Magazyn 02

Page 1

02


Drogi czytelniku, trzymasz w rękach wynik pracy pasjonatów. Wydanie drugiego numeru przebiegało w redakcji pod znakiem rozwoju. Postanowiliśmy zmienić nieco format, tak aby nasze czasopismo fajnie leżało w rękach. Jest nowa kompozycja graficzna, która w pełniejszy sposób oddaje uczucie, styl, którym chcemy emanować. Z dumą obserwujemy rosnące zainteresowanie przedstawicieli kultury. Rośnie liczba miejsc, gdzie Magazyn się ukazuje. Słyszymy głosy pochwał - to nas buduje, ale w przyszłości zamierzamy was zaskoczyć. Nie raz. Nasza misja nie ulega zmianie. Promowanie skarbu narodu – polskiej kultury, wartości, której nikt nas nie pozbawi. W naszym kraju dzieje się tyle dobrego, że tematów nam na pewno nie zabraknie!


Fotografia

Bruegel Ojcowie

04 08

Dom cichy dom zły Poślubny kac

12 14

Dvojka Black & white

16 18

Muzyka

Kiedy muzyka zmusza do emocji Bass astral x Igo Sambor - wywiad Muzyka która reguluje rytm serca Hello sunday Izzy Bizu Przyciągające bestialstwo kobiet

21 22 24 28 30 31 32

Książka

Romans? Tak, poproszę Różne odcienie wieku podeszłego

34 36

Miasto w którym czas płynie inaczej Mocna kawa nie jest zła Lokale - Gdańsk Versus

38 41 42 44

Sztuka wyjęta z codzienności Wściekłość

46 48

Film Moda

Życie

Sztuka

Redaktor naczelny Fabian Lic fabian.lic@magazyn.co Redaktor prowadzący Karolina Pasek karolina.pasek@magazyn.co Dyrektor artystyczny Rafał Boro rafal.boro@magazyn.co

Reklama reklama@magazyn.co Kontakt 793 554 020 www.magazyn.co biuro@magazyn.co Zdjęcie z okładki Anna Paduch

Autorzy Katarzyna Drynko Fabian Lic Maciej Niedźwiecki Bartosz Nowak Karolina Pasek Antoni Sikora Karolina Szczypek Martyna Wójcik Sylwia Wrońska Magdalena Wymazała Krzysztof Żyła

Wydawca Rezon sp. z o.o. ul. Głowackiego 17A/5 39-200 Dębica REGON 365395122 NIP 872 241 46 14 Redakcja zastrzega sobie prawo redagowania nadesłanych tekstów, nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam i ogłoszeń.


Fotografia

ukłon w stronę malarstwa Anna Paduch, 24-latnia absolwentka fotografii na prestiżowej włoskiej szkole Instituto Europeo di Design, na co dzień dzieląca swoje życie między Warszawą a Mediolanem. Swoje inspiracje czerpie przede wszystkim z malarstwa, bo – jak sama przyznaje – to właśnie fascynacja historią sztuki w dużym stopniu wpłynęła na jej sposób postrzegania świata, styl fotografowania, zmysł estetyki, a w konsekwencji również na przeprowadzkę do Mediolanu i rozpoczęcie tam studiów fotograficznych. Seria zdjęć „Bruegel” to kolejny ukłon aktorki w stronę malarstwa. Swoimi pracami nawiązuje ona do twórczości znanego malarza niederlandzkiego, którego niezwykłe pejzaże stawały się tłem wielu dziejących się na nich wydarzeń. Obdarzona niezwykłym talentem autorka odkrywa przed nami niezwykłe połączenie malarskości świata, które – podobnie jak u tytułowego malarza - stanowi jedynie tło dla fotografowanych osób. Ujęcia zachwycają swoją precyzją, ujmująco łączą w sobie ciężar i bogatą ornamentykę tła z delikatną urodą modelki przenosząc nas w artystyczny świat, z którego nie mamy ochoty wychodzić. 04


Photo:  Anna Paduch Modelka:  Olga (Neva Models) Modele:  Jakub i Michał Stylizacja:  Mateusz Koltunowicz Make-up:  Kamila Samselska Włosy:  Kamil Pecka ( JAGA HUPAŁO_born to create)

05


Fotografia

06


Więcej zdjęć Anny Paduch znajdziecie na stronie: http://annapaduch.tumblr.com/

07


ojcow Fotografia

08 06


wie

Karolina Pasek

Seria zdjęć Edyty Leszczak - dwukrotnej finalistki konkursu Leica Street Photo.

09


Fotografia

Z

astanawialiście się kiedyś, jakie to uczucie odzyskać Ojca w swoim dorosłym życiu, którego wcześniej miało się tylko namiastkę?

