04 egzemplarz bezpłatny ISSN 2543-5965
01
Zdjęcie z okładki pochodzi z sesji: „Purete Collection L’Oreal Professionnel” LOOKBOOK 2017 Salon Expert Photo/ Paweł Wyląg Photography Hairstylist / Daniel Gryszke Designer / Agata Makowska Make-up/ Natalia Stawiarska Hairstylist assistant / Oskar Wirkus Models / Agata Bluma / Anna Ann Pham / Katarzyna Kaliente / Pamela Baginska / Justyna Grudzień / Klara Piotrowska (United For Models)
Witaj
02
Fotografia
The temptation of Adam PURETÉ Collection L’Oréal Professionnel Mateusz Hajman
04
Sztuka kochania Powrót świata cyberpunk
16
Łąki Łan NMLS Kehlani Bonobo Moo Late Sambor
20
Tandem nieznośnych melepet - wywiad z Magdą Umer Kierunek muzyka - wywiad z Mariuszem Szuplewskim
25
Winyl powraca
34
Gdy zapada zmrok Cztery pory roku w afgańskiej wiosce
36
Design
Okładki płyt w roli głównej
38
Sztuka
Co w trawie piszczy - obrazy Iwony Golor Doznania rzeczywistości Plany Muzeum Śląskiego Offowy obraz sceny Wrocław potrzebował tej zajezdni
42
Film Muzyka
Życie
Książka
Redaktor naczelny Fabian Lic fabian.lic@magazyn.co Dyrektor artystyczny Rafał Boro rafal.boro@magazyn.co Wydanie online Jakub Szczeklik jakub.szczeklik@magazyn.co
Reklama reklama@magazyn.co Kontakt 793 554 020 www.magazyn.co biuro@magazyn.co
Autorzy Martyna Kędzior Mirosław Kozioł Fabian Lic Agnieszka Pająk Marek Rybarczyk Maciej Saskowski Barbara Wnuk Michał Wolicki Piotr Wójcik Magdalena Szeliga
08 12
18
21 22 23 24 25
28
37
46 47 48 49
Wydawca Rezon sp. z o.o. ul. Głowackiego 17A/5 39-200 Dębica REGON 365395122 NIP 872 241 46 14 Redakcja zastrzega sobie prawo redagowania nadesłanych tekstów, nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam i ogłoszeń. 03
Fotografia
The Temptation Of Adam 04
P
rzystojny i charyzmatyczny. Potrafi walczyć o swoje, nie tylko w klatkach. Znany z ostatniej edycji Top Model Adam Niedźwiedź, spotkał się z fotografem Wojciechem Jachyrą przy realizacji jego autorskiego projektu. Specjalnie dla Magazynu, duet stworzył sesję, w której moda spotkała się z malartstwem i sportem... A Adam kusi modowo perfekcyjnie... Pomysł, fotografie i scenografia: Wojciech Jachyra - www.wojciechjachyra.com Model: Adam Niedźwiedź Makijaż: Ula Lis Fryzury: Karol Miedziński Pracowania Fryzjerska Kubicz - www.kubiczplace.pl Stylizacje: Wojciech Szymański - www.wojciechszymański.com Marki i projektanci wykorzystani do realizacji sesji: MALE-ME - www.male-me.pl, WYZA, Edyta Jermacz, Adidas, Chomisawa. Akcesoria: ORSKA Biżuteria, Adidas. Lokalizacja: Studio NOVA
05
06
Specjalne podziękowania dla malarza Karola Bajora, który udostępnił swoje obrazy do realizacji sesji. Fragmenty jego prac, można oglądać w edytorialu „The Temptation Of Adam” autorstwa Wojciecha Jachyry. 07
Fotografia
PURETÉ Collection L’Oréal Professionnel LOOKBOOK 2017 Salon Expert
08
PURETÉ to opowieść o strachu, gniewie, radości i czystości. Tworząc kolekcje chciałem uzyskać dwa oblicza. Prêt-à-porter o prostocie form, spójnej koloryzacji z elementami pastelowych fleszy. Estetyka zatrzymana w statycznej formie zdjęć. HauteCouture to opowieść dynamiczna. Połączenie miękkiej formy ruchu ciała i włosów. Kolekcja stoworzona dla L’Oréal Professionnel LOOKBOOK 2017 Salon Expert
09
Photo / Paweł Wyląg Photography Hairstylist / Daniel Gryszke Designer / Agata Makowska Make-up / Natalia Stawiarska Hairstylist assistant / Oskar Wirkus Models / Agata Bluma / Anna Ann Pham Katarzyna Kaliente / Pamela Baginska / Justyna Grudzień / Klara Piotrowska (United For Models)
10
11
Mateusz Hajman 12
13
14
15
fot. materiały prasowe
Film
Sztuka kochania Barbara Wnuk
K
siążka, która podpowiada, jak żyć, żeby chciało się kochać. Legendarny poradnik słynnej seksuolożki, który zapoczątkował rewolucję seksualną w Polsce. Sztuka kochania nie zawiera recepty na miłość, nie jest też podręcznikiem technik seksualnych. Kochanie to piękne polskie słowo, które określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi. Michalina Wisłocka, rewolucjonistka seksualna – pionierka zwalczania niepłodności oraz popularyzatorka antykoncepcji. Łamała konwenanse, podważała autorytety, a przede wszystkim leczyła, inspirując do odkrywania własnych pragnień. Ucząc, jak sobie radzić z intymnością w związku, stała się częścią życia wielu par i wpłynęła na jakość ich relacji. 16
„Sztuka kochania” to jej poradnik dla par. Po raz pierwszy wydany w 1976 roku, osiągnął rekordowe siedem milionów sprzedanych egzemplarzy i miał dziesiątki tysięcy pirackich dodruków. Mimo upływu czasu wciąż zadziwia aktualnością. Wisłocka nie tylko opisuje pozycje i zabawy seksualne, ale także zastanawia się nad naturą miłości i potrzebą zrozumienia drugiego człowieka. A przede wszystkim pokazuje nam, że kochanie to sztuka. „Mówi się, że miłość nie potrzebuje podręczników. Ale prawdziwy związek bez zrozumienia drugiej strony, to tylko powierzchowna znajomość. Dzieło Wisłockiej to prawdziwe kompendium wiedzy, dzięki któremu przeniesiecie swoją sypialnię prosto do gwiazd. „Magdalena Boczarska”.
Podejmuje też pierwszą próbę edukacji seksualnej polskiego społeczeństwa, co w obecnych czasach jest bardzo trudnym wyzwaniem. Filmowa opowieść o uznanej lekarce oraz autorce najpopularniejszego w Polsce poradnika o miłości. Losy Michaliny Wisłockiej (1921-2005) śledzimy na trzech różnych etapach jej życia, które doprowadziły ją do napisania i wydania „Sztuki kochania”. Lata 40., powojenna Polska, Michalina kończy właśnie studia medyczne. Pochłonięta przez naukę rozpoczyna swoją przygodę z medycyną. W tym samym czasie jej życie osobiste przybiera zupełnie niespodziewany kierunek. Po wojnie spotyka swoją najlepszą przyjaciółkę z młodości, Wandę. Postanawiają zamieszkać razem, wraz z mężem Michaliny, Stachem. Ich relacja z dnia na dzień coraz bardziej się zacieśnia. Z tego nieoczywistego związku trójki ludzi, na świat przychodzi dwójka dzieci: Krysia i Krzyś. Z pozoru szczęśliwe rodzinne życie powoli zaczyna się kruszyć, emocje biorą górę, a drogi Wandy, Stacha i Michaliny rozchodzą się w trzech różnych kierunkach. Lata 50. Stalinowska Polska. Michalina Wisłocka, lekarka ginekolog zdobywa coraz większe doświadczenie w pracy z pacjentami. Podejmuje też pierwszą próbę edukacji seksualnej polskiego społeczeństwa, co w obecnych czasach jest bardzo trudnym wyzwaniem. Latem Michalina wyjeżdża do Lubniewic, gdzie w ośrodku wczasowym sprawuje pieczę nad kuracjuszami. Tam właśnie poznaje Jurka, mężczyznę który na zawsze pozostanie w jej sercu. To właśnie Jurek pokazuje Michalinie, co oznacza prawdziwa miłość, dzięki niemu również Michalina przeżywa pierwszy orgazm. Romans z Jurkiem otwiera Michalinie oczy na miłość, seks oraz powiązaną z nimi intymność. Jurek jako pierwszy namawia Michalinę do napisania książki, która pomogłaby zrozumieć ludziom, że kluczem do udanego związku i życia intymnego jest przede wszystkim zrozumienie potrzeb drugiej osoby. Lata 70., Polska Rzeczpospolita Ludowa. Michalina Wisłocka jest już uznaną lekarką, do której gabinetu ustawiają się kolejki pacjentek. Michalina pomaga im poznać własne ciało oraz rozwiązywać problemy z brakiem zrozumienia w związkach. Na jej życiowej drodze pojawia się Tereska, młoda redaktorka, która ponownie namawia Michalinę do wydania książki. Razem podejmują ciężką próbę walki z partyjnymi dygnitarzami oraz cenzurą, aby „Sztuka kochania” ujrzała światło dzienne. Poradnik przez lata blokowany jest przez Komitet Centralny, jednak dzięki interwencji pacjentek Wisłockiej oraz jej wytrwałości w dążeniu do celu, w końcu zostaje wydany w 1976 roku. „Sztuka kochania” wyprzedaje się w zaskakującym tempie, stając się absolutnym bestsellerem. 17
Film
Powrót świata cyberpunk Świat cybernetycznych istot coraz bliżej. 31 marca do polskich trafi długo wyczekiwany „Ghost in the shell”. W głównej roli zmysłowa Scarlett Johansson, która zmierzy się z rolą cyborga. Czy fani anime pokochają nowe wcielenie klasyki? Mirosław Kozioł
18
P
rzeniesienie mangi rysowanej przez Masamune Shirow ze świata anime do pełnoprawnego srebrnego ekranu, dla wielu wydawało się czymś niemożliwym. Zadania tego podjął się Ruper Sanders znany m.in. z filmu „Królewna Śnieżka i Łowca”. Choć dokonania filmowe Sandersa nie powalają, to fani wstrzymują oddech i wierzą, że nowe wcielenie „Ghost in the shell” odda wiernie styl i magie pierwowzoru. Szykując się na kinowe widowisko, spróbujmy raz jeszcze spojrzeć na obraz z 1995 roku. „W niedalekiej przyszłości korporacje łącznościowe sięgnęły gwiazd, a elektrony i światło płyną poprzez wszechświat. A jednak postęp komputeryzacji nie zlikwidował jak dotąd podziałów narodowych i rasowych...” Na „Ghost In The Shell” świat anime czekał dosyć długo. Film o którym było głośno na kilka miesięcy przed premierą kinową. Obraz Mamoru Oshii osiągnął niespotykany dotychczas w anime budżet 10 milionów dolarów. W oryginale „Ghost In The Shell” był mangą rysowaną przez Masamune Shirow jednego z najpopularniejszych japońskich rysowników. Fabuła filmu opierała się na niedalekiej przyszłości, gdzie świat technologii na dobre wkroczył w świat istot żywych. W przyszłości wielkie miasta otacza potężna sieć komputerowa, do której mogą przenikać specjalnie przygotowane do tego androidy, ludzie posiadający cybernetyczne udoskonalenia. Niektórzy z nich posiadają w sobie coś, co czyni ich obiektami z tak zwaną duszą. Dusza to z kolei bardzo trudny do zdefiniowania i opisania element ludzkiej osobowości. Pozwala odróżnić żywe istoty od tych, które są tylko wytworem Sieci. Główną bohaterką filmu jest zmodyfikowana kobietą-cyborg, posiadająca wspomnianą duszę. Major, czyli Motoko Kusanagi jest oficerem elitarnej jednostki Shell Squad, która jest częścią Sekcji 9 (zwalczanie przestępczości sieciowej). Pomaga jej wierny partner i przyjaciel Bateau i prawie w pełni ludzki Togusa (posiada jedynie wszczepiony do mózgu implant, pozwalający mu komunikować się z innymi). Wszyscy wspólnie zostają wplątani w tajemniczą intrygę, która kryje się pod kryptonimem - Projekt 2501. W rzeczywistości ścigają groźnego przestępcę pod pseudonimem „Władca Marionetek” („Puppet Master”), który włamuje się do sieci i hakuje dusze. Zyskał sobie taki
przydomek, ponieważ „marionetki” które opanował, nieświadomie dokonują różnych przestępstw sieciowych z rozkazu swego pana. W końcu okazuje się, że „Władca Marionetek” nie jest zwykłym człowiekiem czy jakimś programem (jak się wszystkim wydaje), lecz prawie w pełni wykształconą, nową formą życia. Główna bohaterka podłącza się do ciała cyborga, w którym zamieszkuje „Władca”, pragnąc zajrzeć w głąb jego duszy. Końca filmu nie należy zdradzać, szczególnie tym którzy nie widzieli się obrazu Mamoru. Film jak na tamte czasy, był niezwykle nowoczesny i zarazem technicznie dopracowany do najmniejszego szczegółu. Animacja w filmie jest rewelacyjna, momentami dająca niesamowite wrażenie rzeczywistości. Postacie, bronie, wygląd miasta, samochody, strzelaniny - jednym słowem wszystko. W wielu mangowych pismach znawcy anime piszą, że jest to najlepsza animacja, jaką widzieli w życiu. Udało się to osiągnąć dzięki zastosowaniu animacji cyfrowej, która daje więcej możliwości niż zwykła (analogowa). W filmie widać to szczególnie we wszystkich scenach z użyciem przez postacie kamuflażu termooptycznego. Całą opowieść dopełnia genialna i bardzo klimatyczna muzyka Kenji’ego Kawai „Ghost In The Shell” to z pewnością dawka dobrego kina i jak na tamte czasu nowego spojrzenia na świat anime. Z pewności można dojść do wniosku, że wraz pojawieniem się obrazu Mamoru, świat docenił kunszt i styl anime, jako pełnoprawnego obrazu filmowego. 19
Muzyka
Łąki łan
Michał Wolicki
C
ztery lata po wydaniu płyty „Armanda” Łąki Łan wraca z nowym krążkiem zatytułowanym „Syntonia”. Juz pierwszymi dźwiękami płyta zaprasza nas na kosmiczną imprezę – „zapraszam cię do naszej krainy ja i z łąk ziomki”- śpiewa Paprodziad w kawałku „Mucha nie siada”. Kiedy juz przyjmiemy zaproszenie i damy sie porwać, Łąki Łan robi to co potrafi robić najlepiej czyli buja nami we wszystkie strony. Utwór „To Bee” atakuje nas potężną dawką basu złagodzoną w refrenie o klawisze, natomiast singlowy kawałek „Pola ar” z mnóstwem syntezatorów i tanecznej rytmiki stanie się chyba częścią każdej domówki. Ważnymi motywami twórczości grupy są odrealniane i pozornie nie mające sensu teksty Paprodziada. Jednak moim zdaniem teksty na tej płycie zeszły na drugi plan zostawiając pole do popisu samej muzyce. Mniejszy nacisk na teksty wbrew pozorom niczego nie ujmuje całości. Na płytę w sumie trafiło 9 utworów. Oprócz wcześniej wspomnianych piosenek które są charakterystycznymi dla tego zespołu szalonymi wygibasami, znajdziemy też kompozycje bar-
20
fot. materiały prasowe
dziej scalone, które tworzą spokojniejsze klimaty. Najbardziej słychać to w utworze „Sarabanda”. Kawałek mocno psychodeliczny i równocześnie bardzo spokojny, natomiast tytułowa „syntonia” jest przykładem zwolnienia tempa i miejscem na złapanie oddechu. Łąki Łan pozwala nam oderwać sie od szarej rzeczywistości i przewietrzyć głowę. Zaraża nas pozytywną energią całego zespołu. Fani powinni być zadowoleni z nowego krążka. Jest to niespełna godzinna przygoda ze zwariowanym światem Łąki Łan. Myślę że potencjał tej płyty najlepiej pokażą koncerty na których Łąki Łan zawsze prezentowało się świetnie tworząc niesamowity klimat. Najlepszy podsumowaniem będzie pierwsza linijka tekstu z utworu „Bombaj” – „moc energia endorfina”. Na zakończenie chciałbym wyjaśnić znaczenie samego słowa SYNTONIA. Pochodzi ono z języka greckiego i oznacza współbrzmienie - sposób odnoszenia się do ludzi, charakteryzujący się chęcią do nawiązywania kontaktu emocjonalnego i poczuciem bliskości z nimi. Czy taki kontakt udało się osiągnąć artystom? Posłuchajcie i sami oceńcie.
