wydanie DZIEWIĄTE 2 0 1 5 I www.antidatum.com
W WYDANIU MIĘDZY INNYMI: BREMONT - BRYTYJSKI ZEGAREK W ELEGANCKIM TOWARZYSTWIE „NAJLEPSZE TE MAŁE KINA” KSIĄŻE POETÓW NA OTWARCIU TARASÓW ZAMKOWYCH CEROWANIE - ARTYSTYCZNA ROBOTA ZAPACH CEBULI
wydanie DZIEWIĄTE 2015 I www.antidatum.com redakcja: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich dział reklamy: tel. 502 430 847 fotografie: łucja frejlich-STRUG, andrzej frejlich sKład i grafika: lariat™, www.lariat.pl ul. GŁOWACKIEGO 35 lok. 336, 20-060 lublin
magazyn bezpłatny portalu antidatum.com, sprzedaż całości lub fragmentów jest niedozwolona i stanowi naruszenie przepisów prawa i grozi odpowiedzialnością prawną. wszelkie prawa zastrzeżone dla ich właścicieli. wykorzystanie materiałów z niniejszej publikacji możliwe jest wyłącznie za zgodą redakcji z powołaniem się na źródło treści. © 2014 antidatum
Niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. Nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. W natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu. Na przekór panującym tendencjom proponujemy Państwu udać się w niespieszną podróż. Podróż z Lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. Chcemy, aby smakowanie Lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia. W Antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. W kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. Podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. Pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. Zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji. Mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. Dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. Ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach Lublina, rzecz jasna - niespiesznie.
REDAKCJA
ANDRZEJ Historyk sztuki, bizantynista. Mieszka w Lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. Fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. Docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. Nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. Lui przyrodę i dobre, czyste buty.
ŁUCJA Córka Andrzeja. Zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. Urodziła się w Lublinie i nigdy nim nie znudziła. Po Ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. Pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.
3
edytori
al
Tegoroczny przełom lutego i marca z wyjątkiem kilku dni był dość nietypowy, mogliśmy cieszyć się ciepłą i często słoneczną pogodą. Podobnie
było
dziewięćdziesiąt
lat
temu.
W
nieaktualnościach
przeczytacie, jak wówczas komentowano te anomalie pogodowe i jaki miały wpływ na ludzi, zwierzęta, a nawet stan dróg. Wiosenna aura z pewnością zachęca do Spacerów po Lublinie. Mogą to być nie tylko rekreacyjne przechadzki, ale i celowe przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Z perspektywy pieszego dostrzega się dużo więcej niż zza szyby samochodu lub autobusu. Zmian zachodzi w naszym mieście bardzo wiele i warto być z nimi na bieżąco.Spacer z pewnością zaostrzy Wasz apetyt, więc koniecznie zajrzyjcie do Umei na ulicy Orlej, gdzie można wgryźć się we wspaniałego burgera, czy rozgrzać zupą, a także zaspokoić apetyt na coś słodkiego. Z wizyty w tym lokalu zadowoleni będą nie tylko zdeklarowani roślinożercy. Wieczorem miło jest obejrzeć dobry film, a jeszcze przyjemniej jest zrobić to w gronie pasjonatów, w nastrojowym wnętrzu małego kina, dlaczego by więc nie spotkać się na sobotnim seansie w kinie ABC na Czechowie? Niezależnie od dnia tygodnia i panujących warunków atmosferycznych, najlepszą naszym zdaniem rozrywką jest lektura najnowszego wydania antidatum, w którym możecie na przykład przeczytać o najstarszej w Lublinie cerowni artystycznej, Pani Małgorzacie, która ceruje od 19 roku życia i jej wiernym psim towarzyszu. Dowiecie się także, co wspólnego ma Ignacy Krasicki z otwarciem nowego centrum handlowego. Zapraszamy!
Łucja Frejlich-Strug
5
brytyjski zegarek w eleganckim towarzystwie
7
BREMONT - BRYTYJSKI ZEGAREK W ELEGANCKIM TOWARZYSTWIE
Powstanie tego tekstu zostało sprowokowane filmem „Kingsman: Tajne służby”, który stosunkowo niedawno wszedł na nasze ekrany. Film jak film, na pewno kandydatem do Oskara nie będzie, ale zasługuje na naszą uwagę z całkiem innej przyczyny. Miłośnicy angielskiego stylu noszenia się znajdą w nim wiele smaczków i już z tego tylko powodu warto go obejrzeć. Nie jest on klasycznym filmem szpiegowskim, ale raczej pastiszem tego gatunku. Karkołomne zwroty akcji i zaskakujące rozwiązania dostarczą sporą dawkę emocji miłośnikom mocnych wrażeń. Mnóstwo tu cytatów znanych nam już z innych produkcji. Najwięcej analogii znajdziemy do serii o agencie 007, ale biorąc za porównanie ostatnich kilka filmów z Bondem, ten mocniej jest osadzony w brytyjskim klimacie. Bond jeździł już BMW, nosił ciasno skrojone garnitury od Brioniego, zegarki Rolexa i Omegi, pijał wódkę, a nawet – o zgrozo – piwo. Bohaterowie Kingsmana są do szpiku kości brytyjscy. Nawet siedziba organizacji Kingsman ukrywa się pod przykrywką pracowni miarowego krawiectwa przy londyńskiej ulicy Sevile Row. A jak wiadomo, przy niej zlokalizowane są salony najgłośniejszych brytyjskich krawców, wyznaczających kanony klasycznej elegancji. Główny bohater Harry Hart, grany jest przez znakomitego w tej roli Colina Firtha. Chyba trudno by było znaleźć bardziej brytyjskiego Anglika. Tak też jest ubrany. Nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur – nie jakaś zmiękczona włoską subtelnością wersja angielskiego stylu, tylko bezkompromisowy oryginał. Spodnie na szelkach, biała koszula i klubowy krawat, biała poszetka. Na nogach nienagannie wypastowane czarne oxfordy. W ręku parasol. A na nadgarstku? No właśnie - chronograf Bremonta. Ale o tym za chwilę.
Film można potraktować jako materiał instruktażowy na temat męskiej elegancji w brytyjskim wydaniu. A gdy nam to przypadnie do gustu, możemy zrobić krok dalej, wybrać sobie identyczną garderobę. I wcale nie trzeba biec z filmowymi fotosami do najbliższego krawca, żeby nam taki strój skopiował. Możemy mieć oryginał. Producenci filmu stworzyli nową markę ubrań i dodatków i wprowadzili ją do sprzedaży. Jej nazwa była oczywista: „Kingsman”. Autorką całej kolekcji była projektantka kostiumów do filmu Arianne Phillips, a do sprzedaży wprowadził ją MrPorter.com – największy na świecie internetowy sprzedawca ekskluzywnej odzieży męskiej. Autorzy koncepcji nie poszli na szybki zysk po najniższych kosztach. Ubrania i dodatki z logo „Kingsman” to nie kostiumy teatralne na paradę przebierańców, ani tanie azjatyckie podróbki. Podjęto współpracę z najbardziej uznanymi brytyjskimi markami. Za koszule odpowiedzialna jest najbardziej prestiżowa firma koszulowa Turnbull&Asser. Krawaty 9
BREMONT - BRYTYJSKI ZEGAREK W ELEGANCKIM TOWARZYSTWIE
i poszetki przygotował Drake`s. Parasole są z firmy Swaine, Adeney, Brigg & Sons, która działa nieprzerwanie od dwustu kilkudziesięciu lat. Kapelusze wyprodukował Locke&Co, spod nr 6 przy James Street w Londynie. Kurtki sportowe – nawet agenci Kimgsmana muszą czasami zdjąć garnitury – przygotował Mackintosh. Buty wykonała manufaktura George Cleverley. Jedynie garnitury uszyła mniej znana niż czołowi krawcy z Sevile Row, ale ceniona firma Cheshire Bespoke. Nie będę się dalej rozpisywał nad listą współpracowników i szczegółami projektu. Zainteresowanych odsyłam do bloga Michała Kędziory – MrVintage. Wracam do zegarka. Musiał on spełnić kilka warunków. Pasować do stylu agentów służb specjalnych, nie odstawać prestiżem i jakością od pozostałych elementów opakowania Kingsmena i wreszcie
być produktem na wskroś brytyjskim. Wszystko tu miało być w stu procentach angielskie. Wybór niestety nie był wielki, ale jak się
wydaje w pełni trafiony – Bremont. Anglia słynie z wielkich
nazwisk w historii zegarmistrzostwa, zwłaszcza z okresu podbojów kolonialnych i morskich w ypraw na Antypody.