Najpierw przychodzi euforia, która utrzymuje się przez kilka miesięcy i wraca na każdą myśl o tym. Następnie bezpieczeństwo i ulga, bo odzyskać Ojca to w tym przypadku odzyskać rodzinę. Na końcu jest już tylko spokój, bo nie trzeba się już więcej o nikogo bać. Pomysł na projekt OJCOWIE - serię zdjęć Edyty Leszczak - powstał rok temu. Projekt, jak przyznaje autorka, jest próbą zrekonstruowania swojego dzieciństwa. Odtworzeniem czasu, w którym powstawała relacja z Ojcem. Poszukiwaniem odpowiedzi na pytania, które do tej pory pozostały bez odpowiedzi. A przede wszystkim chęcią nadrobienia

10

Co zrobić z faktem, gdy rzeczywistość staje się niewyraźnym wspomnieniem? A wspomnienie może okazać się nierzeczywiste?

relacji ze swoim Ojcem, który po 25 latach pokonał chorobę alkoholową i wrócił do rodziny. Co zrobić z faktem, gdy rzeczywistość staje się niewyraźnym wspomnieniem? A wspomnienie może okazać się nierzeczywiste? Spacery, kino, wata cukrowa, łaskotki, czy


szeptanie do ucha - czy to na pewno istniało czy zakwitło w świadomości dziecka, które chciało, aby dzieciństwo tak właśnie wyglądało? Sposobem Edyty na osadzenie tych chwil w rzeczywistości jest seria zdjęć, których głównym elementem jest uchwycenie wspólnych momentów ojców i ich dzieci. Zobrazowanie radości, uśmiechu oraz relacji ojca z dzieckiem. Tej istniejącej, rzeczywistej. Prezentowane fotografie są fragmentem większego cyklu, fotografka wciąż poszukuje kolejnych bohaterów, których emocje zatrzymuje na tych wyjątkowych fotografiach. Zdjęcia z serii znajdziecie na stronie: www.edytaleszczak.com - zakładka „fathers”

11


Film

Dom cichy, dom zły Są filmy wyczekiwane. Są filmy, które długo dojrzewają w świadomości widza. Są te nieprzeszarżowane oraz takie, które ze wstrząsającą siłą łamią zasady pewnej kinowej gry, ukazując prawdę emocji. Są wreszcie filmy, które łączą w sobie te wszystkie cechy: i taka jest właśnie „Ostatnia Rodzina”. Karolina Pasek

N

iewiele osób wierzyło w powodzenie Jana Matuszyńskiego. Żerowanie na sensacyjnej historii rodziny Beksińskich, brak obycia z formą fabularną, a nawet młody wiek reżysera, to jedynie niektóre z zarzutów, które można było usłyszeć przed premierą „Ostatniej Rodziny”. Tym bardziej cieszy fakt, że oprócz zagrania na nosie wszystkim malkontentom, wraz ze scenarzystą Robertem Bolesto stworzyli obraz, którego w polskiej kinematografii brakowało od dawna. Bo niewątpliwym faktem jest, że tak właśnie się stało. Jan P. Matuszewski z nieprzyzwoitą wręcz perfekcją odkrywa – kawałek po kawałku – legendę Beksińskich, ubierając ją w szaty niepozornej codzienności. Nie trzeba jednak czekać długo, aby zrozumieć, że to ona jest tu najbardziej

12

wstrząsająca. Stojąc pośrodku toksycznych zależności między członkami tej rodziny szybko zaczynamy rozumieć przetaczający się przez ich relacje żal, którym zostają podszyte uśmiechy, niewypowiedziane pretensje oraz brak umiejętności spojrzenia sobie w oczy. Jak pisała Magdalena Grzebałkowska w „Beksińscy. Portret podwójny”: “Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”. I rzeczywiście, grany przez genialnego Andrzeja Seweryna Zdzisław Beksiński podczas jednej z rozmów przyznaje się, że całe życie bał się podnieść rękę na swojego syna, bo już ten symboliczny klaps mógłby obudzić w nim zamiłowanie do sprawiania bólu. Próbuje radzić sobie ze swoimi wewnętrznymi demonami poprzez wyobcowanie, które paradoksalnie przyjmie postać patologii. Bohater roztacza wokół siebie mur, wpuszczając do środka


jedynie swą ukochaną żonę Zofię. Z czasem mur ten przybiera postać kamery, z którą w ekscentryczny sposób próbuje pokazać życie bliskich, wykorzystując ją jednocześnie jako narzędzie izolacji od pozostałych członków rodziny. Zupełnie inaczej ze swoją wewnętrzną niemożnością radzi sobie Tomasz. W 1998 roku podczas programu „Wywiad z wampirem” - którego fragment został ujęty w filmie - mówił: „Ojciec mój jest człowiekiem zdecydowanie wesołym, on po prostu maluje takie obrazy. Ja jestem bardziej ponury – może dlatego, że to właśnie na tych obrazach się wychowałem„. Nie potrafiąc przez długi czas odnaleźć pasji, której mógłby się oddać, ucieka w agresję - i to ona stanie się jego głównym sposobem komunikacji ze światem. Stojąc między nadopiekuńczą matką a zdystansowanym do świata ojcem nie nauczył się radzić ze swoimi emocjami, relacjami, a nawet swoją cielesnością. I choć dla wielu postać Tomasza może wydawać się mocno przerysowana, to trzeba przyznać, że Matuszewski z ujmującą lekkością ukazuje w ten sposób, jak zamiłowanie do mrocznych fantazji tych dwóch wyjątkowych jednostek zdominowało charaktery głównych bohaterów w skrajnie przeciwne sobie sposoby. I jak wspomniana różnica staje się głównym elementem rozpadu rodziny, którego mroczne studium możemy oglądać na ekranie.

