, szybko, tanio – kupować, jeść, przyjmować. Macie ochotę zrobić coś na przekór? Zróbmy rosół! Nie rosół z kostki, nie bulionetkę, ale prawdziwy wywar z warzyw i mięsa, jeśli je jecie. Z pewnością znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że nie ma sensu gotować rosołu na jeden obiad, a większa ilość się zepsuje. A ja Wam mówię, że nic się nie zmarnuje, powiem więcej, niedługo nastawicie kolejny garnek. Skąd moja pewność siebie? Po rosół, najczęściej w kostce, sięgamy nie tylko po to, aby zalać nim makaron i spałaszować na niedzielny obiad. Doskonale spisuje się też w roli rozgrzewającego napoju, dodatku do kolacji. Może być podstawą innych zup, a risotto przyrządzone z jego udziałem jest dużo 83
85
sposób na rosół
lepsze niż takie z dodatkiem samej wody. Rosół może też stanowić bazę wielu sosów i gulaszów. Możliwości są nieograniczone. Trzeba tylko znaleźć sposób na przechowywanie wywaru, bo przecież nikt nie ma czasu gotować go co tydzień. Rozwiązanie jest bardzo proste. Doprawiony i przestudzony rosół można przelać do foremek, silikonowych papilotek na babeczki, a nawet torebek na kostki lodu. Rosół wkładamy do zamrażarki w wymienionych naczyniach, a już zamarznięty możemy z nich wyjąć i przełożyć do foliowych siatek. Gdy potrzebujemy rosołu, wyjmujemy jego odpowiednią ilość i w 3 minuty rozmrażamy. Ja zawsze sprawdzam, w ilu foremkach, czy kokilkach wieści się szklanka bulionu, aby później móc wyjąć odpowiednią ilość. Jeżeli czujecie rewolucyjnego ducha i chcecie jeszcze bardziej przeciwstawić się konsumpcyjnej kulturze, podczas przygotowywania posiłków nie wyrzucajcie końcówek marchewek i pietruszek, wierzchnich liści kapusty, czy łodyżek ziół. Wkładajcie je do siatki w zamrażarce, a gdy po kilku tygodniach wypełni się ona resztkami odrzuconymi przez gotujących, może stać się rosołem smacznym i pożywnym. Jeśli macie ulubiony i sprawdzony sposób na rosół, oczywiście ugotujcie go według własnej receptury, jednak jeżeli wciąż nie znaleźliście tego jedynego lub macie ochotę spróbować wywaru z warzyw, zapraszam do skorzystania z mojego przepisu.
Potrzebne są: • 1 średni seler • 4 marchewki • 3 pietruszki • 3 cebule • 2 ząbki czosnku • zielone części pora lub kilka liści kapusty • pęczek natki pietruszki • kilka kawałków suszonych grzybów (podgrzybków lub borowików) • 2 łyżki oleju rzepakowego • ok. 5 łyżek dobrego sosu sojowego • 20-30 ziarenek pieprzu • ½ łyżeczki kminu rzymskiego • ½ łyżeczki kurkumy
• ok. 6 ziaren ziela angielskiego • 5 listków laurowych • ½ łyżeczki suszonego lub kawałek świeżego imbir • 2 łyżeczki lubczyku, jeśli ktoś lubi • sól i pieprz
87
sposób na rosół
Na początku kroję cebule na pół i opalam na palniku, aż będą miejscami osmalone. Jeżeli lubicie, kiedy rosół ma jasnosłomkową barwę, obierzcie cebulę z łupin. Ja dodaję całą, przez co rosół jest dość ciemny. Resztę warzyw szoruję dokładnie, grubo kroję i wrzucam wraz z cebulami do największego garnka, jaki mam w domu. Dodaję resztę składników z wyjątkiem pieprzu i soli i zalewam wodą tak, aby zakryła wszystkie warzywa. Zagotowuję na średnim gazie, po czym zmniejszam ogień, przykrywam rosół i gotuję przez 3-4 godziny. W przypadku rosołu warzywnego, jeśli dobrze umyjemy składniki, nie ma potrzeby odszumowywania. Po tym czasie lekko studzę wywar, odcedzam go dokładnie oraz doprawiam solą, pieprzem i ewentualnie sosem sojowym. Do talerza lub kubka z rosołem można wkroić trochę warzyw pozostałych z gotowania, a szczególnie marchewki. Dodaję też kilka listków natki pietruszki. Łucja Frejlich-Strug
89
(n i e) a k t u a l n o ś c i
Kiedy czytam lubelskie gazety codzienne z grudnia 1924 roku, uderza mnie jedna różnica pomiędzy ich zawartością, a tym, co obecnie oferuje nam większość mediów. Dziewięćdziesiąt lat temu nikt nie bombardował odbiorców nieskończoną ilością nawiązań do świąt Bożego Narodzenia. Trafiłam też na tylko jednego reklamodawcę, który odwoływał się do nadchodzących świąt. W pierwszym tygodniu grudnia pojawiło się kilka informacji na temat organizowanych dla dzieci mikołajek. Dorośli zajmowali się raczej sprawami życia codziennego i nie da się w prasie odczuć atmosfery przedświątecznej gorączki. Jest w niej za to dużo ciekawych i momentami bardzo zabawnych ogłoszeń, które z radością przytoczę.