nmls
Piotr Wójcik
K
ażda podróż musi mieć swój początek i koniec. Tym razem mamy okazję przenieś się w inny wymiar, do świata, w którym wszystko zostało ułożone na nowo. Muzyka, którą spotykamy na swej drodze to bez wątpienia ambient w czystej postaci. Wypełnia i ozdabia przestrzeń dźwiękową wibracją o określonej barwie emocjonalnej, nie absorbując uwagi, ociera się jedynie o świadomość słuchacza. Korzenie gatunku ambient sięgają początków XX wieku, kiedy to francuski kompozytor Eric Satie tworzy muzykę mającą służyć za tło życiowych czynności, na zasadzie mebla. Ten świat wykorzystuje realne dźwięki, odgłosy natury i cywilizacji. Jej koncepcję opracował Pierre Schaeffer, który rolę twórcy muzyki ambient widział w przerabianiu gotowego materiału dźwiękowego skomponowanego przez świat. Piotr Michałowski pod szyldem NMLS wysyła w świat album „On&On”. Nmls to główny projekt solowy Piotra Michałowskiego, producenta mieszkającego i tworzącego w Warszawie. Jako twórca zawsze skupiony jest na technicznych
fot. materiały prasowe
aspektach procesu twórczego oraz na samych narzędziach, które często są dla niego inspiracją. Fascynacja technologią przekłada się na twórczość również w taki sposób, że wiele dźwięków słyszanych w jego utworach powstaje poprzez wielokrotne przetwarzanie sygnału początkowego różnymi efektami. Muzyka Nmls jest zazwyczaj prosta, harmoniczna i delikatna. Posiada mocne korzenie ambientowe, ale sięga też dalej, zahaczając o takie gatunki jak Downtempo, Bass Music, IDM czy Trip-Hop. „On&On”, to niezwykły materiał, przejawiający wrażliwość i delikatność. Zapewne fani gatunku znajdą tu miejsce dla siebie. Inny wymiar stworzony przez Piotra Michałowskiego, to świat nie tak odległy jakby mogłoby się wydawać. Natura i cywilizacja dnia codziennego, przeplatane zostają tu na każdym kroku. Album „On&On” to podróż, która idealnie wpisuje się w słowa Ryszarda Kapuścińskiego ” Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”.
21
K
fot. materiały prasowe
Muzyka
kehlani
Maciej Saskowski
22
im u licha jest Kehlani? To pytanie wydaje się być zasadniczym, bo rzeczywiście nie jest specjalnie znana w kraju nad Wisłą. W takim razie do rzeczy. Jej przygoda z muzyką rozpoczęła się w 2010 roku. Przewodziła wtedy grupie PopLyfe. I kto wie, czy nie byłaby dziś gwiazdą pokroju Szajs Gerls, gdyby nie prorocze słowa Piersa Morgana, jednego z członków jury „America’s Got Talent”: „Masz prawdziwy talent, nie potrzebujesz rozmieniać go na drobne w grupie”. Zadebiutowała w 2014 roku mixtapem „Cloud 19”, potem nagrała jeszcze przebój „Gangsta”, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu „Legion samobójców”. Teraz przyszedł czas na sprawdzian jej możliwości. Jeśli mierzyć go sukcesem pierwszego singla, wypadł przyzwoicie – „CRZY” znalazł się na liście „Billboardu”, co wystarczyło, by o Kehlani znów stało się głośno. A „SweetSexySavage” przynosi piosenki w rozmaitych stylistykach, od nowoczesnego hip hop, soulu, spokojnych nastrojowych piosenek, po tradycyjne czarne śpiewanie, prawie gospel. Takie niekonfliktowe R&B. Kehlani może być konkurencją Brandy, dla mniej wymagającego ucha to mniej więcej ta sama kategoria wagowa. Debiutancki album ukazuje artystkę w naprawdę dobrym świetle. Ciekawe, wpadające w ucho refreny, przywodzą na myśl najciekawsze przeboje Aaliyah. Sama Kehlani sprawia wrażenie, jakby była pod dużym wpływem muzyki dziewcząt z lat 90-tych, choćby TLC i im podobnych artystek. Tylko, że Kehlani nie stara się być jedynie naśladowczynią, jej główną siłą jest feeling. Płyta przynosi naprawdę sporo ciekawej muzyki. Właściwie każdy jej fragment w mniejszym lub w większym stopniu może zabłysnąć na „czarnych” listach przebojów. Zaś dzięki urozmaicającym rozwiązaniom produkcyjnym całość po prostu wciąga. Kehlani pozwala sobie również na udane wycieczki bardziej sentymentalne, jak w nastrojowym „Thank You”. Album promował utwór „Distraction”, który dość szybko zawędrował na czołówki różnych list przebojów i zapewne nie będzie jedynym utworem z tego albumu, który pójdzie taką drogą. Całość trochę zbyt jednostronna – zdecydowanie dominują w tej mieszance utwory spokojne, sentymentalne, by nie powiedzieć mdłe. Większość z nich przesycona jest soulową aurą. Szkoda, ze tak mało tu kompozycji o żywszej rytmice, jak w nawiązującym do trapu „Personal”, w którym wykorzystano automat perkusyjny, zmianę tempa oraz wielowarstwowe zastosowanie syntezatorów. „SweetSexySavage” wypełnia „nocna” muzyka, delikatna, tajemnicza, wysublimowana. Chwilami urzeka ulotnymi melodiami („Escape”). Innym razem zaskakuje akustyczną gitarą („Hold Me by the Heart”). Raz brzmi jak przystało na 2017 rok, a raz jakby z innej epoki. Kehlani śpiewa dużo oszczędniej od amerykańskich wokalistek, i chyba dlatego, że mniej w jej śpiewaniu erotyzmu, a więcej pasji, płyta „SweetSexySavage” jest taka dobra.
fot. materiały prasowe
Bonobo Bonobo znalazł sobie idealną niszę i od lat w środowisku middle class (po naszemu czytaj: nowobogackim) uchodzi za artystę. Nic w tym zdrożnego, bo płyty angielskiego producenta stanowią doskonałe alibi dla wszystkich, którzy na pytanie, czego słuchają, bez namysłu odpowiadają: „dobrej muzyki”.
J
uż sam nie wiem, czy ślepo wpadamy w zachwyty nad produkcjami Simona Greena, czy może rzeczywiście posiadł on monopol na inteligentne chillwave’owe rytmy. Gdyby chociaż raz powinęła mu się noga! Niestety, nie tym razem. Bonobo powraca z nowym, bardzo interesującym albumem zdominowanym przez niepokojące, ale jednocześnie relaksujące brzmienie. „Migration” to niemal nowoczesna muzyka klasyczna, świetnie prowadzona przez elektroniczne bity oraz dźwiękową delikatność, przecinana niebiańskimi głosami wokalistów i (a jednak) niepokorną cyfrową rytmiką. A wszystko podlane szczyptą wysublimowanej egzotyki. Całość spowija kojąca ambientowa „mgiełka” oraz subtelne zapożyczenia z muzyki easy listening. Bardzo elegancka i zaskakująco przystępna płyta do tańca, ale z głową w chmurach.
„Migration” mniej tym razem cytatów z klasycznego disco, więcej – szczególnie w sferze rytmicznej – nawiązań do korzennych brzmień z Czarnego Lądu. Intuicyjne granie z kolei zdecydowanie wzięło górę nad perfekcyjną produkcją. Mimo tej ewolucji, Bonobo nadal eksperymentuje z dźwiękiem i w dość niezwykły sposób łączy pozornie nieprzystające do siebie elementy: skomplikowane połamane rytmy z miłymi, łatwo wpadającymi w ucho melodiami (często śpiewanymi), a stonowane kompozycje ozdobione partią relaksującego fortepianu traktuje zgrzytami, elektronicznymi plamami, niskim buczącym basem. Jazzowa swoboda przyspiesza do house’owego tempa, by na koniec stworzyć uroczą piosenkę z wokalizami artystów grupy Innov Gnawa („Bambro Koyo Ganda”).
„Migration” to jeden z najciekawszych krążków ostatnich miesięcy. Wypełniony wspaniałym, organicznym elektro-akustycznym fusion, podanym z wybitną dbałością o szczegóły. Po uważnym wsłuchaniu się w quasi-minimalistyczną muzykę odkryjemy, że na „Migration” jest więcej dźwięków, niż na dziesięciu innych, ostatnio recenzowanych przez jazzsoul.pl płytach. Wszystko na tym krążku drga, wiruje, oddycha i żyje. Oczarowuje i bezpowrotnie wciąga. I wyślizguje się z rąk tym, którzy płytę próbują klasyfikować. W porównaniu z wcześniejszymi płytami zmieniły się przede wszystkim proporcje między elementami muzyki Bonobo. Na
Marokańczycy to niejedyni sprzymierzeńcy Bonobo w kreowaniu nastroju: kanadysjko-duński duet Rhye („Break Apart”) i Australijczyk Nick Murphy, do niedawna nagrywający jako Chet Faker („No Reason”); niby „oniryści” i kameraliści, a wnoszą piekielny ładunek napięcia. „Migration” to bardzo dobry album sprawdzający się w formule chill out, który może funkcjonować w drugim planie naszej codzienności, jak również jako tapeta w eksperymentalnych barach mlecznych. Maciej Saskowski 23
Muzyka
fot. materiały prasowe
Moo latte Delikatne pląsy muzycznych wibracji wprawiają nas w nowy stan. Tubism, bo tak właśnie można określić nasz stan uniesienia, dostarcza w niewyjaśniony sposób gamę dźwięków, trafiających wprost do naszego wewnętrznego „Ja”.