Konstruktorzy precyzyjnych chronometrów nawigacyjnych byli w większości Anglikami. Nazwiska Harrison, Mudge, Graham,
Arnold and Tompion należą jednak do historii XVIII i XIX wieku. Spośród całkowicie współczesnych nazwisk przywołać można jedynie George`a Danielsa.
Bremont jest bardzo młodą marką, ale o mocnej pozycji na
brytyjskim i międzynarodowym rynku. Zegarki mają wyrazisty, zdecydowanie sportowy design, ale z charakterystyczną dla
brytyjskiej stylistyki nutką dekadencji. Wyrosły one z miłości do lotnictwa, pasji, której oddają się od wielu lat właściciele marki. Tak więc, obecność firmy w projekcie Kingsmana była jak
najbardziej naturalna. W filmie, a potem ofercie nowej marki, nie tylko wykorzystano trzy modele zegarków Bremonta, ale i je personalizowano. I to jest w produkcji filmowej nowością.
Aby zrozumieć filozofię firmy Bremont i właściwie ocenić styl oraz
walory użytkowe produkowanych zegarków, trzeba chociaż w najkrótszym zarysie poznać historię jej właścicieli.
Marka została założona w 2002 roku przez braci Nicka i Gilesa
Englishów. Zamiłowanie do techniki odziedziczyli po swym ojcu,
Euanie Englishu, doktorze inżynierii lotniczej, pasjonacie starych
zegarów, zabytkowych samochodów i jachtów, oraz historycznych konstrukcji lotniczych. Euean był też byłym pilotem RAF-u,
uczestnikiem wielu pokazów lotniczych, podczas których
11
BREMONT - BRYTYJSKI ZEGAREK W ELEGANCKIM TOWARZYSTWIE
pilotował najczęściej stare maszyny z okresu międzywojnia i II Wojny Światowej. Synowie poszli w ślady ojca, także pilotowali historyczne samoloty. Niestety w marcu 1995 roku, podczas przygotowań do kolejnego pokazu, stary Harvard z 1942 roku, pilotowany przez Nicka i Euana rozbił się. Ojciec zginął, a Nick z ponad 40 złamaniami w ciężkim stanie trafił na kilka miesięcy do szpitala. To wydarzenie przewartościowało postawę braci wobec życia. Po s t a n ow ili p o ś w i ę ci ć si ę pre cy z yj ny m ko n s t r u kcj o m mechanicznym, które od dzieciństwa poznawali w warsztacie ojca, utrzymującego rodzinę z odnowy starych samochodów, budowy pojazdów latających. Wtedy już, zachęcani przez ojca, dokładnie poznawali konstrukcję starych zegarów. Wszystko to dało im solidny grunt pod planowany wspólnie bussines – firmę zegarmistrzowską. Aby zrozumieć wybór nazwy dla nowej marki, warto przytoczyć jeszcze jedną historię z ich młodości. Gdy pewnego razu, pod koniec lat 90-tych latali starym dwupłatowcem z lat 30-tych nad Francją, z powodu problemów z silnikiem zmuszeni zostali do awaryjnego lądowania w szczerym polu. Z pomocą przyszedł im stary farmer, na którego polu osiadł ich samolot. Ugościł ich w swoim domu, pomógł też uruchomić uszkodzoną maszynę. Gospodarz okazał się być emerytowanym pilotem z czasów wojny. Tak jak ich ojciec pasjonował się mechaniką. Jego garaż pełen był części silników i starych zegarów. Farmer nosił na nadgarstku zegarek swego ojca sprzed kilkudziesięciu lat. Spotkanie i gościnność gospodarza pozostawiły w pamięci młodych Englishów niezatarte wrażenie. Jego nazwisko zapamiętali na zawsze – Antoine Bremont.
13
BREMONT - BRYTYJSKI ZEGAREK W ELEGANCKIM TOWARZYSTWIE
Gdy zakładając firmę myśleli nad jej nazwą, pierwsza propozycja była „English Watches”. Dobrze brzmiąca gra słowna, w której
zawarte jest i nazwisko właścicieli i nazwa kraju. Ostatecznie
wybór padł na „Bremont”, nazwisko starego francuskiego pilota i farmera, który tak ciepło przyjął ich w swoim domu.
Firma jest brytyjska, ale współczesne zegarmistrzostwo bez
szwajcarskiego wkładu istnieć nie może. Bracia English
wykorzystują szwajcarskie mechanizmy, ale cały design jest na wskroś brytyjski. Główną myślą przewodnią konceptu jest
tworzenie luksusowych zegarków dla specjalistów. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, cieszą precyzją wykonania
i użyciem materiałów najwyższej jakości. Precyzję chodu potwierdza certyfikat COSC, jeden z głównych standardów
jakości w przemyśle zegarmistrzowskim.
Obecnie w coraz większym stopniu działalność firmy lokowana
jest w Wielkiej Brytanii. Ambicją Englishów jest reaktywacja
angielskiego zegarmistrzostwa. Temu służy także polityka marketingowa – współpraca z wybitnie brytyjskimi markami, np.
Jaguar, firmami lotniczymi i siłami powietrznymi Zjednoczonego
Królestwa. Ambasadorami Bremonta są znani muzycy, aktorzy, podróżnicy. Symbolem zakorzenienia w wyspiarskiej tradycji jest
nowa kwatera główna, zlokalizowana w Henley-on-Thames
w Oxfordshire. Choć jest nowoczesnym centrum produkcyjnym
i marketingowym, laboratorium, w którym powstają nowe projekty,
wygląda jak wielki ziemiański dwór, otoczony starymi dębami, rozsiadły w dolinie Chiltem.
Taki jest Bremont – nowoczesny i tradycyjny zarazem. Nick i Giles, mimo, że twardo stąpają po ziemi, nie zrezygnowali
z młodzieńczej pasji do latania. Wciąż pilotują stare dwupłatowce. To wszystko razem wzięte decyduje, że i ich zegarki nie są tylko technicznymi przyrządami, ale i budzą emocje. Jeśli i nam przypadły do gustu, możemy udać się do któregoś z firmowych sklepów. Proszę nie zapomnieć zabrać ze sobą przynajmniej 3000 funtów, od tego pułapu zaczynają się ceny. Jeśli przypadkiem zapomnieliśmy portfela, to na pewno macie ww kieszeni trochę drobnych. Chodźmy do kina na Kingsmana i śledząc akcje wypatrujmy, co błyska na nadgarstku Colina Firtha, Michaela Kaina czy Marka Stronga. Andrzej Frejlich Źródła fotografii: Mr. Vintage | Bremont www.mrvintage.pl
15
Książę poetów na otwarciu
Tarasów Zamkowych
17
Książę poetów na otwarciu Tarasów Zamkowych
Od kilku dni Lublin ekscytuje się otwarciem Tarasów Zamkowych. Wreszcie ruszyła galeria, której powstawanie mogliśmy śledzić przez ponad rok. A wcześniej był wielki szum medialny związany z lokalizacją nowej inwestycji. Potrzebna, niepotrzebna, za blisko, a może za daleko od ścisłego centrum. Takie dywagacje mamy już za sobą. Galeria stoi, ruszyła! I to jest fakt. Nowy przybytek konsumpcjonizmu jest – jak na skalę miasta – wielki. Wielkie i efektowne musiało być i otwarcie. Uświetniają je artyści swoimi koncertami, ale i „gwiazdy”, czyli najczęściej ludzie, którzy są znani z tego, że są znani. My chcemy ich oglądać, o są znani. W związku z tym każą sobie płacić za obecność. A ponieważ są obecni, więc są jeszcze bardziej znani i w konsekwencji trzeba im płacić jeszcze więcej. Ale ponoszą też dotkliwe skutki swej popularności. Każe im się gotować, choć tego nie potrafią. Sprzątać, chociaż nigdy wcześniej nie wzięli mopa do ręki. O zgrozo, muszą nawet tańczyć na lodzie. Ostatnio presja na umęczone gwiazdy jest jeszcze większa – już ćwiczą skoki do wody. Jak zacznie się program, ludzie nie zmieszczą się przed telewizorami. A kto wtedy będzie pracował? Chyba tylko obsługa galerii handlowych. Ale na razie świętujemy otwarcie. W związku z tym proponuję taką zabawę, będzie to gra z naszą wyobraźnią. A gdyby do grona gości uświetniających to wydarzenie doproszono Księcia Poetów, Ignacego Krasickiego. Jesteśmy w przeważającej części społeczeństwem katolickim – przynajmniej z deklaracji, więc biskup na otwarciu być powinien. W dodatku jeszcze wielki poeta, bywalec – a więc taki XVIII - wieczny celebryta. Kandydat na gościa imprezy wręcz doskonały. Nie dość, że uświetni, to jeszcze przyciągnie cały ogon wielbicieli i tłum zwykłych gapiów.
