ANTIDATUM wydanie trzecie

Page 1

wydanie TRZECIE 2014 I www.antidatum.com

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: NIEAKTUALNOŚCI LUBELSKIE LATO PEŁNE WYDARZEŃ PIZZA NA OCZKI I CUKINIA PRINCETON - „TO BĘKART, ALE KOCHAM GO!”


wydanie TRZECIE 2014 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 81 532 87 39 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich JAKUB KAZNOWSKI sKład i grafika: lariat™ studio graficzne, www.lariat.pl ul. okopowa 10/4, lublin, tel. 516 979 240

magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum


Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

REDAKCJA

ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

3


Obietnica edytorial

jesieni


Druga połowa sierpnia i początek września to taki czas, gdy kalendarzowe lato zaczyna już przybierać coraz więcej cech jesieni. W pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że wieczory do tej pory gorące i brzmiące, stają się coraz zimniejsze, mają zapach dymu i topolowych liści. Wychodząc rano z domu marzniemy w swetrze lub marynarce, a w południe czujemy piekące słońce. Ta obietnica jesieni byłaby wspaniała, wszak to piękna pora roku, gdyby tuż po niej następowała wiosna, a nie czas zimna i ciemności. Na razie jednak możemy cieszyć się pięknymi dniami, zwłaszcza, że Lublin wciąż dostarcza nam wielu wrażeń. Jarmark Jagielloński i Europejski Festiwal Smaku były nie tylko sposobem na miłe spędzenie wolnych dni, ale i pretekstem do poznawania zakamarków naszego miasta. Ponieważ długie spacery niechybnie zaostrzają apetyt, warto zajrzeć do warzywniaka lub ogródka w poszukiwaniu królowej warzyw – cukinii. Póki czas, poczujmy i zjedzmy jak najwięcej trwającego jeszcze lata, aby bez żalu powitać nadchodzącą jesień. Łucja Frejlich-Strug

5


Princeton

„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko


7


„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko

Kolekcjonerstwo to świadome gromadzenie przedmiotów określonej kategorii. W mojej zegarkowej pasji uważam się za kolekcjonera. Nie zbieram wszystkich naręcznych zegarków, jakie wpadają w moje ręce. Gromadzę kilka określonych marek, a egzemplarze muszą spełniać pewne przyjęte z góry kryteria. Chociaż, im bardziej pogłębia się moja wiedza o zegarmistrzostwie i szwajcarskich manufakturach, tym częściej dopuszczam wyjątki w przyjętych kryteriach. Stąd w moim niewielkim zbiorze kilka niepasujących elementów. Dzisiaj chciałbym pokazać takiego właśnie wyrzutka, co ciekawe, stał się on jednym z moich ulubieńców. Ale jak wiadomo – miłość jest ślepa, kocham go jak własne dziecko, choć to niestety bękart. Zanim go przedstawię, kilka zdań na temat mody ostatnich lat, mody na zegarki specjalistyczne dla nurków. Kiedyś używane jako sprzęt, będący nieodzownym wyposażeniem nurkujących, stąd potoczne jego określenie „nurek”. 90 % noszonych dzisiaj tak chętnie nurków nie miało kontaktu z wodą, nie licząc przypadkowego zamoczenia przez nieuwagę podczas mycia rąk. Z niektórymi z nich, mimo wyraźnych zewnętrznych cech, nie dałoby się zejść pod wodę, bo tylko stroją się w piórka sprzętu do zadań specjalnych. Latem rzucają się wyraźniej w oczy, gdyż nie osłaniają ich długie rękawy. To wcale nie oznacza, że nosimy je w czasie wolnym, podczas wakacji, na urlopie, a więc wtedy, gdy przynajmniej teoretycznie możemy znaleźć się w sytuacji ekstremalnej. Dziś większość posiadaczy „nurka” nosi go 24 godz. na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Noszą je także ludzie, którzy z racji zawodowych


obowiązków występują w stroju formalnym – garniturze. Niestety, „nurek” w rozmiarze XXL nie jest zegarkiem garniturowym. Wszyscy, jeśli zwracamy uwagę na takie szczegóły, widzieliśmy spikera telewizyjnego przedstawiającego najnowsze wiadomości z potężną bryłą stali lub tytanu na nadgarstku, która nie ma prawa zmieścić się pod mankietem koszuli. Dodatkowo jeszcze, uwagę przyciąga grafika tarczy z licznymi funkcjami zaznaczonymi w różnych kolorach. Wystarczyłoby, aby taki pan odpiął mikrofon od klapy marynarki, wyszedł ze studia i już jest przygotowany do skoku na główkę w głębiny Rowu Mariańskiego. Jego zegarek takie ciśnienie wytrzyma. Podobnych obrazków dostarczają nam politycy, nie wszyscy 9


„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko

oczywiście. Moim zdaniem w takim zegarku dobrze wygląda tylko agent Jej Królewskiej Mości James Bond, nawet jeśli udaje się właśnie na przyjęcie, wciśnięty w idealnie skrojony garnitur od Brioniego. Jemu to uchodzi, bo tu zegarek jest elementem pewnej konwencji przyjętej przez twórców tej filmowej postaci. Bond stał się też sprawcą całego zegarkowego zamieszania, to on w dużej mierze rozkręcił modę na zegarki ekstremalne. Z pewnością podkręcił też wskaźniki sprzedaży Rolexa Submarinera, a później Omegi Seamaster. Dziś każdy producent ma w swej ofercie jeden, a często kilka modeli nurków. I wcale nie wynika to z badań marketingowych, które wskazywałyby na gwałtowny wzrost liczby amatorów sportowego nurkowania. Moda – to właśnie ona nakręca koniunkturę. Dziś bardzo częsty obrazek, także na polskiej ulicy, to mężczyzna ubrany w wytaliowany garnitur, którego marynarka sięga z trudem do


