01
wyjdĹş poza standard
alekultura.com facebook.com/alekultura
{ spis treści }
w numerze { design } 04 Happy Surfer 05 Deframestracja 07 Kreatywność do wydania - Michał Radziejowski [rozmowa] { film } 10 Sierpień na filmowo 11 Nieznośna wygoda życia { fotografia } 13 Emocje są szalenie ważne... - Agata Serge [rozmowa] { jedzenie } 19 Gluten nie taki straszny { książka } 20 “Kropki” 21 “Jak przestałem kochać design” 22 “Koniec punku w Helsinkach” { podróże } 25 Lekcje z krainy szczęśliwości - Kolumbia { muzyka } 28 Bownik 29 Holly Blue 31 Joy Pop 32 Kaleo 33 Julia Pietrucha 34 Sztokholm 35 Tom Odell 36 Błażej Malinowski [rozmowa] 40 Bitamina { wydarzenia } 41 Tauron Nowa Muzyka 45 Up To Date Festival 48 Lado w Mieście
{ o nas }
O nas
MAGAZYN to my. Ludzie z pasją, którzy postanowili przelać ją na papier. Skoncentrowani wokół Krakowa i Warszawy postaramy się przeprowadzić Was przez świat pełen dobrego designu, muzyki czy filmu. Zaproponujemy książkę na wieczór lub pomysł na wyjście ze znajomymi. Wskażemy miejsce, do którego należy się wybrać i pomysł na to, co najlepiej zjeść. Jedno jest pewne – pokażemy Wam kulturę.
MAGAZYN Pokażemy Ci kulturę! www.magazyn.co REDAKTOR NACZELNY Fabian Lic REDAKTOR PROWADZĄCY Karolina Pasek
03
DYREKTOR ARTYSTYCZNY I ILUSTRACJE Wojciech Barczewski REKLAMA reklama@magazyn.co FACEBOOK facebook.com/magazyndoczytania KONTAKT 793 554 020 biuro@magazyn.co reklama@magazyn.co Redakcja zastrzega sobie prawo redagowania nadesłanych tekstów, nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam i ogłoszeń.
{ design } Myśleliście, że Polska nie leży nad oceanem? A może, że brakuje w niej ludzi, którzy oddali serce deskom i wysokim falom? Jeśli wciąż tak myślicie - poznajcie Happy Surfer: naszą rodzimą markę, stworzoną w hołdzie surferom i surferskiemu stylowi życia! Pierwsza kolekcja Happy Surfer powstała, aby inspirować kobiety do podejmowania ryzyka, podążania własnymi ścieżkami i eksplorowania świata po swojemu. Unikatowe ubrania tej marki są pochwałą dla buntowniczej siły, niezależności, a także odwagi dziewczyn na całym świecie.
- Stroje kąpielowe dedykujemy współczesnym hippiskom, które przeniosły swoją surferską naturę do miasta, ale też niezależnym podróżniczkom o artystycznej duszy, które kochają lato i wolność. Wszystkim dziewczynom, które utożsamiają się z naszymi wartościami i potrafią cieszyć się życiem - przekonują młodzi projektanci. Elementy kolekcji można dowolnie łączyć, a unikatowy, autorski print gwarantuje, że żaden ze strojów nie jest taki sam. Z myślą o spędzających lato w mieście powstało też coś więcej, niż tylko kuse okrycia plażowe: topy Surf & The City, które sprawdzą się zarówno na
Polska marka w hołdzie surferom
Inspiracjami do stworzenia unikatowego wzoru wykorzystanego w obecnej kolekcji są słone, wypalone od słońca włosy surferów, tropikalne wibracje i biały piasek rajskich plaż. Happy Surfer zaprasza do wspólnego celebrowania wartości takich, jak miłość do zwierząt, szacunek do natury, wolność w eksplorowaniu świata oraz podziwianie naturalnego piękna występującego w przyrodzie. Myśleliście, że ubrania polskich marek mogą być tylko szare jak nasze blokowiska? Nic bardziej mylnego! Twórcy Happy Surfer przekonują, że zakochani są po uszy w stylu prawidzwych hippisów i Kalifornii lat 70-tych.
deskach surfingowych, jak też do ulubionych jeansów w miejskiej dżungli. - Połączyliśmy sportowy styl z kobiecością lat siedemdziesiątych, zaprojektowaliśmy krój, który zapewni pełną swobodę, a to wszystko uszyliśmy z miękkiego i przyjaznego dla skóry materiału najwyższej jakości. Tak powstała nasza pierwsza kolekcja - mówią przedstawiciele marki Happy Surfer. Czyżbyśmy wreszcie doczekali krajowej marki odzieżowej, która podbije cały świat? Poznajcie się bliżej (bo warto!): Sklep on-line: www.happy-surfer.com Facebook: fb.com/happysurferclothes Idea Fix ul. Bocheńska 7, Kraków
04
{ design }
Rozciąć, pociąć, zszyć! Historia tej nazwy chwyta za serce równie mocno, jak ta o powstaniu opowieści o Harrym Potterze – dwoje z pierwszych członków Grupy LASEM, niczym J.K. Rowling, zapisywali swoje pomysły na serwetkach w jednej z krakowskich knajp. Nie dlatego, bo nie było ich stać na papier. Byli głodni, a komputery i notatniki zostawili w domu. Grupa LASEM zastanawiała się nad sztuką współczesną – jej zastosowaniami, rolą i miejscem. Powstanie nazwy było jednak wierzchołkiem góry lodowej, owocem długich i inspirujących dyskusji późniejszych współtwórców i ich przyjaciół. Termin deframestracja [łac. de frame – pozbawiać czegoś ramy] to skojarzenie oczywiście nieprzypadkowe – defenestracja, czyli akt wyrzucenia kogoś przez okno, miała w sobie element performatywny, tak ważny dla Grupy LASEM.
05
Deframestracja zachodzi w ramach performance’u – z ram obrazu wycinamy płótno, z którego później powstaje nowe dzieło sztuki, którym jest ubranie. Proces ten można rozumieć jako próbę wyzwolenia koncepcji dzieła artysty z ram formalnych. Medium ogranicza jego pracę, ponieważ jest to jeden wymiar rzeczywistości. Chodzi o to, aby myśl uwolnić – jest ona nieograniczona, dopiero wtłoczenie jej w strukturę konkretnej formy brutalnie zapina ją w ciasny gorset – trzeba ją przemienić w dźwięk czy kreskę. Grupa LASEM postuluje bycie w ciągłym kontakcie z esencją twórczości, z uczuciem wzniosłości, które towarzyszy obcowaniu ze sztuką. Rama obrazu sama w sobie niesie duży ładunek semantyczny – jest nie tylko fizycznym ograniczeniem pracy artysty, ale również symbolicznie wyznacza granice jego zamysłowi i przyświecającą mu ideę. Malarz w pewien sposób pozbawia się medium, wie, że stworzone przez niego dzieło opuści ramę. Jego myślenie o pracy zmienia się więc na rzecz tego, co chce zaprezentować. Idea tego performance’u jest prosta: nietykalne dzieła sztuki, okraszone kultem, mają zostać przełożone przez
głowę! Obraz zwyczajowo wisi w galerii lub muzeum – deframestracja może obdarzyć go nowym życiem. Oczywiście jest to życie narażone na wiele niebezpieczeństw i nieprzewidzianych sytuacji, ale umożliwia dziełu wejście w interakcje z otoczeniem. Bywa, że twórca nie zawsze chce wyciąć swoje płótno z ramy. Jeden z artystów, Dariusz Vasina, po deframestracji podniósł skrawek swojego obrazu z ziemi i spytał, czy może go sobie zabrać. Ten akt ma pewien wymiar agresji, czy nawet autoagresji twórczej, ale jest to proces świadomy – artysta dobrowolnie rozstaje się z pracą, bo znalazł dla niej nowe przeznaczenie. Deframestracja ma wywołać rewolucję w myśleniu artysty, osoby, która kupi ubranie-obraz, ale też widza performance’u. Intrygujące jest, co stanie się z kupionym dziełem. Czy nowy właściciel przywróci mu wcześniejsze miejsce i powiesi na ścianie, czy zawiśnie ono w szafie jako ubranie? Nad deframestracją nie pracuje jedynie malarz, ale również projektant. Łączy się tu dwuwymiarowe myślenie o płótnie i trójwymiarowe myślenie projektanta o mającym powstać ubraniu. Artyści muszą dojść do porozumienia, stworzyć wspólne dzieło i pracować na tych dwóch wymiarach. Powstałe w ten sposób ubranie jest niepowtarzalne: ma swoich konkretnych twórców, którymi są artyści o różnych wrażliwościach i upodobaniach estetycznych. Są nośnikiem wyjątkowych, jednostkowych historii. To równie magiczne i pociągające, jak wszystkie opowieści o zaginionych dziełach sztuki, później odnajdywanych (lub też nie). Marcin Kowalik, którego twórczość jest przedmiotem deframestracji w Warszawie, jest ciekawym wyjątkiem. W swoich obrazach eksperymentuje z wielowymiarowością i przestrzennością przedstawienia, mając do dyspozycji tylko płaskie płótno. Efekty takiej złożonej pracy nad przestrzenią można zobaczyć w stolicy od 19 marca. Basia Belami
{ design }
06
{ design }
Kreatywność do wydania.
Rozmowa z Michałem Radziejowskim Z Michałem spotykamy się w jego ulubionej Cafe Bema we Wrocławiu, gdzie obecnie mieszka. Czekając na jego przyjście przyglądam się uważnie ilustracjom wiszącym na ścianie i podświadomie przypisujemy im jego autorstwo. Całkiem słusznie zresztą, jak ma się później okazać. Przychodzi o czasie w towarzystwie trzech nieodłącznych w jego wizerunku elementów: z ukochanym psem Fridą, kapeluszem i papierosem, którego gasi przed samym wejściem do kawiarni.
Mimo to fotografia wciąż jest obecna w twoim życiu.
Karolina Pasek: Nałogi to częsty temat twoich prac. Jaki jest twój największy?
Niedługo potem przeprowadziłem się do Wrocławia. Taki niestabilny jestem – w ciągu dwóch lat przeprowadzałem się trzykrotnie z jednego do drugiego miasta.
Michał Radziejowski: Papierosy. Już dawno przestałem się oszukiwać, że jest inaczej. Poza tym filmy, ogladam ich mnóstwo, a właściwie codziennie. To dla mnie największa wylęgarnia inspiracji i pięknych kadrów, obrazów, kolorów. Jak się nie uzależnić? Opowiedz coś o swoich początkach. Co skłoniło cię do zajęcia się właśnie grafiką?
07
Droga do tego, aby zająć się projektowaniem, była dość długa. Od liceum pasjonowałem się fotografią. Robiłem mnóstwo zdjęć, miałem fotobloga i obrazowałem wszystko, co stanęło na mojej drodze. Miałem nawet epizod w lokalnej, częstochowskiej gazecie, gdzie pracowałem jako fotoreporter. Już wtedy wiedziałem, że nie podzielę planów moich znajomych, których ambicje najczęściej rozbijały się o zostanie prawnikiem, bankierem czy lekarzem. Rok po ukończeniu liceum zamieszkałem w Warszawie, gdzie trochę opadł mi zapał fotograficzny, a jednocześnie poczułem potrzebę nauczenia się czegoś nowego. Przesiadłem się więc z Photoshopa na Illustratora i zacząłem kombinować.
Tak, ale jej udział w moim życiu jest mniejszy i nie wiążę z nią przyszłości tak jak kiedyś. Mocno jednak oddziałowuje na moje projekty. Podejście do symboliki, kompozycji, czy kadrowania, odbija się w moich dzisiejszych pracach. Straciłeś zapał, zacząłeś interesować się czymś nowym. I co było dalej?
{ design } Naprawdę niewiele potrafiąc dostałem pracę w Pixers wrocławskiej firmie tworzącej fototapety. Jako grafik. Dłubałem więc projekty fototapet, rozwijałem umiejętności, a w wolnych chwilach tworzyłem pierwsze logotypy dla klientów, często bardzo brzydkie. Co głównie przyczyniło się do zainteresowania się właśnie projektowaniem? Zawsze mogłeś podzielić los swoich znajomych i po nieudanej przygodzie z fotografią zacząć studiować medycynę... Sądzę, że człowiek w wieku dziewiętnastu czy dwudziestu lat nie jest w stanie stwierdzić, co tak naprawdę chce robić w życiu. Ja próbowałem różnych opcji, wybrałem - moim zdaniem - drogę najbardziej odpowiadającą mojemu charakterowi i stylowi życia. W sumie to nawet teraz nie wiem, czy zawsze będę już tylko projektantem. Wychodzę z założenia, że życie ma się tylko jedno i powinno się z niego wycisnąć jak najwięcej. Lubię gotować, może za jakiś czas spróbuję zostać kucharzem. No bo czemu nie? Nic mnie nie ogranicza. Powielasz nieco steretotyp artysty: szukanie własnego miejsca na ziemi, podążanie własnymi ścieżkami, wrażliwość na to, co cię otacza. Czujesz się nim? Kompletnie nie. Nigdy się nie czułem artystą. Po prostu
“Najpierw faza myślenia i zastanawiania z papierosem na balkonie.” mam trochę kreatywności do wydania i podejmuję spontaniczne decyzje. Reszta się jakoś sama układa. A jak najczęściej układa się twoja praca nad projektami? Najpierw faza myślenia i zastanawiania z papierosem na balkonie. Potem kartka, długopis, szkice. Długo i żmudnie. Dopiero na końcu komputer. Chyba, że deadline jest za kilka godzin, wtedy pomijam dwie pierwsze fazy.
Na czym koncentrujesz się najdłużej? Najbardziej koncentruję się nad tym, by projekty, które robię, mówiły same za siebie. Wywoływały emocje w bardzo krótkim czasie. Widzisz logo i wszystko już wiesz. Który z twoich projektów wymagał od ciebie największego nakładu pracy? Hmm... Swój logotyp robiłem trzy lata, a i tak nie jestem z niego zadowolony. Jednak największego wkładu wymagał chyba projekt aplikacji mobilnej CreditAgricole, bo jako jedyny wywoływał we mnie jakiś rodzaj stresu, że coś spieprzę. Oprócz tego termin realizacji był dosyć krótki, co - mówiąc łagodnie - zmotywowało mnie podwójnie. Co ma dla ciebie największą wartość? W życiu czy w projektowaniu? Możesz wybrać. W projektowaniu i w pracy ciągła chęć rozwoju, w życiu - odczuwalna wolność. Karolina Pasek [Michał Radziejowski, urodzony w 1991 roku w Częstochowie. Twórca kilkusdziesięciu prac ilustratorskich/graficznych, między innymi dla banku CreditAgricole czy marki odzieżowej Madox Design. W wolnych chwilach szuka inspiracji, ogląda filmy i zwiedza Wrocław wraz ze swoim ukochanym psem - Fridą]
08
{ film }
Sierpień na filmowo Ciężko się do tego przyznać, ale spójrzmy prawdzie w oczy – pracując, ucząc się, posiadając inne zobowiązania, częste wizyty w salach kinowej są prawie niemożliwe. I gdy obraz, którym byliśmy zainteresowani, niespodziewanie znika z afisza (naprawdę, po miesiącu?), pozostaje nam jedynie przełknąć gorzką ślinę i… czekać na lato łaskawe filmożercom. Przed Wami subiektywny kalendarz wydarzeń filmowych (w tym: seansów pod chmurką czy filmowego nadrabiania zaległości), z którymi warto się w tym miesiącu zapoznać - kolejność przypadkowa!