19
Książę poetów na otwarciu Tarasów Zamkowych
Inwestorzy Tarasów zapraszają Krasickiego, wynajmują dla niego apartament w najlepszym miejscowym hotelu. Lublin zna dość dobrze, ale zdanie o nim ma niezbyt pochlebne. Przebywał tu urzędowo w roku 1765, zahaczył też o nasz gród w czasie podróży z Warszawy do Biłgoraja, której barwny opis zostawił w wydanej drukiem w 1782 roku relacji „Opisanie podróży z Warszawy do Biłgoraja w liście do Jaśnie oświeconego xięcia JMCi Stanisława Poniatowskiego”. I tu jedyne pozytywne emocje wzbudza chłopskie wesele, odbywające się w karczmie za miastem, w której orszak biskupa zatrzymał się na nocleg. Wracamy jednak do współczesności. Nasz gość zainstalowany w wygodnym apartamencie postanawia zapoznać się z bieżącą
sytuacją Koziego Grodu. Jest człowiekiem nowoczesnym – oświeceniowym liberałem. Odpala więc kompa i zaczyna surfować po sieci. Wśród aktualności rzuca się w oczy tytuł „Dawny Pedet zniknie z panoramy Lublina”. Zaraz w pierwszym zdaniu czyta: W centrum Lublina, nieco w głęi placu, gdzie przed II wojną światową stał hotel „Victoria”, powstanie nowoczesna galeria handlowa…” Zaraz, zaraz!, czyżby otwierane właśnie Tarasy Zamkowe nie były wystarczająco nowoczesne? A pozostałe galerie: „Olimp”, „Felicity”, ta ostatnia otwarta zaledwie kilka miesięcy temu. Krasicki, jako człowiek o gruntownym wykształceniu klasycznym pewnie zastanowiłby się nad etymologią nazwy „Felicity”. Może wyszłoby mu, że pierwszy jej człon nie pochodzi od nazwy Felin, tylko od łacińskiego felix – 21
Książę poetów na otwarciu Tarasów Zamkowych
szczęśliwy. Korzystanie z galerii musi mieszkańcom Lublina dawać poczucie szczęścia, skoro tyle ich budują. Wybrani
głosami obywateli miasta radni, przegłosowują kolejne projekty, o wychodzą ze słusznego założenia, że ich rolą jest dawanie wyborcom szczęścia.
Wczytując się w przekazy prasowe biskup Ignacy dostrzega jeszcze jedną prawidłowość. Galerie handlowe niebezpiecznie
zbliżają się do centrum miasta. Olimp, Orkana, Felicity w porządku. Ale już Tarasy Zamkowe – niemal napierają na mury
Starego Miasta. Jest wciąż jeszcze, na szczęście papierowy,
projekt „Arkad Staromiejskich”, występujących też pod nazwą „Alchemia”. Jeśli powstaną, to i Stare Miasto nie będzie wolne
od tego przybytku nowoczesności. Na stronie Naszemiasto.pl
czytaliśmy jeszcze niedawno: Alchemia to jedna z najbardziej
oczekiwanych inwestycji w Lublinie. Kompleks ma się składać
z dwóch części: podziemnego, wielopoziomowego parkingu na tysiąc aut między ul. Lubartowską i Świętoduską i galerii
handlowej na Starym Mieście. I teraz najnowsza uchwała Rady
Miasta. Galeria w miejscu Pedetu. Informacja na portalu mmlublin.
pl o wynikach czwartkowej sesji Rady Miasta referuje raczej
argumenty zwolenników projektu. Zwyciężyli oni zaledwie jednym głosem, to daje do myślenia. Gdy przeczytamy komentarze pod tekstem, głosów krytycznych jest zdecydowanie więcej. Ale
podobno Zwyciężyli zwolennicy przemian. Jeden z tych 16
wizjonerów z Rady Miasta tak argumentuje decyzję: Sukces jest, ale dzisiejszy świat wymaga od ojców sukcesu pokonywania kolejnej, wyższej poprzeczki. Na rozwój miasta trzeba spojrzeć
z wielu perspektyw, szczególnie ważne jest ścisłe centrum miasta. Przyszła kolej na Pedet…. Już nic nie powstrzyma
23
Książę poetów na otwarciu Tarasów Zamkowych
rozwoju Lublina. Czytając te słowa na pewno wszyscy zgodzimy się z jednym – szczególnie ważne jest ścisłe centrum miasta! Jest ono wizytówką Lublina, ale i przestrzenią ukształtowaną przez stulecia. Jest zapisem kultury życia, która ma charakterystyczne, właściwe tylko Lublinowi rysy. Owa specyfika decyduje o niepowtarzalności tego miasta. Argument, że nowa galeria ożywi deptak i okolice Placu Litewskiego nie przemawia. Tak naprawdę z deptaka odpłyną do nowej przestrzeni handlowej kolejne sklepy i firmy. Co wypełni powstałą pustkę, tego nie wiemy. Jaką część placu przed dzisiejszym Pedetem pochłonie nowa galeria, jak bardzo zdominuje zabytkowy zespół klasztoru Kapucynów? Pytań jest więcej. Jeśli do pewnego stopnia miała to być transakcja wiązana, podziemny parking dla przybywających do centrum w zamian za możliwość ulokowania tu powierzchni handlowych, które pewnie będą głównym źródłem zysków inwestora, to pomysł jest całkowicie chybiony. Planowane 200 miejsc zaspokoi zaledwie potrzeby pracowników. Jaki kształt architektoniczny przybierze obiekt? Na ile jego architektura wpisze się w urbanistyczny kontekst centrum? Jego lokalizacja pomiędzy zespołami zabytkowymi klasztoru i kościoła Pobrygidkowsiego i Kapucynów, może całkowicie zmienić charakter tego miejsca. Konwencja o ochronie miast zabytkowych UNESCO mówi bardzo wyraźnie, że zabytkowe miasto nie jest sumą zabytków, które w nim się znajdują. To urbanistyczny zapis aktywności ludzi, którzy żyli i działali w określonym czasie i miejscu. I w ten dotychczas w miarę jednorodny, choć niestety wciąż jeszcze dość niedoinwestowany zespół, zaczynają wciskać się nowe obiekty – na przykład galerie. Lokalizacja Tarasów Zamkowych to dość niebezpieczny precedens. A co z ochroną 25
Książę poetów na otwarciu Tarasów Zamkowych
zabytkowego krajobrazu miasta? Tu ochronie podlega – przynajmniej w teorii – nie tylko sam zabytek, ale również jego najbliższe otoczenie – kontekst. W niewielu już dziś miejscach w cywilizowanej Europie, pozwala się na daleko idącą interwencję w zabytkowe zespoły urbanistyczne. Jeżeli w ich obrębie powstają galerie handlowe, czy hotele, to ukrywają się one za fasadami starych domów, nie burząc tradycyjnych podziałów architektonicznych. W naszym Lublinie, w przeciągu ostatnich lat pojawiło się wiele dominant architektonicznych, które diametralnie zmieniają miejski krajobraz. Inwestorskiej presji nie zatrzymamy. Ale musimy wyraźnie określić, co służy miastu, a co psuje jego krajobraz. Wszyscy chcemy aby Lublin rozwijał się i piękniał. Aby żyło się w nim coraz wygodniej i ładniej. Ale w kontekście postrzeganych tylko na przykładzie przyrostu liczby galerii handlowych i ich agresywnego wciskania się w tkankę zabytkowej przestrzeni, słowa przywołanego już wcześniej radnego: Czas na odważne decyzje…. Już nic nie powstrzyma rozwoju Lublina…, brzmią groźnie. Wracam ponownie do naszego oświeconego biskupa. Jeśli rzeczywiście tak krytycznie oceniał nasze miasto, to miał nad nami pewną przewagę. My w nim żyjemy i musimy borykać się z jego ułomnościami, ale też możemy być z niego dumni. On mógł sobie pozwolić na dystans, postawę wnikliwego, ale zewnętrznego obserwatora. Mógł się w Kozim Grodzie zatrzymać, alo powodowany niesmakiem zanocować w karczmie za miastem. Takie obserwacje mogły też być, i często były, literackim tworzywem, artystyczną pożywką.