Innym elementem dominującym rzeczywistość bohaterów jest śmierć. Tak często towarzysząca Beksińskiemu w jego malarskich wizjach, osadzona została w filmie Matuszyńskiego w najbliższym środowisku. Zamknięta w szarości skóry, pustym spojrzeniu, mierzeniu oddechu za pomocą lusterka, czy nawet instrukcji prania dawanej mu przez umierającą żonę, nabiera tu zupełnie innego, bardzo intymnego wyrazu. Ciężar i niezwykłą istotę tych obrazów wzmacnia paradoksalnie stoicka postawa tłumiącego w sobie to wszystko Beksińskiego, który z ledwie widocznym uśmiechem na twarzy przekracza gładko wszystkie rzucane mu przez życie kłody. „Ostatnia Rodzina” nie jest filmem dokumentalnym. To obraz rewelacyjny w swoich detalach, świetnie zmontowany, realistyczny i przede wszystkim z doskonałą obsadą. Rzadko w polskim kinie można zobaczyć tak wyjątkowy popis aktorski, jaki zaserwowali widzom Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik oraz Aleksandra Konieczna. Debiutancki film Jana P. Matuszewskiego to świetnie zagrane kino emocji, rzadki przykład obrazu, gdzie najmniej istotne elementy wypadają imponująco. I idealny przykład nad to, jak nie zawieść nawet najbardziej wymagających kinomanów.

To obraz rewelacyjny w swoich detalach, świetnie zmontowany, realistyczny i przede wszystkim z doskonałą obsadą.

Wykorzystanie zabiegu rejestracji rzeczywistości przez głównego bohatera stwarza iluzję dokumentalnego charakteru filmu, ale przede wszystkim nadaje mu niesamowicie intymny wymiar. Reżyser wprowadza widza głębiej w struktury rodziny, pozwala mu uczestniczyć w codziennym życiu bohaterów, tworzy silną więź emocjonalną, aby na końcu nie pozwolić nikomu odwrócić wzroku od tragedii i zmusić do wsłuchiwania się w ciszę. Bo mimo ciągłych awantur w domu Beksińskich, wielokrotnych prób samobójczych i krzyków, najgłośniejsza w „Ostatniej rodzinie” jest cisza, jaka rozbrzmiewa w nieudanych próbach komunikacji, a często też w ich braku.

13


Film

Poślubny kac Ślub to całkiem miłe wydarzenie. Dwie rodziny przybijają sobie wieczną piątkę. Będą razem, będą sobie ufać, nawzajem sobie pomagać, kochać, wspierać. To zawsze kamień milowy w naszej pamięci, nowy rozdział. Maciej Niedźwiedzki

W

ielu ozdobionych obrączką dzieli swoje życie na to, co było przed i nastąpiło po. Zazwyczaj później pojawiają się dzieciaki, wspólne mieszkanie – ognisko domowe. Stabilizuje się dobrobyt, a „cześć kochanie, wróciłam z pracy” zaczyna brzmieć jeszcze cieplej. Jest też zabawa, wielka impreza, na którą wreszcie udaje się zaprosić wszystkich przyjaciół, bliskich i znajomych. Pod jednym dachem zamykasz swój cały świat. W społecznym wyobrażeniu ślub jest symbolem sukcesu w życiu prywatnym, zmiany z dobrego na lepsze. Tej wizji nie przyklasnęliby jednak polscy filmowcy. W ich oczach rytuał śłubu nabiera ponurych barw i bliżej mu bardziej stypy. Wesele jest idealnym momentem, by skumulować wszystkie frustracje, lęki, pogłębić podziały i rozliczyć przeszłość. Za horyzontem dla młodej pary rozpościera się bagno, w którym i tak tonie już pół rodziny. Kolejne filmy przekonują, że wygodniej niż razem jest być osobno. Polskie kino skompromitowało ślub nie raz, w każdym przypadku wyciągając na pierwszy plan inne, interesujące wątki. W 1972 roku Andrzej Wajda przypomniał gorzki w wymowie tekst Wyspiańskiego. Podobnie jak młodopolski dramaturg związał ten rytuał nie tyle z historią rodzinną, 14