wysokości nerek, na szyi cieniutki skórzany śledź, a na nadgarstku olbrzymi kolorowy diver z tarczą we wszystkich kolorach tęczy, czasami nawet wyposażony w zawór helowy. Od powagi do śmieszności wiedzie bardzo krótka droga. Zgadzam się, że normy i konwencje są po to, aby je łamać, tylko potrzebne jest tu jeszcze to coś, wyjątkowe wyczucie! Inaczej zamienia się to jedynie w małpie naśladownictwo. Ale dość już tych utyskiwań, wracam do głównego wątku. Na początek wytłumaczę się z tytułu. „Pięćdziesiąt sążni” to tłumaczenie angielskiej nazwy: Fifty Fathoms, kultowego modelu zegarka dla nurków szwajcarskiej manufaktury Blancpain. Pierwszy model zaprezentowany został w 1953 roku, a powstał na zlecenie elitarnej jednostki do zadań specjalnych, założonej w 1952 roku przy francuskim ministerstwie obrony narodowej. 11


„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko


13


„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko

To jej dowódcy nakreślili parametry techniczne zegarka, który miał wejść w skład podstawowego wyposażenia technicznego jednostki. Spełnienie wyśrubowanych wymagań zleceniodawcy okazało się bardzo trudne, a dla niektórych wręcz niewykonalne. Dopiero Blancpain, firma, która do tej pory nie miała większych doświadczeń w produkcji czasomierzy specjalnych, co więcej, była uznanym, ale bardzo małym producentem, przygotowała koncept, który zadowolił dowódców jednostki. Być może stało się tak dlatego, że Jean-Jacques Fiechter, dyrektor generalny Blancpaina w latach 1950-1980, był prywatnie zapalonym amatorem nurkowania. Stworzony w ten sposób zegarek miał wszystkie podstawowe cechy zegarków dla nurków, które zachowały one do dzisiaj. Czarna tarcza, duże fluorescencyjne cyfry, proste masywne wskazówki, widoczne nawet w trudnych


warunkach i obrotowy ząbkowany pierścień zamocowany na kopercie. Na nim indeksy i cyfry – także świecące w ciemności, po to, aby nurek tuż przed zejściem pod wodę mógł ustawić czas nurkowania, ustawiając punkt ”O” na pierścieniu według wskazówki minutowej. Wartości roboczych dopełniała duża wodoszczelność, właśnie 50 sążni – stąd jego nazwa. 50 sążni to w skali metrycznej 91,45 m. Taką głębokość uznawano wówczas za maksymalną bezpieczną przy nurkowaniu z aparatem tlenowym. Konstrukcja modelu była tak udana i niezawodna w użyciu, że szybko wszedł na wyposażenie jednostek marynarki wojennej wielu krajów: Izraela, Niemiec, Hiszpani, USA, a także Polski. Trafił też do sprzedaży dla cywilnych odbiorców. Na Zachodzie można go było kupić w specjalistycznych sklepach ze sprzętem do nurkowania. I choć w przeciągu 60-lat istnienia jego wygląd zmieniał się kilkakrotnie, wciąż zachował wiele cech pierwowzoru. Oczywiście jeszcze bardziej zmieniło się jego wnętrze. Mechanizm nakręcany ręcznie zastąpiono automatem – to nie tylko dla podniesienia wygody użytkownika, ale głównie celem zachowania wodoszczelności. Mechanizm automatyczny nie wymaga tak częstego operowania koronką, przez osadzenie której w kopercie najczęściej przenikała w przeszłości wilgoć do mechanizmu. Do napędu Blancpain wykorzystuje dzisiaj tylko własne mechanizmy. Model Fifty Fathoms zdecydował też w dużym stopniu o sukcesie rynkowym wszystkich zegarków opatrzonych logo firmy. Rozwinęła ona prace nad własnymi mechanizmami, które wymagały olbrzymich nakładów. Obecnie, za najbardziej klasyczny uchodzi wersja odświeżona modelu, zaprezentowana 15


„Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko

w 2007 roku. Zastosowano w nim mechanizm kaliber 1315, stworzony w laboratoriach firmy specjalnie dla zegarków sportowych. Fifty Fathoms to mój ulubieniec w kategorii klasycznych „diverów”. Ma za sobą piękną historię i prawdziwie robocze przeznaczenie, nie jest tylko gadżetem, którym możemy zaszpanować, spacerując po brzegu morza. Jest też moim faworytem z racji upodobania do firm niszowych. Blancpain wciąż jest niewielkim producentem. „Pięćdziesiąt sążni” to dla mnie za głęboko przede wszystkim dla tego, że jedyna głębokość na jaką udało mi się dotychczas zejść to pewnie nie więcej niż dwa metry. Drugi powód to cenowa nieosiągalność współczesnego Blancpaina, a stare modele są dziś dość rzadkie i wcale nie tańsze. Mam za to zegarek, który możecie oglądać na zdjęciach. Niby nurek – wolałem nie sprawdzać jego wodoszczelności, mimo że na deklu ma sylwetkę nurka i oznaczenie 5 ATM. Nazwałem go brzydko bękartem, bo trudno wskazać jego rodowód. Nazywa się bardzo szumnie i nobliwie „Princeton”. Producenta jednak nie znalazłem, choć wiem, że powstał w Hong Kongu, pewnie w latach sześćdziesiątych. Jest w wyjątkowo dobrej kondycji i poza drobnymi niedoróbkami został wykonany solidnie i starannie. Koperta, mimo chromowania jest w stanie niemal idealnym, podobnie ruchomy pierścień. Emalia ceramiczna, która go pokrywa nie ma prawie zarysowań. A mechanizm – tu pewne zaskoczenie, jest rosyjski - Kirowski, choć jego oznaczenia zostały świadomie zeszlifowane, co widać na zdjęciu. Nieważne, skąd pochodzi, istotne jak pracuje. Ma