Ursynów. W najbliższym czasie na szczególną uwagę zasługują seanse: „Bestie Południowych Krain” na dachu Centrum Nauki Kopernik, kultowe „Siedem” Davida Finchera na Polach Mokotowskich, ale też „33 sceny z życia” Małgośki Szumowskiej w Narodowym Instytucie Audiowizualnym. Dodatkowym atutem – prócz darmowego charakteru tego wydarzenia – jest możliwość poznania niektórych miejsc Warszawy na nowo. Więcej informacji na stronie: http://www.filmowastolica.pl. 3. Gdańsk, Kino na Szekspirowskim (bilety po 10 złotych)
1. Kraków, Letnie Tanie Kinobranie (bilety po 7 złotych)
Kino na dachu Teatru Szekspirowskiego to nowy cykl pokazów w plenerze, odbywających się w każdą sobotę do 27 sierpnia włącznie. Atutem jest widok na dachy gdańskiej starówki, ale przede wszystkim: pokazy. Wśród nich między innymi “11 minut” Jerzego Skolimowskiego, „Victoria” Sebastiana Schippera oraz „Frances Ha” w reżyserii Noah Baumbacha.
Kolejna edycja Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie pod Baranami jak co roku została podzielona na tygodniowe sekcje. Wśród obrazów, które możemy zobaczyć w tym miesiącu, znajdzie się między innymi kultowe „Śniadanie o Tiffany’ego”, ale też najnowsze działo Braci Cohen “Ave, Cezar!” czy oscarowy „Spotlight” (nie zobaczyć - to grzech). Ponadto w sierpniowym repertuarze nie zabrakło miejsca dla rodzimych produkcji („Moje córki krowy”, „Body/Ciało”, „Demon”) oraz światowych perełek takich twórców, jak Milos Forman, Lars von Trier czy czy Paolo Sorrentino. Repertuar znajdziecie na stronie: http://www.kinopodbaranami.pl. 2.
Warszawa, Filmowa Stolica Lata (wstęp wolny)
To już jedenasta edycja największego w stolicy letniego kina plenerowego. Pokazy filmowe odbywają się od Białołęki po
4.
Kraków, Kino letnie w MOCAK-u (wstęp wolny)
Alternatywą dla mainstreamowych produkcji, które spotykamy w harmonogramach projekcji większości kin studyjnych i plenerowych, jest propozycja krakowskiego MOCAK-u. Wszystkie osoby, które miały okazję przyjrzeć się bliżej wystawie „Gender w sztuce”, mogą uzupełnić swoją wiedzę w temacie o proponowane przez muzeum filmy: wyświetlane 7 sierpnia „Kobiety bez mężczyzn” w reżyserii Shirin Neshat i Shoja Azari oraz „Śniadanie ze Scotem” Laurie Lynd, którego pokaz odbędzie się 21 sierpnia. Karolina Pasek
10
{ film }
Nieznośna wygoda życia W “Kamperze” reżyser Łukasz Grzegorzek pokazuje nam, że żyjemy w świecie wyśnionych miłości i odwróconych pojęć. Ukazana w postawie głównych bohaterów dorosłość ubrana jest w szaty wygody zagwarantowanej przez rodziców, wolności przekraczanej w imię paradoksalnie nieistniejącej wyższości i przeświadczenie, że przy minimalnym wysiłku, można godnie żyć.
11
Ona – młoda, podobno ambitna. Często nieświadoma swojej wartości, obsesyjnie szuka jej w gestach. Desperacko chciałaby poczuć się kobieco i samodzielnie realizować swoje plany, jednak – co tu dużo ukrywać – nie została przyzwyczajona do pracy i wiążących się z nią wyrzeczeń. On – zabawny lekkoduch, związek opiera na żartach, często zresztą nieśmiesznych. Jako tester gier w dobrze prosperującej firmie stara się odnaleźć swoje miejsce w dorosłym świecie, do którego nie zwykł przystawać. Oni – niepozorni trzydziestolatkowie, przedstawiciele Generacji Y. Dzieci rodziców, którzy swoje wymagania przekuwali na kolejne drogie prezenty, rezygnując z jakiejkolwiek dyscypliny. Nieświadomi otaczającej rzeczywistości, żyjący w dostatku, bez konieczności codziennej, ciężkiej pracy. Znudzeni wszystkim, co nie gwarantuje im ciągłej euforii.
“Nieświadomi otaczającej rzeczywistości, żyjacy w dostatku, bez konieczności codziennej, ciężkiej pracy. ” Głównych bohaterów filmu poznajemy w ich ogromnym mieszkaniu kupionym za pieniądze rodziców. Wspólne śniadania, dużo wolnego czasu oraz kiełkująca gdzieś w bohaterach chęć osiągnięcia czegoś w życiu to cechy, którymi z powodzeniem możnaby określić cały ich związek. Parę lat
po ślubie wciąż szukają fajerwerków, nie rozumiejąc do końca istoty normalności. Wszak wygodne życie to główna idea przyświecającą ich pokoleniu. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy podczas rytualnych przepychanek Mania przyznaje się Kamperowi do zdrady. Ten cios okazuje się jednocześnie punktem, na który paradoksalnie obydwoje czekali. Rezygnując po części ze starania się o siebie, podejmują kolejne decyzje, które wywołają u nich euforię, pozwalają na poczucie się kimś znaczącym, na spróbowanie rzeczy, których do tej pory musieli sobie odmawiać. A przede wszystkim – pozwalają na powrót do nieodpowiedzialności, do konsekwentnie budowanego przez nich świata z tektury. W filmie Grzegorzka na próżno szukać wielkich słów, zobowiązań, bohaterskich gestów i starań. Idea wolności doprowadzona została tu do absurdu i funkcjonuje jako fetysz, czego przejawem jest próba przeniesienia jej na każdy poziom życia. „Kamper” to obraz, który z kliniczną precyzją rozkłada na czynniki pierwsze zachowania przedstawicieli Pokolenia Y. Ludzi, którzy zamiast walczyć o to, na czym naprawdę im zależy, wybierają bezpieczny powrót do rodzinnego domu, gdzie z pewnością wciąż będzie na nich czekać talerz z ulubioną zupą i wygodny materac w starym pokoju. Film w niezwykle gorzki sposób pokazuje destrukcyjne zachowania jeszcze młodych ludzi, którzy zamknięci w sferze niespełnionych ambicji i utopijnych planów nie potrafią odnaleźć się w rzeczywistości. Jedną z niewątpliwie najmocniejszych scen w filmie jest konfrontacja Kampera z Markiem – kulinarnym guru, gwiazdą telewizji i jednocześnie kochankiem Mani (bezapelacyjnie rewelacyjna rola Jacka Braciaka). Starcie głównego bohatera bez większych planów na życie z mężczyzną, który ciężką pracą dotarł na szczyt, zostaje doskonale spuentowane zdaniem: „możesz być dalej chłopaczkiem w krótkich
{ film }
spodenkach, ale zawsze zostaniesz wyruchany przez kogoś takiego jak ja”. Wielką zaletą „Kampera” jest jego częściowy brak dynamiki. Reżyser rezygnuje z wielkich przedsięwzięć, głębokich metafor, czy hiperbolizowanych porażek. Pokazuje życie takim, jakie jest: często bolesnym, bez pomysłu, z porażającą głupotą niektórymi zachowaniami. Na szczególną uwagę zasługują przede wszystkim odtwórcy głównych ról, Marta Nieradkiewicz oraz Piotr Żuławski, którzy w perfekcyjny sposób oddali ducha przezroczystych postaci.
Jest jeszcze jedna kwestia, która zasługuję na uwagę muzyka. Film promował utwór duetu Pezet & Czarny HI-FI „Co jest ze mną nie tak?”, a jedną z niewątpliwie najważniejszych sekwencji w filmie stał się pokraczny, żałosny i niesłychanie smutny taniec głównego bohatera w towarzystwie otaczających go kolorowych pól. To zestawienie gry, marnej próby udowodnienia sobie panowania nad sytuacją i braku poradności w ruchach Kampera, jest najprawdopodobniej najbardziej wymowną kwintesencją debiutanckiej fabuły Łukasza Grzegorzka. Jedno jest pewne - po seansie warto spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie: “co jest z nami nie tak?”... Karolina Pasek
12
{ fotografia }
Karolina Pasek: Muszę o to zapytać: skąd wzięła się fascynacja piegami? Agata Serge: Teoretycznie zupełnie znikąd, jednak sięga moich fotograficznych początków. Pierwsza modelka, z którą miałam okazję współpracować, miała piegi. Zaciekawiłam się jej urodą do tego stopnia, że podświadomie wybierałam piegowate dziewczyny do kolejnych sesji zdjęciowych. Skoro już wspomniałaś o swoim pierwszym zdjęciu… Jak wyglądały twoje początki z fotografią? Początki były trudne. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego moje zdjęcia nie wyglądają tak, jak widziałam je na sesji - dlaczego nie przypominają tych, które widziałam na stronach innych fotografów. Wypracowanie własnego stylu i portfolio kosztowało mnie na pewno dużo pracy i niezliczoną ilość godzin spędzonych przed komputerem, ale… było warto. Cały czas staram się rozwijać, próbować nowych rzeczy. I dzięki temu mam wrażenie, że cały czas jestem na początku mojej przygody z fotografią. Mimo że charakterystyczne dla twojego stylu są przejmujące, pełne głębi portrety, to nie da się ukryć, że w twoim portfolio znalazło się miejsce również dla
13
Szalenie ważne są emocje... Przykuwające uwagę, ufne spojrzenie, twarz w piegach i idealna kompozycja kadru: tak - znacznie uogólniając - można scharakteryzować zdjęcie, które możecie zobaczyć na okładce naszego magazynu. Jego autorem jest Agata Serge – utalentowana fotografka-portrecistka, która swoje życie dzieli między Polskę a Holandię. Liczne nagrody, wyróżnienia i publikacje w “New Dutch Photography Talent 2014” czy magazynie “K-MAG” to doskonały dowód na to, że jeszcze o niej usłyszymy.
{ fotograďŹ a }
14
{ fotografia } komercyjnych sesji, między innymi dla marek Pretty Girl czy Pan Tu Nie Stał. Co twoim zdaniem najbardziej odróżnia te dwa typy fotografii - i która z nich sprawia ci większą przyjemność? Rzeczywiście wykonuję również sesje komercyjne, jednak portret jest zdecydowanie bliższy mojemu sercu. Podczas tworzenia sesji komercyjnej muszę na bieżąco zwracać uwagę na bardzo dużą ilość aspektów, by była ona wykonana poprawnie, a to czasem odciąga moją uwagę od tego, co najbardziej cenię w zdjęciach. Natomiast w sesji portretowej dużo czasu poświęcam na rozmowę, pozwala mi to na zbudowanie sobie obrazu osoby, którą fotografuję, by następnie uchwycić ten obraz i emocje na moich fotografiach. Jest to na pewno dużo większym wyzwaniem, a w efekcie końcowym daje najwięcej satysfakcji. Co składa się na sukces dobrego zdjęcia? Myślę, że w fotografii portretowej szalenie ważne są emocje pokazane na zdjęciu. Zdjęcie puste, bez emocji, będzie zwyczajnie mniej atrakcyjnym od tego, które skutecznie pobudza naszą wyobraźnię. Masz na swoim koncie wiele tytułów, nagród, publikacji… Co z tego jest dla ciebie najważniejszym osiągnięciem? Każde z wyróżnień jest dla mnie w jakiś sposób ważne.
“Najważniejsza jest konsekwencja i ciągłe dążenie do doskonałości ” Jedno z nich pamiętam szczególnie, gdyż było na samym początku mojej fascynacji fotografią. Była to publikacja w książce i tytuł “New Dutch Photography Talent of 2014”.
15
Właściwie swoje życie do tej pory dzieliłaś po trosze na Holandię a Polskę. Gdzie łatwiej zadebiutować? Myślę, że nie ma zbyt dużego znaczenia, gdzie próbujemy swoich sił. Ja - mieszkając od dwóch lat w Polsce bardzo często biorę udział w konkursach: nie tylko holenderskich, ale i międzynarodowych. Najważniejszym jest samo działanie... Który z tych krajów daje większe możliwości fotografom? Ciężko jest mi się teraz do tego odnieść, ponieważ od kilku lat nie mieszkam w Holandii. Myślę jednak, że jest to Polska. Nasz kraj niesamowicie szybko się rozwija, powstaje dużo organizacji i inicjatyw fotograficznych.
Czy masz jakieś rady dla osób, które chciałby rozpocząć przygodę z fotografią? Najważniejsza jest konsekwencja i ciągłe dążenie do doskonałości. Mam bardzo dużo zastrzeżeń do swoich własnych zdjęć i nieustannie staram się udoskonalać swoje umiejętności. Bardzo fajnym sposobem na zaczerpnięcie wiedzy jest uczestnictwo w warsztatach fotograficznych znanych fotografów. Proponuję też podpatrywanie ich na portalach społecznościowych. Często zamieszczają urywki z sesji, czy wskazówki, jak powstało dane zdjęcie. To bardzo pomaga. [Agata Serge – fotografka, dzieląca swoje dotychczasowe życie między Polskę a Holandię. Autorka kampanii reklamowych, m.in. dla marek Pan Tu Nie Stał, PresKA, Pretty Girl, czy Dollhouse. Laureatka wielu wyróżnień, wśród nich: MIFA - MOSCOW PHOTO AWARDS 2015, NEW DUTCH PHOTOGRAPHY TALENT OF 2014 oraz PHOTOGRAPHER OF THE YEAR: PORTRAIT 2016.]