co historią patriotyczną. U Wajdy oczywiście nie dochodzi do żadnego obyczajowego skandalu, rozłam ma miejsce na poziomie symbolicznym. Dom weselny ma być sceną, na której krakowska inteligencja i chłopstwo mają się skonsolidować. To tam ma narodzić się inicjatywa wspólnego powstania oraz walki o niepodległość. Niezależnie od klasy, majątku i pochodzenia wszyscy powinni iść ramię w ramię. To oczywiście utopia, marzenie niemożliwe do zrealizowania. Im bliżej końca tym dosadniej odzywa się historia. Gościom objawiają się postaci, przypominające o dawnych konfliktach, nieporozumieniach i zmarnowanych szansach. Wajda ze swoim plastycznym zmysłem maluje na naszych oczach barwny świat, zręcznie miesza porządek wyobrażony z tym rzeczywistym. Bronowicka chata tętni życiem, ale wewnątrz jest tak naprawdę martwa. Dostajemy piękną wizualnie panoramę społeczną, przejmujący krajobraz pobojowiska. To spowita mgłą ziemia, na której nic nie wyrośnie. Jeszcze ciekawej jest w Weselu Smarzowskiego. Reżyser za pomocą prowokującego tytułu zapowiada, że będzie mierzył się z fundamentalnym dla polskiej kultury tekstem. Składa przysięgę, ale za plecami ma skrzyżowane palce. Podobnie zresztą jak wszyscy uczestniczący w weselu goście. W jego świecie nie ma żadnych wartości, zasad


i autorytetów. A przecież w polskiej tradycji ślub wydaje się zawsze ich potwierdzeniem. Chodzi o rodzinę, miłość czy wiarę. Wojciech Smarzowski sprowadza swoich bohaterów na bruk, upokarza jednego po drugim, tapla ich w morzu wódki, pozwala ujść wszystkim społecznym patologiom. Bo przecież ślub jest ku temu idealną okazją. Najłatwiej zarysować wtedy wszystkie kontrasty – a kino, jak każda sztuka, uwielbia nimi operować. Rodzinę od środka rozsadza nienawiść. Pan młody najchętniej w welon ubrałby samochód sprezentowany przez teścia, ksiądz w kazaniu przestrzega przed chciwością, której sam jest idealnym ucieleśnieniem. Ślub to maszyna generująca rachunki.

2015

„Demon” Marcina Wrony

2004

„Wesele” Wojtka Szmarzowskiego

1972

„Wesele” Andrzeja Wajdy

Wesela w polskim kinie gwarantują traumę i niedowierzanie.

Nad strażacką weselną remizą unosi się zapach zgnilizny. To polskie piekiełko i bagno wymiocin. Spiralę wydarzeń napędzają kolejne zdrady, korupcja, gangsterka, małe kłamstwa i wielka hipokryzja. Film Smarzowskiego toczy się jak śnieżna kula. Na samym początku jedna z obrączek spada na kościelną posadzkę i toczy się pod nogami weselnych gości. Echem tej niewinnej wpadki jest wieńczące film donośne „wypierdalać!” Wiesława Wojnara. Chyba nikt nie żałował, że poprawiny się nie odbyły. Wesele Wajdy ma przede wszystkim kontekst narodowy, reżyser mocuje się z historią i symboliką narodowych niepowodzeń. Smarzowski z kolei rozliczył się z polską współczesną, wkraczając w nowoczesność. Ciągle jednak niedorosłą i nieufną. Gdzieś między nimi znajduje się Demon Marcina Wrony, dopisujący kolejny rozdział do naszej kultury biesiadowania. Na pierwszej płaszczyźnie czasowej mamy wesele, nowożeńcy naprawdę są w sobie zakochani. Tempo filmu i humor przypominają o Smarzowskim, ale dramaturgiczne umocowanie głównej osi fabuły w wypartej przyszłości łączą Demona z tekstem Wyspiańskiego. Najważniejsze jest to, że akurat weselne przyjęcie okazuje się idealnym momentem, by upomnieć się o wstrząsającą historię z czasów, gdy miasteczko zamieszkiwała żydowska mniejszość. Wajda na pierwszy plan wyeksponował porządek symboliczny, przywołany przez wyobraźnię bohaterów. Smarzowski postawił na realizm, na kumulację wszystkich ludzkich

słabości i przywar, eliminując ze swojego filmu jakąkolwiek matafizykę - w zdewastowanym przez ekstremalny materializm świecie nie ma dla niej miejsca. W Demonie objawia się ona jednak z całą siłą. Wrona przeraża, Wajda wprowadza w nastrój melancholii, Smarzowski drwi i wyśmiewa. Wesela w polskim kinie gwarantują traumę i niedowierzanie. Polscy twórcy zgodnie przyjęli, że tragedia wyjątkowo atrakcyjnie wygląda w białej ślubnej sukni, a maszerując do ołtarza najskuteczniej depcze się wszystkie świętości. 15