M
oo Latte to polski producent i multiinstrumentalista działający na scenie polskiej i skandynawskiej. Oprócz swoich solowych instrumentalnych projektów produkuje muzykę dla raperów i wokalistów z zachodniej Europy, USA i Kanady. Porusza się w obszarach jazzowych, oldschoolowych brzmieniach, post Dillowego swingu, organicznych fakturach żywych instrumentów i eksperymentach inspirowanych zachodnim wybrzeżem USA. Zadebiutował w 2015 roku singlem „The Circle” wydanym dla AIA, amerykańskiego labelu z Colorado. Obecnie współpracuje z wytwórniami Oaktopus Records (PL), 5:55 (PL) oraz producenckimi kolektywami: Pom Peri Posse (SE/DK), Flow Theory (UK) oraz Melody Soul (US). 24
5:55 Records
„Tubism” to album składający się z 16 połączonych ze sobą kompozycji nasyconych warstwami inspiracji i twórczej ekspresji. Koncept projektu opiera się na 16 stacjach metra znajdujących się pomiędzy domem artysty a lotniskiem Kastrup w Kopenhadze, zaś jego głównymi inspiracjami były pierwsze wrażenia po przeprowadzce do nowego miasta. Na muzyczną realizację tego przedsięwzięcia pozwolił warsztat muzyczny w postaci domowego studio producenckiego w połączeniu z umiejętnościami w muzyce jazzowej, tworzeniu muzyki do filmów oraz komponowaniu na składy instrumentalne. Dźwięki płynące z tego „organicznego, lekko popsutego i okraszonego elementami folku i jazzu” albumu wychodzą daleko poza schemat typowych produkcji w tym gatunku. Moo Latte postawił
na wielowarstwowość swoich kompozycji, w których zawarł rozmaite brzmienia: gitarę basową, kontrabas, gitarę akustyczną, fortepian, analogowe syntezatory, kalimbę i domowe perkusjonalia. Wszystko to poprzeplatał samodzielnie zarejestrowanymi nagraniami z kopenhaskich stacji metra. Pomimo celowo zastosowanych lekkich zniekształceń dźwięku oraz bogatego instrumentarium użytego w produkcji, nawet najkrótszy dźwięk zdaje się być dokładnie tam, gdzie powinien.
Sambor
umbra
N
ajnowszy album Sambora nosi tytuł „Umbra”. Został wydany nakładem Sambor Music, ukazał się w styczniu tego roku. Co więcej, jest swego rodzaju przedstawieniem wizji na temat muzyki Sambora. Płyta składa się z siedmiu niezwykłych utworów, które tworzą nietuzinkową całość, mówią o naszej pogoni za szczęściem i marzeniami. Kim jest Sambor? Zacznijmy od początku. Urodził się w 1985 roku w Tychach, na południu Polski. Swoją karierę muzyczną zaczął dosyć wcześnie, bo już w przedszkolu. Pierwsza płyta, na którą się natknął to „Help” Beatelsów i od tego wszystko się zaczęło. Można wręcz powiedzieć, że zakochał się od pierwszego wejrzenia w muzyce. Następnie odkrywał coraz więcej muzycznych inspiracji, w końcu sam zaczął grac na gitarze i pisać własne teksty. Wiek licealny był dla niego dosyć istotnym czasem, to właśnie wtedy zaczął odkrywać jazz i muzykę elektroniczną. Współpracował z takimi muzykami jak Maciej Obara czy Maciej Fortuna. Łączy elektronikę, jazz, elementy rocka z bardziej ambitnym popem, co nie do końca wchodzi w konwencję obowiązujących nas e wzorców mody na rynku muzyki. „Umbra” to trzeci album Sambora, który jest swego rodzaju kontynuacją „Bruksizmu” – poprzedniego albumu (2015). Zrealizowany został w styczniu tego roku. W skład albumy wchodzi 7 niezwykłych utworów, cześć z nich nagrana jest po polsku, część w języku angielskim. W utworach doszukujemy się estetyki retrofuture, można powie-
Martyna Kędzior
dzieć, że dzięki temu Sambor zabiera nas w podróż już do dawno zapomnianych lat 80. i kaset VHS. Co więcej? U Sambora nie znajdziemy szczęśliwego zakończenia, postaci z jego utworów poszukują szczęścia, sensu życia czy też prawdy – jednak bezskutecznie. Czym zaskoczy nas jeszcze nowy album? Z całą pewnością niezwykłym wokalem Sambora Kostrzewy. Poza tym, różnorodne dźwięki co chwilę szokują. Nie wszystkie są jednak nostalgiczne, znajdziemy też coś, co brzmi bardziej energicznie. Co ciekawe, Sambor został doceniony przez Dawida Podsiadło, który zaprosił zespół do zremiksowania jednego ze swoich utworów. „Umbra”, zresztą jak i inne jego produkcje nie są łatwe w odbiorze, nie interpretuje się ich w sposób oczywisty. W utworach słyszymy emocje, ukryte znaczenie, które poznajemy dopiero po kilkakrotnym przesłuchaniu. Jest to płyta niewątpliwie przeznaczona dla osób, które lubią brzmienie elektroniki. Na tym się wszystko opiera. W „Umbrze” dominuje przede wszystkim wyrazisty bas, gitara, elektroniczna perkusja czy analogowe syntezatory. Pierwszym moim wrażeniem po przesłuchaniu płyty było takie, że jest to dosyć spokojna produkcja. Jednak później okazało się, że to są tylko pozory. Płyta jest pełna niepokoju. Najbardziej zapadła mi w pamięć piosenka „Solaris”, która mówi o upadku wartości i braku jakiejkolwiek chęci do życia – co też swoją drogą dostrzegłam dopiero po którymś z kolei przesłuchaniu. „Solaris” jest jedną z piosenek polskojęzycznych, ta z kolei zawiera dużo słów, dźwięków jest mało. Sam sposób śpiewania brzmi tak, jakby wcale tego
robić nie chciał. Każdy z utworów ma niezwykłe brzmienie, w moim odczuciu najlepiej słucha się ich na słuchawkach, nie na głośnikach. Łatwiej przychodzi zrozumienie czy zinterpretowanie utworów, co nie jest łatwym wyzwaniem. Dają sporo do myślenia, skłaniają do refleksji. Pokazuje, że często nasza rzeczywistość jest złudzeniem. Niewątpliwie „Umbra” dopracowana jest w każdym, nawet najmniejszym szczególe, dobrze się tego słucha, wpada w ucho. Daje nam coś więcej niż tylko dźwięki, skłania do pewnych refleksji, opowiada o życiu, o codzienności, o tym do czego dążymy. „Ubra” jest albumem wymagającym, odkrywającym głębsze prawdy, pokazująca pewne doznania. Sambor i jego nowy album jest przede wszystkim dobrym przykładem na to, że polska muzyka się prężnie rozwija. „Umbra” ma duże szanse na odniesienie sukcesu, nie jest to tylko zwykła płyta, daje słuchaczom niezwykłe odczucia, emocje oraz refleksje. Płyta niewątpliwie przeznaczona jest dla wymagających odbiorców. Dla kogoś kto będzie chciał doszukać się głębszego znaczenia. Mam wrażenie, że nie wiele jest takich płyt w Polsce, które mówią coś więcej, które starają się coś przekazać. Najnowszy album Sambora pokazuje, że jego kariera muzyczna prężnie idzie do przodu. Jest produkcją, która pokazuje dojrzałość artysty, dokładność z jaką ten album jest zrealizowany.
25
Wywiad
„Wyśmienity tandem melepet” – wywiad z Magdą Umer
Spotkaliśmy się pewnego wieczoru w Katowicach. Ani u nas, ani u niej – w pół drogi. Była dokładnie taka, jak w naszym głośniku, który stoi na regale. Niczym się nie różniła od siebie samej nagranej na płytach. Tyle tylko, że jadła i to był dla nas dowód, że żyje i jest prawdziwa.
Z Magdą Umer rozmawiamy o najnowszej płycie nagranej z Bogdanem Hołownią „Bezsenna noc”, na której znów uratowała kilka piosenkowych istnień.
cudownym akompaniatorem. I tak wzięliśmy tę właśnie płytę na warsztat. Zaśpiewaliśmy z niej cztery piosenki Mariana Hemara, jedną Juliana Tuwima. Tak się to zaczęło.
Pomysł na tę płytę, jak możemy się domyślać, zrodził się w dwóch głowach – Pani oraz Bogdana Hołowni. Ale czy zrodził się w nich jednocześnie? Magda Umer: Wcale! Pomysł na tę płytę zrodził się w głowie Roberta Kijaka z Wydawnictwa Agora. Ale ucieszyła nas ta propozycja.
Czyli – spotkali się artystyczni spadkobiercy Wasowskiego i Przybory? Coś w tym rodzaju… To co nas już od dawna łączyło to właśnie miłość do tych dwóch postaci. Bodzio studiował w Ameryce i zawiózł im tam kompozycje pana Wasowskiego. Nie mogli podobno uwierzyć, że kompozytor tej klasy nie jest znany na całym świecie. To jest talent na miarę największych kompozytorów piosenek na świecie. A ja przyjaźniłam się z Jeremim Przyborą. Bodzio marzył od dawna, żeby Go poznać. Tylko że Jeremi pod koniec życia mówił, że już nikogo więcej poznać nie chce. Uciekał od ludzi. Ale wymyśliliśmy fortel. Ja w każdą środę spacerowałam z Jeremim po Łazienkach. Umówiłam się z Bogdanem, że o ustalonej godzinie będzie się jakby nigdy nic tamtędy przechadzał i całkiem przypadkowo spotka się z nami w dokładnie przeze mnie wyznaczonej kawiarence „True Madame”. I tak właśnie, dzięki szczęśliwemu przypadkowi, poznali się. Na naszej nowej płycie znalazła się piosenka „Pejzaż bez ciebie”, którą ja poświęcam pamięci Jeremiego, a Bogdan pamięci pana Wasowskiego. To jest nasza wielka, wspólna miłość.
Więc to miała być po prostu przyjemna praca. Tak. Spotkaliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać co mamy nagrać. Bogdan wspomniał, że niedawno szedł Placem Konstytucji w Warszawie i kupił od pewnego pana, za 10 złotych, płytę Miry Zimińskiej, której akompaniuje pan Jerzy Wasowski. A trzeba wiedzieć, że Bogdan jest wielkim wielbicielem Jerzego Wasowskiego. A ja sobie wtedy przypomniałam, że dostałam kasetę z tym właśnie albumem 20 lat wcześniej od Jeremiego Przybory, ale gdzieś się to zapodziało, jak prawie wszystko w moim życiu.. Pamiętałam tylko, że Jeremi dając mi tę kasetę mówił, że pan Wasowski był kimś więcej niż tylko wspaniałym kompozytorem i aktorem Kabaretu Starszych Panów. Był wszechstronnym genialnym artystą, między innymi także 26
Ale i poza tą miłością do Starszych Panów, jesteście do siebie dosyć podobni. Bogdan Hołownia to, podobnie jak Pani, wrażliwiec i romantyk. Może … Stanowimy tandem melancholików, melepet i ludzi z tak zwanym umownym temperamentem. Mamy podobny gust literacki i muzyczny. A Bogdan jest bardzo ciekawą i inteligentną osobą. I do tego jest mistrzem czegoś-tam w szachach…. może nawet Torunia? Romantyk-ścisły umysł. Ciekawe połączenie. To osoba nie z tego świata. Nasze wspólne nagrywanie trwało dosyć długo, ale tylko dlatego, że trudno było ustalić termin próby. Oboje jesteśmy bardzo zajętymi ludźmi. Ale jak już się udało to pracowaliśmy bardzo intensywnie i bez przeszkód. I ile to w sumie trwało? Rok. E, to nie tak znowu długo. Ale to tylko dwie osoby. Głos i fortepian. Można by to w miesiąc nagrać. Rok po Duetach: ”Tak młodo jak teraz” powstała następna płyta. A właśnie, zauważyliśmy u Pani wzmożoną aktywność wydawniczą w XXI wieku. W wieku XX wydała Pani tylko dwa albumy, a w XXI już pięć. Sama nie wiem co się dzieje. Aż trzy wydawnictwa chcą, żebym u nich wydawała. Mając lat 67 jestem zasypywana propozycjami! Komuś jest to potrzebne. I nie mówię tylko o wydawcach, ale właśnie o ludziach młodych. Ja sobie teraz to uświadomiłam, że dla moich dzieci piosenki, które nagrywam to zupełne nowości. Nie znali ich. My sami „Pokoik na Hożej” usłyszeliśmy pierwszy raz w życiu na Pani najnowszej płycie. Dla nas to odkrycie, że ta piosenka żyje już tyle lat, a my jej nie znamy. Tymczasem ona jest wciąż aktualna. Wszystkie te piosenki mogłyby być napisane wczoraj. To nadal arcydzieła. Aż dziwne, że nie są na ustach wszystkich. Ale one przetrwają i pójdą dalej. Ja cały czas opiekuję się tymi piosenkami, które dla mnie są ważne, kochane i piękne, a dla Was są odkryciem. Pani płyty to trochę takie tratwy, które ratują piosenki zagrożone wymarciem. Ale czy to nie straszny dylemat? Przecież tych piosenek, którym trzeba pomóc jest mnóstwo. Jak wybrać te, które przetrwają? Jak odrzucić te, które się
nie mieszczą? Zawsze wybieram piosenki, które są mi najbliższe w danej chwili. Ja nimi zawsze opowiadam jakąś historię. Myślę o tym, żeby te piosenki, które są piękne, mądre i mi bliskie, pokazać moim dzieciom. I od razu widzę, jak te piosenki młodnieją. A jak się śpiewa takie piosenki, które wydają się być zaśpiewane raz na zawsze? Na przykład „Jaki śmieszny”? Jest takie stare łacińskie przysłowie: ”Duo cum faciunt idemnon est idem” – czyli: ”Kiedy dwoje czyni to samo- to nie jest to takie samo”. W momencie, w którym decyduję się na zaśpiewanie jakiejś piosenki to ona, opowiedziana przeze mnie, staje się trochę i moją piosenką. Opowiadam nią coś swojego i to jest kawałek mojego życia. „Jaki śmieszny” to była moja ukochana piosenka, kiedy byłam szkolną dziewczyną. Ona przypomina mi różne wspaniałe rzeczy z młodości. Ale głos Demarczyk trzeba sobie wymazać z głowy? Zapomnieć, że się to kiedyś słyszało? Skąd! To największa nasza pieśniarka! No ale najpierw śpiewała tę piosenkę w „Piwnicy pod Baranami” pani Ola Kurczab, dopiero potem, po czterech latach Ewa, potem Zofia Kucówna, potem jeszcze kilka osób. Trzeba pamiętać, że wielkie piosenki są epizodem w życiu każdego wykonawcy… My odejdziemy z tego świata, a one zostaną. Na szczęście następnych pokoleń. I znów znajdzie się ktoś tak w nich zakochany jak ja i Bogdan, i odda im trochę swojej duszy. Czy ta liczba nowych albumów, jakie Pani wydaje i to tempo wynika z tego, że… Że się spieszę. Bo wielu Pani mistrzów i przyjaciół nie ma już z nami? Odchodzi mój świat. Moje pokolenie jest teraz najstarsze. I dopóki widzę, słyszę i czuję, i dopóki mam dowody, jakie to jest ludziom potrzebne, będę się tymi piosenkami opiekować. Taki widocznie jest mój los. To co czeka nas w 2017? Prawdopodobnie Duety 2. Przymierzam się do tego. I to znowu będą smutne piosenki? Wesołych Pani nie lubi? Lubię bardzo i miałam nawet taki pomysł, że ułożę całą płytę z takich piosenek. Ale jak zaczęłam szukać i szukać, to znalazłam cztery pogodne piosenki na odpowiednio wysokim poziomie literackim….cztery piosenki!… A teraz trzy już zapomniałam. Chyba więc będę jednak śpiewać niewesołe piosenki, ale ze słońcem w głosie. Magdalena Szeliga Jakub Sokołowski
27
fot. materiały prasowe
Wywiad
Kierunek muzyka Fabian Lic: Kim jest i skąd pochodzi osoba, która kryje się za pseudonimem dj Szum? Mariusz Szuplewski: Urodziłem się w Warszawie, jestem związany z tym miastem i staram się tutaj funkcjonować jak najlepiej. Na początku swojej przygody z muzyką zaczęła mnie przyciągać warszawska niezależna scena alternatywna. Pamiętam pierwsze koncerty, które odbywały się w Hybrydach i SOS-ie i „Czad giełdy” punk rockowe, gdzie sprzedawano koszulki, T-shirty, kasety etc. Trudno jest mi to umieścić w czasie, jest to po prostu dla mnie przeszłość. Podziwiam 28
Rozmowa z Mariuszem Szuplewskim. Jednym z inicjatorów życia nocnego. Człowiek, który swoją energią i charakterem, zaraża i motywuje. Jego imprezy przeszły do annałów historii a kolejne pomysły wprawiają w osłupienie. Rozmowa o życiu, Warszawie i czasie minionym.