Na pierwszej stronie Głosu Lubelskiego z dnia 25 listopada 1924 roku znajdujemy elektryzującą informację: „Wielki kino-teatr Colosseum Triumf polskiej sztuki kinematograficznej Dramat Hańby, Łez i Krwi O CZEM SIĘ NIE MÓWI Wybitnie sensac., erotyczny dramat w 8 akt. Z prologiem według genialnego utworu Gabryjeli Zapolskiej W rolach głównych Jadwiga Smosarska i Kazimierz Justian Muzyka ściśle zastosowana – pod batutą prof. Stembrowicza Ceny miejsc: Zł. 1.50, 2.00, 2.50, 3.00” Na kolejnych stronach możemy znaleźć dużo mniej dramatyczną, 91
NIEAKTUALNOŚCI
ale za to realistyczną relację z sąsiedzkiej bójki zatytułowaną „Delikatne szturchnięcie”. Jej autor donosi, że w „niedzielę ubiegłą” pomiędzy dwoma sąsiadami „zamieszkałymi przy ulicy Foksalnej N°2 – Józefem Kosiorem i Janem Krysiakiem, (…) wynikła sprzeczka”, podczas której „żywszy temperamentem Kosior, jak sam stwierdził szturchnął delikatnie Krysiaka młotkiem po głowie”. Na szczęście Pogotowie Ratunkowe udzieliło poszkodowanemu pomocy i zostawiło go pod opieką rodziny. W kolejnym wydaniu Głosu jeden z redaktorów zapytuje „Kiedy pojęcie złotego wyruguje ostatecznie pojęcie złotówki?”. Nie każdy jest znawcą historii polskiej waluty, dlatego stwierdziłam, że prawdopodobnie tak jak mnie, czytelników może zainteresować, iż w 1924 roku „dzięki pewnej analogii w nazwie złotego dzisiejszego do złotówki przedwojennej liczącej tylko 30 groszy, włościanie nasi dotąd jeszcze nadają wartości złotemu równą złotówce przedwojennej”. Działo się tak tym bardziej, że „domokrążcy i drobni handlarze miejscy i wiejscy”, utwierdzali ich w tym przekonaniu „robiąc na nieświadomości kmiotków niezłe interesy”. Autor jako przykład przytacza następującą sytuację: „kobieta na targu żąda za garnek śmietany półtora złotego. Sprytny przekupień żydowski zapytuje: półtora złotego to znaczy 45 groszy? – ino tak – odpowiada babina. Złoty interes.” Na koniec redaktor stwierdza, że jedynym lekarstwem na tego rodzaju oszustwa jest wprowadzenie pieniądza złotego i srebrnego, gdyż „włościanie po wadze i objętości srebrnej monety dwuzłotowej np. nauczą się w należyty sposób cenić złoty i nie dadzą się więcej oszukiwać zrywając na zawsze z analogią do przedwojennej złotówki”. Na początku wspomniałam, że natrafiłam tylko na jedną reklamę odnoszącą się bezpośrednio do świąt Bożego Narodzenia. W gazecie z 30 listopada, pod chwytliwym tytułem „Zawiadomienie”, 93
NIEAKTUALNOŚCI
czytamy: „Niniejszym mam zaszczyt zawiadomić Szanowną Klientelę, że z powodu nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, każdy może zrobić miłą niespodziankę na gwiazdkę dla swoich krewnych, znajomych i kolegów obstalowując w naszym zakładzie portret. Specjalność naszej firmy wykonywanie portretów sepiowych, kretkowych i olejnych, po cenach niskich i na raty. Wytwórnia portretów Foksal 47. Z poważaniem, C. Bagiński”. Jakiś czas temu rozpętała się mała burza, gdy magazyn Kuchnia wśród polecanych produktów zamieścił reklamę sosów i zup w proszku. Zgadzam się z powszechną opinią, że magazyn strzelił sobie w stopę zamieszczając reklamę absolutnie sprzeczną z ideą