system antywstrząsowy, zarówno na balansie, jak i osi wychwytu, a więc cechy niezbędne dla zegarków sportowych. Lubię go i noszę często, zwłaszcza latem. Wizualnie ma cechy klasycznego nurka, choć przy współczesnych diverach wygląda jak ratlerek przy dobermanie ze swoimi trzydziestoma siedmioma milimetrami średnicy. Ale na moim chudym nadgarstku jest wystarczająco okazały. Przyznacie, że odrobinę jest podobny do pierwszego modelu Fifty Fathoms, tak jak on ma piękne proporcje i tą charakterystyczną dla klasyków lat pięćdziesiątych stylistyczną oszczędność i równowagę. Nabyłem go nawet z prawdziwym sportowym paskiem z epoki, wykonanym z plastycznego czarnego tworzywa, z imitacją tekstury na powierzchni i wentylacyjnymi dziurkami. Obecnie noszę go na lakierowanym pasku Hirscha w kolorze soczystej zieleni. Jeszcze raz powtórzę, to bękart, ale kocham go jak własne dziecko, a on się odwdzięcza, bo chodzi z niesłychaną wręcz precyzją i świeci mi w nocy. Andrzej Frejlich

17


Jarmark Jagiellońs 2014


Ĺ„ski

19


W dniach 15-17 sierpnia już po raz ósmy zjechali się do Lublina kupcy i wystawcy z Ukrainy, Białorusi, Litwy, Słowacji i oczywiście Polski. Jak widać, Jarmark wrósł już w lubelską tradycję i w kalendarzu cyklicznych imprez kulturalnych zajmuje bardzo ważne miejsce. Świadomie określam go mianem imprezy kulturalnej, gdyż w większym stopniu jest miejscem prezentacji i wymiany lokalnych tradycji kulturowych niż przedsięwzięciem o charakterze gospodarczym. Liczba ok. 250 wystawców, mnogość kolorowych straganów, które gęsto pokryły obszar Starego Miasta, Deptak i Błonia pod Zamkiem, wskazywać by mogły, że cel tego przedsięwzięcia jest przede


wszystkim merkantylny. Jarmark, nawiązując do roli dawnego Lublina jako ważnego ośrodka międzynarodowej wymiany handlowej, służy jednak przede wszystkim ponownemu zbliżeniu narodów Europy Środkowo-Wschodniej, poprzez przybliżenie i propagowanie bogactwa ich kultury tradycyjnej. Kultura ta jest reprezentowana nie tylko przez gotowe wyroby rękodzieła i tradycyjnych, czasami już gdzie indziej zapomnianych, rzemiosł. Możemy je obejrzeć, wziąć do ręki, czy wreszcie zakupić na straganie, czasami zmagając się z trudnościami w komunikacji z osobą, która mówi w języku obcym, ale jednocześnie pobrzmiewającym znajomo. No 21


Jarmark Jagielloński 2014


23


Jarmark Jagielloński 2014

chyba, że jest to węgierski, którego żaden Słowianin nie rozgryzie. Dla tych, którzy chcieli bardziej namacalnie, w sposób pogłębiony zapoznać się z tradycją rzemieślniczą i artystyczną, przygotowano wiele pokazów i warsztatów. Kowale obrabiali metal, młotami i ogniem wyczarowując przedmioty użytkowe i dekoracyjne okucia; bednarz sprawnymi ruchami zamieniał wiązki dębowych klepek w pękate beczki; garncarz obracając swoim kołem, przetwarzał placek ciastowatej gliny w dowolne naczynie. Można było nie tylko oglądać, ale i spróbować swych sił. Temu służyły liczne warsztaty: malowania na szkle, wycinankarstwa, robienia pająków ze słomy. A wszystko to w pięknej scenerii Starego Miasta i jego przyległości: na Grodzkiej, w Klasztorze OO. Dominikanów, na Błoniach pod Zamkiem, na Placu przed Teatrem Andersena. Mimo bardzo zmiennej, wręcz dynamicznej pogody, kolorowy


i wielojęzyczny tłum wolno przesuwał się ulicami i zaułkami naszego miasta, które tworzyło znakomitą scenografię dla imprez towarzyszących Jarmarkowi. Zatrzymywały nas nie tylko towary wystawiane przez ich wytwórców, ale także muzykujące zespoły, kapele, orkiestry dęte i śpiewacy. Żywiołowe rytmy węgierskie mieszały się z melancholijnym brzmieniem dziadowskiej liry i metalicznym brzękiem dzwonków słowackiego górala. I znów, także w przypadku muzyki, można było nie tylko słuchać, ale i samemu popróbować swych sił. Było to możliwe dzięki warsztatom muzycznym: pieśni weselnych z Lubelszczyzny, orkiestry Jarmarku Jagiellońskiego, śpiewu, tańca. Podobnie jak w poprzednich edycjach Jarmarku, także i tym razem przygotowano szeroką ofertę dla najmłodszych odbiorców. Dzieci z pasją oddawały się zabawie na Błoniach pod Zamkiem. Park zabaw tradycyjnych był nieustannie oblegany. Jak widać prosta zabawka składająca się z drewnianych obręczy i wbitych w ziemię patyków, szczudła, czy wreszcie surowe drewniane klocki, całkiem dobrze wytrzymują jeszcze konkurencję z komputerem i grami video. Łatwo jednak zauważyć, że jeszcze lepiej niż dzieci bawili się ich ojcowie, a nawet dziadkowie. Być może drewniane klocki przypomniały im ich własne dzieciństwo, lecz czy nie dzieje się tak często nie tylko w przypadku retro-zabawek? W tym roku miałem okazję do bezpośredniego porównania dwóch jarmarków: Dominikańskiego w Gdańsku i naszego Jagiellońskiego. I mam nadzieję, że nie tylko lokalny patriotyzm pozwala mi ocenić ten nasz dużo wyżej. W Gdańsku dominuje 25



komercja, i to czasami w bardzo poślednim wydaniu. U nas wciąż jeszcze autentyczne rzemiosło i tradycyjna kultura jest w przewadze, oby jak najdłużej. Chociaż, jeśli ktoś bardzo chce się czepiać, to znajdzie i na uliczkach lubelskiego Starego Miasta Chrystusa Frasobliwego sąsiadującego nie tylko z białoruską wycinanką ludową, ale i całym stadem kotków, uszytych z króliczego futra o dziwnie wyłupiastych szklanych oczach, które w żaden sposób nie dają się dopasować do którejkolwiek z kultur obszaru Europy Środkowo-Wschodniej. Andrzej Frejlich