{ fotograďŹ a }
16
{ gaming }
Tak da leko a jedn ak tak blis ko...
www.e
plakat
17
y.pl
{ jedzenie }
Katarzyna Drynko CYKL: Rozwiązła w kuchni - od kuchni
19
Gluten nie taki straszny
zza oceanu”. Pojawiły się nowe oznaczenia na półkach sklepowych, w Internecie znajdujemy setki artykułów dotyczących zabójczego składnika, przestajemy zważać na dwa razy wyższe ceny - w końcu na zdrowiu się nie osczędza. Czy słusznie? Istnieje choroba zwana celiakią, na którą choruje około jednego procenta populacji*. Osoby dotknięte celiaką kategorycznie nie mogą spożywać produktów zawierających gluten. Podobno istnieje też non-celiac gluten sensitivity (NCGS), bardziej znana jako "nietolerancja glutenu", ale do tej pory powstało bardzo zbyt mało badań potwierdzających to schorzenie (niektórzy naukowcy twierdzą jednak, że pierwsze badania dotyczące tego schoreznia były błędne), a samoistne wyeliminowanie glutenu z diety może mieć negatywne konsekwencje. Oczywiście nikomu nie można narzucić, co ma jeść, a czego nie, dlatego warto skonsultować się najpierw ze specialistą, a nie podejmować na własne ryzyko decyzji, czy gluten spożywać, czy też nie.
Najpierw obserwowaliśmy szerzącą się modę na ekologiczne jedzenie. Specjalnie oznaczone półki w supermarNa moje szczęście, ja sama nie mam problemu z glutenem i ketach, restauracje oferujące zdrową żywność, a nawet mogę zajadać te wszystkie pyszne kluski, makarony i ekologiczne sklepy czy targowiska. To weszło nam w krew, domowy pieczony chleb na zakwasie. Na ten ostatni mam stało się już codziennością, więc przyszedł czas na nowość. dla Was przepis. Bo nie ma nic lepszego, niż świeży, pachnący chleb z prawdziwym masłem - najlepsze wspomnienia z Numerem jeden w zdrowym sposobie odżywiania stała się dzieciństwa. dieta bezglutenowa. Choć nie miewamy takich problemów sięgamy po produkty bezglutenowe, bo “taka moda dotarła
{ książki }
Sztuka łączenia. Włodek Markowicz i jego “Kropki” Często w życiu uparcie szukamy sensu, spełnienia, szczęścia, radości, miłości. Mamy pretensje o to, że innym wiedzie się lepiej. Nie potrafimy doceniać tego, co mamy. Żyjemy w czasach, w których wolimy bardziej mieć, niż być. Niemalże wszyscy coś kolekcjonujemy, ale jaką tak naprawdę wartość mają te przedmioty? Czy nie warto byłoby choć raz odczepić się od wszystkiego, co materialne, by zacząć łączyć… kropki? Włodek Markowicz - dwukrotny laureat nagrody Grand Video Awards 2015 magazynu Press, zdobywca trzech nagród podczas prestiżowej Gali Twórców 2015 w kategoriach Twórca Roku, Twórca Video Roku i
Twórca Video Roku: Vlog, autor książki “Kropki”. Dla mnie do granic możliwości autentyczny, szczery, prawdziwy, introwertyczny. Do tej pory wielu osobom znany głównie dzięki vlogowi „Lekko Stronniczy”. To właśnie ta vlogowa współpraca z Karolem Paciorkiem odcisnęła piętno na sposobie, w jakim jest postrzegany. Gdy na rynku pojawiła się książka Kropki wielu czytelników - nie znając tak naprawdę Włodka - szukała w niej dawki humoru, dziwnych historii, wygłupów, jakie znali właśnie z “LS”. Owe osoby po kilkustronnicowej lekturze zorientowali się, że coś jest nie tak. Nagle oskarżono autora o bycie polskim Coelho, o próby moralizowania, wpajania na siłę własnej filozofii. Czym są owe tytułowe kropki? Niech będą tym, co dla
20
{ książki }
nas ważne – doznaniami, emocjami, uśmiechami, ale też i łzami. Powinnyśmy nauczyć się poznawać to, co nas otacza, na nowo budząc w sobie dziecięcą ciekawość, by móc to wszystko zrozumieć. Czy takie są właśnie te kropki? “Kropki” przede wszystkim nie są łatwe w odbiorze. Przemierzanie przez historię głównego bohatera, którym w tym wypadku jest sam autor, ma skłonić do wyjścia z własnej strefy komfortu, wzbudzić na nowo potrzebę poznawania. Mamy z tym w dzisiejszych czasach spory problem. Żyjemy bez refleksji, popadamy w rutynę – tak jest i nie powinniśmy się tego wypierać, takim nas uczynił ten świat, tego nauczyli nas ludzie, to właśnie wpaja się nam od najmłodszych lat. Włodek otwiera się przed nami w swej książce. Pokazuje, jaki zawsze był: inny – ale czy gorszy? Nie mógł zrozumieć, po co żyje. Egzystował w swoim wewnętrznym świecie, bo nie mógł zrozumieć prawd, jakimi
“Nagle coś w nim pękło i postanowił zgłębić to, co go otacza... ”
21
kierowali się wszyscy wokół. Nagle coś w nim pękło i postanowił zgłębić to, co go otacza – począwszy od światopoglądów, przez emocje, relacje międzyludzkie, a na sensie życia skończywszy. Początkiem poznawania stała się religia, z którą pomimo wychowania w głębokiej wierze – nie potrafił się utożsamiać. Tak odkrył w sobie ateistę, ale nie w imię buntu i młodzieżowego trendu. Potrzebował tego, by rozpocząć poszukiwania i zgłębiać religie świata. Analizując poszczególne wierzenia odkrył, że religie są tylko drogowskazem - i to stało się punktem wyjścia. Nauczyliśmy się przyjmować za pewnik wszystko, co mówią nam najbliżsi, nauczyciele, koledzy. Tak podążamy utartymi ścieżkami, bez refleksji nad tym, jak żyjemy, co nas otacza, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Odbijamy się od punktu do punktu – bez jakiegokolwiek logicznego ich łączenia. Chodzimy do szkoły, bo tak trzeba, potem do pracy, bo musimy. Dorastamy, pobieramy się, wychowujemy dzieci, opiekujemy się innymi. W kółko zgodnie ze schematem, który ktoś inny nam wyznaczył. Boimy się tego, co inne, nieoczywiste. Zatracamy dziecięcą ciekawość i odbieramy świat takim, jak powiedziano nam, że mamy go odbierać. Nie dostrzegamy tego, co jest za naszymi plecami lub nawet tuż obok, bo uparcie patrzymy tylko w jednym kierunku. Wierzy-
my w to, że musi być tak, a nie inaczej. W ciągłym biegu, biorąc udział w wyścigu szczurów, realizując codzienne sprawunki, usilnie szukamy emocjonalnego ukojenia, zapominając, że w życiu trzeba się samemu cieszyć, a nie czekać, aż ktoś inny nas uszczęśliwi. Brakuje nam na to odwagi? A może to kwestia konwenansów? Bo przecież: co pomyślą inni, gdy zobaczą nas chociażby tańczących w deszczu? Jest nam z tym źle, ale wciąż nie widzimy gdzie tak naprawdę tkwi problem. Staramy się zmienić innych tak mocno, że zapominamy, iż zmienić możemy tylko siebie. Najbardziej boimy się samych siebie i tego, co mamy w środku – boimy się otworzyć, zrozumieć, boimy się naprawdę żyć… Bezmyślnie konsumujemy rzeczywistość, która nas otacza. Czy nadejdzie moment, w którym powiemy “stop” i prawdziwie weźmiemy los we własne ręce? Czy postaramy się zrozumieć siebie, swoje prawdziwe potrzeby? Czy nauczymy się kochać siebie, by móc kochać innych? Czy będziemy potrafili rozpoznawać własne emocje i otwarcie o nich mówić? Pojawia się zatem pytanie: dla kogo są “Kropki”? Można powiedzieć, że to książka idealna dla osób młodych, które dopiero rozpoczynają proces definiowania swego dorosłego “ja”, swojej rzeczywistości. Autor bowiem jak sam twierdzi - napisał o rzeczach, o których sam chciałby usłyszeć jeszcze kilka lat temu i przeprowadza czytelnika przez swoją drogę ku dorosłości, pokorze i zrozumieniu. Choć tak naprawdę: “Kropki” są dla każdego, bo nigdy nie jest zbyt późno, by się obudzić. Przez lekturę w niezwykły sposób pomaga przejść też lista utworów, którą autor dla nas przygotował – każdy podrozdział otrzymał przypisane utwory o specyfice idealnie pasującej do jego treści. To piosenki, które towarzyszyły Włodkowi w pisaniu książki, co pozwala budować więź emocjonalną między nim, a nami. Dzięki
“„Lepiej!” pozwala na zbadanie własnego charakteru, określenie typu osobowości... ” płynącym dźwiękom słowa zyskują inną wartość. Czytajmy zatem powoli, wsłuchując się w owe dźwięki, odcinając się od chaosu świata, zastanawiając się nad każdym fragmentem i własnymi przeżyciami. Niech będzie to impuls, który pomoże nabrać dystansu do własnych problemów i codzienności. Można powiedzieć, że nie ma tu nic odkrywczego, że już to wszystko słyszeliśmy, ale jednak chyba wciąż za mało mamy sił, by zmienić świat zmieniając właśnie siebie, a nie innych… Magdalena Wymazała
LADO 9 /+'į%+' 2016 Plac Zabaw nad Wisła
LIPIEC
´ SIERPIEN
´ WRZESIEN
7.07 s Warszawska Orkiestra Rozrywkowa gra „Brazilian Octopusâ€? sĂˆĂˆ233Ăˆ" 93
4.08 sĂˆĂˆ!LEXISĂˆ -A‘GORZATAĂˆ0ENKALLAĂˆ Ăˆ*ANĂˆ-‘YNARSKI sĂˆĂˆ3LALOM
1.09 sĂˆĂˆĂ°YWIZNAĂˆ 2APHAELĂˆ2OGIĂSKIĂˆ Ăˆ'ENOWEFAĂˆ,ENARCIK sĂˆĂˆ)STINAĂˆ +AMILĂˆ3ZUSZKIEWICZĂˆ Ăˆ (UBERTĂˆ:EMLER
14.07 sĂˆĂˆ,UTTOĂˆ,ENTOĂˆ sĂˆĂˆ3UNĂˆ!RAWĂˆ 53 15.07Ăˆ 0)ĂŞ4%+ TorstraĂ&#x;en Festival Ă— Lado w Mies´cie sĂˆĂˆ"ETTERĂˆ0ERSONĂˆ 0, sĂˆĂˆ'ELBARTĂˆ ), sĂˆĂˆ*AAKKOĂˆ%INOĂˆ+ALEVIĂˆ &) Ăˆ sĂˆĂˆ#AMERAĂˆ $% Na Barce: sĂˆĂˆ8OSARĂˆ 53 Ăˆ,)6% sĂˆĂˆ0,/Ăˆ-ANĂˆ #! Ăˆ$*ĂˆSET sĂˆĂˆ6IRTUALĂˆ'EISHAĂˆ 0, Ăˆ$*ĂˆSET
11.08 sĂˆĂˆ-ARCINĂˆ#IUPIDRO sĂˆĂˆ*!!! 18.08 sĂˆĂˆ!LAMEDAĂˆ sĂˆĂˆ$UĂąYĂˆ*ACKĂˆnĂˆPREMIERAĂˆP‘YTYĂˆ u5CZUCIAv sĂˆĂˆ!WESOMEĂˆ4APESĂˆFROMĂˆ !FRICAĂˆ 53 25.08 sĂˆĂˆ0RZEPYCH sĂˆĂˆ4HEĂˆ+URWS
21.07 sĂˆĂˆ+OBIETY sĂˆĂˆ0ĂŤKALA +ORDYLASIĂSKA 0ĂŤKALAĂˆnĂˆPREMIERAĂˆP‘YTYĂˆ u5TWORYĂˆNAĂˆPERKUSJĂŤĂˆ IĂˆINSTRUMENTYĂˆ elektroakustyczneâ€? 28.07 sĂˆĂˆ:‘OTAĂˆ*ESIEĂ sĂˆĂˆ/RENĂˆ!MBARCHIĂˆ !5 Zawsze w czwartki, zawsze o 20:00. W razie niepogody przenosimy koncerty do Cafe Kulturalna. Organizatorzy:
0ATRONAT
8.09 sĂˆĂˆ,8-0 sĂˆĂˆ$EERHOOFĂˆ 53
{ książki }
Jak przestałem kochać design
Marcin Wicha 23
Pojęciem design określamy wiele różnych przedmiotów, których łączy obecnie jedno: wysoka cena. Bo jak zauważa Marcin Wicha, autor “Jak przestałem kochać design” - „design ma jedno zadanie: uzasadniać cenę.”
osobowości, wyznaczającego całej rodzinie kanony piękna, granicę kompromisu, poza którą zaczyna się szmira i tandeta, nie mająca wstępu do domu Wichów. „Jak przestałem kochać design” pełna jest przykładów swoistego rozdwojenia jaźni w świecie wzornictwa, które będąc w coraz większym stopniu na usługach lobby marketingowego, odkleja się od praktycznych
Design jest wszędzie. Z wyjątkiem szpitali publicznych i nieergonomicznych szkolnych ławek, otacza nas niemal z każdej strony. Designerskie są meble, lampy i dywany. Designerski jest sprzęt AGD, poczynając od kultowej wyciskarki P. Starcka po szczoteczkę do zębów (również Starcka). Designerskie są ubrania i budynki .
“Słowo design zaczyna być synonimem czegoś wymyślnego, drogiego, snobistycznego, i zupełnie w życiu nieprzydatnego... ”
Książka Wichy „Jak przestałem kochać design” to zbiór krótkich, napisanych pełnym humoru stylem szkiców o świecie, widzianym - z jednej strony - oczyma zawodowego grafika i designera, z drugiej zaś - syna znanego architekta o wyrazistej, nie znoszącej sprzeciwu
potrzeb użytkownika tych przedmiotów. Słowo design zaczyna być synonimem czegoś wymyślnego, drogiego, snobistycznego i zupełnie w życiu nieprzydatnego, a przestrzeń naszego życia wypełniają reklamowe potworki, pokrzykujące w naszą stronę fontem Typopolo.