takich ludzi, którzy mówią „A… trzynaście i pół roku temu to ja zrobiłem, to, to i to”. Nie należę do osób, które wybiegają myślami zbyt daleko w przyszłość, jak też mam problem z umiejscowieniem w czasie zdarzeń, które już miały miejsce. Myślę, że może być tak dlatego, że po prostu żyję dniem dzisiejszym, mam masę rzeczy do zrobienia, bo lubię sobie „dokładać” i na tym się skupiam. Można wskazać kierunek, w którą stronę idę, No dokładnie. Czasy punk rocka były dla mnie muzycznym
początkiem. Okres, kiedy „wsiąknąłem” w scenę niezależną, był dosyć długi. Prowadziłem distro z t-shirtami i naszywkami, a później mieliśmy kapelę, dosyć rozpoznawalną o nazwie „Dysmorfofobia”. Działaliśmy lokalnie, w Warszawie, aczkolwiek zdarzyło się zagrać również kilkanaście koncertów w Polsce. Przechodziliśmy różne okresy w naszej grze. Na początku zespół nazywał się Stupid Tomatoes i graliśmy jazz-hardcore, a więc połamane i mocne brzmienia ze skłonnościami do metalowych solówek, ale z klangującym basem jak w Primusie, więc dość specyficznie. Później jako Dysmorfofobia ze zmienionym składem „lecieliśmy” już wolno, ciężko i industrialnie. Ja byłem odpowiedzialny za to industrialne brzmienie, bo grałem w metalowej konstrukcji, złożonej z blach, sprężyn, radiatorów i beczek. Łatwo nie było, bo ten zestaw trzeba było najpierw przetransportować, ale to były dobre czasy. Później nastąpiło pierwsze starcie z muzyką elektroniczną. Wielu moich znajomych ograniczało się do punk rocka, a ja coraz bardziej wchodziłem w nowy świat. Na co dzień, słuchałem różnych gatunków,
Byłeś po prostu otwarty na świat.
Jestem otwarty totalnie, aż do dzisiaj i nie ograniczam się na nowości. Wtedy słuchałem experimentalu, jazzu, reagge, ambientu, hardcore, no i oczywiście klasyki czyli New Order czy Depeche Mode, i stąd właśnie wywodzą się moje korzenie, jeżeli chodzi o muzykę elektroniczną. Kiedyś w Warszawie, ciężko było o dobrą muzykę klubową. Były oczywiście kluby, jednakże prezentowały one tylko i wyłącznie muzykę „popularną”, i trudno było spotkać coś nie komercyjnego i intrygującego. Dopiero z czasem powstawały pierwsze lokale, które sławiły się graniem muzyki klubowej nieco bardziej alternatywnym. Pojawiła się muzyka techno, w tamtym okresie głównie kojarzona z brzmieniami „Trezor”. To były chyba takie pierwsze tematy w kultowych miejscach jak Filtry i Piekarnia. Następnie na świecie nastąpiła moda na surowe brzmienia elektro, które mnie osobiście mocno zainteresowały i wkręciły. Ugruntowały mnie takie rzeczy jak Miss Kittin, DJ Hell, Japanese Telecom czy Drexciya. Dla mnie osobiście ta prostota 4x4 podsycona ostrym elektronicznym podkładem to była najbliższa wypadkowa od punk rocka, w którym mocno siedziałem. W tym czasie także tworzyła się społeczność Rave. Ta specyficzna subkultura, która odznaczała się słuchaniem progresywnego techno, w specyficznych miejscach była odzewem społeczeństwa na to co działo się na zachodzie. Masowe imprezy w Niemczech czy we Francji, które przechodząc do historii, były wzorem dla ludzi znad Wisły. Emanowały one wolnością, nieskrępowaną możliwością wyrażania Siebie. Okres ten był czasem, kiedy łamano stereotypy. Każdy
Większość rzeczy jakie robiłem i robię, to są rzeczy dla mnie. z nas pragnął mieć odskocznię od życia codziennego. Spotkać się gdzieś, rozładować swoją energie, a zarazem spędzić czas w fajny sposób. Dawała to muzyka i kultura, która wokół tego powstawała i była dla wielu czymś więcej, niż tylko siedzenie na kanapie, i oglądaniem telewizji. Dla mnie osobiście muzyka ma o wiele szersze horyzonty. Uważam, że w każdym nurcie, można znaleźć coś fajnego, tylko trzeba umieć szukać. To tak jak z selekcją, którą prezentuje DJ, może być dobra, albo i nie. W zeszłym roku, ekipa Audioriver Festival wypuściła około 15 minutowy film promocyjny, odnoszący się do rozwoju imprez w Polsce. Cieszę się, że powstał taki obraz, który w krótkim czasie stara się przybliżyć tamtą kulturę i wyjaśnić czym ona była. Miałem okazję zobaczyć ten film. Super sprawa, że powstają takie rzeczy, które mogą pokazać i wyjaśnić pewne zjawiska młodszym pokoleniom. W fajny sposób pokazano tam jak ludzie odbierają muzykę. Chodzi o emocje i uczucia, które łączą wszystkich uczestników tak wielkiego festiwalu, jak też więź jaka tworzy się pomiędzy nimi, a samymi artystami. Jest to czysta festiwalowa magia i dobrze, że takie rzeczy mają miejsce, bo mam wrażenie, że na co dzień jeśli chodzi o kulturę klubową, młodsze pokolenia widzą ten świat inaczej. Podobnie jak to wygląda z plikami mp3. Nie liczy się teraz tak bardzo jakość, jak dostępność i ilość tych treści. Muzyki w tym momencie jest mnóstwo. Mamy nieskończoną ilość producentów. Tak naprawdę, teraz każdy w domu może zrobić sobie studio, siedząc przed komputerem i wypuścić to gdzieś do sieci. To również tyczy się grania w klubach. Wielu DJ-ów teraz siada na parę godziny przed imprezą, którą ma zagrać i ściąga kilkadziesiąt najbardziej obecnie popularnych utworów, po czym idzie je grać. Dla mnie to wcale nie oznacza, że są to dobre kawałki, pomijając fakt, że możesz przejść się po klubach i wszędzie usłyszysz tę samą „nutę”. Jest to w którymś momencie proste i mało wyszukane, ale patrząc globalnie na obecne pokolenia różnorodność i odrębność nie jest dla nich aż tak ważna. Nie wiem skąd to się bierze i do końca to do mnie przemawia. Ja jestem oldschool’owcem, który dorastał w czasach, gdzie dominującym ruchem były subkultury i właśnie to co one dawały, czyli odmienność i oryginalność. Od lat gram w 100% z winyli, które nie są tanie, więc zanim kupię track, to głęboko się zastanowię – trochę inaczej niż z plikiem mp3. Może jest to mój fetysz, może po trosze fanaberia, ale 29
fot. materiały prasowe
dla mnie najważniejsza jest jakość i selekcja, a dodatkowo lubię „dotknąć dźwięku”, a inaczej jest jak puszczasz utwór z czarnego nośnika. Ktoś powie: „ale grasz stare rzeczy, bo sprzed pięciu lat”. Płyty kupuję cały czas, w klubie mixuję najnowsze brzmienia z utworami ponad dziesięcioletnimi i to jest właśnie zabawa. Trzeba pamiętać, że dobra muzyka nie posiada etykiety przydatności do spożycia. Granie z winyli stało się to twoim znakiem rozpoznawczym. Ewolucja twojej osoby jest również ciekawa. Tak jak wspomniałeś wcześniej, początki to zdecydowanie punk rock a dziś mamy Mariusza Szuplewskiego, dj Szum’a, m.in. twórcę kolektywu Radical Dancefloor Killers. Tak jak ci mówiłem, zacząłem jako muzyk. Miałem kilka ciekawym projektów, Z takich znanych to Bauagan Mistrzów. Początki to świat różnorodności, można powiedzieć, że międzystylu muzycznego. Każdy znajomy, z którym tworzyłem, miał w sobie podstawy bazujące w innym stylu muzycznym. Z czasem spotkałem cały przekrój muzycznych osobowości. Był także czas, kiedy prowadziłem wydawnictwo „Zgniłe mięso”. Wspólnie z Maciejem Morettim wydawaliśmy wtedy totalnie różnorodne i odjechane rzeczy. Robiliśmy także warszawski festiwal, wspólnie z chłopakami z Łyżki Chilli Chili, który nazywał się „Weź to wyłącz”. Na festiwalu były totalnie kosmiczne i komiczne projekty muzyczne i nie tylko. Można powiedzieć, że było to wydarzenie absurdu, którego to kolejne edycje ściągały przeciętnie po 600-800 osób. W Zgniłym Mięsie natomiast, były wydane pierwsze płyty Mitch&Mitch oraz Dick4Dick, czyli dwie bardzo ważne pozycje muzyczne od których to zespoły wypłynęły na szerokie wody. Czyli to co
30
ewoluowało w stronę ambitnej muzyki było na początku trochę zabawą. Czysty surreal, a zarazem dosyć specyficzne i ciekawe zjawisko. W międzyczasie coraz większą odskocznię od tych działań znajdywałem w brzmieniach elektronicznych. W tym momencie ten świat mnie tak zafascynował, że równorzędnie robiąc inne rzeczy, pchałem swoje wydawnictwa i grałem w Bauaganie. Swoje pierwsze kroki jako DJ stawiałem w zagłębiu klubowym na fortach przy Racławickiej w klubie Pruderia. To była forma oderwania się od innych nurtów muzycznych i po prostu dobra zabawa. Puszczałem utwory, które mnie kręciły, ludzie dobrze się przy nich bawili i powoli zaczęło to wszystko rosnąć w siłę. Grałeś w tym czasie bardziej pod siebie, czy raczej to co było wtedy modne? Zdecydowanie pod siebie. Większość rzeczy jakie robiłem i robię do dziś, wychodzą ode mnie, bo wyznaję zasadę, że w muzyce trzeba być przede wszystkim szczerym. Puszczam utwory, które grają mi w duszy i jeśli publika nadaje na tych samych falach, to nawiązuje się wtedy wspaniała więź. To co się robi nie musi być modne, ale jeśli zostaje być doceniane to znaczy, że jest dobre i podążasz odpowiednią drogą. Dodatkowo daje mi to kopa do życia jak widzę, że mogę dać tyle przyjemności ludziom na imprezie. Zauważyłem po rozmowie z twórcami, że wydanie winyla, to prezent raczej dla samego siebie, niż szansa na dobre ulokowanie pieniędzy i czekanie za zysk. Oczywiście, przede wszystkim pasja, gdybym chciał tylko zarobić to nie grałbym z winyla. Po prostu nie wydawałbym
Wiadomo, że robienie w naszym kraju rzeczy ambitnych nie jest łatwe, a na pewno nie można liczyć na duży zysk z tego. tych pieniędzy na kolejne płyty. Tak jak powiedziałem, jestem oldschool’owcem. Lubię brzmienie czarnej płyty, a kupując winyl dodatkowo dokładam małą cegiełkę dla artysty, którego tracki się tam znalazły. Zagrałem już setki imprez w Polsce i wiem, że jak schodzi osoba, która grała z „czarnych placków” a po niej wchodzi ktoś kto gra z mp3, różnica w dźwięku jest kolosalna. Z reguły utwory w plikach cyfrowych są źle zmasterowane, brakuje basu i jest za dużo wysokich dźwięków tak, że to po 15 minutach uszy bolą. Oczywiście, można próbować zniwelować to ustawieniami korektora, czy na końcówce mocy, ale wiadomo jak to jest z akustykami w rodzimych klubach. Generalnie, sam fakt jak ktoś gra na winylach bardziej zbliża go w stronę muzyka niż DJ-a, który gra z przygotowanych plików. Dla mnie takiej osobie jest bliżej w tym momencie do informatyka. Trochę tak, ale jeśli to jest dobry DJ, dba o sound, nie „wywala na czerwone” na mixerze, to ja nie mam nic do tego, że on gra z plików. Najbardziej śmieszy mnie to, jak ludzie przygotowują seta w domu i wciskają tylko play, albo ustawiają sobie auto-sync na komputerze i to jest ich całe miksowanie. Kręci sobie tylko efektami, utwory mu się same miksują. Robią tak największe światowej klasy sławy. Szczerze, to ja bym nie miał nawet z takiego grania przyjemności. Dla mnie musi był to „WOW”. Muszę płytę dotknąć, chwycić swoimi palcami, opuścić ramię gramofonu, popchnąć. Dopiero wtedy zaczyna się zabawa i można poczuć „magię winyla”. A co powiesz na temat bookingu w Warszawie. Na pierwszy rzut oka trudno znaleźć miejsca z ciekawą ofertą muzyczną. Nie jest tak do końca źle. Ciągle powstają nowe miejsca, które chcą zaproponować ciekawy świat muzyki. Ale istnieje też takie zjawisko, gdzie impreza z naprawdę ciekawym bookingiem ma bardzo małe zainteresowanie, a na „jakąś tam” nie będę cytował dyskotekę, gdzie lecą „złote przeboje”, ściąga ponad 800 osób, bo w tym miejscu trzeba się pokazać. Taka warszawska maniera. Podobnie sprawa się ma z większością miejscówek nad Wisłą, gdzie często leci chłam i radiowe rytmy. Tam właśnie możemy znaleźć najwięcej ludzi. Mimo wszystko broni się kilka miejsc, czy kilka inicjatyw. Możemy tutaj wspomnieć chociaż o projekcie „Lato