27


Jarmark Jagielloński 2014


29


Jarmark Jagielloński 2014


31


Przeciwko demonom, chorobom i kataklizmom – o bukietach święconych w Matki Bożej Zielnej

Piętnasty sierpnia jest dniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, powszechnie znanym jako Matki Bożej Zielnej. Moja Babcia Jadzia co roku, podobnie jak wszystkie inne gospodynie we wsi, zbiera w ogródku i na polu kłosy zbóż, słoneczniki, kwiaty, zioła i robi z nich bukiet, który zanosi do kościoła, a poświęcony przechowuje z nabożeństwem, jak palmę Wielkanocną. Od dzieciństwa mgliście wiedziałam, że ta wiązanka jest rodzajem podziękowania za zbiory, jednak w tym roku postanowiłam dowiedzieć się więcej o źródłach tego zwyczaju. Podejrzewałam, że jego pochodzenie, podobnie jak wielu innych obrzędów, jest pogańskie i nie pomyliłam się. Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny to obok Narodzenia, Oczyszczenia, Zwiastowania i Nawiedzenia św. Elżbiety, jedno z najważniejszych i najstarszych maryjnych świąt w roku. Wszystkie ukształtowały się na Wschodzie do końca VI wieku, a na Zachód zostały przeniesione w ciągu dwóch kolejnych stuleci. Te daty są ważne, ponieważ świadczą o tym, że święta istniały już w czasie chrystianizacji wielu europejskich terenów, w tym Polski.


33


Przeciwko demonom, chorobom...

Duża liczba świąt chrześcijańskich była bowiem w jakiś sposób, głównie poprzez daty i zwyczaje, kojarzona z obchodami pogańskich uroczystości. Ich „zliturgizowanie” miało na celu płynną zamianę obrzędów pogańskich na chrześcijańskie i przybliżenie ludowi dogmatów. W ten sposób dawne i nowe święta splotły się w polskich ludowych wierzeniach i obrzędach. Wszystkie przedchrześcijańskie kultury Europy i nie tylko przykładały dużą wagę do cyklu solarnego i zmian długości dnia oraz nocy. Najważniejsze były momenty przesileń, którym przypisywano najpotężniejszą magiczną moc. Misjonarze wiedzieli, że nie da się tych wierzeń w krótkim czasie wykorzenić, dlatego postanowili je wykorzystać. Tak na przykład Noc Kupały stała się Nocą Świętojańską.


W ludowych wierzeniach zarówno przed, jak i po chrystianizacji ważne były rekwizyty obrzędowe. W dniu Matki Bożej Zielnej w całej Polsce święci się wieńce lub bukiety wykonane z plonów i ziół leczniczych. Przede wszystkim ma to na celu podziękowanie za zbiory, ale poświęcone wiązanki znajdują także wielorakie zastosowanie o charakterze magicznym, leczniczym, a nawet apotropaicznym. Zanim jednak przejdziemy do zastosowań święconych bukietów, warto ustalić, co dokładnie się w nich znajdowało. W zależności od regionu, wiązanki przybierały różne formy: od wielkich koszy wypełnionych warzywami, owocami i zbożami, które zawożono do kościoła wozem, poprzez misterne wieńce, po najbardziej popularne bukiety, które przetrwały do dziś. W zależności od lokalizacji różniła się też ich zawartość. 35


Przeciwko demonom, chorobom...

Najczęściej były to warzywa, owoce i zboża, ale równie chętnie do bukietów wkładano lecznicze zioła. W wielu regionach używano również kwiatów, które pełniły jedynie funkcję ozdobną. Wśród plonów ziemi wykorzystywano głównie różne zboża, makówki, gałązki lnu lub konopie, ale również marchew, buraki, ziemniaki, a także jabłka, późne wiśnie i jarzębinę. Gdzieniegdzie pojawiały się też leszczyna z orzechami i gałązki dębu z żołędziami. W bukietach stosowano szeroko wachlarz ziół leczniczych: bylicę – przeciwko czarownicom, dziurawiec – na wątrobę, piołun - na wszelkie bóle brzuszne. Mięta, chaber, macierzanka i dziewanna miały działanie odkażające, a wrotycz usuwał pasożyty. Malwa i nagietek wpływały pozytywnie na skórę. Poświęcone bukiety najczęściej wieszano obok świętego obrazu, aby następnie używać w miarę potrzeby. Zioła parzono i podawano chorym, a także robiono lecznicze kąpiele. Jeśli przyczyną choroby mogło być „złe spojrzenie”, chorego okadzano dymem z poświęconych ziół. Zapobiegawczo okadzano też inwentarz przed wyjściem na pastwisko. Aby skrócić i złagodzić cierpienia konających, wkładano w ich posłanie garstkę poświęconych ziół. Pamiętano także, aby umieścić je w trumnie zmarłego. Główną rolą poświęconych roślin była ochrona przed burzą i piorunami, o czym świadczy między innymi fragment kazania z XVw., w którym czytamy, że lud używa ich do „oddalania dyabłów, zatykając je w dom, oborę, kadząc nimi w burzę”. Oprócz kadzenia podczas burzy, święconymi roślinami palono


pod kuchnią, a wydobywający się przez komin dym ochraniał dom przed uderzeniami piorunów. Ponadto utarty susz dosypywano do siewnego ziarna, dzięki czemu zboże było chronione przed burzą, ulewą i wiatrem. Dziś, zwłaszcza w mieście, nikt raczej nie okadza domu święconymi ziołami, ani nawet nie parzy ich w chorobie, jednak sądzę, że zwyczaj bynajmniej nie traci przez to sensu. Dzięki niemu można przez chwilę zwrócić baczniejszą uwagę na rośliny, które nas otaczają i uświadomić sobie ich rolę w naszym życiu. Bez znaczenia jest, czy pochodzą one z rozległego pola, małego ogródka, czy balkonu. Łucja Frejlich-Strug