czasopisma kulinarnego. Gazeta codzienna, to jednak nie magazyn dla smakoszy, dlatego już 90 lat temu zamieszczała tego rodzaju ogłoszenia: „Baczność! Wyśmienite wyroby krajowe. Jeżeli chcecie mieć na deser smaczną i tanią leguminę lub dobre ciasto i pieczywo, to wypróbujcie i żądajcie wszędzie ogólnie uznanej marki Luba. Lubomin Proszki na budyń różnych smaków Proszek na sos waniljowy Cukier waniljowy i cytrynowy Do nabycia nieomal we wszystkich składach spożywczych, kolonjalnych i aptecznych.” Stało się już tradycją, że nieaktualności są niekompletne bez wzmianki na temat udaremnionego samobójstwa. Ówcześni mieszkańcy Lublina chyba szczególnie lubowali się w czytaniu o tego rodzaju incydentach, oczywiście opisanych ze szczegółami oraz przy podaniu wszystkich danych głównego bohatera. W Głosie Lubelskim z czwartego grudnia czytamy: „W dniu onegdajszym usiłowała pozbawić się życia przez zażycie sinego kamienia Aleksandra Kozłowska, lat 22, służąca, zamieszkała przy ul. Jezuickiej 3.” Zapewne zainteresowało Was, czym jest siny kamień. To on zwrócił moją uwagę i stał się głównym powodem, dla którego przytaczam ten artykuł. Jest to nazwa potoczna pięciowodnego siarczanu miedzi, substancji występującej w formie niebieskich kryształów. Znajduje zastosowanie przy farbowaniu, drukowaniu, konserwacji drewna, wykrywaniu wody w alkoholu. Oprócz tego wykazuje działanie bakterio- i grzybobójcze. Podany doustnie powoduje odruch wymiotny, a w większych stężeniach ma działanie 95
NIEAKTUALNOŚCI
żrące. Nieszczęsną Aleksandrę, która uraczyła się tym specyfikiem, na szczęście uratowało Pogotowie Ratunkowe. „Przyczyna samobójstwa, jak zdołano ustalić, była rozpacz z powodu wydalenia ze służby”. Jak już pisałam, w okolicach Mikołaja kilka instytucji organizowało imprezy dla dzieci. Notatka z 5 grudnia głosi: „Dziś w filharmonii o godzinie 5-ej Święty Mikołaj. Odegrana zostanie sztuka dla dzieci p.t. Święty Mikołaj, poczem nastąpi szereg zabaw dziecinnych, balet w kostjumach, loteryjka i t.d.”. Poniżej widnieje informacja techniczna dla rodziców: „podarunki dla dzieci przyjmuje się jeszcze dzisiaj od godz. 3 do 4 m. 30”. Dodatkowo zamieszczony został apel: „Święty Mikołaj prosi zamożniejszych ludzi o składanie podarunków dla dzieci z Sali Sierot”. Czymże byłyby nieaktualności bez fragmentu kroniki kryminalnej? 6-go grudnia opublikowano wzmiankę pod tytułem „I to się przydało”. Autor pisze: „W dniu onegdajszym Leonowi Rygierowi zamieszkałemu przy ulicy Kalinowszczyzna 19 zginęła z zamkniętej sieni balja. Istnieje przypuszczenie, że została ona skradziona”. Jako możecie się Państwo domyślić, policja wszczęła energiczne dochodzenie. Łucja Frejlich-Strug
97
reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39
zareklamuj
siÄ™ w magazynie
i na portalu