z Lado”. Gdzie możemy usłyszeć i zobaczyć tysiące ciekawych projektów. Oczywiście cenię takie projekty. Zwróć uwagę, że jest to jednak ciągle zjawisko niszowe. Wiadomo, że robienie w naszym kraju rzeczy ambitnych nie jest łatwe, a na pewno nie można liczyć na duży zysk z tego. Cenię chłopaków z Lado, są to moi dobrzy znajomi i wydają naprawdę ciekawe muzycznie rzeczy, przyczyniając się do propagowania ambitnej muzyki. Od lat podążają swoją drogą, tworząc warszawską scenę, ale nie jest to łatwe. Dzięki takim ludziom i mniejszym inicjatywom klubowym stołeczna scena jest zróżnicowana. Nie możemy się ograniczać tylko do dużych, znanych klubów i kolejnego boomu na muzykę techno. Powinniśmy sami jako odbiorcy szukać ciekawych rzeczy właśnie w mniejszych klubach, tak jak to już dawno dzieje się np. w Berlinie. Mam takie wrażenie, że polskie „małe” wytwórnie, które pragną stać się większymi, nie potrafią przejść transformacji sformalizowania się jako firmy, która ma plan budżetowy, swoje cele, projekty i musi się realizować według planu, który ma przynieść na końcu zysk. Po pierwsze to zależy od tego, czy dla nich liczy się tylko zysk. A po drugie nie wiadomo, czy mały label, chcę stać się duży. Bardzo ważnym czynnikiem w dzisiejszych czasach jest promocja. W natłoku wszystkiego, ciężko jest się przebić ze swoją treścią. Każdy z nas widzi to i odczuwa na własnej skórze. Niestety, nie ma złotego środka. Każdy projekt musi posiadać swój klucz do promocji. Wydaję się, ze RDKIllers znalazło swój sposób, by dotrzeć do fanów klubowego grania. Jak to się w ogóle zaczęło? Radical Dancefloor Killers czyli RDKillers, to po prostu pójście za ciosem tego co robimy i konsekwencja zgłębiana przez lata działalności. W momencie końca Saturatora zakończyłem jakiś etap swojej autorskiej działalności jako DJ SZUm i potrzebowałem czegoś więcej. RDKillers to już nie sama DJka, tylko imprezy audiowizualne z mappingiem włącznie, narodziło się w nowym miejscu, w klubie Powiększenie. Klub ten dziś już nie istnieje, ale zapewne wielu osobom świetnie zapisał się we wspomnieniach. Michał Borkiewicz „Borek” (który prowadzi obecnie miejsca Plan B i BarKa, Plac Zabaw), robił tam w tygodniu bardzo fajne undergroundowe koncerty, które może nie były zbyt dochodowe, ale była to jego pasja i chciał pokazać ludziom coś fajnego, innego. Koncerty od jazzowych po noise-owe, praktycznie było tam wszystko. Za to w weekendy były już większe cykle imprez klubowych, m.in. nasz ESVW z kolektywem Radical Dancefloor Killers, który przetrwał do końca działalności klubu ponad 3 lata.
31
Wciąż chcemy grać i tworzyć kolejne eventy. W tym momencie ciągnie mnie coraz bardziej w stronę acid-house i techno.
Niezły kawał czasu. Wydarzyło się wiele świetnych imprez i należy zaznaczyć, że były to eventy audiowizualne, gdzie potrafiliśmy pół dnia pracować, żeby ta impreza mogła w ogóle powstać. Wieszaliśmy tam około dziesięciu rzutników, mieliśmy różne tiule i dekoracje a na dodatek robiliśmy maping na scenie. Było to naprawdę wielkie, fajne imprezy. Pełny parkiet i imprezy do rana, to był znak rozpoznawczy Electric Space Video World. Do dziś można zobaczyć jakieś filmy z tych imprez na YouTube. Patrząc na to co się dzieje w Warszawie, to można uznać, że schedę po Was przejął projekt Move Mózg i imprezy w Mózg Warszawa. Podobnie jak Wy, ten kolektyw, stara się wnieść do imprez coś więcej poza muzyką. To przede wszystkim inicjatywa mająca na celu pobudzenie kreatywności i myślenia oraz rozbudzenie wrodzonej ciekawości w różnych obszarach naszego życia. Każda taka inicjatywa zasługuje na szacunek, jeśli twórca nie myśli wyłącznie o sobie, tylko stara się dać odbiorcy coś więcej od siebie. Fajnie, gdy imprezy wnoszą coś więcej. Niesamowitym plusem jest aspekt wizualny, który dodaje do całości kropkę nad i. Jeśli już mówimy o imprezach i aspektach wizualnych, to należy wspomnieć tegoroczny występ Radical Dancefloor Killers, podczas ostatniej edycji Audioriver Festival. Mieliście okazję grać na głównej scenie po „Danger”. Fajne, że organizatorzy ustawili Was w line up’ie zaraz po sobie, mając na uwadze, że oba występy mocno stawiają na stronę wizualną. Również cieszyliśmy się z możliwości występu i do tego po takiej gwieździe ja Danger na głównej scenie festiwalu. To że zostaliśmy dostrzeżeni i zaproszeni przez tak doświadczonych ludzi jak organizatorzy tego festiwalu, dało nam dodatkowego
32
kopa do działania i było zwieńczeniem naszej kilkuletniej działalności jako kolektyw RDKillers. Podczas występu godzina była już późna lub jak dla niektórych wczesna (śmiech), ale bardzo miło było widzieć, jak dużo ludzi dla zostało, żeby z nami się bawić, tym bardziej, że nie byliśmy jakąś mega gwiazdą, wśród 70 artystów z zagranicy. Można powiedzieć, że udało nam się zrobić fajną imprezę i zatrzymać tych wszystkich ludzi z namiotów i innych scen, gdzie powoli kończyło się granie. Można było także zobaczyć waszych fanów, którzy mieli na sobie ubrania pokryte Waszym charakterystycznym znakiem. Również to zauważyliśmy Było to niezmiernie miłe. Chciałbym w ogóle podziękować organizatorom za możliwość zagrania dla tak fantastyczniej publiczności. Miłe jest docenienie pracy, którą wykonuje się przez ponad 12 lat. Wtedy wiem, że to co robię ma sens i chcę się działać dalej. Z punktu widzenia festiwalu, nie przypadła nam łatwa rola, jaką jest zamykanie imprezy. Dlatego, że przed Tobą gra gwiazda. Wchodzimy o godzinie, gdzie nie ma już tak wielu ludzi jak na początku, a w namiocie obok zaczyna seta Sven Vath. Co dalej z Tobą i RDKillers? Idziemy dalej. Wciąż chcemy grać i tworzyć kolejne eventy. W tym momencie ciągnie mnie coraz bardziej w stronę acid -house i techno. Można zaryzykować stwierdzenie, że następuje taki powrót do korzeni. Ciągle też lubię melodie i wokale, więc zostawiam sobie otwartą drogę do wakacyjnych plenerów, gdzie będę grał taką właśnie nutę. Na pewno zostaniemy przy tym co robimy, czyli winylach oraz mocnym nacisku na aspekt wizualny. Są plany wydawnicze związane z reedycjami płyt, które były wydane nakładem Zgniłe Mięso. Obecnie można nas zobaczyć podczas nowego cyklu „Dobry Wieczór” oraz usłyszeć 15 kwietnia w Czwórce PR w audycji Norberta Borzyma - Kluboteka.
punktwidzeniastudio.pl
33
Życie
Winyl powraca
W
Michał Wolicki
dzisiejszych czasach ciężko jest się obejść bez muzyki. Większość z nas wychodząc z domu wraz z trzaśnięciem drzwi zaczyna rozplątywać swoje słuchawki, które po raz kolejny w magiczny sposób splątały się na wszystkie możliwe sposoby, ale kiedy już się z nimi uporamy odpalamy swoją ulubioną playliste i spokojnie zmierzamy w swoją stronę. W erze zdominowanej przez bezprzewodowe odtwarzacze zaczynamy zapominać o tym jak dawniej słuchano muzyki. Przyznam się, że nawet ja rzadko się nad tym zastanawiałem dopóki nie natknąłem się na strychu na pudło z winylami wszystkie w oryginalnych okładkach, prawdziwe „perełki” Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden, Dżem, Breakout oraz wiele innych. To znalezisko skłoniło mnie do zagłębienia się w historię czarnego krążka.
Zanim powstała płyta.
U zarania historii przemysłu muzycznego płyty wcale nie były płytami. Wszystko zaczęło się na przestrzeni dwóch ostatnich dekad XIX wieku, kiedy to Thomas Edison i jego Firma Edison Records zaczęła produkować fonografy, które odtwarzały muzykę z tzw. woskowych cylindrów. Cylindry miały ok. 10.16cm długości i średnicę nieco ponad 5cm . Na początku mieściły zaledwie 2 minuty muzyki. W późniejszych latach były to 4 minuty i 45 sekund. Tak jak w przypadku płyt, dźwięk na cylindrach zapisywany był w zlokalizowanych na jego zewnętrznej powierzchni rowkach. Cylindry były dominującym nośnikiem muzyki aż do początków pierwszej dekady XX wieku. Coraz większą popularność zdobywała wtedy rozwijana przez Emile’a Berlinera i Eldridge’a Johnsona koncepcja płyt. 34
To właśnie ten pierwszy zaczął nazywać urządzenie do ich odtwarzania - gramofonem. Wkrótce na rynku pojawiły się pierwsze płyty - o średnicach 5, 10 i 12 cali. Jakość ich dźwięku była słaba i mieściły tylko kilka minut muzyki. Mimo tego firma Berlinera - Victor Talking Machine Company, ostatecznie wygrała wyścig formatów i cylinder z końcem lat 20 ustąpił miejsca płycie.
Płyta winylowa
Na początku płyty produkowane były z przeróżnych materiałów. Pojawiały się krążki z kauczuku, z tektury obtoczonej celulozą bądź plastikiem zwanym Durium. Jednak formuła oparta na szelaku (rodzaju żywicy) stała się standardem. Co ciekawe, wytwórnie płytowe już wtedy dodawały do płyt węgiel, by uzyskać czarny kolor. Stwierdzono, że oryginalny brązowy był mało atrakcyjny. Płyty z tego materiału miały swoje dobre i złe strony. Podstawowym problemem była ich kruchość. Niestety, na upadek ze sporej wysokości reagowały mniej więcej tak jak talerze. Dodatkowym problemem był szum powstający podczas kontaktu igły z grubą powierzchnią płyty. Jeśli chodzi o zalety to ich twarda struktura sprawiała, że rzadko się rysowały. Po drugiej wojnie światowej przemysł muzyczny docze-
Koniec ery winylu?
kał się pewnych innowacji - zmieniono tworzywo z którego produkowano płyty na polichlorek winylu któremu zawdzięczamy dzisiejszą potoczną nazwę „winyl”. Konkurujące miedzy sobą dwie wytwórnie Columbia Records i RCA Victor wypuściły płyty obracające się z rożną prędkością: 33 i 1/3 obrotów na minute (Columbia Records) oraz 45 obrotów na minute (RCA Victor). Przez pierwsze lata użytkowania nowych formatów dominowały dwa rodzaje nośników. Pierwszym z nich był 12-calowy winylowy krążek obracający się z prędkością 33 i 1/3 obrotów na minutę . Drugim był 7-calowy krążek grający przy prędkości 45 obrotów na minutę . Ostatecznie, jak wiemy, zwyciężył ten pierwszy. 7-calówki okazały się jednak idealnym formatem do singli które znalazły swoje zastosowanie w szafach grających. Winyle zdominowały rynek muzyczny aż do połowy lat 80. Prawdopodobnie największą ilością sprzedanych płyt w wersji winylowej mógł by się pochwalić (gdyby jeszcze żył) Michael Jackson i jego album Thriller - oficjalne statystki podają liczby miedzy 55-65 mld sprzedanych egzemplarzy. Zaraz za nim w rankingu jest AC/DC z „Back in Black” i Pink Floyd oczywiście z płytą „The Dark Side of the Moon” zarówno płytę AC/DC jak i Floydów szacuje się na około 50mln sprzedanych egzemplarzy.