Nawet tak trywialny problem jak galerie handlowe może stać się natchnieniem dla poety. Gdybyśmy rzeczywiście zaprosili Ignacego Krasickiego na otwarcie Tarasów Zamkowych mielibyśmy szansę na nową wersję Monachomachii. Jej najbardziej znane strofy mogłyby brzmieć tak: …bram dwa ułomki, dziewięć galerii (handlowych) i gdzieniegdzie domki. Andrzej Frejlich
27
Cerowanie - art
tystyczna robota 29
CEROWANIE - ARTYSTYCZNA ROBOTA
Repasacja – trudne i obce słowo. Uliczna sonda wykazałaby,
że przeważająca większość ludzi w wieku poniżej 25 lat nie wie, co ono znaczy. Nawet polski termin „podnoszenie oczek” nie brzmi jaśniej. Tak, która z pań dzisiaj reperuje uszkodzone
rajstopy czy pończochy. Przecież są to produkty jednorazowe.
Gdy się uszkodzą, wyrzucamy. Wcześniej tak nie było, ale czy tylko dlatego, że kupowane rajstopy były tak drogie? Nie. Tak nas wychowywano. Oszczędność była ważną cechą wpajaną
nam od dzieciństwa różnymi sposobami. Niemal każdy potrafił
zacerować dziurę w skarpetach. Uczono tego na lekcjach prac ręcznych i chłopców i dziewczynki. Łatwe naprawy krawieckie prawie każdy potrafił wykonać sam. Co innego poważniejsze, alo uszkodzenia cenniejszej garderoby. Tu jest potrzebny
artysta, alo przynajmniej dobrze wytrenowany rzemieślnik, a tych jest coraz mniej.
Kto dzisiaj ceruje jeszcze uszkodzoną odzież i inne tekstylia?
Okazuje się, że zapotrzebowanie na takie usługi jest całkiem
duże. Ale specjalistów od tego znaleźć już coraz trudniej. Jeszcze 20 lat temu usługi podnoszenia oczek i cerowania
świadczone były w wielu punktach miasta. Były one niemal tak
popularne jak szewskie czy fryzjerskie. Pamiętam jak rozerwałem mój ulubiony sweter. Wystarczyło iść na Zieloną i po kilku dniach
znów go nosiłem, a wydawało się, że tak wyrwanej dziury w widocznym miejscu nie da się zamaskować. Dało się, co więcej, gdy go odbierałem, nie mogłem znaleźć miejsca
wcześniejszego uszkodzenia. Bo cerowanie było naprawdę artystyczne. Maleńki zakład z szyldem „Cerowanie artystyczne”
31
był na Zielonej od lat osiemdziesiątych. Potem
jednak zniknął. Czyżby przestały robić się
dziury w swetrach? Nie, jak wielu innych
rzemieślników, świadczących tzw. drobne usługi, wyrugowały go ceny czynszów w centrum miasta.
Gdy całkiem niedawno znów trafiłem na
Zieloną z wyszarpanymi spodniami, okazało się, że cerowni już nie ma, ale na szczęście nie została zlikwidowana, tylko przeniesiona
w nowe miejsce – na Noworybną. Wystarczy
skręcić z Lubartowskiej w prawo i już jesteśmy
na miejscu. Szyld nad drzwiami małego lokalu jest taki sam, a za drzwiami ta sama Pani –
Małgorzata Wójcik. Jeszcze jedno się nie
zmieniło, za ladą – tak jak dawniej – leży Tofi,
owczarek niemiecki, pupil Pani Małgorzaty.
Jest tutaj współgospodarzem. Zależnie od nastroju, alo wita się z klientami, alo śpi
spokojnie. Ale za ladę nie pozwoli wejść nikomu obcemu. To taki przyjaciel i własny „Altest” w jednym.
Termin cerowanie należy traktować
umownie. Pani Małgorzata zrekonstruuje uszkodzoną firankę, obrus po babci, doroi zniszczone frędzle do dywanu. Uzupełni
braki w starym gobelinie. W wielu przypadkach
to specjalistyczna konserwacja starych
33
CEROWANIE - ARTYSTYCZNA ROBOTA
tkanin, a nie cerowanie. Przyszedł też klient ze starym pluszowym misiem, jeszcze z dzieciństwa. Odżyły sentymenty, więc i misiowi trzeba dać drugą młodość. Był też pan z cylindrem. Zakres potrzeb i możliwości jest ogromny. Pani Małgorzata wszystkim tym potrzebom sprosta. Pracuje w swym zawodzie już od trzydziestu lat. Kontynuuje rodzinne tradycje, o cerownie przejęła po swojej cioci, pod której okiem uczyła się profesji. Ja ostatnio przyniosłem do niej tweedową czapkę z daszkiem, w wełnie zrobiła się dziurka. Ale od kilku dni czapka jest już jak nowa. Jeśli więc coś się wam nadszarpnęło, przedziurawiło lub przecięło w garderobie lub innej tkaninie, nie wyrzucajcie tego, nie wkładajcie w najciemniejszy kąt szafy, o wyrzucić szkoda, a nie za bardzo wiadomo jak temu zaradzić. Idźcie na Noworybną 1, Pani Małgorzata rozwiąże problem i znów będziecie mogli nosić swój ulubiony sweter, alo przytulić misia z dzieciństwa. Andrzej Frejlich
35
„Najlepsze te
małe kina”
37
„Najlepsze małe kina”
Skojarzenie może wydać się banalne, ale pierwsze strofy wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego same się narzucają
podczas seansów w kinie ABC. W przybytku dziesiątej muzy o tej lapidarnej nazwie działa Dyskusyjny Klub Filmowy „16”.
Określenie także krótkie, ale zdecydowanie powinno zapaść
w pamięć każdego lubelskiego miłośnika filmu.
Jedno z nielicznych już dzisiaj nad Bystrzycą małych kin, działa
przy Dzielnicowym Domu Kultury „Czechów”. Całe przedsięwzięcie
znalazło przyczółek w architektonicznie niepozornym, chociaż pod względem rozmiarów trudnym do pominięcia pawilonie
handlowo-usługowym przy ul. Kiepury 5. Można powiedzieć, że w otoczeniu wysokich bloków dużego osiedla mieszkaniowego
niczym w betonowym organizmie bije serce pasji do kina ożywiane przez ludzi, którzy od lat tworzą DKF i tych, którzy
wciąż chętnie zasiadają przed dużym ekranem, nawet jeśli ustępuje on pod względem rozmiarów kinom z pomarańczowym lub różowym logo.
Kino ABC prowadzi szeroką działalność. Obok repertuaru spod
tego szyldu, w którym znajdziemy co smakowitsze produkcje
popularne (czyli takie, które obejrzeć można także w innych
lubelskich kinach), kino familijne oraz filmy festiwalowe; czekają nas również przeglądy w ramach DKF „16”. Filmy to jednak nie wszystko, bowiem „szesnastka” chętnie gości ludzi kina: twórców,
krytyków filmowych, a także organizuje wystawy filmoznawcze. Przy kinie ABC działa również Studium Wiedzy o Filmie organizujące zajęcia edukacyjne dla dzieci i młodzieży.
Historia Dyskusyjnego Klubu Filmowego „16” sięga 1987 r.