{ książki }
W takim kontekście książka Wichy minimalistyczną, prymitywną wręcz, lecz gustowną okładką, wyróżnia się spośród suto pokolorowanych propozycji księgarskich, co - o ironio! - może przysporzyć jej dodatkowej popularności. „Jak przestałem kochać design” Marcina Wichy to książka o urnach i o tym, dlaczego według branży pogrzebowej Polskę zamieszkują dwa rodzaje ludzi – chrześcijanie i przedstawiciele sekty florystów. O drewniakach i klockach Lego, o ojcu autora, który nie wpuszczał brzydoty za próg, ale też o polskiej szkole plakatu. Zanim jednak prowadzeni za rączkę spojrzymy surowym okiem na własne otoczenie, pokój, dom, ulicę czy miejsce pracy, zaopatrzmy się w designerskie różowe okulary. Wstrząs, którego możemy doznać zobaczywszy rzeczy takimi, jakimi widzi je Wicha, może okazać się niebezpieczny dla naszego poczucia dobrostanu. Warto jednak zaryzykować i książkę Marcina Wichy przeczytać, do czego gorąco zachęcam, gdyż (podobnie jak autor): „nie tęsknię za socjalistycznym wzornictwem. Tęsknię za tęsknotą. Za znaczeniem, które przypisywałem kiedyś słowu design. Za wiarą w przedmioty”. Martyna Wójcik
SAMOTNOŚĆ WZMACNIA Podajcie rękę autorowi książki “Koniec punku w Helsinkach”, a zaprowadzi Was w świat, który potrafi zarówno rozśmieszyć, rozczulić, jak i przygnębić. U pewnego pokolenia wywoła też pewnie niemałą nostalgię za czasami rozpadającego się socjalizmu. Bo choć tytuł może być mylący, klimatu Skandynawii tutaj nie uświadczymy: wylądujemy za to w Czechosłowacji i NRD. Na początku poznacie Olego, kiedyś zbuntowanego punka, dziś czterdziestoletniego chłopaka (tak, chłopaka), który prowadzi ostatni w mieście bar, gdzie można palić papierosy, a matki z dziećmi nie mają doń wstępu. Szczerze: sam widok przekroju klienteli tego miejsca wart jest sięgnięcia po tę książkę. Potem traficie na przeplatającą się w tle historię nastoletniej Nancy, która pisze pamiętnik: jego przyswojenie zmusi Was do niemałego wysiłku. Aż wreszcie wybuch Czarnobyla
sprawi, że punkowe hasło “no future” nabierze całkiem realnego znaczenia. Obie równolegle opowiadane w książce historie, mimo iż dziejące się nie tylko w innym miejscu, ale i odmiennym okresie, tylko z pozoru nie będą miały ze sobą żadnego związku. “Koniec punku w Helsinkach” to idealna książka na upalne popołudnia - dobra do pochłonięcia ciągiem, równie dobra do czytania po kawałeczku; zmuszająca do myślenia, ale nie będąca lekturą ciężką. Wbrew pozorom nie przeczytacie w niej o buncie, chyba że takim mocno przeterminowanym. Znajdziecie w niej mocno wytyczony motyw drogi, chociaż to nie bohaterowie się zmienią, a okoliczności, w których się znajdą. Ostatecznie zmieniająca się rzeczywistość popchnie naszego bohatera do zmierzenia się z przeszłością. Ale nie dajcie się nabrać - zakończenie może was srogo zaskoczyć... Paweł Kolankowski
24
{ podróże }
Lekcje z Krainy Szczęśliwości
Kolumbia Tyyyyle się dzieje wokół mnie! Jeśli przypomnę sobie rok 2011 albo 2014… W zasadzie to bez różnicy, bo większość tych lat wyglądała dokładnie tak samo. Do mojej ucieczki od życia rozsądnego, poukładanego i dojrzałego, zbierałem się od lat.
25
ności, od blisko dwóch tygodni codziennie wcinam empanady i arepy. A ograniczenia budżetowe to zaledwie jeden z wielu mankamentów oderwania się od korporacji i pracy na etacie. Choćbym miał jednak zamienić empanady na okruszki, a okruszki na paznokcie, nie wrócę do Polski jeszcze przez długi czas. Lodowata woda pod prysznicem praktycznie każdego dnia i spuszczanie wody w toalecie wodą z pralki to nie jakiś wielki problem. Wiem na co się decydowałem i
“...moja obecna przygoda jest alternatywą, a nie rajem. ”
Przez kilka ostatnich lat chyba podświadomie, później już z coraz większą ekscytacją, spoglądałem w odległe strony. W końcu los, Bóg i gwiazdy, wysłuchały moich niemych krzyków i niewypowiedzianych próśb i ułatwiły mi decyzję, aby ruszyć w świat daleki. I ani przez sekundę nie żałowałem tego kroku. Ale career break – przerwa w karierze, czyli oderwanie się od dotychczasowej pracy, stylu życia i opuszczenie rodziny i przyjaciół na nie wiadomo jak długo - nie jest dla każdego.
takie rzeczy bardzo mnie pociągają. Ale wszystkim osobom, które piszą do mnie i mówią, jak bardzo mi zazdroszczą, muszę powiedzieć, że moja obecna przygoda jest alternatywą, a nie rajem.
Moje przygody nie zawsze są jak kolorowe fotki, które umieszczam na Facebooku. Nie zawsze są tak namiętne, jak piosenki, które pojawiają się na mojej tablicy. Wcale nie zawsze tak ekscytujące, jak historie, które opisuję na blogu. Od ostatnich dwóch tygodni czuję się, jak tytułowy bohater koreańskiego filmu “Oldboy”, który zamknięty w domowym więzieniu przez lata - dzień w dzień wsuwał wyłącznie pierożki. Ja, w ramach oszczęd-
Póki co nie było jeszcze konieczności, żebym skrobał kible i prał cudze gacie, ale wcale nie jest wykluczone, że wkrótce będzie mi dane zaznać uroków takiej pracy. Wróć.,, Gacie prałem kilka tygodni temu w ramach wolontariatu w domu dla samotnych staruszek. To, do czego zmierzam, to jedna ze starych jak świat prawd – decydując się na coś musisz jednocześnie zrezygnować z czegoś innego. Zrezygnowałem ze stałej pensji, wygod-
{ podróże }
nego mieszkania, etatu, bliskiego kontaktu z rodziną, komfortu spokojnej codzienności. W zamian za to dostaję każdego dnia całą serię innych rzeczy. Poniżej więc trochę o tym. Podróże kształcą. Trzydzieści cztery lata na karku, a sięgam po frazesy rodem z pamiętnika nastolatki. Ale co mam poradzić? Naprawdę każdego dnia mam wrażenie, że uczę się czegoś nowego. Nie są to niestety kompetencje, które spowodują, że moje CV po powrocie do kraju będzie błyszczeć pośród innych światłem jasnym jak gwiazda. Czuję jednak, że są to rzeczy, które pozwolą mi lepiej przeżyć moje życie, docenić je i wyciągnąć z każdego dnia więcej radości. O wilku mowa. Kolumbia w tym roku określona została po raz kolejny najszczęśliwszym krajem świata według jego mieszkańców: 87%
ankietowanych określiło się szczęśliwymi, a zaledwie 2% powiedziało, że brak im szczęścia w życiu. Kolumbijczycy potrafią cieszyć się z rzeczy prostych, rodzina jest dla nich wartością najważniejszą, a pierdołom, takim jak uliczny korek, kolejka, czy to, że ktoś stanie im na stopie w autobusie albo zajedzie drogę samochodem, poświęcają tyle uwagi, ile pierdołom przysługiwać powinno. Czyli nic. To, że umieją cieszyć się z życia, nie oznacza oczywiście, że są święci. Diabeł za pazuchą siedzi u niejednego z nich. Jednak pomimo mniejszych lub większych grzeszków i - jak powiedział mi jeden Kolumbijczyk - pomimo tańczenia salsy na granicy legalności i nielegalności, wciąż pod koniec dnia, razem ze swoimi rodzinami, cieszą się z przeżycia kolejnych udanych dwudziestu czterech godzin. Tak przynajmniej ich odbieram po blisko dwóch miesiącach mieszkania w
26
{ podróże }
tym kraju i poznawania tylu Kolumbijczyków, ilu tylko się da. Podróże kształcą. Oj, tak. Podróż daje mi lekcje, które odrobić muszę samemu, a które czasem dotkliwie odczuwam na własnej skórze. Tak jak ostatnio, kiedy w idiotyczny sposób dałem się wkręcić w konflikt z dwudziestolatkiem, w wyniku czego na dwa dni przed Sylwestrem wylądowałem na bruku. Tydzień wcześniej pracowałem z bezdomnymi, chwilę później sam stałem się jednym z nich. O ironio losu! A wszystko, jak zwykle, przez męskie ego. Gdybym był w stanie ugiąć kark i zacisnąć zęby… Tak, mam trzydzieści cztery lata na
“...jeśli życie zamyka przed tobą jedne drzwi, jednocześnie otwiera ci kilka innych. ” karku, ale jeszcze wiele, wiele do nauczenia przede mną. Ale, ale, ale… Kolejna prawda, którą wyczytałem w jakimś mądrym miejscu, brzmiała mniej-więcej tak: “jeśli życie zamyka przed tobą jedne drzwi, jednocześnie otwiera ci kilka innych”. Wykopanie mnie z domu kosztowało mnie wprawdzie garść monet, których nigdy już nie odzyskam, a także dziesięciokrotnie więcej dumy. Tę jednak rychło odbuduję. Incydent ten przyniósł jednak (jak zwykle) o wiele więcej dobrego niż złego. W momencie, kiedy stałem się tymczasowo bezdomnym, tyle osób wyciągnęło do mnie rękę i tyle osób zaproponowało pomoc w poszukiwaniu pracy lub innego
wolontariatu, że naprawdę przerosło to moje najśmielsze oczekiwania. Obecnie waletuję u jednego amigo z Bogoty, który bezterminowo zaoferował mi nocleg w swoim mieszkaniu, później na kilka tygodni pojadę do Apartado, w którym uczył będę angielskiego mieszkając z kolumbijską rodziną i chłonąc kolumbijski styl życia z dala od wielkich miast. Co będę robił wcześniej? Nie do końca wiem. Co będę robił później? Zupełnie nie wiem. Ale pomimo tego jestem bardzo spokojny. Codziennie pojawiają się przede mną nowe możliwości, okoliczności i nieprzewidziane zdarzenia, które naprowadzają mnie na kolejne ścieżki. Sam jestem zaskoczony tym, co piszę, ale czuję się o wiele bardziej spokojny niż wtedy, kiedy mieszkałem w swoim przytulnym mieszkaniu w Krakowie, otoczony rodziną, przyjaciółmi i stabilną pracą. Dziś mijają równe cztery miesiące, odkąd dotarłem do Ameryki Łacińskiej. Dziś czuję, że moja przygoda z Ameryką Łacińską dopiero się zaczyna. Antoni Sikora
27
{ muzyka }
Bownik to projekt, który tworzy wokalista Michał Bownik oraz towarzyszący mu muzycy: Adam Półtorak oraz Andrzej Siwoń. Panowie byli dotychczas znani jako Control The Weather, a muzykować zaczęli trochę dla żartu, trochę z przekory, kategoryzują swoją twórczość jako “vegan disco”. Z pewnością można jednak stwierdzić, że reprezentują szeroko pojętą scenę alternatywną i przez cały czas śmiało eksperymentują. Starają się przełożyć drzemiące w nich emocje na obraz i dźwięk, jednocześnie znajdując kompromis pomiędzy tym, co delikatne i przyjemne, a tym, co ambitne i nieoczywiste. Bownik rozpoczął więc współpracę z reżyserem Piotrem Stasikiem (twórcą filmów “Koniec lata” i “Dziennik z podróży”), w efekcie której powstał audiowizualny cykl składający się z czterech teledysków. Rok 2016 Bownik rozpoczął koncertem u boku Charliego Winstona w warszawskiej Proximie, a także znakomitym występem podczas Opolskich Konfrontacji Teatralnych. W kwietniu grupa (jeszcze jako Control The Weather) wystąpiła podczas uznanego już Enea Spring Break w Poznaniu: zespół spotkał się tam z mnóstwem pozytywnych reakcji, a dodać należy, że większą część publiczność tegoż festiwalu stanowią specjaliści z krajowych mediów muzycznych. Jacek Świąder z Gazety Wyborczej wyróżnił więc projekt Bownik jako jedno z siedmiu olśnień Spring Break 2016! Wiosną 2015 ukazał się debiutancki longplay "KYNODONTAS", który składa się z ośmiu numerów. Album od początku, aż do ostatniej nutki, wprawia słuchaczy w taneczny nastrój. Disco, electro, pop – to style, które
Poznajcie grupę
Bownik
dominują na płycie. Linia disco przepleciona została tam z mocnym bitem, a poskromiona delikatnym wokalem Michała, który nadaje niespodziewanego efektu końcowego. Bownik, można śmiało stwierdzić, idzie w szeregu z takimi projektami, jak The Flemings, Kamp! czy Oxford Drama. Co wiec dotychczas zawodziło, że tak wspaniali muzycy wciąż nie dotarli do ogólnopolskich rozgłośni radiowych? Po zmianie nazwy, a także ich występach na żywo, można śmiało stwierdzić, że Bownik po prostu długo się rozkręcał, ale już nabrał rozpędu... a prawdziwe sukcesy dopiero przed nim! Jakub Nowak
28
{ muzyka }
Holly Blue - “Up Beat” Oto najlepszy prezent, jaki mogliśmy sobie wyobrazić: Holly Blue wydała swój drugi krążek, który zasługuje na specjalną uwagę. To płyta, która daje nam muzykę pop w najlepszym, najnowocześniejszym i przy tym bardzo ambitnym, wydaniu. Doskonałe połączenie żywiołowej muzyki elektronicznej z subtelnością i zmysłowością balladowych kompozycji. Zespół Holly Blue to trio założone w 2011 roku przez Sonię Kopeć oraz Emila Blanta – muzyka i producenta. W roku 2015 do zespołu dołączył brat Soni, Krystian. Trzynaście kompozycji, jakie otrzymujemy na krążku „Up Beat”, to świetnie przemy-
“...świetnie przemyślany i wyprodukowany materiał, z szeroko rozumianą muzyką pop. ” ślany i wyprodukowany materiał, z szeroko rozumianą muzyką pop. Wkrada się do tego disco, electro pop, a to wszystko skąpane jest w zmysłowym głosie Soni. Muzyka zespołu, określana jako intelligent pop, może kojarzyć się z klimatami Roisin Murphy,
29
Reginy Spector czy Emiliany Torrini. Pomimo inspiracji zachowuje jednak swój własny, unikatowy klimat, charakteryzujący się subtelnym głosem Soni oraz oryginalnym brzmieniem i aranżacjami. Album wydany został przez debiutującą na rynku fonograficznym wytwórnię Soundpetersburg Records. Jednym z jej producentów jest Eddie Stevens, znany ze współpracy z Moloko, Roisin Murphy czy Zero 7. Produkcją materiału z “Up Beat” zajął się Emi Blant. Całość zmiksował i zmasterował Marcin Szwajcer. Redakcyjnie stwierdzamy, że koniec tegorocznego lata upłynie nam z piękną muzyką Holly Blue. Michał Wrona
{ muzyka }
JOY POP - "Deadly Queen" Joy Pop czyli dwuosobowa elektro-orkiestra z Warszawy, to projekt stosunkowo świeży, bo założony w 2015 roku. Skład ma już w dorobku jedną długogrającą płytę, "Designer Candies", teraz zaś ukazuje się ich EP-ka zatytułowana "Deadly Queen". O ile pierwszy album składu był pewnego rodzaju rozgrzewką nagraną w domowym studio, o tyle "Deadly Queen" z namiętnością oddało swoje wdzięki potężnej produkcji. Płytę realizował człowiek odpowiedzialny między innymi za brzmienie ostatniej płyty grupy RYSY, Marcin Cisło (znany bliżej z Red Bull Music Academy jako Kwazar), a wydać pomogło ją wydawnictwo RDKillers Records, promujące na co dzień ciekawe trendy rodzimej elektroniki. Po przesłuchaniu materiału odnosi się wrażenie, że nie jest to do końca joy music, jak nazywają swoją muzykę sami twórcy, próbujący wymigiwać się od pytań o klasyfikację stylistyczną. Podążając za słowami Uli Kaczyńskiej z radiowej Czwórki - jest w tym dużo naleciałości muzyki lat osiemdziesiątych, jednak - nie tyle w samym brzmieniu składu Joy Pop, ile w aranżach, które ociekają gęstością. W linie basu, gitary czy bębnów, ciężko wetknąć szpilę, a i nie ma po co tego robić, bo wszystko się tu po prostu zgadza. Jest więc melancholia w stylu The Smiths, ale też pewien rodzaj rock'n'rollowej cyrkowości w zagraniach. Całość spinają wokale, do których próżno szukać odniesień. Nie ma co słodzić, każdy znajdzie tam coś dla siebie. Potwierdzeniem powyższego jest fakt, że aż trzy z utworów z "Deadly Queen" jeszcze przed oficjalną premierą trafiły na playlisty między innymi PR Czwór-
31
ki, Radia Wrocław, Radia RAM oraz kilku regionalnych rozgłośni, a zespół zapewnił już sobie miejsce na przyszłorocznych festiwalach. Tak czy inaczej, Hania i Tomek z Joy Pop to nie muzycy, którzy oddają swoje klocki w cudze ręce. Trasy koncertowe, teledyski (aż trzy do 5-trackowej EP-ki!), produkcja albumów - wszystko to dźwiga na sobie ta dwójka. Trzeba więc przyznać, że począwszy od muzyki, a skończywszy na ich kontaktach z mediami: wszystko stoi na swoim miejscu. I to całkiem solidnie.