Sztuka Moda

duet dvojka

D

uet Dvojka tworzą dwie studentki wzornictwa Dorota Podgórska oraz Wiktoria Nowak. Zwyciężczynie tegorocznego Grand Prix Design 2016 oraz finalistki 8 edycji konkursu Fashion Designer Award. Dorota Podgórska jest zwyciężczynią konkursu Amber Look Project oraz Międzynarodowego Pokazu Mody „Textures”. Z kolei Wiktoria Nowak jest finalistką konkursów make me! oraz Staged Design Award i uczestniczką wystawy Beauty&Pragmatism w Mediolanie. Kolekcja „Wes” inspirowana jest estetyką filmów Wesa Andersona. Każda ze stylizacji nawiązuje do kadru jednego z filmów reżysera. Teatralność, symetria, pastelowe kolory, fascynacje z dzieciństwa, dbałość o detale – te cechy twórczości Andersona przeniesione zostały do jesienno -zimowej kolekcji ubiorów damskich. Jej podstawą są proste symetryczne formy ubioru zestawione z autorskimi tkaninami. Część z nich została wykonana z przędz farbowanych ręcznie. Cechą charakterystyczną kolekcji jest zestawienie kolorowych frędzli i kształtów wyciętych laserowo z plexi z naturalnymi tkaninami takimi jak bawełna czy wełna merynosowa.

16


17


Moda

WHITE

black

Jak głosi stara zasada dresscode’u: czerń lubi wieczór. Bez względu na pogodę, miasto czy porę roku na ulicach dostrzec można coraz większą liczbę ludzi ubranych na czarno. Na popularnym portalu społecznościowym w siłę rośnie fanpage „Ładni ludzie ubierają się na czarno”. Czyżby barwne ubrania znudziły się polskiemu społeczeństwu? Patryk Gałązka

W

kulturze europejskiej czerń budzi negatywne konotacje: smutek, śmierć oraz żałobę. Na dobre przyjęło się powiedzenie „czarna wdowa”, a czarny kot to zwiastun nadchodzącego nieszczęścia. W obrazach śmierć jest ubrana na czarno, w kinematografii zaś występuje „czarny charakter”. Mało pocieszające wyjaśnienie w kontekście ubioru polskiej ulicy, prawda? Na szczęście murem omawianej czerni broni kultura Starożytnego Egiptu, w której była ona symbolem ni mniej, ni więcej ale właśnie życia. W Chinach symbolizuje z kolei powodzenie i w najmniejszym stopniu nie jest traktowana jako negatywny omen. Z punktu widzenia psychologii kolor czarny kojarzy się z tajemniczością. W parze z nią idzie pożądanie, chęć poznania i pociąg zarówno intelektualny, jak i fizyczny. Czyż bardziej kuszące nie jest to, co owiane jest tajemnicą i niedostępne? Z tego właśnie powodu w marketingu kolor 18

Fot. A. Ciach - model M. Biskup

czarny jest stosowany częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiele marek Premium w kampaniach reklamowych pozwala sobie na czerń, którą ogrywa dodatkiem złota lub czerwieni. Za pomocą tej tajemniczej bazy buduje luksus swoich produktów oraz budzi pożądanie u potencjalnych Klientów. Przykładem może być chociażby flakon perfum Coco Chanel Noir. Znakiem rozpoznawczym dyrektor kreatywnej„US Vogue”, Grace Coddington była czerń i ognisto rude włosy. Wydaje się, że osoba związana ściśle z najnowszymi trendami oraz kolekcjami od największych projektantów powinna je afirmować, a nie od nich uciekać. Okazuje się jednak, że ludzie mody nie są modni. Muszą być zawsze ponad nią i krok do przodu. Taką możliwość daje jedynie mocna baza, jaką jest kolor czarny. W tym przypadku ciemne barwy to wyraz konserwatywności i przywiązania do tradycji. Manifestują jednocześnie pewność siebie, a prostota ubioru


daje przekaz, że nie musimy skupiać uwagi na swoim wyglądzie zewnętrznym, ponieważ jesteśmy biegli w swojej dziedzinie. W końcu nie bez powodu Grace nieprzerwanie przez 25 lat piastowała swoje stanowisko w tak ważnym tytule wydawniczym. Pośrod miłośników koloru czarnego są także środowiska związane z kinematografią, sztuką oraz architekturą. Co łączy te wszystkie osoby? Nie muszą udowadniać swojej siły i pozycji. Są marką samą w sobie, która zwyczajnie potrzebuje ubrania a nie przebrania. Czarny trend, bo tak chyba można nazwać obecną sytuację, przeniósł się z kręgów intelektualistów na ulicę. Pamiętacie lata, kiedy na polskich ulicach gościły parady kolorów i neonów? Dzisiaj odbiorcy są zmęczeni nawałem barw i nie mają najmniejszej ochoty podążać za trendami. Ubieranie się na czarno to dla niektórych trend, dla innych to często świadomy wybór, który pokazuje jak bardzo jest się dalekim od mody a jak blisko własnego stylu. Prostota jest atrakcyjna, dlatego tak wiele znudzonych przepychem świata mody się na nią decyduje. Na wstępie podzielmy sobie ubranych na czarno na dwie grupy. Pierwsza to ofiary trendów, czyli dawni hipsterzy i normalsi, którzy podchwycili modę na „total black look”.