Powstał on w efekcie połączenia mniejszych klubów „ABC”
39
„Najlepsze małe kina”
i „Muzy”. Przez pierwsze dwa lata działalności program
„Szesnastki” opierał się na filmach pozyskiwanych zarówno z oficjalnych, jak i nieoficjalnych źródeł. Dostęp do obrazów tej ostatniej kategorii, najbardziej pożądanych, był możliwy za pośrednictwem
DKF-u
„Bariera”,
dzięki
jego
kontaktom
z ambasadami i instytutami kultury innych państw. W 1989 roku
z oczywistych względów formuła działalności DKF-u uległa
zmianie. Większy dostęp do filmów pozwolił łączyć je
w monograficzne cykle. Ta zasada utrzymywana jest do dziś. Aktualnie, w każdy weekend możemy oglądać filmy w ramach
przeglądu „Laterna magica”. Jego organizatorzy zapraszają na soboty tematyczne. W chwili ukazania się tego numeru antidatum
za sobą będziemy mieli już „sobotę oscarową” podczas której była możliwość obejrzenia nominowanych polskich produkcji („Ida”, „Joanna”, „Nasza klątwa”), ale nadal będzie szansa, by
wybrać się na „sobotę bluesową” (21.03). Podczas tego wieczoru
zaistnieje możliwość obejrzenia kinowej odsłony mini-serialu „The Blues” w dwóch częściach. Na maj zaplanowano przegląd
tematyczny pod tytułem „Poetyckie inspiracje X muzy”. Podczas takich wiosennych przeglądów widzowie mają również okazję oglądać filmy zebrane pod takimi hasłami jak m. in. „Film –
synteza sztuk”, czy „Kino autorskie”. W repertuarze pojawiają się
również
pełnometrażowe
filmy
dokumentalne.
Tradycyjnie
jesienią odbywa się przegląd zatytułowany „PS. Post Scriptum”.
„Szesnastka” konsekwentnie realizuje cel przybliżania widzom najciekawszych zjawisk europejskiej kinematografii. Początkowo
tendencja ta zarysowała się w prezentacji dorobku wybranych twórców kina francuskiego (w ramach Dni Kultury Francuskiej), a obecnie ujawnia się głównie w tym, że na ekranie zobaczyć
41
„Najlepsze małe kina”
możemy obrazy powstałe w bardzo różnych zakątkach Europy, m. in. kino skandynawskie, czeskie czy rosyjskie. Na ekranie zatem czeka nas absolutny tygiel kulturowy. Oprócz tego, że na Czechowie obejrzeć można wiele niezwykle interesujących, tzw. „niszowych” nowości filmowych, to mamy tutaj również niepowtarzalną okazję, by co jakiś czas powracać do filmowej klasyki. W ramach filmowego kanonu, który, jak zaznaczają organizatorzy, pojawia się w każdym przeglądzie, można było do tej pory obejrzeć wybrane dzieła kina niemego. Projekcjom
takich
filmów
towarzyszy
taper,
co
pozwala
współczesnym widzom poczuć się jak w jednym z międzywojennych lubelskich kin.
Odrębnym obszarem działalności DKF „16” są pokazy animacji. Do tej pory zaprezentowano publiczności realizacje wybranych twórców polskich (m. in. Jana Lenicy czy Antoniego Czeczota). Obecnie pokazywane są również produkcje węgierskie i brytyjskie. Posługując się językiem marketingowym można by powiedzieć, że oferta „Szesnastki” jest bogata i zróżnicowana. Obok najdawniejszych dzieł kinematografii pojawiają się nowości, obok kina „niszowego”, trudnego i wymagającego – produkcje lekkie, ale z górnej półki, obok uznanych dzieł – filmowe odkrycia. Kino łączy tradycyjną formułę DKF-u ze zręcznymi zabiegami promocyjnymi. Wierni widzowie otrzymają piąty bilet gratis, 43
Najlepsze małe kina
45
„Najlepsze małe kina”
a każdy może się zapisać na newsletter z aktualnym repertuarem.
Wydaje się jednak, że miłośnicy filmu, jeśli chociaż raz zakosztują przyjemności zasiadania w sali kina ABC, dobrowolnie z niej nie
zrezygnują. Takie to bowiem małe kino, gdzie nikt nie przysłoni nam ekranu gigantycznym pudłem popcornu i nie karze oglądać
reklam przez dwa kwadranse poprzedzające projekcję. Nie
potrzeba tutaj również Transformersów 3d, żeby wzbudzić emocje. Tych na Czechowie nie zabraknie, a kino ABC sprzyja
ich przeżywaniu jak żadne inne. Pozostaje jedynie pozazdrościć mieszkańcom dzielnicy, że to właśnie przy ul. Kiepury znajduje
się jeden z ostatnich bastionów dobrego, zaangażowanego kina. Więcej informacji na temat kina „ABC”, a przede wszystkim
repertuaru i najbliższych wydarzeń można odnaleźć na stronach: https://pl-pl.facebook.com/Dkf16 http://dkf16.blogspot.com/ Artur Strug
47
GAME
OVER
49
GAME OVER
Schodząc ulicą Wyszyńskiego w dół, mijamy po lewej stronie pieczołowicie odrestaurowany w wyniku kilkuletnich prac zespół budynków seminaryjnych. Nawet mur okalający kompleks wraz z pierwotnym ogrodem klasztornym, który jeszcze kilka lat temu poważnie nadszarpnięty zębem czasu, niebezpiecznie przechylający się, znów stanął prosto, otrzymał ładne piaskowe tynki i daszki z ceramicznej dachówki. Widać, że obiekt ma troskliwego gospodarza, dobrze służy użytkownikom, ale cieszy też mieszkańców miasta i turystów, wszak to ważny zabytek w naszym mieście. Zbudowani tym widokiem idziemy dalej w dół, wchodząc w ulicę Zamojską, a tu czar pryska. Za rozciągającym się wzdłuż ulicy skwerkiem widzimy stertę gruzów i fragment ściany fasady budynku, który stał tutaj jeszcze niedawno. Ale tym, co rzuca się najwyraźniej w oczy jest dużych rozmiarów napis GAME OVER, wymurowany z solidnych przedwojennych cegieł, odzyskanych z gruzowiska. I rzeczywiście, w przypadku tego budynku gra jest definitywnie skończona. Nie ma kłopotliwej nieruchomości, jest działka w atrakcyjnej części miasta, w jego ścisłym centrum. Gruzy się uprzątnie i będzie można zdyskontować zyski. Działkę sprzedać, alo samemu podjąć jakąś inwestycję. Nie znam właściciela (właścicieli), nie będę więc dywagował co do intencji. Ale o obiekcie mówić trzeba, o jego losy to książkowy wręcz przykład losu wielu budowli w naszym mieście. Nasuwa się refleksja, że łatwiej burzyć niż budować, czy w tym wypadku remontować. Także z ekonomicznego punktu widzenia. Na początek spróbujmy powiedzieć coś o obiekcie, nad który tak się użalam. Zwolennicy specyficznie pojętej
51
GAME OVER
modernizacji miasta powiedzieliby – zupełnie niepotrzebnie! Ta sterta gruzów to dawna Łaźnia Łabęckich. Tak naprawdę to obiekt multifunkcjonalny. Obywatele naszego miasta Józefa i Wacław Łabęccy byli właścicielami nieruchomości, której najważniejszym elementem był okazały dom w stylu neorenesansowym, wzniesiony około 1920 rokiem, ale stylem nawiązujący do willi sprzed 1914 roku. Po I Wojnie Światowej, w 1919 roku pralnia rodziny Łabęckich wznowiła swą działalność i nieustannie była modernizowana. Przedsiębiorcy stopniowo rozszerzali też zakres świadczonych usług. W 1921 r. założyli łaźnię, rozbudowując zakład, w 1928 r. powstała jeszcze pralnia benzynowa, bieliźniarnia i nowa kotłownia. W 1937 roku, znany architekt, inżynier Jerzy Siennicki przygotował nowy projekt dalszych przekształceń architektury kompleksu budynków. Innowacje techniczne polegały między innymi na wprowadzeniu ogrzewania elektrycznego i dalszej rozbudowy kotłowni. Otworzono pralnię i farbiarnię futer. Nowoczesny i wielofunkcyjny zakład działał nieprzerwanie także podczas okupacji. Niestety, jakiś czas po wojnie – jak większość przedsiębiorstw, został upaństwowiony. Łabęccy utracili swą własność. Firma działała dalej już jako Państwowe Przedsiębiorstwo Usług Pralniczych „Tęcza” aż do 1994 roku. Z usług zakładu przy ul. Farbiarskiej 4 korzystało więc kilka pokoleń mieszkańców miasta. Potem obiekt trafił w prywatne ręce i w ciągu ostatnich 20 lat sukcesywnie popadał w ruinę. Decyzją nadzoru budowlanego w grudniu 2013 r. został niemal całkowicie wyburzony. Jedynie część okazałej elewacji frontowej sterczy dziś nad usypiskiem gruzów.