37


Ĺšwietna pizza broni siÄ™ sama


39


świetna pizza broni się sama

Od lat działa w Lublinie pizzeria Il Rifugio, jednak nie wszyscy o niej wiedzą. Dzieje się tak, ponieważ właściciele nie przykładają wagi do reklamy, a wieści o jej istnieniu rozchodzą się jedynie pocztą pantoflową. Nikłe są również szanse, że trafimy tam z ulicy, ponieważ ulica Oczki bynajmniej nie leży na głównym trakcie spacerowym Lublina. Dlaczego zatem w domu jednorodzinnym na osiedlu przy Abramowickiej, od środy do niedzieli aż roi się od miłośników największego włoskiego przysmaku? Najwyraźniej sprawdza się zasada, że jeśli produkt jest naprawdę doskonały, nie potrzebuje ani reklamy, ani nawet pięknego opakowania. Właściciel i kucharz w jednej osobie pochodzi z Sardynii, o czym przypominają fotografie przedstawiające pejzaże tej włoskiej wyspy rozwieszone na ścianach lokalu. Centralnym miejscem urządzonego bez specjalnego polotu wnętrza jest opalany drewnem piec do pizzy, z którego wydobywa się wspaniały bukiet zapachów. Szlachetny dym miesza się z wonią pieczonego ciasta i doskonałej jakości składników. To właśnie jest ten słabo oprawiony brylant. To najlepsza pizza, jaką jedliśmy w Lublinie. Ciasto jest bardzo cienkie, ale nie rozmaka pod ciężarem sosu, sera i dodatków. Bardzo charakterystyczne są lekkie, wypełnione powietrzem i mocno chrupiące brzegi. Istnieje wiele kombinacji dodatków, jednak wszystkie są naprawdę doskonałe. Nasza ulubiona quattro formaggi to wspaniała kompozycja sosu i serów, spośród których na pierwszy plan wysuwa się świetna gorgonzola. Inna lubiana pozycja to naprawdę bombowa bomba z doskonałym salami i karczochami. To nie


wszystko, bo żeby było jeszcze bardziej wystrzałowo, na rzeczonej bombie znajdziemy także ser pleśniowy, szynkę i cebulę. Składniki te z odrobiną czosnkowej oliwy tworzą połączenie doskonałe. Prawdziwy szczyt rozkoszy można osiągnąć dopiero po dotarciu do środka niekształtnego placka gdzie zagęszczenie ingrediencji jest najwyższe... prawdziwa bomba, także kaloryczna ale przecież nie bywamy tam codziennie. W zależności od preferencji na naszej pizzy mogą się znaleźć świeże warzywa, owoce morza, włoskie wędliny i sery. Jeżeli po takiej uczcie mamy jeszcze choć odrobinę miejsca w żołądku, warto spróbować tradycyjnych deserów. W karcie znajdziemy panna cotta i tiramisu, które niestety nie zawsze są dostępne. Nam udało się spróbować tiramisu, które okazało się niezłe, wyważone, jednak nie podbiło naszych podniebień.

41



Reasumując, nie będziemy zachęcać do odwiedzenia „Włocha” bo, kto chociaż raz zakosztował specjałów serwowanych na Oczki na pewno stanie się stałym klientem tego przybytku. Nam wszak nie zależy na tym by w lokalu był większy tłok. Ostatnimi czasy odnieśliśmy wrażenie, że dość surowej w obyciu załodze „Il Rifuggio” także na tym nie zależy. Próżne są jednak ich wysiłki. I tak zamierzamy tam wrócić. Nawet przyprowadzimy tam swoich znajomych. Niech mają za swoje! Łucja Frejlich-Strug

43


Apetyczna feeria Europejski Festiwal Smaku


45


EUROPEJSKI FESTIWAL SMAKU

W pierwszy weekend września odbyła się w Lublinie długo oczekiwana i szeroko reklamowana szósta edycja Europejskiego Festiwalu Smaku. Lokomotywą marketingową festiwalu był koncert zespołu Omega, który bardzo się udał, a każdy uczestnik mógł zanucić, lub nawet głośno zaśpiewać jego najsłynniejszy utwór. Na scenie festiwalu oprócz węgierskiej gwiazdy wystąpili też m.in. Kayah, Shantel, Sztywny Pal Azji i Voo Voo. Jednakowoż to nie o smak muzyczny chodziło twórcom festiwalu, dlatego jego najważniejszym elementem były wydarzenia o charakterze kulinarnym. Hasłem przewodnim było „7 potraw na 700 lat Lublina”. Historycy wybrali najciekawsze potrawy z każdego wieku, które mają trafić do kart siedmiu lubelskich restauracji. Po szczegóły należy udać się na stronę


festiwalu. Można było też spróbować potraw charakterystycznych dla krajów, z którymi Lublin ma połączenie lotnicze w ramach cyklu „Latające Talerze”. Wielką popularnością wśród mieszkańców Lublina i turystów cieszył się Jarmark Inspiracji odbywający się na terenie Starego Miasta. Nie sposób wymienić wszystkich smakołyków, których można było spróbować. Stoiska z serami oszałamiały dużym wyborem i zapachem. Smakosze mogli spróbować gruzińskich przysmaków przygotowywanych praktycznie na ich oczach, a na wynos kupić ajvar. Dużą popularnością cieszyły się budki ze słodkościami, a zwłaszcza ta z baklavą oraz kluczami, śrubkami i muterkami odlanymi z czekolady, które po pokryciu warstwą kakao do złudzenia przypominały zardzewiałe żeliwne przedmioty. Obrazu kulinarnych przyjemności dopełniały