Za wszelką cenę będą chcieli się w tą niszę wpisać, dlatego kupują na potęgę czarne ubrania od projektantów i w sieciówkach. Nic w tym złego, chwała im za to. Przecież trzeba napędzać koniunkturę rynkową. Druga grupa to ludzie, którzy bez względu na trendy, modę i nacisk grup społecznych dawno temu zadecydowali o słuszności jednego koloru. W tym przypadku wynika to z bezpośredniej potrzeby przekazu światu obrazu własnej osoby bez dorabiania do niej większej ideologii lub koloryzowania. Ludzie pewni siebie i świadomi swojej wartości nie szukają poklasku ani aprobaty społeczeństwa. Nie muszą uciekać się do zawiłych, pełnych zawirowań i często niespójnych stylizacji. Druga grupa jest odwiecznym reprezentantem czarnego charakteru, którym w ostatnim czasie każdy chce zostać. Dzięki nim narodził się ten trend i są jego prekursorami. Jak wiadomo, jeśli coś jest tajemnicze i z goła niedostępne każdy chce stać się tym wybranym. Po co ubierać się, na pozór, w smutne barwy skoro dostępnych jest tyle kolorów? Kolor ubrań w silny sposób oddziaływuje na postrzeganie osoby przez otoczenie. W badaniach firmy Buytshirtsonline czarny został okrzyknięty przynoszącym najlepszą opinię i budzącym zaufanie. Wyniki pokazały, że ciemne ubrania

Ciemne barwy to wyraz konserwatywności i przywiązania do tradycji

19


Moda

to domena osób godnych zaufania. Przekłada się to również na strefę zawodową, ponieważ zdaniem badanych ludzie ubrani na czarno to doskonali partnerzy biznesowi. Zasada „im prościej, tym lepiej” wyraża nasze upodobania do minimalistycznego stylu ubioru w kwestii zarówno kolorów jak i kroju ubrań. Dzięki temu w otoczenie idzie informacja o naszej sile charakteru i intelektu, która nie potrzebuje barwnej otoczki w postaci printów czy całej palety barw. Czarny kolor w tym wypadku pełni rolę tła, bardzo ważnego zresztą, ponieważ jest to tło dla naszej osobowości. Miłośnicy czarnego outfitu są świadomi swoich umiejętności, negują trendy chcąc pokazać, że są one nieistotne dla

Czy jest coś trudnego w połączeniu czarnych spodni i klasycznego golfu?

wykonywanych przez nich zawodów. Konsekwencja swoich decyzji o noszeniu tylko tego jednego koloru znacznie wpływa na wykształcenie kontroli własnego wizerunku, co sprawia, ze inni postrzegają nas jako osoby zdecydowane o silnym charakterze. Nie tracimy też czasu na dobieranie poszczególnych elementów garderoby. Krótko mówiąc: cenimy swój czas i oszczędzamy innym oglądania kolejnych kolorowych, często jarmarcznych, stylizacji, które nierzadko są gwałtem brutalnym i bolesnym poczucia stylu innych. Czerń czerni nierówna. Czy jest coś trudnego w połączeniu czarnych spodni i klasycznego golfu? Większość osób, świadomie noszących ten kolor od długiego czasu, nie ma z tym problemu. Pojawia się dopiero, kiedy ktoś, kto wcześniej wyglądał jak kolorowy ptak chce na siłę należeć do wspomnianej wcześniej grupy prekursorów. Z pomocą przychodzą mu wielkie sieciówki odzieżowe, które już jakiś czas temu wyczuły zysk i stworzyły w swoich kolekcjach specjalne „Black Line” albo „Dark Collection” . W swoich ubraniach projektanci prześcigają się w skali odcieni szarości, czerni i asymetrycznych krojach. Sam kolor nie wystarcza, musi być dodatek skóry, niewykończony szew, dziura tu i tam. Niezależnie od tego, dlaczego ktoś ubiera się na czarno z pewnością jest żyłą złota dla przemysłu odzieżowego. Fanom czerni naprzeciw wychodzą właściciele wielu klubów, którzy organizują specjalne tematyczne imprezy. Zeszłego lata w wielu polskich miastach popularnością cieszyły się eventy „Ładni ludzie ubierają się na czarno”, które przyciągały grono ludzi i budziły spore zainteresowanie. W jednej z europejskich stolic, Berlinie, istnieje klub 20