53
GAME OVER
55
GAME OVER
Dawna łaźnia nie była wpisana do rejestru zabytków. Znajduje się jednak w zabytkowym układzie urbanistycznym Śródmieścia i Starego Miasta. Ponadto, wobec degradacji przeważającej części historycznej architektury przemysłowej Lublina, powinna być pieczołowicie zachowana dla przyszłych pokoleń. Sam budynek nie miał typowych cech stylistycznych architektury przemysłowej, pełnił jednak takie funkcje. Najstarszy w zespole był budynek frontowy, założony na literze H. Mimo kilkuetapowego powstawania, dość jednorodny stylistycznie. Środkowa część fasady, nieco cofnięta w stosunku do skrzydeł bocznych, posiada na osi wyeksponowany ryzalit, zwieńczony trójkątnym szczytem z okulusem. Strukturę architektoniczną podkreślały elementy gzymsowania i staranne profilowanie wykonane w masie tynku. Całości dopełniały balkony oraz urozmaicona stolarka okienna i drzwiowa. Efektu artystycznego dopełniało wyjątkowo piękne ogrodzenie, przebiegające wzdłuż ulicy przez całą szerokość fasady, pomiędzy wysuniętymi skrzydłami bocznymi, tak, że przed cofniętą w stosunku do nich częścią fasady tworzyła się przestrzeń przeznaczona na zieleń. Rytmiczne przęsła ogrodzenia stanowiły żeliwne kraty o bogatej ornamentyce roślinnej. Niestety, zakład Łabęckich możemy opisywać już tylko w czasie przeszłym. W majestacie prawa dokonał się akt barbarzyństwa. Dokładnie 20 lat po zamknięciu zakładu, artysta rzeźbiarz Paweł Korpus z Pracowni Sztuki Społecznie Zaangażowanej „Rewiry” w Centrum Kultury, wykonał swoją instalację. Z cegieł wydobytych z ruin ułożył napis „Game over”. Wykonany techniką murarską napis jest symbolicznym
pomnikiem końca tego miejsca. Jest, wypowiedzianym artystycznymi środkami sprzeciwem wobec okaleczania miejskiej przestrzeni, poprzez pozbawianie jej historycznych elementów. Działa on szczególnie wymownie w kontekście przygotowań do obchodów 700-lecia Lublina. Będziemy szumnie celebrować tą datę, wydamy pewnie pokaźne kwoty na „godną” oprawę uroczystości, a jednocześnie z taką łatwością pozbawiamy miejski krajobraz jego historycznej i autentycznej tkanki. Do daty 2017 pozostało jeszcze trochę czasu, rzucam więc hasło: 700 wyburzeń na 700-lecie Lublina. A gdybyśmy mieli dylemat od czego zacząć, podpowiadam: tuż za łaźnią Łabęckich, przy ul. Misjonarskiej stoi budynek dawnej fabryki słodu, należący do zespołu browaru Karola Rudolfa Vettera. Potwornie zdegradowany, na skraju ruiny – to może zburzyć? Damy radę. A jeśli mamy wątpliwości i poczucie dyskomforu to wystarczy poczekać i liczyć na to, że przed 2017 sam się rozsypie. Andrzej Frejlich
57
Ume책 59
W lutowym wydaniu antidatum pisaliśmy o wegetariańsko-wegańskiej „Wyżerce – Garmażerce”, która podbiła nasze podniebienia bogactwem smaków, a wzrok nacieszyła kolorami. W tym miesiącu udaliśmy się do restauracji Umeå, w której także próżno szukać schabowego, czy udek z kurczaka. Po odwiedzeniu tego miejsca, na którego otwarcie tak długo czekaliśmy, jesteśmy pewni jednego – Umeå nie będzie nam się już kojarzyła wyłącznie ze szwedzkim miastem, ale również ze znakomitymi burgerami z seitanem. A cóż to jest ten seitan, zapytacie. Sami długo nie wiedzieliśmy, a męskiej części antidatum to coś kojarzyło się bardziej z jakimś chwytem kung – fu, czy raczej dźwiękiem wydawanym przez mistrzów wschodnich sztuk walki podczas zadawania śmiertelnego ciosu. Tymczasem okazuje się, że ów seitan z państwem środka ma tylko tyle wspólnego, że bywa nazywany chińskim mięsem. I trzeba przyznać, że dobrze przyprawiony (a taki akurat był seitan pożarty przez nas w Umei), mięso imituje doskonale. Zagadkę seitana rozwiązaliśmy dość szybko. Uzyskuje się go podczas długotrwałego procesu wypłukiwania z mąki pszennej skrobi, czego rezultatem jest masa składająca się wyłącznie z białka. Po przyrządzeniu niezwykle wiernie imituje mięso, nie tylko ze względu na smak (do tego potrzebna jest znaczna ilość dobrych 61
Umeå
przypraw), ale również strukturę. Podobnie jak prawdziwe mięso, seitan należy raczej do potraw ciężkostrawnych. Z wielu powodów może on być jednak dobrym sposobem na posiłek. U wiecznie głodnych nie pozostawia uczucia niedosytu, a zwolennicy mięsnych potraw nie powinni poczuć się w żaden sposób oszukani. Seitan rzecz jasna stanowi również doskonałe rozwiązanie dla osób, które stronią od mięsnych dań z powodów zdrowotnych, etycznych czy światopoglądowych. Tyle teorii, a teraz czas pochwalić Umeę za fantastycznie przygotowane burgery z seitanem i inne przysmaki. Zacznijmy od tego, że w Umei zamówiliśmy zupę pomidorową z jarmużem, burgera z dzikim seitanem z sosem tzatziki i burgera split, który między wypiekanymi na miejscu połówkami bułki pomieścił aż dwa rodzaje kotleta: dziki sejtan i sojowo-czosnkowy z mieszanką sosów BBQ i chili. W ramach deseru spałaszowaliśmy natomiast kulkę piernikową i kawałek ciasta – tofurnika z porzeczkami i wegańską galaretką wiśniową. Zupa była dobra – ostra i rozgrzewająca, z dużymi i licznymi kawałkami warzyw. Z taką zupą kontratakująca zima od razu wydała się mniej straszna. Trudno było jednak skupić się na zupie, gdy na stół przywędrowały burgery – okazałe, pachnące i szalenie apetyczne. To, co zobaczyliśmy zwiastowało prawdziwą ucztę. I nie rozczarowaliśmy się. Wypiekane na miejscu bułki były świeże, chrupiące. Smaku dodawał im czarny sezam. Warzywa (pomidor, kapusta czerwona, cebula
i rzeżucha) świetnie komponowały się z „mięsem” – perfekcyjnie wysmażonym i przyprawionym. Desery również dostarczyły nam przyjemnych wrażeń smakowych. Kulka piernikowa w sezamowej posypce była mięsista i lepka w konsystencji, a jednocześnie miała w sobie nieco chrupkości, za którą odpowiedzialne były orzeszki ziemne. Ciasto również świetne, chociaż do wegańskiej galaretki (bez żelatyny) jeszcze będziemy musieli się przekonać. Warto dodać, że menu restauracji jednorazowo nie jest szczególnie szerokie, ale co kilka dni można zjeść coś innego, dlatego warto śledzić poczynania ludzi z Umei na popularnym portalu społecznościowym. Wnętrze restauracji zostało zaprojektowane w bardzo przemyślany sposób. Surowe drewno, jasne kolory i dużo światła – tak można je pokrótce scharakteryzować. Do Umei – nazywanej miastem brzóz – nawiązuje malowidło na jednej ze ścian. W urządzonych prosto, lecz ze smakiem wnętrzach nie zabrakło kącika zabaw dla dzieci oraz różnych typów krzeseł i siedzisk dla wygody klientów. Aranżacja przestrzeni nie jest bez 63
Ume책
znaczenia i w Umei chyba doskonale o tym wiedzą, o wyposażenie i wystrój restauracji pozwala czerpać maksimum przyjemności z jedzenia i towarzyskich spotkań. Na pewno nie jest to miejsce pt. „zjedz co masz zjeść i wyjdź”. Mimo sporego zainteresowania i tak znajdzie się miejsce dla ociągających się amatorów seitana. Ogólny werdykt, jak łatwo się domyślić musi być pozytywny. Może nam ktoś zarzucić, że żywimy szczególną sympatię do bezmięsnych knajpek. Nie będziemy zaprzeczać. Daleko nam jednak od fanatyzmu, a Umeę naszym zdaniem docenią różne frakcje, i wojujących kotletożerców, i bezkompromisowych pożeraczy zieleniny i kaszy. Cały ambaras bierze się jednak z czego innego. Umeå jawi nam się jako miejsce, które lansuje inny, dobry (zaraz
wyjaśnimy dlaczego) sposób życia. Udowadnia, że zwyczajna czynność jedzenia można stać się czymś fajnym, nawet wtedy, 65
Umeå
gdy nie mamy czasu jakoś szczególnie go celebrować. Poza tym odsłania również zjawisko społecznie krzepiące, a mianowicie to, że młodzi i zaangażowani ludzie potrafią być w swoich przedsięwzięciach niesłychanie odpowiedzialni. Bynajmniej nie tylko wobec US czy ZUS, ale odpowiedzialni społecznie. Przykładem takiej odpowiedzialności może być fakt, że Umeå zaopatruje się w soki firmy Chmielnik Zdrój, która oferuje miejsca pracy osobom wychodzącym z alkoholizmu, a 10% dochodów przeznacza dla ubogich. Można odnieść wrażenie, że rozwój kultury jedzenia wkracza w nową fazę. Konsumpcja przestaje być wyłącznie egoistycznym aktem ukierunkowanym na przyjemność, ale staje się także okazją do wyrażenia własnych postaw i poglądów, jak się okazuje także formą zajęcia stanowiska w sprawach społecznych. Wobec wszystkich tych rozważań społeczno światopoglądowych pozostaje uczynić tylko jedno – ruszyć do Umei na „burgersony”.