47


w wielu rodzajach, potrawy żydowskie, tarty, marokańskie oliwki i wina z Egeru. Gdy zmęczeni i szczęśliwi odwiedzający zeszli już całe Stare Miasto, okazywało się, że to wcale nie koniec, ponieważ wystarczyło przemierzyć kilkaset metrów, aby dotrzeć na teren browaru Perła przy ul. Bernardyńskiej, gdzie odbywał się Festiwal Piwa. Oprócz giełdy briofili odbył się Ogólnopolski Turniej Nalewek okraszony obecnością aktorów Bronisława Cieślaka oraz Jerzego Rogalskiego. Na błoniach za browarem na gości czekał pierwszy w naszym mieście Zlot Food Trucków.


Każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie, choć najbardziej ukontentowani mogli się czuć wielbiciele mięsa. Aleja serów niektórych przyciągała, a innych odpychała, jednak wszyscy z radością spędzali miło czas, ponieważ pogoda była piękna, jedzenie pyszne, a piwo zimne. Czekamy z niecierpliwością na siódmą edycję festiwalu i jesteśmy bardzo ciekawi, czym tym razem zaskoczą nas organizatorzy. Łucja Frejlich-Strug

49


doroczna

klęska urodzaju

cukinia


cukinia Uwielbiam cukinię. Moim zdaniem jest to

najbardziej

uniwersalne

warzywo

(no,

może

oprócz ziemniaków). Można z niej robić zupy,

sałatki, dodawać do makaronów, ryżu i wypieków, zarówno słodkich, jak i słonych. Słynny jest pasztet z cukinii, ale też piernik z jej udziałem. Może stanowić zarówno dodatek, jak i grać pierwsze skrzypce, na przykład nadziana i upieczona. W zależności od użytych przypraw i sposobu obróbki może mieć tysiące twarzy. Mniej-więcej od grudnia do czerwca tęsknię za nią i ubolewam nad słabą jakością oraz wysoką ceną dostępnych w warzywniakach egzemplarzy. Są wodniste i bez smaku. Jako rekompensata tych katuszy, około połowy lipca zaczyna się szaleństwo: w sklepie pojawiają się świeże i piękne młode cukinie w sezonowych cenach. Wtedy jemy je praktycznie w każdym daniu. Ulubionym szybkim obiadem środka lata staje się makaron z cukinią i serkiem mascarpone. z

Na

powodzeniem

śniadanie można

lub

zaserwować

kolację omlet

z kawałkami cukinii, chili i cebulą, a w przypływach entuzjazmu kulinarnego nawet upiec pizzę z białym sosem, cukinią i innymi dodatkami. Około połowy sierpnia pojawia się lekki przesyt ukochanym warzywem. Cóż jednak zrobić, gdy w tym czasie na grządkach w ogrodzie rodziców cukinie dojrzewają z taką prędkością i w takiej ilości, że nie nadążamy ich przejadać nawet 51


doroczna klęska urodzaju - cukinia

z pomocą rodziny i znajomych? Jedynym rozwiązaniem jest bardzo się starać. Oddałabym

wiele

za

sposób

na

zachowanie

cukinii

na

zimę

jej

w

atrakcyjnym, jędrnym kształcie. Cukinia zamrożona nadaje się moim zdaniem tylko do zupy, ponieważ traci całą sprężystość pozostając jedynie miękkim i sflaczałym cieniem samej siebie. To samo dzieje się z cukinią pasteryzowaną w wodnej zalewie.


Inspiracji na kolejne potrawy z udziałem można szukać w Internecie, książkach i czasopismach. Czasami dostarcza ich też

własna

grządka.

Tak

się

stało

w przypadku naszej ulubionej sałatki z grillowaną cukinią. Niedaleko cukinii, zaraz za piaszczystą ścieżką, rośnie kilka krzaków Świeżo

pomidorków zebrane,

koktajlowych.

jeszcze

rozgrzane

słońcem są najpyszniejszą rzeczą na świecie, Nieco

stanowią dalej,

ukochanych

kwintesencję

za przez

kilkoma moją

lata.

rządkami siostrę

buraczków, pysznią się krzaki bazylii. Na rabatce ziołowej możemy znaleźć też świeże oregano i czosnek. Tą kulinarną

53


doroczna klęska urodzaju - cukinia

kompozycję należy dopełnić jedynie oliwą z oliwek, kilkoma kulkami mozarelli i dobrym pieczywem. Kiedy już zniosę te wszystkie dobra do kuchni, podpalam gaz pod patelnią z odrobiną oliwy i smażę na niej pokrojone w półplastry i odsączone z wody cukinie. Od razu po zdjęciu z patelni, jeszcze gorące wrzucam do przygotowanej uprzednio mieszanki oliwy, posiekanych ziół i czosnku oraz ewentualnie kilku kropel octu balsamicznego. Gdy cukinie wystygną (czasem zostawiam je nawet na noc w lodówce), dodaję do nich przekrojone na pół pomidorki oraz kulki mozarelli i dokładnie mieszam. W razie potrzeby doprawiam solą i pieprzem i podaję.


Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby sałatka nie została pożarta w całości. Jest świetna na letni obiad, gdy z powodu upałów nie mamy ochoty na gotowanie. Doskonale spisuje się również jako potrawa piknikowa, a świeże powietrze i wysiłek fizyczny są najlepszą przyprawą, naturalnym i nieszkodliwym zamiennikiem glutaminianu sodu. Sałatka z grillowaną cukinią była z nami między innymi w Poleskim Parku Narodowym i nad Zalewem Zemborzyckim. Łucja Frejlich-Strug

55


niespiesznym biegiem przez Lublin i okolice

Niespiesznym

biegiem przez Lubl in i okolice

Niektórym wrzesień kojarzy się przede wszystkim z nową ramówką stacji telewizyjnych, które zrobią wiele by usadzić nas przed odbiornikami w coraz dłuższe wieczory mijającego właśnie lata. Odporni na te pokusy wydają się ci, którzy wieczorami sznurują sportowe obuwie by przemierzać lubelskie ulice, bulwary i inne spacerowe trasy. Pewnie różne są motywy, które popychają ich do podjęcia fizycznego wysiłku. Znawca aktualnych trendów skwituje „teraz taka moda”, a współczesny przodownik pracy doradzi by amatorzy biegania „za robotę się wzięli”. Nieważne. Istotne jest to, że biegacze na stałe wpisali się w lubelski krajobraz sprawiając, że ożywają szare chodniki i nawet najbardziej ponury krajobraz rozweseli czasem koszulka o jaskrawych barwach wesoło igrająca wśród pożółkłych liści czy zwałów brudnego śniegu. Na pohybel licznym malkontentom, którzy podczas każdego biegu ulicznego złorzeczą zamknięci w swoich samochodach, by potem wylewać hektolitry żółci na internetowych forach, zagorzali biegacze uparcie zapisują się na kolejne organizowane w Lublinie zawody biegowe. Tych zaś w roku 2014 i 2015 nie zabraknie. Organizatorzy Maratonu Lubelskiego nie tylko z wielką pasją i oddaniem kontynuują


podjęte inicjatywy, ale stwarzają również biegaczom kolejne okazje do sprawdzenia własnych sił. Już po raz trzeci będzie można wziąć udział w cyklu biegów „Cztery Dychy do Maratonu” przygotowujących do wiosennego biegu na dystansie 42 km 195 m. Nowością w tej odsłonie lubelskiego biegania są zawody pod hasłem „Chęć na Pięć”, które na pewno zainteresują osoby preferujące krótsze dystanse. Czym jest nadchodząca jesień dla lubelskich biegaczy? Może okresem wytchnienia po gorących miesiącach, kiedy nawet spokojny trening wyciskał z organizmu ostatnie krople potu a wieczory zamiast wytchnienia przynosiły chmary owadów wciskających się do oczu, ust i nosa. Może receptą na uczucie tęsknoty za minionymi wakacjami, które pojawia się wraz z pierwszym chłodem. Może również formą odreagowania nagromadzonego w ciągu dnia napięcia. Wrzesień na Lubelszczyźnie zaczął się dla biegaczy gorąco, I Półmaratonem Lubartowskim Bez Granic, który odbył się w pierwszą niedzielę miesiąca, a w którym to sam miałem okazję wystartować. Uczestnicy biegu musieli zmierzyć się z ekstremalną temperaturą i trasą, która, jak się okazało w trakcie imprezy, tylko pozornie była łatwa. Zdradliwe podbiegi – łagodne i długie, niekończące się proste odcinki niemiłosiernie rozgrzanego asfaltu wystawiły na próbę wytrzymałość wielu biegaczy. Dla tych z czołówki z pewnością były przeszkodą w biciu rekordów. Trudy 21 – kilometrowego biegu dzielnie pomagali znosić zaangażowani wolontariusze i serdeczni mieszkańcy. Ci ostatni nie tylko oferowali nadprogramowe napoje odwodnionym biegaczom, 57


niespiesznym biegiem przez Lublin i okolice

ale zapewniali również cudowne orzeźwienie płynące prosto z wężów ogrodowych. Nie zabrakło oczywiście dopingu, który w niektórych miejscach miał formę zorganizowaną. Były pompony i przedszkolaki skandujące „Biegnij szybko jak pantera chociaż dzisiaj niedziela”. Nie jestem pewien, ale zdaje się słyszałem po drodze także instrumenty brzmiące jak wuwuzele. Te piękne obrazki na trasie były niesłychanie budujące. Wszechobecna życzliwość i przyjazne uśmiechy przypominały o szczytnym celu tego biegu, jakim było zebranie funduszy na leczenie małej Julki cierpiącej na rzadką wadę nóżek. Chociaż w trakcie biegu na twarzach wielu biegaczy malował się grymas, jakiego nie powstydziłby się nawet znany czeski długodystansowiec Emil Zátopek, to znikał on zaraz po przekroczeniu mety. Ukojenie po wysiłku przynosiły masaże, o które zadbali partnerzy i sponsorzy imprezy. Co tu dużo mówić, Lubartów na długo pozostanie w pamięci biegaczy i towarzyszących im rodzin. Bieg był pod każdym względem wzorowo zorganizowany, a jednocześnie miał ten niepowtarzalny urok małych imprez biegowych, w których udział daje ogromną satysfakcję i dużo radości. Podobno człowiek do biegania jest przystosowany w większym stopniu niż do siedzenia – na zmianę przy biurku, w samochodzie i na kanapie. Dzisiaj ruchu fizycznego musimy dostarczać sobie sami ponieważ współczesny styl życia nie stwarza wielu okazji do tego typu aktywności. Uliczne biegi skutecznie promują modę na wysiłek, a jednocześnie pozwalają czerpać z niego dużo radości. Są nie tylko miejscem sportowych popisów biegaczy. Stanowią świetną okazją do spędzenia czasu z rodziną, czy znajomymi. Powoli stają się coraz bardziej