{ muzyka }
Kaleo “A/B” Co wspólnego mają ze sobą tacy artyści, jak Björk, Sigur Rós, GusGus czy Ólafur Arnalds? Odpowiedź jest prosta: wszyscy pochodzą z Islandii, jak się okazuje, prawdziwej kopalni talentów. Do tego grona aspiruje również rockowa grupa Kaleo, która ma duże szanse, by stać się muzyczną wizytówką tego kraju.
Kaleo to czwórka przyjaciół, którzy z niezwykłą łatwością łączą elementy rocka, bluesa i folku. Zachwycają swoim talentem zarówno w balladach, jak i w rockandrollowych aranżacjach. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko osiągnęli popularność w swoim rodzinnym kraju, a oryginalne pomysły uwiecznili na krążku zatytułowanym po prostu “Kaleo” (2013). Dopiero dwa lata później zaczęły do nich napływać oferty od zagranicznych wydawców. Zespół zdecydował się nawiązać współpracę z amerykańską wytwórnią Atlantic Records, która wydała ich drugi krążek, “A/B”, zostawiając z pierwszej płyty trzy utwory.
“A/B” to album, który wypełniono po brzegi genialnymi dźwiękami gitar i perkusji, a jego spoiwem stał się zadziorny wokal. Kaleo bowiem mierzy naprawdę wysoko, a potwierdzeniem tej tezy jest już pierwszy utwór na krążku, „No Good”, który serwuje niesamowitą dawkę pozytywnej energii. Swoim graniem Islandczycy zadowolą także fanów folku, o czym świadczyć może choćby wspomnienie o utworze „All The Pretty Girls”. Na longplayu znajduje się także jeden utwór zaśpiewany w rodzimym języku, który brzmi na tyle intrygująco, że pozostawia mały niedosyt, gdyż ma się ochotę na więcej. Może przyszłe nagrania zaspokoją ten głód. “A/B” to opóźniony międzynarodowy debiut, na który zdecydowanie warto było czekać. W zaprezentowanym materiale wyraźnie słychać inspiracje takimi artystami, jak The Black Keys, Jack White, Queens of the Stone Age czy Bon Iver, jednak mimo to nie można odmówić Kaleo ich wyjątkowego stylu. Tej płyty po prostu trzeba posłuchać! Joanna Topolska
32
{ muzyka }
“Parsley” od Julii Pietruchy Rób to, co kochasz. Kochaj to, co robisz. Czy myśleliście kiedyś o tym, aby rzucić wszystko to, co aktualnie robicie i wynieść się gdzieś daleko, daleko, z dala od ludzi i miejskiego zgiełku? Żeby zostawić za sobą wszystko, co dotychczas robiliście, to, czego doświadczacie i to, z czego żyjecie? Niewątpliwie tak. Problem w tym, że większości z nas brakuje siły, czasu, pomysłu albo po prostu odwagi, by zrobić ten pierwszy krok. Czy jednak nie warto byłoby zrezygnować z konieczności na rzecz przyjemności? Aby „trzeba” zamienić na „chcieć”, „mieć” na „być”, a „żyć” na „przeżywać”. Dlaczego nie robić tego, co się kocha, a zostawić za sobą wszystkie swoje obowiązki? Tak naprawdę: niewiele potrzeba, aby spakować plecak i wyruszyć w podróż życia, która może na dobre zmienić Ciebie i Twoje postrzeganie świata. Właśnie tak - pomimo całkiem niezłego statusu społecznego - zrobiła Julia. Aktorka, piosenkarka, a może po prostu: niewątpliwie wrażliwa dziewczyna? Po wpisaniu w Google frazy „Julia Pietrucha” na jednym z pierwszych miejsc wciąż pojawia się rekord: „Julia Pietrucha – aktorka”. Zgadza się, ponieważ większość z nas wciąż wiąże jej wizerunek z podwójną rolą bliźniaczek z serialu „Na Wspólnej” bądź z „Blondynką”. Jednakże - musimy pamiętać - że pomimo tego, iż Julia jest aktorką, to w swojej karierze zajmowała się także modelingiem, tworzeniem poezji i… muzyki. Miłość do ostatniej z tych rzeczy udokumentowała debiutanckim krążkiem „Parsley”, którym zaprezentowała szerokiej publiczności swoja wrażliwość i ciepło, które chciałaby przekazać każdą nutą. Azja: czyli tam, gdzie według wielu to wszystko się zaczęło
33
Większość osób, które choć trochę zainteresowały się historią Julii Pietruchy twierdzi, że to sześciomiesięczna wyprawa po Azji przyczyniła się do wydania jej pierwszego albumu. Sama wokalistka mówiła jednak jakiś czasu temu, że pomysł na płytę zrodził się w niej kilka lat wcześniej - wtedy też powstały pierwsze utwory. Sześć tysięcy kilometrów na siedzeniu motocykla dało Julii jedynie pozytywnego kopa, a także pomogło w podjęciu decyzji. Decyzji, która - jak się później okazało - na dobre odmieniła jej wizerunek. Muzyczny misz-masz czy emocjonalny show-off ? Nigdy nie byłem zwolennikiem kategoryzowania muzyki. Szufladkowanie utworów poprzez przypisywanie ich do konkretnych stylów muzycznych zawsze
odbijało mi się czkawką. To jaki styl reprezentuje dany utwór jest całkowicie subiektywnym odczuciem, zależnym od wielu czynników: przede wszystkim od słuchacza, ale również nastroju panującego wokół. Dlatego piętnaście utworów, które znalazło swoje miejsce na „Parsley” to żaden konkretny styl muzyczny. Jest to po prostu zbiór utworów odzwierciedlających nastroje, uczucia, humory, przeżycia, ale też fascynacje muzyczne autorki. Znajdziemy tam kompozycje różnorakie. Od ballad począwszy („On my Own” czy „Mom”), poprzez groteski („Ship of Fools”), po podrywające do tańca oczywiste hity („Swing boy”). Ukulele: instrumentalna oprawa płyty Jak twierdzi sama Julia: ukulele daje jej wiele możliwości tworzenia nowych kompozycji, przy jednoczesnym zachowaniu kompaktowości. Ukulele da się po prostu wszędzie zabrać. Do tego jest dużo łatwiejsze w użytkowaniu niż gitara, a co za tym idzie: całe wysiłki można skupić na komponowaniu, a nie na nauce gry. Jednak na płycie można usłyszeć również wiele innych instrumentów, a to za sprawą życzliwych ludzi z otoczenia piosenkarki, którzy polecali jej własnych znajomych grających na instrumentach, które Julia chciała usłyszeć w swoim debiutanckim materiale. I tak oto znalazły się na niej kontrabas, pianino, smyczki czy gitara akustyczna. Jak na „domową produkcję” tych instrumentów jest na “Parsley” dość sporo, można jednak zauważyć ciekawy sposób posegregowania kolejności utworów na płycie oraz ewolucję w skomplikowaniu warstwy instrumentalnej. W otwierającym krążek „Living on the Island” nie usłyszymy nic poza kilkoma chwytami i prostym biciem na ukulele. Każdy kolejny utwór wprowadza następne instrumenty tak, by w utworze „Swing Boy” osiągnąć szczyt rozbudowania oprawy. Ciepło, nastrój oraz pozytywne wibracje Spróbujcie zamknąć oczy, nałożyć słuchawki na uszy i wsłuchać się w głos Julii. Nie usłyszycie tam żadnych wokalnych ozdobników, wyrafinowanej barwy czy szerokiej skali. I to w tej muzyce jest najistotniejsze. Prostota. To ona trafia do każdego wrażliwego słuchacza i to ona powoduje, że tej płyty słucha się z przyjemnością. Nie jest ważne, czy jesteś właśnie na plaży na Bali, czy w pracy przed komputerem w środku metropolii: muzyka Julii zawsze doprowadzi do błogostanu Twojej duszy oraz uśmiechu Twojego serca. Bartosz Nowak
{ muzyka }
Choć mogliby być Szwedami, mieszkają w Bydgoszczy. Niedawno wydali debiutancki mini-album “Miłość. Dźwięk. Pulsujące światło.”, którym próbują połączyć eksperymentalną elektronikę z komercyjnym popem. Poznajcie grupę Sztokholm. Grupa chętnie czerpie z dokonań takich wielkich współczesnej muzyki elektronicznej, jak Moderat, James Blake czy Caribou. Fakt, że Sztokholm nagrał dotychczas zaledwie EP-kę powoduje, że musimy spojrzeć na nich nieco inaczej, niż pełnoprawnie działające składy: słuchaczom ten skąpo rzucony materiał nie tylko musi wystarczyć do oceny twórczości, ale też narobić smaku na dalszą działalność Sztokholmu. Ja - mając jeszcze dodatkowo perspektywę live jestem pewien, że wkrótce ta bydgoska młodzież zagości na wielkich, ogólnopolskich festiwalach.
“Miłość. Dźwięk. Pulsujące światło.” grupy Sztokholm
Wyśmienicie przemieszane ze sobą w procesie powstawania dźwięki, a także wysokiej jakości zarejestrowany materiał, dają pewność, że otrzymujemy produkt najwyższej próby. „Dźwięk. Miłość. Pulsujące światło” powstawała między lipcem a październikiem 2015 roku w jednej z bydgoskich piwnic, przekształconej na amatorskie studio, co dodaje smaku samej twórczości, jeśli weźmie się pod uwagę, że… tak zaczynały największe kapele współczesnego świata. A co ciekawe: za mastering krążka odpowiedzialny był Rafał „Oer” Skiba z popularnego hiphopowego składu B.O.K.
“Brzmienie zespołu to wynik koopoeracji kilku czynników...” Brzmienie zespołu to wynik kooperacji kilku czynników: poczucia bydgoskiego spleenu, fascynacji muzyką techno oraz wieloletniej przyjaźni członków grupy. Utwory Sztokholmu opierają się na samplach innych wykonawców, bazują na trzymającej ogólne brzmienie perkusji i dźwiękach cyfrowych syntezatorów. Syntetyczne elementy uzupełniane są przez wokal i żywą gitarę basową. Czy warto więc usłyszeć Sztokholm na żywo? Jeśli doda się, że ich występy to połączenie setów DJ-skich z pokazami wizualizacji… to nie będzie trzeba. F.L.
34
{ muzyka }
Tom Odell - “Wrong Crowd” Pierwsze single brzmiały na tyle obiecująco, że w dwudziestokilkuletnim Brytyjczyku pokładano wielkie nadzieje i wróżono mu światowy rozgłos. Na ten nie trzeba było długo czekać: najpierw pokochała go Wielka Brytania, potem już cała reszta świata.