Łucja Frejlich-Strug
67
Zapach cebuli
Jest chyba najbardziej kojarzonym z Lublinem wypiekiem. Choć mamy wiele produktów regionalnych, dla większości Polaków i nie tylko, Lublin pachnie cebulą. Można by stwierdzić, że to trochę wstydliwe, lepiej, żeby kojarzył się z wonią fiołków lub piwonii, a jeśli już kulinarnie, to na przykład taki sos pomidorowy, czy chociaż krupnik byłby bardziej wysublimowany. Nie wstydźmy się jednak, cała ponoć najbardziej wykwintna kuchnia francuska cebulą i czosnkiem stoi, a Francuzi są z niej niezwykle dumni. Bądźmy i my dumni z naszych cebularzy! Z całą pewnością można stwierdzić, że mieszkańcy Lublina uwielbiają ten wypiek. Codziennie do sklepów i kiosków piekarniczych trafiają dziesiątki tysięcy tych „małych chlebków z cebulą”, jak określiła je znajoma Walijka mieszkająca w Lublinie i zakochana w cebularzach. Gdy byłam mała, cebularze kupował mi ukochany Dziadek. W okresie szkolnym Tata przygotowujący mnie i siostrze śniadania, kroił cebularze w wąskie paski i każdy smarował z jednej strony masłem. Wtedy wydawało mi się to oczywiste, ale z perspektywy czasu widzę, ile potrzeba miłości i zaangażowania, by dzień w dzień robić coś tak pracochłonnego. Nota bene, drugim ulubionym
69
Zapach cebuli
śniadaniowym wypiekiem była nie tylko w naszym domu słodka chałka, co pokazuje, jak bardzo Lublin i jego mieszkańcy przesiąknięci są kulturą żydowską, choć Żydów w Lublinie od dawna prawie nie ma. Cebularze, choć mało „socjalne” ze względu na specyficzny zapach, były też bardzo popularną przekąską w lubelskich szkołach. Dziś pewnie już nikt tego nie robi, ale największym hitem mojej podstawówki i gimnazjum były cebularze podgrzane w mikrofalówce i polane keczupem. Kto jeszcze pamięta ten rarytas? Dla mnie to jeden z tych smaków dzieciństwa, do których chętnie bym wróciła, ale po pierwsze nigdy nie mieliśmy mikrofalówki, a po drugie, obawiam się, że to nie byłoby to samo. Brak oprawy w postaci dziecięcego apetytu i delikatnej woni szatni lub sali gimnastycznej z pewnością spłaszczyłyby smak cebularza z keczupem. Poza tym nie tylko ja zauważyłam, że w ciągu ostatnich 10 – 12 lat jakość cebularzy drastycznie spadła. Te dostępne w sieciowych „salonikach piekarniczych” są po prostu niezjadliwe bez dodatku dużej ilości masła, a i cebularze dostępne w polecanych miejscach, jak choćby w piekarni na Furmańskiej, czy w Trybunalskiej, rozczarowują suchym wnętrzem, twardym brzegiem obsypanym mąką (!) i małą ilością cebuli z makiem. Jak się zapewne domyślacie, rozwiązaniem tej sytuacji jest pieczenie cebularzy samemu, w domowym piekarniku. Zanim jednak podam Wam przepis, chciałabym, aby wszyscy nasi czytelnicy wiedzieli, jaką historię ma placek, który wkrótce będą chrupać na śniadanie lub podwieczorek. Przypuszcza się, że przodek dzisiejszego cebularza – płaski drożdżowy chlebek 71
Zapach cebuli
z mąki pszennej, przywędrował do Lublina wraz z Żydami sprowadzonymi do Lublina przez Kazimierza Wielkiego. Nie widomo, kiedy żydowscy piekarze z lubelskiego Starego Miasta zaczęli pokrywać te placki cebulą z makiem, ale z pewnością taka forma była popularna już w dziewiętnastym wieku. Ze względu na smak i niewysoką cenę, cebularze stały się popularne zarówno wśród ludności żydowskiej, jak i polskiej, a po wojnie nie zaprzestano ich wypieku aż do dziś. Choć „pszenne ciasto wzbogacone dodatkiem tłuszczu oraz mleka” z pewnością nie jest „wyjątkowo cenne odżywczo”, jak twierdzą autorzy katalogu W krainie lubelskich produktów tradycyjnych, cebularze są wciąż żywą częścią naszej tradycji i są po prostu pyszne, zwłaszcza gdy upieczemy je sami w domu i spałaszujemy jeszcze ciepłe, najchętniej w z dobrym masłem.
Lubelskie cebularze • 50 g świeżych lub 25 g suchych drożdży • 500 g mąki • łyżka cukru • 60 g masła • 2 płaskie łyżeczki soli
• 1 jajko • 3 duże cebule • 3 łyżki maku • 1 płaska łyżeczka soli • 2-3 łyżki oleju rzepakowego
• 250 ml ciepłego mleka • 1 jajko 73
Zapach cebuli
75
Zapach cebuli
Wersja dla dobrze zorganizowanych: dzień przed wypiekiem cebularzy kroimy cebulę w grubą kostkę, obgotowujemy przez minutę lub dwie we wrzątku i odcedzamy, a następnie mieszamy w słoiku z makiem, solą oraz olejem i macerujemy przez noc. Wersja dla tych, co decydują się w ostatniej chwili: w trakcie wyrastania ciasta kroimy cebulę i podsmażamy ją na rozgrzanym oleju tak, aby się poddusiła, ale nie zrumieniła. Po wyłączeniu gazu mieszamy cebulę z makiem oraz solą i pozostawiamy do ostygnięcia. Przygotowanie ciasta rozpoczynamy od rozpuszczenia drożdży w połowie ciepłego mleka z odrobiną mąki i łyżką cukru. Pozostawiamy rozczyn w ciepłym miejscu, aby „ruszył”. W tym czasie rozpuszczamy masło w reszcie mleka. Jajko lekko roztrzepujemy i odkładamy łyżkę do posmarowania brzegów cebularzy. W dużej misce mieszamy mąkę z solą, dodajemy do nich jajko i resztę składników. Dokładnie zagniatamy nielepiące się ciasto, które odkładamy na godzinę lub dłużej w ciepłe miejsce. Gdy ciasto wyrośnie, odpowietrzamy je, dzielimy na ok. 12 części i każdą z nich rozwałkowujemy na placek wielkości męskiej dłoni. Placki układamy w około pięciocentymetrowej odległości na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Ich brzegi smarujemy pozostałym jajkiem, a na wierzchu układamy równomiernie cebulę z makiem. Dobrze jest lekko docisnąć farsz dłonią, aby nie spadał z gotowego cebularza. Pozostawiamy cebularze na około pół godziny do ponownego wyrośnięcia, a następnie pieczemy przez 20-25 minut w 190°C. Najlepiej smakują jeszcze lekko ciepłe, ale i po kilku godzinach są chrupiące na zewnątrz i miękkie w środku.