znanym i lubianym patentem na niedzielne popołudnie, co zaobserwować można przy okazji lubelskich „Dych do Maratonu” goszczących często nad Zalewem Zemborzyckim. Atmosfera, jaka towarzyszy tym zawodom przypomina rodzinny piknik. Jak się okazuje, aby ją stworzyć, wcale nie trzeba zapraszać gwiazd muzyki pop, czy ustawiać szeregu kramów ze smakołykami. Przy okazji bieganie stanowi doskonałą okazję do promocji miasta i oferowanych przezeń atrakcji. Reklamę swoich produktów uskuteczniają tutaj także różni przedsiębiorcy, 59


niespiesznym biegiem przez Lublin i okolice

wprawdzie najczęściej sprzedawcy sprzętu sportowego, ale ja sam liczę po cichu, że wkrótce w tych okolicznościach pojawią się także lokalni producenci różnych przysmaków. Przecież po intensywnym wysiłku apetyt wzrasta. Rozwój lubelskich imprez biegowych śledzę od tzw. „Dzikiego Maratonu Lubelskiego” i jestem pełen podziwu dla wszystkich pasjonatów tego sportu, którzy właściwie od zera zbudowali markę jaką jest dzisiaj „Maraton Lubelski”. Kolejny sezon biegowy pokazuje, że pomysłodawcy, twórcy i sponsorzy wcale nie wytracili impetu, ale sukcesywnie rozwijają przedsięwzięcie. Ci, którzy jeszcze nie posmakowali lubelskiego biegania będą mieli okazję to nadrobić już 21 września kiedy w okolicach tamy nad Zalewem Zemborzyckim rozlegnie się wystrzał pistoletu startowego rozpoczynającego I Dychę do Maratonu. Już teraz warto pomyśleć o niespiesznych przebieżkach z lubelskim starym miastem w tle by w przedostatnią niedzielę września dać z siebie wszystko. Artur


61


n i e a k t u a l n o śc i Dziewięćdziesiąt lat temu, w sierpniu 1924 roku, na Lubelszczyźnie grasowała banda Badaczy Pisma Świętego. W Głosie Lubelskim z 10 sierpnia możemy przeczytać, że „Od pewnego czasu t.zw. badacze (partacze) Pisma Świętego rekrutujący się przeważnie z półanalfabetów rozwinęli wśród ciemnego ludu powiatu lubelskiego intensywną robotę.” Miejscem tej intensywnej roboty miały być głównie gminy Zemborzyce i Piotrków. Badacze „obrali sobie z pośród


małorolnych gospodarzy pomocników do prowadzenia masońsko-bolszewicko-żydowskiej roboty”. Redaktor, który sam podpisał się jako „Zetes”, wymienia tych gospodarzy z nazwiska wraz z miejscem zamieszkania. Dalej możemy przeczytać o działalności posłanników: „ludzie ci zaopatrzeni w obfitą ilość rozmaitych broszur i odezw, nieświadomie propagują sektę partaczy pisma świętego, obchodząc okoliczne wsie i zaścianki i temsamem demoralizują nasz poczciwy lud. Autor artykułu zaznacza, że na tę działalność powinno zwrócić uwagę duchowieństwo oraz władze policyjne i w świętym oburzeniu argumentuje, że „nie można pozwolić zwariowanej jakiejś klice na bezkarne demoralizowanie uczciwego ludu polskiego i co rychlej należy położyć kres zbrodniczej robocie niepoczytalnych ludzi”. Podczas, gdy partacze pisma świętego bałamucili „ciemny lud”, w Lublinie ogromną popularnością cieszył się spektakl pod tytułem „Dziewczę z Abisynii” wystawiany przez Wielki Kino-Teatr „Colosseum”. Był to „dramat w 6 częściach”, w którym brylowała „urocza Klara Joung, premjowana piękność Stanów Zjednoczonych”.

63


Innym obleganym wydarzeniem kulturalnym była inscenizacja utworu scenicznego Gustawa Lawiny pt. „Dożynki”, która odbyła się 15 sierpnia „na Czechowie, obok Sławinka”. Z zapowiedzi dowiadujemy się, że „oryginalność pomysłu samego utworu i malownicza okolica, w której sztuka powyższa zostanie odegrana, oraz bogate stroje ludowe dadzą przyjemną i miłą całość (…)”.


W wydaniu Głosu z 14 sierpnia, tuż obok hasła „Reklama jest dźwignią handlu i przemysłu”, pojawia się anons „Piegi radykalnie usuwa od 20 lat znany krem Lord”. Współcześnie taki kosmetyczny radykalizm brzmi złowieszczo, zwłaszcza w stosunku do piegów, które uznawane są raczej za urocze, a nie szpecące. Nie brakuje również ogłoszeń umieszczanych przez drobnych przedsiębiorców i innych mieszkańców Lublina. 17 sierpnia czytamy, że „kuchmistrz przyjmuje obstalunki na wesela, bale i święta od najskromniejszych do najwykwintniejszych. Wiadomość codziennie wieczorem od 5 do 7, Bychawska 72 m. 10” Poniżej zrozpaczona gospodyni pisze, że „w piątek po poł. Z podwórza domu 13 na Wieniawie zginęły 2 prosiaki, gdyby ktoś wiedział o miejscu gdzie się znajdują zechce łaskawie zawiadomić Marjannę Michalak mieszkającą tamże”. W tekście z 19 sierpnia pod tytułem „Gwałcenie świąt”, oburzony autor zauważa, że „dnia 15 b. m. w dzień Wniebowzięcia N.M.P, gdy ludzie modlili się w kościele Michała Archanioła na Bronowicach – w magazynach Syndykatu Rolniczego, w warsztatach, wrzała gorączkowa praca. Hałas spowodowany poruszającą się dynamomaszyną przeszkadzał zgromadzonym modlić się w kościele”. Tekst ten wyraźnie pokazuje, że tak często obecnie dyskutowana kwestia pracy w niedziele i święta nie jest wcale czymś charakterystycznym tylko dla czasów współczesnych.

Łucja Frejlich-Strug

65


Twoja

reklama w naszym

magazynie

reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39


juĹź teraz zapraszamy do wydania on-line

67



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.