Berghain, który od lat szczyci się wśród ubranych na czarno świetną opinią, nie tylko ze względu na najlepszą muzykę techno w Europie. Wejście do niego za pierwszym podejściem graniczy z cudem. Powszechnie przyjęło się, że warunkiem wejścia jest całkowicie czarny outfit, łącznie z dodatkami. To właśnie ubrani all black stanowią 90% gości, zdarzają się oczywiście odstępstwa od reguły. Selekcja jest na tyle ostra, że posiadając kolorowe wzory na czarnych skarpetach zostałem odesłany z kwitkiem. Przekrój osób, które można w tym miejscu spotkać jest niezwykle różnorodny. Bez względu na intencje przybycia, czarny jest w tym miejscu biletem wstępu i wyznacznikiem dobrego stylu. Zamiłowanie do czarnej prostoty jest efektem trendu normcore, który powoli umiera. Każdy koniec to początek czegoś nowego, dlatego z wielką niecierpliwością obserwuję ulice i czekam na kolejną rewolucję stylistyczną, którą będzie można rozłożyć na czynniki pierwsze.


Muzyka

Kiedy muzyka zmusza do emocji Pojawili się znikąd. Wpatrując się w ciemność, nagle ukazały się dwie niepozorne sylwetki. Nie spodziewałem się, że właśnie ta dwójka spowoduje u mnie napływ tak wielu emocji. Fabian Lic

duet Jóga

K

ażda chwila na scenie, była pokazem wrażliwości schowanej w elektronicznym brzmieniu. Kończąc swój koncert i odchodząc, pozostawili niedosyt. Rozbrzmiewała już tylko cisza i pustka, w której stałem ja z myślą, że właśnie miałem okazję wysłuchać jednego z najlepszych duetów polskiej - a może i europejskiej - sceny muzycznej. Tak poznałem zespół JÓGA. Duet JÓGA, czyli Kamil i Rafał łączy nie tylko przyjaźń od lat przedszkolnych, ale przede wszystkim niesłychaną wrażliwość, która rozbrzmiewa w każdym pojedynczym dźwięku. Młodzi muzycy w niezwykły sposób łączą gitarę akustyczną z nowym, elektronicznym brzmieniem, przemycając w niej jednocześnie liczne, skandynawskie inspiracje. Twórczość JÓGA niesie więc ze sobą tajemniczość, rozedrganie, ale też niezwykłą - jak na młody wiek artystów - dojrzałość, którą ukazują poprzez wysokie stężenie emocji, chwytające za serce piosenki oraz ich melancholijny charakter. JÓGA tworząc od 2013 roku, ma na swoim koncie kilkadziesiąt znakomicie przyjętych koncertów, również w charakterze supportów grup Low Roar czy Sleep Party People. Wśród największych inspiracji wymieniają przede wszystkim: Björk, London Grammar, Crystal Castles i Daughter. W październiku 2014 r. własnym sumptem wydali epkę zatytułowaną „Skin”, na której znalazło się sześć utworów. Z kolei we wrześniu 2015 roku JÓGA jako jedyny zespół z Polski został zwycięzcą międzynarodowego konkursu Converse Rubber Tracks pokonując ponad 9000 innych składów z całego świata. Zespół wykorzystał daną im możliwość rejestrując kolejne utwory na swoją nową EP-kę w legendarnym Hansa Tonstudio w Berlinie,

fot. Materiały prasowe

w którym powstawały albumy takich artystów jak U2, David Bowie, Iggy Pop czy Depeche Mode. Za realizację dźwięku i wsparcie produkcyjne podczas sesji odpowiadał Aaron Bastinelli, na co dzień współpracujący między innymi z Bono, Markiem Fosterem oraz The Roots. JÓGA urzeka swoim niepokojem, w którym czai się coś niezwykle ujmującego. Aby oddać moc, z jaką ich muzyka oddziałuje na słuchaczy, posłużę się ich słowami: „Najlepiej tak, w sznur słów zaplątać się. Wyplątać jak? Nie wiesz i nie chcesz.” 21


Muzyka

bass astral igo Fabian Lic

fot. Materiały prasowe

22


Ich koncerty to pełne tańca i improwizacji live acty, które pobudzają publiczność (...)

K

ażdy z nas wie co nie co na temat kosmosu. W bibliotekach możemy znaleźć całe regały poświęcone dywagacjom na temat wszechświata. Nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele łączy te dwa odrębne byty. Muzykę podobnie jak i kosmos nie można zmierzyć, oba są nieskończone ciągle zadziwiając, a próba stworzenia ram spełza na niczym. Każdej nocy patrząc w niebo, zachwycamy się niewyobrażalnym pięknem i wielkością. Tak samo jest z muzyką. Każdy kto choć trochę grywa na jakimś instrumencie, zdaje sobie sprawę, że kilka, z pozoru tak różnych od siebie ruchów może nadać prostym drganiom ujmujący charakter. Piękno muzyki, jest tym większe, że z pozoru nie pasujące do siebie elementy, mogą stanowić doskonałe połączenie. Jakbyście podeszli do próby stworzenia przez dwóch muzyków rockowych, elektronicznego brzmienia, które zamiast machania włosami w rytm gitar, skłania do przeskakiwania z nogi na nogę? Przed wyzwaniem, z pozoru niemożliwym stanęło dwóch muzyków. Na co dzień Kuba