Lekko zmodyfikowany przepis pochodzi z bloga Kwestia smaku, którego autorka zaczerpnęła go ze strony internetowej Klastra Restauratorów i Hotelarzy. Ps. Dobra rada dla tych, którzy nadużyli cebulowych rozkoszy, a czeka ich spotkanie z bliźnimi: niezawodnym sposobem na pozbycie się cebularzowego oddechu jest… zjedzenie dużej ilości czosnku Łucja Frejlich-Strug
77
(n i e) a k t u a l n o ś c i
Lubelski sezon kinowo – teatralny dziewięćdziesiąt lat temu był obfity w elektryzujące spektakle i światowej klasy produkcje filmowe. W sprowadzaniu nowości przodował kino-teatr Colosseum, z którym konkurował przybytek pod szyldem Corso. Reklamy obu kin znajdowały się na pierwszej stronie każdego wydania Głosu Lubelskiego. W tym z dnia 16 lutego 1925 roku czytamy:
Wielki Kino-Teatr Colloseum Dziś ostatni dzień – film nad filmy – nareszcie w Lublinie Kto jeszcze nie widział niech się spieszy NIBELUNGI Wspaniałe legendarne arcydzieło przekraczające granice najśmielszych wyobrażeń – w 10 aktach = Dla młodzieży dozwolony = Wejścia ulgowe nieważne Muzyka ściśle zastosowana pod batutą prof. STEMBROWICZA Początek I seansu o godz. 4-ej. UWAGA! Wyświetlanie obydwu obrazów z cyklu „Nibelungi” na jednym seansie jest fizyczną niemożliwością. Trwałoby to pięć godzin. Wobec tego obydwa obrazy razem wyświetlane nie będą. Trzy tygodnie później na afiszu tego samego kina zagościł kolejny niezwykle zachęcający obraz: Wielki Kino-Teatr Colosseum Przepych! Wspaniały film najnowszej produkcji Przepych! MACISTE niezwyciężony Niebywała wystawa! Fascynująca treść! W rolach głównych: posągowo piękna Helena Sangro i Sacta 79
NIEAKTUALNOŚCI
i najsilniejszy człowiek świata B. Pagano Akcja rozgrywa się na Rivierze w zamkach, pałacach, dancingach Ilustr. Muzycz. Pod batutą prof. Stembrowicza. Początek 1925 roku był zaskakująco podobny do obecnego nie tylko ze względu na ruch w kinematografii, ale i pogodę. Warunki meteorologiczne panujące w drugiej połowie lutego wprawiły w zdziwienie zapewne nie tylko jednego z redaktorów Głosu Lubelskiego. Z artykułu pod tytułem „Drogi podsychają” dowiadujemy się, że „Panujące od szeregu dni pogoda i ciepło przyczyniły się znakomicie do osuszenia błotka lubelskiego, nie tylko na ulicach princypialnych ale nawet w zaułkach i na przedmieściach”. Obecnie, gdy narzekamy na dziurawe drogi,
81
NIEAKTUALNOŚCI
nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, z jakimi warunkami na szosach musieli się zmagać nasi przodkowie przed epoką dróg asfaltowych. To nie koniec pozytywnych skutków suchej pogody. Okazuje się, że „nie tylko miejskie ulice doświadczyły na sobie te błogosławione skutki pogody. Drogi gruntowe, owe słynne „drogi polskie” podeschły również ułatwiając dowóz produktów do miasta.” W zakończeniu autor artykułu zapytuje „czy wszystko w tym roku będzie się układać tak anormalnie? Ciekawe.” Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, w wydaniu z 5 marca pojawia się artykuł „Zwiastuny wiosny”, w którym dowiadujemy się, że anormalna pogoda miała wpływ nie tylko na stan dróg, ale i na życie dzikich zwierząt. „Donoszą o pojawieniu się młodych zajęcy, co w normalnych warunkach następuje zwyczajnie pod koniec marca. W tym roku jednak z powodu niezwykłej ciepłoty miesiąca stycznia, odbywały się gody zajęcze już w tym miesiącu.” Kolejnym zwiastunem wiosny było pojawienie się na początku marca skowronków. Na koniec redaktor niepokoi się „byle tylko trzej święci w miesiącu maju nie zechcieli okazać swej mroźnej potęgi”, czego nam wszystkim z całego serca życzę i w tym roku! W żadnych szanujących się nieaktualnościach nie powinno zabraknąć choć jednego wyjątku z kroniki kryminalnej. 17 lutego redaktor podpisujący się „Ralf” opublikował tekst pod tytułem „Zamach na Wasyńczykównę. Niedoszłe morderstwo na tle miłosnym”. „Miłość silniejsza jest jak śmierć – twierdził uporczywie młodzian ze wsi Mszanna, gm. Bukowa, pow. Chełmskiego, Józef Łopong i „biedaczysko” dał się jej pochłonąć całkowicie. Przedmiotem tych jego strzelistych 83
NIEAKTUALNOŚCI
afektów było urodziwe dziewczę nazwiskiem Wasyńczukówna Antonina”. Płomienny romans we wsi Mszanna nie trwał niestety długo, bowiem „wykwitły pierwsze nieporozumienia, dąsy, gniewy i zniecierpliwienie”. Taki stan rzeczy nie pozostawił uczuciowego Pana Łoponga obojętnym, „zjawiła się szybko złość, zazdrość i pragnienie zemsty… mocnej jak poprzednia miłość, zemsty, którą według Łoponga zaspokoić mogła tylko… śmierć. Zaczęła się więc zdradliwa z nią igraszka”. Odrzucony kochanek szukał sposobności i znalazł ją „W dn. 11 b.m. o godz. 7-ej, gdy Wasyńczukówna bawiła u znajomego Tomasza Bernackiego w wspomnianej wsi Mszannie”, Łopong „podkradł się cicho pod okno, upatrzył chwilę i strzelił… ale chybił”. Spłoszona niedoszła denatka „ukryła się w pewniejszym kącie”. Autor pozwala sobie w tym miejscu na ironię: „Wszystkie skrajne moce znikły jak bańka mydlana za podmuchem wiatru, z mocnej jak śmierć miłości, a potem zemsty pozostał tylko… strach przed policją”. Nadużywający trójkropków miłośnik napięcia relacjonuje, że mściciel został schwytany i oddany do dyspozycji sędziego śledczego w Chełmie, a jego flama nie poniosła żadnych obrażeń fizycznych. Jak już wspominałam w poprzednich nieaktualnościach, gazety z lat dwudziestych obfitują w przeróżne ogłoszenia i reklamy, które dla współczesnych mogą brzmieć niezwykle uroczo w swojej archaicznej formie, a poza tym nieraz mówią więcej o epoce niż artykuły o polityce i ekonomii. Na zakończenie przetoczę Państwu dwa anonse, które w szczególny sposób przykuły moją uwagę:
Najtańsza oraz najsolidniejsza pracownia KOSTJUMÓW I OKRYĆ DAMSKICH Józef Kłosowski Namiestnikowska 26 w Lublinie (dawniej dolna Panny Marji N°40) Przyjmuje obstalunki z własnych i powierzonych materjałów , wykończenia wytworne i terminowe – ceny konkurencyjne. Żurnale sezonowe świeże! Panna lub Pani, która obstalowała sobie odpowiednie ubrania z najświeższych żurnali zarówno dziś, jak i dawniej pragnęła mieć możliwość zaprezentowania się w nowych strojach. 22 lutego 1925 roku w sukurs wszystkim elegantkom przyszło Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Rzemieślników: Baczność! Piękne Lublinianki i nadobni Lublinianie, kto z Was chce mile i tanio zakończyć karnawał, niech pośpieszy we wtorek o godz. 6-ej wieczór do Sali Tow. Wzajem. Pom. Rzemieślników Królewska 15 na zabawę taneczną Uwaga. Najpiękniejsza z tancerek otrzyma kosz ładnych kwiatów. Na zakończenie zabawy tradycyjny śledź odtańczy najnowsze schimmy. Po pozostałą ilość zaproszeń imiennych prosimy zgłaszać się do „Kiosku” W.P. Poniatowskiego. Łucja Frejlich-Strug
85
reklama@antidatum.com I tel. 81 532 87 39
zareklamuj siÄ™ w magazynie i na portalu
86