Wprowadzenie w 1982 roku tańszych płyt kompaktowych spowodowało jednak ich niemal całkowite wyparcie z rynku. Niewielkie krążki CD stały się nowym standardem. Wytwórnie muzyczne rezygnowały z tłoczenie czarnych płyt ignorując opinie nielicznych audiofilów, przekonujących o wyższości brzmienia analogowego nad cyfrowym. Produkcję winylów kontynuowano tylko w niewielkim stopniu - na potrzeby DJ-ów i głównie z muzyką dance. W końcu jednak także ci ostatni coraz częściej wymieniali winyle na sprzęt cyfrowy. Liczni przekonywali, że płyty winylowe wkrótce oglądać będziemy w muzeum... Kilka lat temu coś się jednak zmieniło. Od roku 2007 notuje się stały wzrost sprzedaży płyt winylowych, ciężko jednoznacznie stwierdzić czym ten wzrost jest spowodowany. Niektórzy twierdzą, że odpowiadają za to fani muzyki, którzy preferują wysoką jakość dźwięku płyty winylowej w stosunku do muzyki odtwarzanej przez głośniki komputerowe lub słuchawki. Inni że jest to chwilowy boom i moda, chociaż ci pewnie powoli wycofują się z tego stwierdzenia. Moim zdaniem winyl ma po prostu swoją duszę daje inne odczucia niż piosenki puszczane z bezprzewodowych odtwarzaczy. Winyl jest czymś namacalnym i chyba za tym najbardziej tęsknią prawdziwi fani muzyki.
Ile płyt winylowych sprzedaje się dziś na świecie?
Podczas kiedy w 2012 sprzedaż płyt w formie fizycznej spadła o 5%, sprzedaż samych winyli wzrosła aż o 18% jak podaje IFPI w 2012r płyty winylowe przyniosły na świecie ok. 177 mln dolarów dochodów. Podkreślam, że liczby te wciąż rosną i zapowiada się iż ta tendencja będzie się utrzymywać. W czarnych krążkach zamknięty jest kawał historii muzyki, mam nadzieję że historii która będzie toczyć się dalej i nigdy nie zostanie zamknięta za szybami muzeum. 35
fot. materiały prasowe
Książka
Sen o bogactwie, to sen o życiu bez cierpienia
W
Paweł Wójcik
samym środku afgańskiej pustyni, we wiosce tak odległej, że nie da jej się zlokalizować nawet w Internecie, przy krośnie siedzą kobiety i wraz z dziećmi ręcznie wyplatają przepiękne kwiatowe wzory. W tym miejscu, w którym heroina kosztuje mniej niż ryż, mieszkańcy wioski wiedzą jedno – Ziemia jest płaska niczym dywan. Anna Badkhen po raz pierwszy wyjechała do Afganistanu w 2011 roku, jako korespondentka wojenna. Od tamtej pory wraca do tego kraju co jakiś czas, przyciągana krajobrazem, który geografia uczyniła nieustającym polem bitewnym, a także mieszkającymi tu ludźmi, dla których ogromną wartością staje się zachowywanie szacunku dla tradycji. Przywołując symbol czterech pór roku, w trakcie których kobiety i dzieci zamieszkujące wioskę Oka tkają, jak co roku, kolejny dywan, autorka ukazuje blaski i cienie codziennej egzystencji w afgańskiej wiosce. W czasach, kiedy pisarze zbyt często oglądają Afganistan zza płotu strzeżonego przez amerykańskich żołnierzy, Anna Badkhen robi zupełnie inaczej: postanawia samotnie spędzić cztery pory roku na zupełnym odludziu. Taka perspektywa – zintensyfikowana miłością autorki do kraju i jej gospodarzy – pozwoliła odmalować osobliwe piękno surowej codzienności. Pięknie napisana książka o sercach złamanych na wieki… To cudowny skarb wydobyty na światło dzienne spod ruchomych piasków pustyni „Oddaje fatalistyczną atmosferę miejsca, w którym szerzy się uzależnienie od opium, telefony komórkowe uchodzą za 36
niewiarygodny luksus, a talibowie czają się tuż za rogiem.” – The New York Times Book Review „Przenosi w inny świat […]. Nawet w tym jakże surowym otoczeniu Badkhen odnajduje poczucie wspólnoty, śmiech i zabawę […]. Mimo ryzyka wygłaszania banałów (ale czy to nie kwestia ukrytych w nich uniwersalnych prawd?) Badkhen tka swą literacką magię”. – The Christian Science Monitor. Nieustraszenie […] miesiąc po miesiącu, obrządek za obrządkiem, spotkanie po spotkaniu, wątek za wątkiem, Badkhen tworzy cudowny dywan tkany słowem, który we wzruszający sposób ukazuje pozorne i prawdziwe życie w Oce i we wszystkich Okach na krośnie Afganistanu. – „National Geographic” Ta książka bawi, informuje i łamie serce. Nie tylko pozwala wyobrazić sobie inne miejsce, lecz także daje świadectwo istnienia społeczeństwa wytwórców kultury i strażników zanikającego rzemiosła, w którym kobiety mimo niedostatku, codziennych trudów i rozlewu krwi potrafią wyczarować coś tak pięknego. – „The Toronto Star” Anna Badkhen od 2000 roku pisze między innymi do „San Francisco Chronicle”, „The New Republic”, „Foreign Policy” i „The Boston Globe”. W swoim dorobku ma reportaże z Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej, Afryki Wschodniej, rodzinnej Rosji oraz Kaukazu. Za reportaże wojenne zdobyła w 2007 roku nagrodę Joel R. Seldin Award from Psychologists for Social Responsibility. Autorka publikacji Wędrówka z Ablem, Kałasznikow Kebab i innych książek non-fiction. Mieszka w Filadelfii.
fot. materiały prasowe
Poznaj Williama Wistinga z czasów młodości
S
tavern - rok 1983. Zbliża się Boże Narodzenie, śnieg sypie obficie. William Wisting jest świeżo upieczonym ojcem bliźniaków, a także młodym i ambitnym konstablem w policji. Podczas brutalnego napadu, niespodziewanie znajduje się w centrum dramatycznych wydarzeń. Jednak dochodzenie w tej sprawie przejmują bardziej doświadczeni policjanci. Koleżeńska przysługa naprowadza go jednak na ślad innego przestępstwa. Wraz z kolekcjonerem starych samochodów Wisting odkrywa w przewracającej się stodole zabytkowe auto z dziurami po kulach w karoserii. Wszystko wskazuje na to, że jego kierowca nie uszedł ze strzelaniny z życiem. Ta dawna sprawa kryminalna ukształtuje charakter Williama Wistinga jako policjanta i wskaże mu ścieżkę, którą na zawsze będzie już podążał w swojej skutecznej karierze śledczego z Larviku. „Gdy mrok zapada” to nordic noir w najczystszej postaci. Opisy codziennej pracy policjanta są jak zwykle bardzo dokładne i interesujące, a intryga dobrze skonstruowana. Mamy przecież do czynienia z jednym z najbardziej doświadczonych twórców norweskich kryminałów. „Fani serii otrzymują dokładnie to, do czego są przyzwyczajeni: wiarygodne, wyważone, a w tej części także nostalgiczne opisy środowiska policyjnego w czasie zmian zachodzących na początku lat 80-tych. Zaś dla nowych czytelników będzie to przystawka zaostrzająca apetyt na resztę serii.” - Elin Brend Bjørhei, VG
Paweł Wójcik
Mistrzowsko napisany, trzymający w napięciu i pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji kryminał, który nie zawiedzie żadnego miłośnika tego gatunku. Wspaniale zarysowana postać głównego bohatera, którego rozwój jako policjanta jest pokazany w typowy dla Horsta sposób – oszczędnie w słowach, ale wymownie. Norweska zima, tuż przed Bożym Narodzeniem stanowi rewelacyjną scenerię do historii pewnego zabytkowego samochodu, który nosi ślady kul i został znaleziony przez Wistinga w starej szopie. Czy uda się wyjaśnić tak odległą sprawę? I czy to możliwe, iż jest ona w jakiś sposób powiązana z przestępstwem, nad którym pracuje wydział? Książka nie jest obszerna, liczy około 200 stron. Nie ma tu brutalnych zabójstw, odkrywamy raczej sposób pracy początkującego policjanta, widzimy, jakie popełniał błędy i jak zależy mu na pracy. Autorem kryminału jest pisarz, który sam był policjantem, szefem wydziału śledczego w jednym z norweskich miast.
37
Okładki płyt w roli głównej
Ry
thy
m
Ba
bo
n
Gdzieś pomiędzy narodzinami mp3 a zmierzchem kaset audio zmalało znaczenie komercyjne okładek albumów. Przykładowo, propozycja kalifornijskiej grupy punkowej Death Grips przedstawia zdjęcie penisa wystającego z dolnej lewej strony albumu. Eric Clapton wydaje nowy krążek „Old Sock”. Jego okładka jest gorsza niż autentyczne zdjęcie starej skarpetki.