35
Przepis na sukces według Toma Odella był dość prosty: odrobina charyzmy, szczere teksty trafiające do słuchacza, a także klimatyczny fortepian. Udało się. Najnowszy album “Wrong Crowd”, tak jak poprzedni, opowiada o różnych aspektach miłości - tematyka zakochania i rozstań jest w końcu doskonałym pomysłem na płytę. By jednak nie dublować debiutanckiego albumu, Tom zdecydował się na dość poważną zmianę: tym razem zamiast licznych popowo-bluesowych kompozycji dostaliśmy znacznie bardziej urozmaicony materiał, w którym zadominowała elektronika. Możliwe, że artysta zdecydował się pójść w tym kierunku patrząc na to, jaką popularność osiągnął remiks utworu „Another Love” (autorstwa Zwette), a może - po prostu - potrzebował paru piosenek, które jeszcze bardziej pobudzą widownię na koncertach. Nie wszystkim jednak ta zmiana może przypaść do gustu. Pierwszy album zabierał słuchacza w magiczny świat: miało się wrażenie, że wszystkie utwory są spójne
i opowiadają jedną historię, zawierającą ogromny ładunek emocjonalny. Tego brakuje na “Wrong Crowd”. Teraz charakterystyczne dla Odella ballady, do których przyzwyczajał nas systematycznie dotychczas, chaotycznie przeplatają się z żywiołowymi kawałkami. Jednak to, co drażni najbardziej, to nierówność utworów... Początek albumu jest naprawdę bardzo mocny, Odell udowadnia tytułowym singlem „Wrong Crowd”, że potrafi połączyć swój oryginalny styl z elektronicznymi ozdobnikami. Nieprzeciętna barwa głosu Brytyjczyka wciąż zachwyca w spokojniejszych kompozycjach jak „Constellations” czy „Sparrow”, ale już „Silhouette” powoduje duży grymas na twarzy wiernego fana: brzmi bowiem, delikatnie rzecz ujmując, tanio i płytko (zarówno w warstwie tekstowej, jak i dźwiękowej). Na tle całej płyty słabo wypada także „Here I Am”, na które zabrakło chyba Tomowi pomysłu. Odell zaintrygował swoimi eksperymentami, ale niestety jest kilka błędów, które sprawiają, że “Wrong Crowd” nie jest płytą idealną. Nie można jednak odmówić jej paru naprawdę doprecyzowanych utworów, do których ma się ochotę wracać - jak choćby soulowy „Entertainment”, który znajdziemy w rozszerzonej wersji albumu. Joanna Topolska
{ muzyka }
Produkcja, eventy i.... muzyka, oczywiście
Rozmowa z Błażejem Malinowskim, która odbyła się w trakcie trwania tegorocznej edycji festiwalu Audioriver.
muzykę. Często możemy być świadkami sytuacji, w których klub świeci pustkami w momencie, kiedy bookowany zostaje mało znany producent.
Fabian Lic: Jakie jest twoje zdanie na temat imprez takich jak Audioriver? Jest ich w Polsce za dużo czy za mało, czy ich wartość ciągle rośnie, czy raczej idzie w odwrotnym kierunku?
Jeśli mam już porównywać, to Berlin jest o tyle szczęśliwym miejscem, szczególnie w sezonie letnim, że przyjeżdża tam masę ludzi, którzy chodzą do klubów i spędzają tak wakacje, więc ta frekwencja bywa na pewno większa. Polska scena w moich oczach coraz bardziej się rozwija, zatem i odbiorców przybywa. I w Polsce i w Berlinie miałem okazję bywać na imprezach, na których grały naprawdę potężne nazwiska: i było na nich niewiele osób. Ja w klubie pojawiam się w momencie, kiedy mnie coś konkretnie interesuje - i wtedy potrafię wpaść na imprezę, wysłuchać danego artysty i wrócić do domu. W Warszawie, czy w jakimkolwiek innym mieście, myślę że byłoby trudno o frekwencję w środku tygodnia. Czuję, że przez ostatnie kilka lat scena klubowa w Polsce mocno urosła, coraz więcej młodych ludzi przychodzi na imprezy i są oni skłonni trochę więcej zapłacić za wejście, co przekłada się bezpośrednio na bookingi ciekawszych artystów i na możliwość zaproszenia kilku artystów naraz. Zatem widzę cały czas rozwój sceny klubowej nad Wisłą.
Błażej Malinowski: Uważam, że imprez w Polsce nie jest za dużo, mogę wręcz powiedzieć, że imprez i wydarzeń nigdy za wiele. Rotacja jest bardzo ważna. Wiele osób często mówi o przesycie, ja natomiast w ogóle tego nie czuję. Co do wartościowania: myślę, że każdy event powinien iść swoją droga, którą najlepiej czuje, bo tak naprawdę ta wspólna praca daje szansę na rozwój całej sceny. Każda z tego typu imprez, jak Audioriver, Up To Date, UnSound, Off Festiwal czy Nowa Muzyka, ma swój charakter i swoją wartość. Audioriver jest największym festiwalem, ma najwięcej scen, ma największy przekrój muzyczny. Inne festiwale skupiają się nieco mniej na muzyce, bardziej na atmosferze, więc tak jak wspomniałem, wartościowanie całego zjawiska nie ma w ogóle sensu. Niech każdy po prostu robi i wybiera coś dla siebie, w zgodzie z samym sobą. Z sieci można się dowiedzieć, że jakiś czas temu przeprowadziłeś się do Berlina. Grasz wiele imprez, więc możesz porównać frekwencje między eventami w Polsce i w Niemczech oraz to, jak ludzie reaguje na
Od jakiegoś czasu w naszym kraju można zaobserwować podział, mocny i wyraźny, na muzykę ambient, off oraz na świat muzyki popularnej i - tak zwanej chodnikowej. Widać to szczególnie po klubowej mapie naszego kraju, gdzie coraz częściej dochodzi do
36
{ muzyka } sytuacji, że znane marki zamykają się, by ponownie powstać, ale za to w innej już formie. Od zawsze wybierałem wydarzenia, które mnie interesują i zawsze staram się odnaleźć tam coś dla siebie. Nie chciałbym mówić o zubożeniu gustów muzycznych widowni. Trudniejsze rzeczy zawsze przyciągają mniejszą ilość odbiorców, tak to już jest. Mam przyjaciół, którzy promują imprezy, festiwale i bardzo ciekawe wydarzenia - i muszę przyznać, że jest to bardzo ciężka działka, szczególnie w warunkach, gdzie zaprasza się
“Od zawsze wybierałem wydarzenia, które mnie interesują i zawsze staram się odnaleźć tam coś dla siebie. ” kogoś, kto zarabia w euro i należy opłacić mu przelot oraz wszelkie dodatkowe koszta. Jest to po prostu bardzo trudne zadanie, dlatego należy się im wszystkim ogromny szacunek. Wspaniałe jest to, że większość tego typu działań to aktywności oddolne, co czasami przekłada się na finansowe straty. Dlatego po kilku nieudanych imprezach siła i motywacja może nieco zubożeć na sile. Choć większość osób, które znam, po jakimś czasie wraca do działania ze zdwojoną siłą. W szczególności, kiedy trzeba do tej imprezy dokładać samemu.
37
Niestety, często to się zdarza. Oczywiście można skapitulować raz, drugi czy trzeci. Ale po kolejnych niewypałach plany na przyszłość mogą się mocno pokrzyżować. To jest wpisane w ryzyko promotorskiej pracy, ale moim zdaniem - najważniejsze jest działanie. Najważniejszym jest robienie tego, co do nas należy, niezależnie, czy jest to coś dużego, czy małego: najważniejsze, by było to szczere. Musimy pamiętać, by naszą pracę potraktować jak drogę, którą po prostu chcielibyśmy codziennie pokonywać. A w jaki sposób ciebie zainteresowała muzyka? Czy to był jakiś ulubiony program telewizyjny, może jakieś czasopismo, audycja radiowa? Zaczęło się od klubu, czyli dosyć standardowo: pomyślałem sobie, że to jest miejsce, w którym mógłbym się odnaleźć. Kompletnie nie wiedziałem, jak zabrać się do tworzenia. To było w czasach, kiedy mieszkałem jeszcze w Toruniu i byłem w liceum: przez kilka lat nie miałem towarzystwa, które się tym zajmowało. Po przeprowadzce na studia do Warszawy postanowiłem, że chcę to robić. Nie było mnie kompletnie stać, by zainwestować w sprzęt, więc postanowiłem, że wyjadę do pracy do Stanów Zjednoczonych, by kupić tam swoje pierwsze gramofony. Zacząłem kolekcjonować płyty, grać na małych imprezach w Toruniu, potem w Warsza-
{ muzyka }
wie. Następnie przyszły rzetelne produkcje, audycje radiowe: i wszystko po jakimś czasie nabrało naturalnego rozpędu. Jak w ogóle widzisz i oceniasz to, co dzieje się z polskimi stacjami radiowymi? Są one zamykane lub przekształcane, a tak naprawdę to one stanowiły trampolinę do kariery DJ-ów i producentów muzycznych. To one promowały i były parasolem ochronnym dla ludzi, którzy zaczynali swoje drogi artystyczne. Stacje radiowe były przede wszystkim motorem napędowym do rozwoju i promocji przeróżnych gatunków muzycznych. Mam w tym miejscu na myśli Roxy, które stało się Rock Radiem, a teraz dodatkowo
Czwórka ma się stać kanałem informacyjnym. Kurczy się ilość miejsc, gdzie może rozbrzmiewać ciekawa muzyka. Dawniej mieliśmy do wyboru kilka interesujących muzycznych kanałów - telewizyjnych i radiowych. Były to miejsca, z których mogliśmy czerpać wiedzą o muzyce i odkrywać nowe brzmienia. Muzyka w mediach, umówmy się, nie istnieje. Wraz z Michałem Wolskim prowadzimy już od sześciu lat audycję w Radiu Kampus, która jest skierowana na techno, ambient i muzykę elektroniczną. Tego typu programów nie ma już zbyt wiele w polskich rozgłośniach. Jest to autorska audycja, więc puszczamy cokolwiek, co przyjdzie nam do głów. Od początku mieliśmy także wizje, by prócz mówienia o muzyce, którą kochamy, raz na jakiś czas zapraszać ludzi, którzy graliby sety DJ-skie. W zeszłym roku zaprosiliśmy bardzo wiele osób, które mogły zaprezentować swoją muzykę. Wystarczyło wysłać wcześniej materiał - i jeśli był on bliski atmosferze naszej audycji, to było u nas dużo miejsca, by się zaprezentować. Goście podczas programu mogą u nas wciąż grać swoje sety, opowiedzieć o sobie i o swoich planach na przyszłość. Staramy się to robić, bo sami kiedyś mieliśmy szansę grać w Radiu Kampus, co było dla nas dużym wydarzeniem. Uważamy, że jest to ważna
część tego, co robimy w rozgłośni. Mieszkałeś w Polsce, lecz któregoś dnia przyszedł czas na Niemcy. Jakie widzisz tam szanse? Szczerze? Wyjazdu nie rozpatrywałem w kategoriach szans. Od kilku lat myślałem o tym, by gdzieś wyjechać. W pewnym momencie stwierdziłem, że nadszedł odpowiedni czas. Na początku chodziło tylko i wyłącznie o przygodę. O to, żeby zobaczyć, jak się tam mieszka, jak żyje. Okazało się, że po drodze wydarzyło się mnóstwo przyjemnych rzeczy, które nadal się dzieją. Mam już w kolejce następne wydania i kooperacje z wieloma artystami. Pobyt w Berlinie sprawia, że poznaję
nowe osoby, z którymi mogę pracować. Bezpośredni kontakt powoduje, że można wejść do studia, zrobić coś o wiele szybciej, niż w przypadku wymiany mailowej, a wtedy wyzwala się zupełnie inna energia. Masz zapewne w swojej szufladzie kolejne produkcje, które mógłbyś wydać, ale tego nie robisz. Jak wygląda taki normalny proces wydawniczy? Jeśli chodzi o płyty winylowe - trzeba się uzbroić w żelazną cierpliwość. Od zaakceptowania utworu, mastering, testpressing i tłoczenie - cały okres wynosi około roku: albo i dłużej. W tej chwili, kiedy wysyłam materiał do masteringu, staram się o nim całkowicie
“Przestaję myśleć o tym, kiedy ta płyta się ukaże, bo to zwyczajnie męczące myśli. ” zapomnieć. Przestaję myśleć o tym, kiedy ta płyta się ukaże, bo to zwyczajnie męczące myśli. Jeśli natomiast ktoś chce wydawać muzykę samemu, to zdecydowanie
38
{ muzyka }
format cyfrowy jest dużo łatwiejszy, szybszy, ale tak naprawdę bez płyt trudniej jest dotrzeć do większej ilości osób. Jest to trudna działka, ale gdy słucha się własnego utworu na płycie winylowej, to jest to niezwykle wzruszający moment. Wracając do Berlina: jak widzisz swoją najbliższą przyszłość? Na sam pobyt w Berlinie nie mam dalekosiężnych planów, póki co jest przyjemnie. Najbliższa przyszłość to stworzenie nowego live actu oraz codzienna praca nad muzyką, niezależnie, czy pracuję nad całą EP-ką, nad live actem, czy też nad czymkolwiek innym. Zatem plan to studyjna praca, kolejne wydania i granie live actów, gdyż to one stanowią dla mnie najpiękniejszy element tego całego zamieszania. Jesli mówisz o live actach, to zapewne wisienką na twoim torcie był Boiler Room: Technosoul Takeover, podczas którego mogłeś się w pełni zaprezentować szerszej publiczności i wejść do rodziny artystów, którzy wystąpili podczas tego słynnego wydarzenia. Jak w ogóle zareagowałeś na propozycję takiego występu? Mam w pamięci kilka wydarzeń, które mocno zakorzeniły się w umyśle, choćby impreza z Inigo Kennedym w Warszawie, Volt Festival w Uppsali, występ w Tresorze i wiele, wiele innych. Oczywiście Boiler Room jak najbardziej zalicza się do tej grupy. Za zaproszenie jestem niezwykle wdzięczny: i tu ogromne
39
ukłony należą się ekipie Technosoul. To oni jakiś czas temu zaprosili mnie do bardziej aktywnego udziału w projekcie - więc niejako też bycia w tej rodzinie. Później pojawiło się zaproszenie na Up To Date i właśnie Boiler Room. Samo granie nie różniło się dla mnie specjalnie niczym od innych występów, choć przed samym koncertem bałem się, że komputer odmówi mi posłuszeństwa. Wszystko na szczęście poszło tak, jak zaplanowałem i jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem tam zagrać. Wracając do Technosoul: świetne jest to, że bardzo często grywamy razem, przyjaźnimy się, pod tym szyldem wyszła moja płyta “Mort EP”. Możliwość grania i pracy z tymi chłopakami jest jedną z ważniejszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. I za to im dziękuję. [Producent, DJ, dziennikarz radiowy, kolekcjoner płyt oraz wszelkich przedmiotów z potencjałem dźwiękowym. W muzycznej pracy oscyluje wokół takich gatunków jak techno i ambient. W swoich kompozycjach łączy dwa bieguny dźwięków: brzmieniowej oszczędności przekazu oraz deepowo, dronowych, eksperymentalnych przestrzeni. Współtwórca projektu Fűnfte Strasse, który obejmuje audycję radiową w warszawskim Radio Kampus. Pomysłodawca i kurator cyklu Why So Silent. Związany z takimi wydawnictwami jak Silent Season, Technosoul Phorma czu Kontrafaktum.] Fabian Lic
{ muzyka }
Bitamina - “PLAC ZABAW”
Rzadko mam okazję posłuchać albumu, który zaprasza mnie w tak daleką podróż. Zespól Bitamina stawia przed nami dziewiętnaście numerów - dziewiętnaście powodów do wejścia na ich „PLAC ZABAW”.
Bitamina to niecodzienny projekt, ukazujący nam wyjątkową wizję hip hopu, spokojnego i akcentującego emocje. Klasyczne konwenanse wymykają się tu niestandardowym kooperacjom dźwięków. Wolne tempo przeplata się z pozoru niepasującymi do siebie melodiami, łącząc w charakterystyczną dla grupy całość. Brak klasycznego podejścia do hip hopu widać, a raczej słychać tu na każdym kroku. Kiedy znajdujemy się już na placu zabaw, czekamy z niecierpliwością na kolejne dźwięki. Na zaskoczenie, na słowa, na historie. Wsłuchując się w album orientujemy się, że przebija się tu bagaż doświadczeń i chęć przekazania swojego stylu. Od pierwszego dźwięku odnoszę nieodparte wrażenie, ze znajduję się na wakacyjnym wypadzie, gdzie grupa znajomych swobodnie opowiada sobie o wszystkim, co spotkało ich dotąd w życiu i co czeka na nich w najbliższym czasie. Śmiech i łzy, czyli skrajne emocje, zdają się tu być motorem napędowym. Kiedy pierwszy raz miałem okazję posłuchać “PLACU ZABAW”
zaskoczyła mnie ich lekkość prowadzenia tekstów, która wymyka się hip hop-owej hegemonii polskiego rynku. - Muzyka Bitaminy to romans z hip-hopem, pełny skrajnych emocji i nostalgii (z którą najmocniej mogą identyfikować się dzieciaki, które pałętały się po podwórkach w latach dziewięćdziesiątych): od wewnętrznego smutku, straty, poszukiwania szczęścia i tęsknoty, po radość istnienia i spełnienie. To skąpana w infantylnym okresie dzieciństwa opowieść o dorastaniu, wkraczaniu w kolejny etap życia, niepewności, szukaniu własnej drogi i planu… - mówią artyści.
Album dostępny jest za darmo w wersji cyfrowej na portalu BandCamp, a od ponad roku promuje go “geniusz ujęty kilku fantastyczny klipw “Pozaledwie Burzy”. Płytę w wersji winylowej, do której okładkę Natalia Łabędź, dźwiękach, geniuszzaprojektowała odczuwalny można zakupić bezpośrednio w Astigmatic Records, a na każdym możliwym poziomie” także w sklepie Sideone. Opuszczam „PLAC ZABAW” z wrażeniem dobrze spędzonego czasu. Nostalgia nagle znika, pozostawiając po sobie chęć ponownego powrotu do placu zabaw dzieciństwa... Jakub Nowak
40
{ wydarzenia }
Tauron Nową Muzykę... czas zacząć Często w życiu uparcie szukamy sensu, spełnienia, Jedenasta już edycja Festiwalu Tauron Nowa Muzyka odbędzie się w tym roku w dniach 18-21 sierpnia w Katowicach, na terenie Strefy Kultury, w której skład wchodzą Muzeum Śląskie, siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Międzynarodowe Centrum Kongresowe. Do Katowic zjadą tego lata najciekawsi przedstawiciele muzyki klubowej, hip-hopu, alternatywy i szeroko pojętych nowych brzmień, a także artyści specjalizujący się w jazzie i neoklasyce.
41
Drugie ogłoszenie artystów tegorocznej edycji Festiwalu Tauron Nowa Muzyka to niezwykle eklektyczny zestaw. Z jednej strony Floating Points z żywym zespołem, który zaprezentuje materiał ze świetnego albumu “Elaenia”, z drugiej zaś nieobliczalny Oneohtrix Point Never. Zagości także legenda techno i electro z Detroit – grupa Aux88, ale też świeża krew brzmień 4x4 – Matrixxman z Nowego Jorku. Legenda drum’n’bassu, Roni Size, przypomni początki gatunku wespół z DJ-em Krustem i MC Dynamite, a Kid Simius pokaże, co dzieje się, gdy żądny muzycznych wrażeń młody Hiszpan przenosi się do Berlina. Polskę reprezentują supergrupa Slalom oraz Beneficjenci Splendoru w nowym, hip-hopowym wydaniu. W tym roku Festiwal zyska także nową scenę. W trakcie dwóch festiwalowych dni w mniejszej sali NOSPR można będzie posłuchać jazzu i muzyki neoklasycznej w wyjątkowych warunkach: kameralna sala, podobnie jak główna, cechuje się bowiem fantastyczną akustyką. Scena pomieści kilkaset osób i będzie spokojną przystanią pomiędzy znacznie głośniejszymi brzmieniami płynącymi z pozostałych stron Festiwalu. Pierwszym artystą, który na niej wystąpi, będzie Lubomyr Melnyk. Kto dokładnie wystąpi…? Fat Freddy’s Drop Fat Freddy’s Drop na Festiwalu odpowiadać będą za rozgrzanie publiczności, która pod koniec sierpnia nocami nieraz marznie. Improwizujący kolektyw łączy reggae, dub, jazz i funk z rytmiką techno i muzyką
ludową. Do Katowic przyjedzie z najnowszym albumem “Bays”, wydanym pod koniec ubiegłego roku. Autorzy hitu “Midnight Marauders” znani są z tego, że ich utwory na koncertach i płytach mają ze sobą niewiele wspólnego: grupa nieustannie improwizuje, a numery ewoluują i dopiero, gdy spełnią oczekiwania muzyków, trafiają na płytę. Battles Jeśli chciałoby się szukać wśród poprzednich edycji festiwalu koncertu, który na dobre zapisał się w jego historii, byłby to występ Battles z 2008 roku. Wówczas po raz pierwszy i ostatni grupa ta wystąpiła w Polsce w 4-osobowym składzie, z Tyondaiem Braxtonem. John Stanier rozwalił wówczas swoją perkusję, a na koniec zagrał trzymając bęben na kolanach. Dziś Battles to trochę inny zespół: po odejściu Braxtona zmieniło się brzmienie, a zespół zaczął jeszcze bardziej eksperymentować z tempem i rytmem. Wyrazem tych zmian jest trzecia, wydana w ubiegłym roku płyta “La Di Da Di”, która - dzięki współpracy z gościnnymi wokalistami jest powrotem do nieskrępowanego niczym, dadaistycznie rozbuchanego, instrumentalnego brzmienia. Floating Points Live Po wydanym w ubiegłym roku albumie “Elaenia”, Sam Shepherd i jego projekt Floating Points po prostu musieli pojawić się na Festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Już jesienią 2014 roku, kiedy w trakcie wywiadu na Red Bull Music Academy, Shepherd prezentował fragmenty nadchodzącego albumu, wiadomo było, że szykuje się dzieło wybitne. Wraz z wydaniem “Elaeni” Floting Points awansował do tej samej ligi, co The Cinematic Orchestra i Bonobo, jednocześnie nadając nieco przykurzonej odmianie jazzującej elektroniki sporo świeżości. Album zdominował zorientowane na nowe brzmienia podsumowania płytowe ubiegłego roku, zajmując pierwsze miejsce w rankingu Resident Advisor. Aktualnie Shepherd objeżdża świat z nowym, żywym zespołem, z którym prezentuje materiał z najnowszego dzieła. Aż dziw, że to jego płytowy debiut.
{ wydarzenia }
Snarky Puppy Snarky Puppy to wywodzący się z Teksasu, a aktualnie stacjonujący w Nowym Jorku, instrumentalny kolektyw, czerpiący z dokonań najlepszych twórców nu-jazzowych w rodzaju Portico Quartet czy Bonobo. Grupa ma na koncie nagrodę Grammy, a jej muzycy grają w zespołach Erykah Badu, Justina Timberlake’a czy Snoop Dogga. Są też niezwykle aktywni koncertowo: rocznie dają po ponad dwieście występów na jazzowych festiwalach w rodzaju Monterey Jazz czy Melbourne International Jazz Festival. Grupie przewodzi Michael League – basista, gitarzysta, kompozytor i aranżer. Snarky Puppy funkcjonuje w różnoraki sposób: to z jednej strony zespół, z drugiej ekipa producentów i muzyków sesyjnych dla innych artystów, a z trzeciej: grupa edukatorów muzycznych. W lutym ukaże się najnowszy album zespołu – “Family Dinner – Volume 2” - nagrany z udziałem gościnnych wokalistów. Wśród tych ostatnich znalazł się między innymi David Crosby, znany przede wszystkim z grupy Crosby, Stills, Nash & Young.
syntezatory udające gitarowe riffy, połamane bity, zmiany tempa, za którymi trudno nadążyć, szaloną imprezę z dużą ilością kwasu i sporo kosmicznych patentów, które na długo zostają w głowie. Jeśli jeszcze nie słuchaliście “The Garden of Delete”, zróbcie to jak najprędzej. Roni Size b2b DJ Krust present Full Cycle Po niezwykle udanej trasie ze składem Reprazent w 2015 roku, Roni Size po dwunastu latach przerwy postanowił połączyć siły z DJ Krustem, żeby zaprezentować materiał z czasów świetności wytwórni Full Cycle. Roni Size i DJ Krust wspomniany label założyli w 1994 roku i w jego barwach wydawali materiał czerpiący z hardcore’u, jungle i ragga, włączając do niego elementy hip-hopu, jazzu czy funku. Podczas tegorocznych setów dwójki dominować mają właśnie brzmienia z tamtych czasów, wzbogacone o liczne niepublikowane numery, smaczki, dubplate’y i nigdy niewydane miksy. Sety Size’a i Krusta z końca lat dziewięćdziesiątych były absolutnie miażdżącymi, można więc spodziewać się potężnej dawki surowego drum’n’bassu i jungle pożenionego z jazzem. DJ-om towarzyszył będzie równie legendarny Dynamite MC.
Roots Manuva Ostoja londyńskiej wytwórni Big Dada, Roots Manuva, w ubiegłym roku powrócił z nowym albumem, “Bleeds”. Album jak zwykle pełen był trafnych społecznych obserwacji, jamajskiego feelingu, rozwibrowanego basu i gorącej mieszanki hip-hopu, muzyki tanecznej, dubu i funku. Tym razem Manuva postawił wysoko poprzeczkę swoim konkurentom: na “Bleeds” za podkłady odpowiadają między innymi Four Tet, Adrian Sherwood, Switch, czy młody brytyjski talent, Fred. Sam autor przyznaje, że to jego najbardziej emocjonalny album, który dla niego jest współczesnym odpowiednikiem uduchowionych utworów muzyki soul, czy wielkich hymnów rasta. Oneohtrix Point Never Daniel Lopatin w ubiegłym roku pokusił się o prawdziwą rewolucję: po serii utrzymanych w mniej lub bardziej podobnej stylistyce albumów, które oparte były na loopowanych partiach syntezatorów, które z kolei układały się w przestrzenne i miłe dla ucha pasaże, zaserwował prawdziwą bombę. Album, który on sam określa jako rockowy, to mieszanka totalna: mamy tu
Lubomyr Melnyk Lubomyr Melnyk to ukraiński pianista i kompozytor znany ze swojej techniki pianistycznej – continuos music – polegającej na graniu szybkich i skomplikowanych serii nut, zwykle przy użyciu pedału forte, który generuje dodatkowe pogłosy. Uważany jest za najszybszego pianistę świata, jego utwory utrzymane są w tempie 12-14 nut na sekundę. Melnyk był aktywny przede wszystkim w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jednak dzięki wytwórni Erased Tapes, która w XXI wieku wznowiła sporą część jego materiału, dziś przeżywa drugą młodość, występując w miejscach, gdzie muzyka klasyczna dotąd rzadko była prezentowana - na przykład poczas tegorocznej edycji festiwalu Primavera Sound. King Midas Sound x Fennesz Każdy kolejny projekt Kevina Martina z miejsca staje się klasykiem nowych brzmień: niezależnie od tego, czy tworzy jako The Bug, czy z projektem King Midas Sound, czy z którymkolwiek ze składów sprzed lat. Tym
42
{ wydarzenia } razem Martin zaskoczył wyjątkowo spokojnym brzmieniem – jego projekt z Fenneszem to oniryczna podróż przez bujające basy, kojące wokale i szumiące podkłady. Zarówno basy Martina, jak i pogłosy Fennesza, w wersji studyjnej mogą wydawać się spokojnymi, na żywo jednak obaj panowie na pewno odkręcą gałki swoich sprzętów znacznie odważniej.
Benjamin Damage, który w 2010 roku został pierwszym artystą, który z 50Weapons podpisał kontrakt. Damage ma na koncie dwa albumy: “Heliosphere” i “Obsidian” a także liczne EP-ki oraz wydawnictwa nagrane z innymi artystami (między innymi z Doc Daneeka). Damage specjalizuje się w surowym techno, które łączy jednak z kosmicznymi brzmieniami syntezatorów. Takie inklinacje widać zresztą w tytułach jego płyt i utworów – “Heliosphere”, “Cosmonaut”, “Light Year”... Damage występował w najlepszych klubach z mocnym techno, z Berghaim i Fabric na czele, można więc spodziewać się potężnej dawki brzmienia w tonacji 4x4.
Move Mozg
The Orb The Orb to legenda, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Zespół, który stawiał podwaliny ambitnego house’u w ostatnich latach, nie bał się eksperymentów – współpracował między innymi z Davidem Gilmourem i Lee Scratch Perrym. Na wydanym w ubiegłym roku albumie “Moonbuilding 2703 AD” powrócił z pierwszą porcją nowego materiału od 2009 roku i albumu “Baghdad Batteries”. Złożona z czterech rozbudowanych utworów płyta przywodzi na myśl najlepsze dokonania The Orb z lat dziewięćdziesiątych, przesiąknięte nielegalnymi substancjami i pozwalające zatracić się w nich bez reszty. Jeśli wierzyć recenzjom: to najlepszy album Alexa Patersona od dwudziestu lat.
Deadbeat Za sprawą ukrywającego się pod pseudonimem Deadbeat Scotta Monteitha, na festiwalu nie zabraknie głębokich basów, pogłosów - i innych dubowych efektów. Deadbeat z producenta syntezatorów przeobraził się piętnaście lat temu w producenta specjalizującego się w cyfrowym dubie, który w zależności od humoru wzbogaca techno housem czy innymi gatunkami muzyki klubowej. Do Katowic przyjedzie z zeszłorocznym albumem “Walls and Dimensions”, na którym prezentuje bardziej piosenkowe podejście do swojej twórczości, a towarzyszą mu gościnnie wokaliści, z Finkiem na czele.