W
Marek Rybarczyk
kontekście sporu na temat tego, jak rozpoznawalna powinna być okładka w erze, gdy większość muzyki ma postać plików, dwa przykłady dobitnie ilustrują przeciwstawne punkty widzenia. Płyta Claptona wygląda, jakby wytwórnia zapomniała w okładce, wysłała sms do piosenkarza przebywającego na wakacjach i wykorzystała pierwszą lepszą fotkę, jaką odesłał im tą samą drogą. Tymczasem napisano wręcz eseje o Davidzie Bowie, który w nowym albumie „The Next Day” nałożył kwadrat na okładkę starszego „Heroes”. Czy taki sukces designu oznacza, że opracowanie graficzne wciąż ma znaczenie? Człowiekiem, który tak sądził, choć może z mniejszą pewnością niż dawniej, był grafik Storm Thorgerson, autor okładki „Dark Side of the Moon” Pink Floydów. Pracował on także z Black Sabbath, Led Zeppelin i Muse. To artysta, który stworzył unikalne diapozytywy wzmacniające przekaz audio. Nie umieści na okładce ładnej buzi wykonawcy, ale zamiast tego połączy dziwaczne zawijasy i na przykład przerażającą głowę w coś, co stanie się równie rozpoznawalne jak piosenki. Ponieważ ludzie, z którymi pracuję wciąż wydają CD, winyle i boksy, istnieje nadal zapotrzebowanie na obrazy - mówił rzeczowo. Człowiek, który pracował z największymi gwiazdami rocka w okresie największego rozkwitu tej muzyki podkreśla: - Myślę, że ludzie nadal oczekują, aby okładka płyty była jakoś powiązana z muzyką. Okładki albumów wprawdzie nie zwiększają ich sprzedaży, ale powinny jak najlepiej „reprezentować” muzykę. (…) – wspomina Storm. Dużym sukcesem wydawniczym okazał się album „An Awesome Wave” Alt-J. , który dobył nagrodę Mercury i sprzedał się w prawie 100 tys. egzemplarzy. Zastosowana tam grafika to znacznie lepsze rozwiązanie niż zwykłe zdjęcie grupy, której członkowie wyglądają jak nauczyciele. Justin Bieber nigdy nie wyda albumu z ezoterycznymi kształtami na okładce zamiast jego twarzy, ale eksperymenty artystyczne rzadko trafiają na czołówki list 38
przebojów. Artyści tacy jak Emeli Sandé czy One Direction wydają nienaganne i eleganckie okładki, które to potwierdzają. Ktoś jeszcze? Raczej nie. Projektant i reżyser Glenn Leyburn , który jest autorem debiutanckiego albumu irlandzkiej grupy tanecznej Le Carousel tak określa rolę grafiki- Ta muzyka to błogie elektroniczne rytmy, ale okładka jest wydarzeniem - mówi. - Żadnej nazwy. Żadnego zdjęcia. Stanowi ją zmniejszona kopia ogromnego obrazu na płótnie, który zostanie pocięty, a jego fragmenty dodane do limitowanej edycji albumów winylowych. W ostatnich kilku latach obserwujemy dwie przeciwstawne tendencje - mówi Leyburn, do którego ulubionych okładek należą „Nevermind” i „Sgt. Pepper’s”. - Przy ściąganiu utworów z sieci projekt graficzny staje się nieważny. Ale jednocześnie powstają edycje limitowane. Podkreśla, że marketingowcy mniej interesują się obecnie okładkami, a w większych wytwórniach rola projektanta znacznie zmalała. Jednocześnie w branży wyraźna jest duża dbałość o sprawy edycji płyt. Dwa ostatnie albumy Radiohead, zespołu współpracującego ze Stanleyem Donwoodem, można
fot. materiały prasowe
Design
KDMS New old no
Zura
nabyć jako wysmakowane boksy, prawdziwe domowe dzieła sztuki. A grafika krążka „Merriweather Post Pavilion” zespołu Animal Collective stała się wręcz kultowa. Płyty CD zaczęto sprzedawać w boksach wraz z nastaniem ery cyfrowej. Ale teraz, dzięki edycjom limitowanym i inicjatywom takim jak Record Store Day, klimat wcześniejszej epoki znowu wraca do łask. Ładne boksy pozwalają pokazać innym swój gust muzyczny. A pomysł Art Vinyl? Firma odniosła sukces oferując ramy do
rmal
klasycznych winyli - prosty sposób na skomponowanie indywidualnej galerii. To odpowiada Thorgersonowi. Zaprojektował ostatni dwuczęściowy album Biffy Clyro, „Opposites”. Na pierwszej stronie umieścił wykrzywione drzewo. Zainspirowała go „zupa z tekstów, rozmów zespołu i muzyki” i chce, by fani obejrzeli całość, od początku do końca. Grafika może umierać na iPhonie, ale na namacalnym (i dość drogim) kartonie ma się dobrze. Większość ludzi na początku uznaje tę grafikę za niezwiązaną z muzyką, ale one bardzo mocno się łączą - mówi. - W rocku dziwne znaczy dobre. Thorgerson podkreśla, że miał przywilej pracować z 10cc, Pink Floyd, Led Zeppelin, którzy nie przejmowali się specjalnie reklamą. -Miałem szczęście, ponieważ nie musiałem podporządkowywać się kryteriom ustalanym przez wytwórnie - podkreśla. Oni nie mają o niczym pojęcia. Wszystko to prowadzi nas do Yeah Yeah Yeahs. Jedna z najbardziej interesujących kapel tego wieku, z wokalistką Karen O, przez mniej progresywną konkurencję określana jest lekceważąco mianem szkoły artystycznej. Okładki ich trzech wcześniejszych albumów - mural, pomalowane na czerwono żebra, zdjęcie rozbijanego jajka - to była raczej zabawa niż coś wyjątkowego. Do czasu „Mosquito”. Okładka przedstawia nagiego bobasa z najeżonymi włosami. Żądli go wielki fioletowy komar z lśniącym czerwonym odwłokiem, wywracający jednocześnie słoik z zielona mazią. - Za komara uważam samą Karen O, rockmankę wojowniczkę - mówi projektant, urodzony w Korei Beomsik Shimbe Shim. - Chłopiec może uosabiać jakieś nasze lęki lub koszmary. Leyburn o tej okładce mówi: - Niesamowita. Trochę potworna… O pierwszej okładce Yeah Yeah Yeahs nie mówiono nic. O drugiej też. Nowa jest czymś więcej niż tylko zabawą. - Mamy fanów nie dlatego, że robimy to, czego od nas oczekują - tłumaczy Karen O. - Mamy fanów, ponieważ robimy to co chcemy zrobić, a oni tego właśnie pragną najmocniej. Nikt nie oczekiwał od Natashy Khan z Bat for Lashes, by rozebrała się i nosiła na plecach nagiego mężczyznę, jak to czyni na okładce zeszłorocznego krążka „The Haunted Man”. Ale zrobiła to i powstał niezapomniany efekt. Tak, album sprzedał się gorzej niż poprzedni, „Two Suns”, ale - jak zauważył Thorgerson - stosowanie tej miary do grafiki to „podejście prostackie i wulgarne” i należy go unikać. Znaleźliśmy się więc w punkcie, w którym branża graficzna odpowiada na potrzeby dumnych fanów, a nie wszystkich potencjalnych nabywców nagrań. Fanów i kolekcjonerów, którzy lubią estetycznie wyrafinowane boksy płyt. Oferta dla nich ciągle jest bogata. Mateusz Torzecki w swojej książce „Okładki płyt. Rzecz o wizualnym uniwersum albumów muzycznych” podejmuje próbę analizy zjawiska jakim są okładki 39
wski fot. materiały prasowe
o Tward
płyt, proponując swoją metodologię i wyszczególniając sześć funkcji porządkujących to zjawisko. Funkcja ochronna okładki to oczywiście zabezpieczenie płyty przez czynnikami zewnętrznymi podczas transportu i przechowywania. Współcześnie, ze względu często na brak nośnika, znaczenie tej funkcji znacznie maleje. Drugą funkcją jest funkcja reklamowa, czyli opakowanie produktu jakim jest muzyka w sposób, który nakłoni odbiorcę do zakupu. Okładka była pierwszym elementem, z jakim stykał się odbiorca i to w pierwszej kolejności ona miała, poprzez właściwą kreację, rozbudzić jego pragnienie do zapoznania się z muzyką. Do funkcji reklamowej należą także podstawowe informacje o wydawnictwie: tytuł, wykonawca, spis utworów, wytwórnia, etc. Funkcja informacyjna – najtrudniejsza w odczytaniu i wymagająca u odbiorcy pewnych kompetencji kulturowych – to przedstawienie graficzne treści muzycznych zawartych na płycie. To korespondencja kreacji graficznej z warstwą muzyczną. Funkcja czwarta, to funkcja gatunkowa przekazująca istotne dla potencjalnego odbiorcy komunikaty, które mogą pomóc przekonać go do zakupu. Funkcja ta pozwala m. in. identyfikować styl muzyki zawartej na płycie. Funkcja artystyczna zarezerwowana jest dla tych okładek, które albo sięgają do istniejących dzieł sztuki, albo same z czasem zyskały miano dzieł sztuki i stały się zjawiskiem 40
kulturowym, do którego następnie odwołują się inni twórcy. Ostatnią funkcją wyszczególnioną przez Torzeckiego jest funkcja ukrywająca polegająca na kamuflowaniu pewnych treści, które z pewnych względów (czy to kulturowych, czy społecznych, czy nawet z powodu gry wykonawcy z odbiorcą) nie mają być wprost uwidocznione na okładce. Polska scena muzyczna zawsze z dużą pieczołowitością dbała o swoje okładki. Mogliśmy to zauważyć na przykładzie najznamienniejszych twórców. Chodzi tu o Rosława Szaybo i Stanisława Zagórskiego, którzy za granicą tworzyli okładki zarówno dla polskich jak i zagranicznych wykonawców (Krzysztof Komeda, Michał Urbaniak, Judas Priest, Leonard Cohen, The Velvet Underground, Aretha Franklin, The Clash, Fleetwood Mac, Elton John). Spośród grafików tworzących w kraju, należy wspomnieć Marka Karewicza i Stanislawa Żakowskiego (Stańko, Breakout, Laboratorium, Novi Singers). Współcześnie z naszego rynku możemy wyróżnić działania wytwórni „U Know me Records”, która wraz z każdym nowym wydawnictwem kładzie duży nacisk na stronę wizualną krążka. Możemy tu wymienić takie tytuły jak „The KDMS”, Rhythm Baboon”, „Rysy”, „Sonar”, „Sotei”, „Twardowski” czy „Zura”. A co ze szkaradnym penisem z albumu „Death Grips” i twarzą Erica Claptona na okładce jego płyty? Pewnie byśmy o tym nie mówili, gdyby były takie zwyczajne.
Prenumerata Wsparcie Reklama
Zamów do domu
10zł / miesiąc http://patronite.pl/magazyn
41
Sztuka
42
Co w trawie piszczy Obrazy Iwony Golor
Martyna Kędzior
X
XI wiek jest dla niej epoką szczególnego potencjału narodzin nowych stylów – artyści mogą tworzyć dzieła w wybranym, bliskim im charakterze, co służy odkryciu własnego artystycznego ja. Sztuka dla Iwony Golor jest siłą sprawczą i najlepszą formą przekazu. Jej twórczość cechuje przede wszystkim duża ekspresja, gdzie ogromną role odgrywa światło. Próbowała różnych technik malarskich, jednak ciągle powracała do malarstwa ekspresyjnego. Jej portrety pokazują ludzi zatrzymanych w chwili. Na każdym płótnie oddaje uczucia swoich modeli, tak by powstał ich intymny portret psychologiczny. Prace są wyraziste, silnie działają na odbiorcę, przede wszystkim na jego emocjonalną sferę. Ludzkie oblicze jest dla niej fascynujące, szczególnie ludzka twarz - na twarzy widać najwięcej emocji. Przyglądanie się człowiekowi to dobry argument do wędrówki w głąb jego duszy. Człowiek jest tematem, który daje niekończącą się inspirację. Do każdego portretu Iwona Golor podchodzi indywidualnie, wyznacza etapy odkrywania i poszukiwania. Twarze nie są traktowane jako fizjonomia, lecz jako pejzaże, które poruszają nietuzinkową opowieścią. Nie są prostą projekcją, zarówno twarz jak i pejzaż wzruszają, zatapiają się w naszej duszy, tworząc przy tym portret psychologiczny. Taki wizerunek pokazuje nasze intymne, niecodzienne oblicze, które jest przepełnione emocjami i uczuciami.
43
Można powiedzieć, że maluje obrazy głównie światłem , które uważa za samowystarczalną opowieść. Światło nie tylko wydobywa to co ważne, ale przede wszystkim wpływa na kolor. Nigdy nie jest pewna co powstanie z obrazu, i czy w ogóle się uda, nie ma przemyślanych ruchów, ani gotowych patentów. Opiera się na swojej wrażliwości i intuicji. Iwona Golor tworzy portrety co w dzisiejszych czasach nie jest łatwą profesją. Bo kto teraz zamawia portrety skoro rozwinęła się fotografia? Mimo to artyści artyści dalej portretują. Tylko czy to ma jeszcze sens? Fotografia nie jest wieczna, traci swój kolor, matowiej. A obraz? Można powiedzieć, że obraz zostanie z nami na wieki, będzie przekazywany z pokolenia na pokolenie. Młodzi artyści dalej walczą o to, aby sztuka przetrwała. Iwona Golor jest na to idealnym przykładem. Malarstwo jest dla niej wolnością, spojrzeniem, które nie jest do końca neutralne. Efekty jej pracy są sprawdzianem twórczości. Z każdym nowym dziełem kształtuje swój gust, rozwija świadomość, budzi u ludzi nowe emocje oraz uczucia.
44
45
Sztuka
Doznania rzeczywistości i praktyki konceptualne 1965–1980
W
MOCAK
ystawa wpisuje się w cykl prezentacji twórczości artystów, których dzieła stanowią część Kolekcji MOCAK-u. Pokazane zostały wczesne prace Jarosława Kozłowskiego, powstałe w latach 1965–1980: rysunki, szkice, fotografie, obrazy oraz instalacje i asamblaże. Są one wyrazem osobistych doświadczeń artysty, umieszczonych w polityczno-historycznym kontekście. Punktem wyjścia są dzieła z lat 60., stworzone w czasie studiów w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Wykonane tuszem i krwią rysunki oraz asamblaże, w których wykorzystane zostały zdjęcia oczu artysty, odnoszą się do wszechobecnej w komunistycznej Polsce inwigilacji, ciągłego poczucia bycia obserwowanym oraz związanego z tym niepokoju. Wobec panującej w latach 70. i 80. cenzury oraz PRL-owskiej nowomowy artysta zastanawia się nad fenomenem języka jako środka komunikacji. Poprzez dobór słów zmienia sposób postrzegania przestrzeni, która staje się przyjazna (dzięki użyciu tablicy „Witamy”) lub wroga (tablica „Wstęp wzbroniony”). Wyznaczając w mieście „strefy wyobraźni”, w ramach jednego ze swoich performansów Jarosław Kozłowski zachęca odbiorcę do wyjścia poza utarte schematy myślenia. Artysta zestawia słowa z obrazem, rozbijając jednak ich relację znaczeniową: fotografia czerwonej róży otrzymuje podpis: „Ta śliczna czerwona róża nie jest czerwoną różą – powiedział Jan” (Ćwiczenia z semiotyki II); zdania i słowa tracą swój pierwotny sens, gdy kolejność liter zostaje przestawiona (Ćwiczenia lingwistyczne). Jarosław Kozłowski wskazuje na najbardziej podstawowe elementy opisu i percepcji rzeczywistości, które wydają się odporne na wszelką manipulację. Wyrazy zostają podzielone 46
na pojedyncze litery, zaś rysunek sprowadzony do najprostszych figur geometrycznych – w pracy Zbiór artysta rozrysowuje na przykład wszystkie możliwe etapy powstawania i rozkładu kwadratu z przekątną. Fotografia staje się ilustracją dostępnych dla aparatu kombinacji czasów otwarcia migawki i przesłony oraz ostrości (Aparat). Do sztuki Jarosław Kozłowski odnosi się w sposób przewrotny. Z jednej strony w pracy Hipotezy wypisuje białą kreską na czarnej tablicy krótkie filozoficzne frazy określające, czym jest twórczość. Z drugiej w cyklach Rysunki powierzchniowe i Rysunki czasowe sprowadza dzieło do podanej w centymetrach powierzchni zarysowanego papieru lub czasu potrzebnego na ukończenie pracy. Jarosław Kozłowski (ur. 1945) – jeden z najważniejszych polskich twórców konceptualnych. Wystawia swoje prace od 1967 roku. Jego dzieła można określić jako grę z mechanizmami naszej percepcji, budowanie związków pomiędzy językiem artystycznym a jego semiotyką. Często mają charakter autorefleksyjny. Podejmuje dyskusję ze sztuką, dekonstruując mit artysty, instytucji kulturalnych, oryginalności oraz wolności artystycznej. W latach 1963–1969 studiował malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu (obecnie Uniwersytet Artystyczny). W 1967 roku zajął się nauczaniem malarstwa, w latach 1981–1987 pełnił funkcję rektora tej uczelni. Obecnie mieszka i pracuje w Poznaniu, jest profesorem Uniwersytetu Artystycznego. Był także wykładowcą uczelni zagranicznych: Statens Kunstakademi w Oslo (1992–1997), Rijksakademie van beeldende kunsten w Amsterdamie (1996–2004), Concordia University w Montrealu (1998) oraz Academy Without Walls w Lusace (1999, 2001).
Plany Muzeum Śląskiego w 2017 roku Muzeum Śląskie
Działalność Muzeum Śląskiego w roku 2016 odbiła się szerokim echem w regionie i w Polsce. To fakt. Dlaczego instytucja inicjuje dyskusję na temat rewitalizacji, prowadzi działania mające stworzyć wspólnotę lokalną i międzypokoleniową, a jednocześnie intensyfikuje działania w celu poszerzania kolekcji? O planach Muzeum Śląskiego na 2017 rok opowiedziała dyrektor Alicja Knast wraz z kuratorami poszczególnych wydarzeń podczas spotkania prasowego. Prezentacji towarzyszyły filmy wideo i pokazy zdjęć.
P
race prof. Vladimíra Birgusa – jednego z najbardziej rozpoznawalnych na świecie twórców czeskiej szkoły fotografii – można będzie obejrzeć już od 24 marca. Ekspozycja obrazuje dorobek i ewolucję jego fotografowania – od dokumentowania rzeczywistości do kreowania wyobraźni poprzez obraz fotograficzny. Fotografie Vladimíra Birgusa wyzwalają emocje, tworzą poczucie przynależności do światów niedostępnych, zawartych w fotograficznym przekazie. Pod tytułem „Nie jestem już psem” kryje się wystawa realizowana przez kuratorki Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, ukazująca twórczość bezkompromisowych outsiderów: postaci kultowych i nieznanych, z dyplomami akademii i bez, samotnych wilków i ludzi undergroundu, m.in. Roberta Brylewskiego, Włodzimierza Czerwa, Justyny Matysiak, Erwina Sówki, a zaproszenie do przygotowania projektu plastycznego wystawy przyjął Zbigniew Libera. Śląska kontynuacja warszawskiej wystawy „Po co wojny są na świecie” to niehierarchiczna, bo nie biorąca za punkt odniesienia sztuki mainstreamu, opowieść o nieznanej alternatywie. Rok 2017 będzie ważny także ze względu na planowane zakończenie rewitalizacji zabytkowych budynków byłej kopalni „Katowice” – stolarni i łaźni, co szczególnie ucieszy mieszkańców Bogucic. Warto przypomnieć, że Muzeum Śląskie dołączyło do Szlaku Zabytków Techniki. Jednakże w działaniach rewitalizacyjnych najważniejszy jest człowiek, dlatego też w ramach znanej już społecznikom, aktywistom i animatorom kultury Szychty kreatywnej Muzeum Śląskie już po raz trzeci zorganizuje forum w celu dokończenia dyskusji
nad koncepcjami dotyczącymi procesów odnawiania przestrzeni postindustrialnych z uwzględnieniem potrzeb mieszkańców. W budynku stolarni powstanie pierwsza w Muzeum Śląskim stała ekspozycja edukacyjna Na tropie Tomka adresowana do rodzin z dziećmi, nawiązująca do przygód Tomka Wilmowskiego, bohatera powieści Alfreda Szklarskiego – pisarza przez wiele lat związanego z Katowicami. Na kanwie przygód bohatera, który zawładnął wyobraźnią kilku pokoleń Polaków, przygotowano wystawę stałą mającą trzy cele: wzmacnianie więzi międzypokoleniowych, uczenie szacunku dla odmienności oraz poznawanie innych kultur i zakątków świata. Na otwarcie wystawy zapraszamy naszą publiczność w Noc Muzeów, która stanie się nocą odkrywców. Pod koniec roku przestrzeń Galerii jednego dzieła oddamy w ręce kolejnego wybitnego artysty. Po Leonie Tarasewiczu, Carole Benzaken, Danim Karavanie pracę w nietypowej przestrzeni przygotuje Mirosław Bałka. Kuratorką jego wystawy będzie Anda Rottenberg. To jednak nie koniec planów i pomysłów, którymi Muzeum Śląskie zaskoczy odwiedzających w tym roku. Wybitna izraelska artystka Bracha Ettinger od lipca zaszczyci nas wystawą towarzyszącą konferencji organizowanej przez Uniwersytet Śląski w Katowicach pod znamiennym tytułem Vulnerabilities. Wpływ społeczności ewangelickiej na historię i kulturę Śląska zostanie ukazany w interdyscyplinarnej wystawie 500-lecie Reformacji. Bieżący rok nazwany został Rokiem Awangardy, gdyż właśnie mija sto lat od pierwszej manifestacji polskiej awangardy – krakowskiej wystawy Ekspresjoniści polscy. Propozycja Muzeum Śląskiego pt. Nieskończoność dalekich dróg dotyczy związanego ze Śląskiem środowiska z perspektywy żywotnych na przełomie lat 20. i 30. XX wieku rewolucyjnych postaw twórczych, które stanowiły fundament powojennych poszukiwań artystycznych. Centrum Scenografii Polskiej zaprasza w grudniu na wystawę Świadomość lalki. Teatr form Jadwigi Mydlarskiej-Kowal, której pierwsza odsłona miała miejsce we Wrocławskim Teatrze Lalek. Ekspozycja podsumowuje dorobek artystyczny wybitnej scenografki, prezentując zarówno jej twórczość w teatrze lalkowym, jak i dokonania na scenach teatrów dramatycznych. Ostatnią wystawą roku 2017 będzie Męska rzecz, wystawa przygotowana przez Dział Etnologii, a poświęcona wizerunkom mężczyzny w polskiej tradycji i kulturze. 47
Sztuka
Offowy obraz sceny Komuna Warszawa
„Komuna Warszawa” to jeden z najważniejszych teatrów niezależnych, eksperymentujący na styku sztuk performatywnych, wideoinstalacji i muzyki.
K
omuna Warszawa w swej twórczości sięga po tematy ważne i współczesne, nieustannie poszukując nowych form i środków wyrazu. Scena Komuny to także miejsce łączące różnorodne środowiska w produkowanych przez Komunę spektaklach i wydarzeniach brali udział mainstreamowi twórcy (Grzegorz Jarzyna, Monika Strzepka i Paweł Demirski, Michał Borczuch) i wschodzące gwiazdy polskiej sceny tańca (Marta Ziółek, Paweł Sakowicz, Iza Szczawińska). Ostatnie cieszące się wielkim powodzeniem publiczności i doceniane przez krytykę cykle to pionierska 48
próba „archeologii” sztuk performatywnych, czyli RE// MIX. Przez 4 lata, ponad 20 artystów i artystek odnosiło się swoimi spektaklami do najważniejszych w dziedzinie sztuk performatywnych. W 2016 roku warszawskim teatralnym „hitem” były MikroTeatry: wszyscy zaproszeni do cyklu twórcy musieli spełnić te same formalne zasady: spektakle mogły trwać tylko 16 minut, mogły w nim uczestniczyć 4 osoby używające 4 reflektorów, 2 mikrofonów i jednego rzutnika. Od 2007 roku grupa działa na warszawskiej Pradze w „artystycznej kamienicy” przy ul. Lubelskiej 30/32 skupiającej grupy teatralne i artystów różnych dziedzin sztuki. Grupa prowadzi swoiste „miejsce kultury”, gdzie wystawiane są nie tylko sztuki teatralne, ale proponowane są także inne działania angażujące publiczność, takie jak perfomance, wykłady, pokazy filmów i wideo, koncerty i dyskusje. Komuna wielokrotnie prezentowała się na najważniejszych festiwalach w Polsce i na świecie. Gościli m.in. w La MaMa w Nowym Jorku, HAU w Berlinie, 104Centquatre w Paryżu. Spektakle oferowane przez teatr Komuna tworzone są przede wszystkim przez wielu młodych twórców, do których należy m. in. Monika Strzępka i Paweł Demirski, Krzysztof Skonieczny, Marcin Liber, Paweł Passini, Krzysztof Garbaczewski i Marcin Cecko, Leszek Bzdyl, Mikołaj Mikołajczyk, Weronika Szczawińska, Wojtek Ziemilski. Spektakle, które wystawiane były przez teatr, zobaczyć można było również na wielu festiwalach międzynarodowych m. in. w Edynburgu, Moskwie, Nowym Jorku, Teheranie i wielu innych miejscach na całym świecie. Komuna// Warszawa jest autorem cyklu RE//MIX, w ramach którego powstało prawie trzydzieści premierowych produkcji odnoszących się do klasycznych dzieł z dziedziny teatru i tańca, a także muzyki, literatury i filmu. Do projektu zostali zaproszeni artyści rożnych gatunków sztuk performatywnych od reżyserów teatralnych, przez tancerzy, aż po kompozytorów i muzyków. Cykl RE//MIX zebrał liczne recenzje, a w podsumowaniu miesięcznika „Teatr” został wskazany jako wydarzenie roku 2012. Najważniejsze spektakle, które znalazły się w repertuarze teatru Komuna// Warszawa to m. in.„Bez tytułu”, „Design/ Gropius”, „Perechodnik/Bauman”, „Przyszłość świata”, „Księgi”, „Sierakowski”„ Atatürk, albo dlaczego pojechałem do Istambułu”, „Tocqueville. Życie codzienne po Wielkiej Rewolucji” i wiele innych. W 2017 roku Komuna// Warszawa przygotowuje 3 kolejne premiery pod wspólnym tytułem „przed wojną / wojna / po wojnie” – w reżyserii Anny Smolar (laureatki Paszportów Polityki”, Cezarego Tomaszewskiego i Komunę// Warszawa.
Wrocław potrzebował tej Zajezdni Centrum Historii Zajezdnia
O tym jak Gartenstrasse stało się ulicą Marszałka Piłsudskiego, niesamowitej historii wznoszenia miasta z gruzów i tysiącach nowych mieszkańców przybyłych z Kresów opowiada wystawa „Wrocław 1945-2016” w nowopowstałym Centrum Historii Zajezdnia.
V
ratislavia, Breslau, a od momentu zakończenia drugiej wojny światowej – Wrocław. Od kiedy znalazł się w granicach Polski, z miejsca stał się jednym z najważniejszych miast tak zwanych Ziem Zachodnich i Polski w ogóle. Złożone i fascynujące losy tego miasta nareszcie doczekały się odpowiedniego uhonorowania. Od września ubiegłego roku w budynku legendarnej wrocławskiej zajezdni autobusowej możemy zwiedzić interaktywną ekspozycję, która uświadamia nam zawiłość historii powojennego Wrocławia. Dzięki wystawie na nowo odkrywamy losy odbudowy miasta oraz jego rozwoju. Ta opowieść skierowana jest nie tylko do odwiedzających Wrocław turystów, ale i samych wrocławian, dla których wizyta w Zajezdni będzie niezwykle ważną lekcją własnej tożsamości.
Na styku kultur
Wystawę zaprezentowaną w odrestaurowanej zajezdni nieprzypadkowo rozpoczynamy od wizyty w miasteczku na wschodzie II RP. To właśnie stąd przybyli nowi wrocławianie, którzy w wyniku powojennych ustaleń zostali zmuszeni do osiedlenia się w obcym i dalekim dla nich mieście. To oni tworzyli społeczną, kulturową i naukową tkankę miasta. Kolejne przestrzenie ekspozycji prowadzą nas przez lata odbudowy miasta, nie tylko w postaci odgruzowywania ulic i placów, ale i nadawania mu nowej, polskiej tożsamości.
Wystawa niczym wehikuł czasu przenosi nas w przeszłość i pozwala zmierzyć się z realiami PRL-u: więzienną celą, pustymi sklepami czy standardem mieszkania z lat 70-tych. Odkrywa także przed nami fascynujące losy rozwoju kultury i nauki, którego areną był Wrocław. Możemy zajrzeć do szuflady Tadeusza Różewicza, poznać kulisy warsztatu jednego z największych reformatorów teatru Jerzego Grotowskiego czy sprawdzić jak działał legendarny komputer Odra.
Od krasnoludków do ESK
Na historię Wrocławia wpływ mieli także niezwykle aktywni i zorganizowani wokół obywatelskich wartości mieszkańcy. Ich motywacje znalazły swoje odbicie w szeroko prezentowanym na wystawie temacie opozycji antykomunistycznej. Ekspozycję symbolicznie wystawionej w podziemiu Zajezdni poświęcono tematom związanym z walką o demokrację. Przedstawia mnogość powstałych w regionie organizacji oraz metody ich działania, często niekonwencjonalne jak w przypadku Pomarańczowej Alternatywy. Całość puentuje przestrzeń przypominająca ważne dla współczesnego Wrocławia wydarzenia: Kongres Eucharystyczny, Powódź Tysiąclecia czy organizację Europejskiej Stolicy Kultury. Nowoczesna, intrygująca wystawa wzbogacona tysiącami zdjęć, materiałami audio-video oraz wyjątkowymi eksponatami zachęca do odkrycia Wrocławia – miasta, które jak mało które zasługiwało na taki hołd. 49
agencja reklamowa www.rezon.co
50