Levon Vincent
43
Levon Vincent to jedna z czołowych postaci renesansu nowojorskiego house’u. Wychowany na klubach, sklepach płytowych i kulturalnym fermencie czasów przed nastaniem ery burmistrza Giulianiego, Levon chłonął klubową atmosferę, aby w końcu w 2008 roku założyć własną wytwórnię – Novel Sound. Nagrywał też dla innych labeli, w tym dla Ostgut Ton powiązanego z klubem Berghaim. Po wydaniu numeru “Late Night Jam”, który trafił właśnie na EP-kę dla Ostgut Ton, Levon ugruntował swoją pozycję utalentowanego producenta, a wspomniany numer zagościł w setach Marcela Dettmana, Pearson Sounda i innych producentów. Benjamin Damage Niedawno zakończyła działalność dowodzona przed duet Modeselektor wytwórnia 50Weapons, specjalizująca się w mocnym i surowym techno. Nagrywali dla niej między innymi Shed, Untold, Marcel Dettman i właśnie
Aux88 O ile Matrixxman to jedna z wschodzących gwiazd techno z USA, o tyle Aux88 to absolutna legenda. Grupa zaczynała pod koniec lat osiemdziesiątych, grając w Detroit covery Cybotrona i Model500, używając do tego mało znanych wówczas syntezatorów midi. Początkowo znani jako RX-7, szybko wyrośli na czołowych innowatorów electro. Grupa, tworzona wówczas przez Tommy’ego Hamiltona, Keitha Tuckera i Anthony’eo Hortona, podpisała kontrakt z dowodzoną przez Juana Atkinsa wytwórnią Metroplex. W trakcie swojej kariery grupa przechodziła liczne mutacje – zarówno brzmieniowe jak i personalne - jednak cały czas pozostawała jednym z ciekawszych projektów sceny klubowej Detroit. Dziś skład ma na koncie siedem studyjnych
{ wydarzenia } albumów i liczne EP-ki, status jednej z największych gwiazd sceny klubowej Detroit, a także świetny film dokumentalny: “A Portrait of an Electronic Band”.
nad Wisłą, co przełożyło się na popularność albumu, uznanie krytyków, a w efekcie: tytuł najlepszej polskiej płyty roku według “Gazety Wyborczej”.
Matrixxman
Beneficjenci Splendoru
Matrixxman to zeszłoroczny debiutant, wywodzący się z wytwórni Ghostly International. Jak sugeruje jego ksywka, Matrixxman interesuje się przyszłością i jej mrocznymi wizjami. Z upodobaniem tropi teorie spiskowe, a do tego: jest fanatykiem “Z Archiwum X”. Z kolei “Homesick” to spora porcja mrocznego techno, która po równo czerpie ze wszystkich trzech źródeł gatunku: Detroit, Chicago i Berlina. Materiał jest niezwykle zmechanizowany - i jeśli ma być wizją przyszłości Matrixxmana, to najbliżej jej chyba do filmowej odsłony “Blade Runnera”.
Już za kilka dni ukaże się czwarty album Beneficjentów Splendoru, projektu Marcina Staniszewskiego: niegdyś dziennikarza, dziś głównie muzyka – w ramach którego celnie i zwykle bardzo ostro komentuje otaczającą nas rzeczywistość. Po utrzymanej w klimatach brudnego electro płycie “Bóg, Honor, Mam Talent”, Staniszewski zamierza zwrócić się w stronę hip-hopu, choć znając jego poprzednie dokonania, raczej daleko mu będzie do kanonicznej odmiany gatunku.
Kid Simius Młody chłopak z hiszpańskiej Granady wyemigrował do Berlina, gdzie postanowił spróbować swoich sił w muzyce. Otoczył się niezliczoną ilością syntezatorów oraz żywych instrumentów i zaczął grać niezwykle energetyczne koncerty, w dużej mierze bazujące na improwizacji. Jednocześnie Kid Simius uwielbiał proste i chwytliwe melodie i nieważne było dla niego, czy gra je na gitarze czy na moogu. Na wydanym w 2012 roku albumie do powyższej mieszanki dorzucił jeszcze inspiracje muzyką hiszpańską. Z kolei na zeszłorocznej EP-ce do współpracy zaprosił między innymi członków grupy Bonaparte, a sam zaczął śpiewać. Co trafi na jego drugi, zaplanowany na ten rok album? Tego nie wie nikt.
Slalom Supergrupa założona przez Bartłomieja Tycińskiego (Mitch & Mitch, Alte Zachen, Starzy Singers), Bartosza Webera (Baaba, Mitch & Mitch) i Huberta Zemlera (Piętnastka, Natalia Przybysz, Moped) pod skrzydłami wytwórni LADO ABC. Muzyka grupy jest tak różnorodna, jak zespoły, z których wywodzą się ich członkowie. Podstawowy skład to gitara hawajska, sampler i syntezator analogowy. Brzmieniowo Slalom usilnie stara się uniknąć klasyfikacji, balansując gdzieś pomiędzy krautrockiem, country i muzyką improwizowaną. Grupa ma na koncie dwa albumy. Ostatni z nich zatytułowany jest “Wunderkamera”, a muzycy opowiadają na nim za pomocą osobliwych dźwięków o gabinetach osobliwości z przełomu XVI i XVII wieku. Stara Rzeka
Smolik/Kev Fox Nowy projekt Andrzeja Smolika, powołany do życia we współpracy z pochodzącym z Manchesteru Kevem Foxem. Całości dopełniają goście: Bokka i Natalia Grosiak z Mikromusic. Materiał jest - jak na produkcje Smolika - wyjątkowo rockowy, co słychać już w singlu promującym całość, utworze “Run”. Kev Fox już wcześniej znany był w Polsce, regularnie koncertował
Stojący za projektem Stara Rzeka (i wieloma innymi) Kuba Ziołek to aktualnie najciekawsza postać polskiej alternatywy. Nagrodzony niedawno Paszportem “Polityki” wprawdzie zapowiadał koniec działalności pod tym szyldem, jednak do czasu wymyślenia nowego Starą Rzekę wciąż będzie można oglądać na koncertach. I dobrze, bo to właśnie na koncertach Ziołek pokazuje pełnię swoich możliwości. Wychodzi daleko poza folkowo-blackmetalowe brzmienie swoich albumów i sprawnie balansuje pomiędzy wspomnianymi gatunkami, spogłosowanym songwritingiem, noisem, a nawet taneczną elektroniką.
44
{ wydarzenia }
Białostocki Up To Date Festival 45
Wrzesień to miesiąc kończący sezon festiwalowy nad Wisłą. Dosłownie rzutem na taśmę - bo 23 i 24 września - w Białymstoku odbędzie sie siódma edycja Festiwalu Up To Date. Co to takiego? To kombinacja nietuzinkowych artystów umieszczonych w nieoczywistych przestrzeniach. Białostocki Festiwal Up To Date to nieszablonowe wydarzenie, które łączy kulturę muzyki elektronicznej z hip-hopem i sztukami wizualnymi. W tym roku po raz pierwszy festiwal odbędzie się na terenie podziemnych, surowych parkingów Stadionu Miejskiego oraz między innymi Opery i Filharmonii Podlaskiej, a jego muzyczny line-up będzie połączeniem klasyków ze świeżymi trendami. Nieodłącznym elementem scen i przestrzeni festiwalowej są instalacje artystyczne autorstwa Karoliny Maksimowicz i prowadzonej przez nią Przetwórni Meblowej Białystok. To one sprawiają, że festiwal -
nieprzerwanie od 2010 roku - nie jest monotematycznym świętem fanów elektroniki, a wydarzeniem łączącym ze sobą pozornie odległe dziedziny muzyki i różne artystyczne formy wyrazu, takie jak scenografie, instalacje w przestrzeni miejskiej czy murale. Nie bez racji pozostaje stwierdzenie jednego z pomysłodawców festiwalu, Jędrzeja Dondziły, według którego otoczenie, w jakim dochodzi do kontaktu z muzyką, często bywa zaniedbywane estetycznie. – W opozycji do tego nieprzerwanie od sześciu lat dbamy o to, by muzyka szła w parze ze sztuką, ciekawym designem i była promowana w przełamujący standardy sposób. Zależy nam, by jakościowa i niebanalna muzyka, poprzez kreatywną wizualnie i promocyjnie otoczkę, zabierała fana w świat, gdzie uczta dla ucha idzie w parze z ucztą dla oka.
{ wydarzenia }
Podczas tegorocznej edycji ekipa z Białegostoku ponownie zaprosi festiwalowiczów do ich dość prywatnego, lecz lekko odświeżonego świata festiwalowej kreacji. Do tej pory świat ten wyrażała monochromatyczna instalacja w formie przestrzennego pokoju „Room Room”, z którą sam festiwal nie tylko silnie się utożsamiał, ale również dzięki której stał się rozpoznawalny. Tym razem jednak mały, przytulny pokoik, został zamieniony na nieco większą przestrzeń. Festiwalowym domem stały się podziemne, kryte parkingi Stadionu Miejskiego w Białymstoku, z futurystyczną architekturą i minimalistycznymi, surowymi wnętrzami. Nowa lokalizacja, zdaniem Cezarego Chwicewskiego, Dyrektora Artystycznego Festiwalu, stanowi aranżacyjne wyzwanie. - Podejmujemy je z
przyjemnością i jednocześnie gwarantujemy, że i tym razem odbiorcy nie będą jeść "obiadu z podłogi”, a i aperitif zostanie w odpowiednim czasie podany.
46
{ wydarzenia }
{ wydarzenia }
fot. Rafał Zatorski
Muzyczne lato w mieście? Koniecznie z Lado w mieście! W ciepły lipcowy wieczór Zbigniew Wodecki uśmiecha się szeroko do wielotysięcznego tłumu. Właśnie dał jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji Open’er Festival. To, co jeszcze kilka lat temu mogłoby się wydawać tylko i wyłącznie niezłym żartem (choć może i pobożnym życzeniem), urzeczywistniło się dzięki spotkaniu kilka lat temu tej żywej legendy z ekipą niezależnej warszawskiej wytwórni Lado ABC. Choć wytwórnia to mało powiedziane – o Lado i zgromadzonym wokół niego muzykach można śmiało mówić jak o pewnym „artystycznym środowisku”, ale też stylu bycia. Ponad 10 lat temu grupa znajomych, w tym Macio Moretti (znany m.in. z akompaniującego Wodeckiemu zespołu Mitch and Mitch i tysiąca innych składów) oraz Paweł Szamburski (występujący m.in. w zespołach SzaZa i Cukunft klarnecista-improwizator, jak nikt inny podkładający na żywo muzykę do filmów i performansów tanecznych) postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i wydawać własnym sumptem i na własnych zasadach swoją twórczość. Dzięki przyjaźni z
“Lado w Mieście stało się jednym z najważniejszych festiwali w wakacje w Warszawie.”
założycielami nieodżałowanej klubokawiarni Chłodna 25 do tego DIY-teamu jakiś czas później dołączył pianista Marcin Masecki. Od dawna z Lado związana jest też jego żona, wszechstronna artystka Candelaria Saenz Valiente (Pictorial Candi), a poza tym np. wybitny gitarzysta Raphael Rogiński, multiinstrumentalista Piotr Zabrodzki, a od jakiegoś czasu również perkusista i głównodowodzący Warszawskiego Combo Tanecznego, Jan Młynarski. Ale wróćmy jeszcze do przeszłości. Oryginalne brzmienie i niekonwencjonalne pomysły szybko zyskały uznanie stołecznego środowiska niezależnego, również dzięki (często szalonym) koncertom. Żeby wyjść ze swoją twórczością jeszcze bardziej „do ludzi”, siedem lat temu, z pomocą miejsc takich jak wspomniana już Chłodna 25, ale i Plan B, OSiR czy Plac Zabaw, Ladowcy zorganizowali tygodniowy showcase artystów związanych i zaprzyjaźnionych ze swoją stajnią. Pomysł zaskoczył na tyle, że – w ulegającej ciągłym zmianom formule – od tej pory impreza pojawia się regularnie na stołecznej mapie letnich wydarzeń kulturalnych pod szyldem „Lado w Mieście”. Od swojej drugiej edycji, w 2011 r., powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Plan B jako darmowy letni festiwal na otwartym powietrzu. Z każdą kolejną odsłoną oddala się od swojego źródła, przeistaczając się w platformę promocji mniej
48
{ wydarzenia } znanych artystów lokalnych i zagranicznych, pochodzących z przeróżnych alternatywnych środowisk i tworzących muzykę z całego spektrum gatunkowego, których w innych warunkach trudno byłoby usłyszeć na żywo zupełnie za darmo. „Lado w Mieście stało się jednym z najważniejszych festiwali w wakacje w Warszawie.” – obwieścił niedawno jeden z ważniejszych stołecznych tytułów prasowych. Trudno się z tym nie zgodzić. W 2016 – wzorem roku ubiegłego – Lado w Mieście zaprasza w czwartkowe wieczory (od 07.07 do 08.09, zawsze o 20:00) na Plac Zabaw nad Wisłą. Usłyszymy koncerty przeróżnych wykonawców z Warszawy i reszty świata. Znajdą się wśród nich m.in. RSS B0YS, The Kurws, Sun Araw, Awesome Tapes from Africa, LXMP czy Deerhoof. Tegoroczna edycja jest wyjątkowa, gdyż na jeden
fot. Ola Zwan
specjalny wieczór (wyjątkowo piątek, 15.07) LwM połączy siły z zagraniczną instytucją – berlińskim Torstraßen Festival. Zagrają m.in.: jedna z najciekawszych postaci współczesnej fińskiej alternatywy, Jaakko Eino Kalevi, urodzony w Izraelu Gelbart, w którego elektronicznych utworach słychać miłość do starych gier komputerowych, i amerykańska producenta Xosar, tworząca kosmiczne techno o skomplikowanych, niecodziennych rytmach i melodiach. My będziemy tam na pewno. Bądźcie i Wy!
fot. Rafał Zatorski
49
fot. Ola Zwan
{ wydarzenia }
50
Dziekujemy za wsparcie! Daniel Wójcik Krzysztof Zarytkiewicz Piotr Nowak Waldemar Mucha Przemysław Ochał Mariusz Szuplewski Elżbieta Zdanowicz Dariusz Maruszak Przemysław Maziarka Mateusz Maj Łukasz Mucha Jakub Nowak Szczepan Augustyn Marek Baran Rafał Socha Mateusz Kęder Milena Sakowicz Andrzej Chmura Paweł Wiktor Kamil Oszkandy Aleksandra Brodawka Paweł Pyra Patryk Lic Mirosław Kapusta Oliwia Warchoł Karolina Caba Konrad Zieliński Mariusz Dykas Giovanni De Santis Jacek Tomkowicz Marta Wojciechowicz Katarzyna Dziadosz Agnieszka Sikora Jan Bruliński Izabela Wójcik Łukasz Mędrek Szymon Makuch Paweł Pociask Sylwia Cygan Dagmara Styś Radosław Maziarka Michał Cyrulik Filip Baran Wiktor Oziębała