Tracz i wokalista Igor Walaszek są członkami rockowego zespołu Clock Machine. Nie mając wcześniej do czynienia z muzyką elektroniczną, wnoszą zupełnie nowe rozwiązania, dalekie od mód i trendów panujących w tej stylistyce. Ich koncerty to pełne tańca i improwizacji live acty, które pobudzają publiczność w całej Polsce. W czerwcu za sprawą wytwórni „Iglo records” ukazał się debiutancki LP „Discobolus”. Premiera miała miejsce 24 czerwca 2016r. Muzyczne dziecko projektu Bass Astral x Igo, to 10 utworów utrzymanych oczywiście w elektronicznych brzmieniach, jednakże, przekrój muzyczny jest bardzo duży i każdy może znaleźć coś dla siebie. Z jednej strony na krążku możemy usłyszeć muzyczne ballady a z drugiej „Pussy Cock and God”, który jest jednym z najbardziej tanecznych numerów wydanych tego roku w kraju nad Wisłą. Wsłuchując się w „Discobolus”, nie pozostaje nam nic innego jak tylko mocno zapiąć pasy i czekać na start. Kosmos muzyki czeka. 23


Wywiad

Sambor Wywiad

Rozmawia Fabian Lic

T

wórczość projektu Sambor trudno jest do czegoś porównać. Wokalistą zespołu jest Sambor Kostrzewa, pochodzący z Tychów wokalista, muzyk, kompozytor, artysta nietuzinkowy i wymykający się wszelkim kategoryzacjom. Przez serwis Myspace uznany za „jeden z najciekawszych polskich głosów”. 24

Projekt Sambor zadebiutował płytą „Yesterday Is Unknown” w listopadzie 2012 roku. Album, będący mieszanką rocka i muzyki elektronicznej, został bardzo dobrze przyjęty przez fanów oraz recenzentów. Wystąpili m.in. na Open’er Festival, Spring Break, a ich utwory znalazły się na kilku prestiżowych kompilacjach - “Rak’n’Roll Records”, “Sealesia 3” czy międzynarodowym projekcie “Works of love”. Dzięki wsparciu fanów i spektakularnej akcji crowdfundingowej, wiosną 2015 roku ukazał się drugi album projektu Sambor zatytułowany “Bruksizm”. Warte podkreślenia jest to, że zespół uzbierał środki na jego wydanie w ciągu kilkunastu godzin! Jesienią do sprzedaży trafi najnowsze wydawnictwo zespołu.


Fabian Lic: Jesteś właśnie przed wydaniem kolejneg albumu. Co czujesz przed wyjściem na światło dzienne, kolejnej dawki twojej pracy? Sambor Kostrzewa: Na razie nie zdążyłem się nawet nad tym zastanowić, bo nie miałem ani chwili oddechu. Dopinamy ostatnie sprawy związane z albumem i póki co jestem w trybie ogarniania rzeczywistości. Na pewno będzie to dla nas spore wydarzenie, długo pracowaliśmy nad tym albumem i chcielibyśmy wreszcie, żeby posłuchali go inni. Eksportowanie swojej muzyki od grupy przyjaciół na rynek muzyczny, gdzie nie obowiązują żadne reguły jest bez wątpienia ciężkie i uczy pokory. Nikt od razu nie zdobywa platynowych płyt oraz nie gra na koncertach po parę tysięcy osób. Skąd u Ciebie motywacja do tworzenia i podążania dalej z projektem „SAMBOR”? Odpowiedź jest banalna - kocham robić muzykę. Wiadomo, że platynowa płyta byłaby super, ale sami wybraliśmy nasz kierunek muzyczny i - nie oszukujmy się - to nie jest granie, które zapełnia stadiony. Chcemy grać to, co czujemy. Nie napinamy się na platynę, robimy to przede wszystkim dla siebie. Czym według Ciebie powinna być płyta? Galerią emocji, ideą czy manifestem swoich wartości? To zależy od artysty. Może być wielkim konceptem, może być po prostu zbiorem piosenek. Ważna jest wolność i wizja osób, które tworzą. Nie uznaję w tej kwestii „powinno”. Debiut masz już dawno za Sobą. Można o Tobie śmiało powiedzieć, że jesteś ugruntowanym artystą, który zmaga się jedynie z samym sobą. Czy łatwo jest się zebrać i stworzyć nowy album? Jak to wyglądało u Ciebie? Zupełnie nie postrzegam się, jako ugruntowanego muzyka. Każdy z chłopaków w zespole ciągle szuka. Każdy kolejny album jest inny i pozwala nam się lepiej poznać. Przecież zaczynaliśmy od gitarowych, rockowo-jazzowych klimatów, a teraz prawie nie gram na gitarze i unikamy solówek jak ognia. Krzysiek zamiast basu korzysta z dwóch syntezatorów i iPada, a Adam gra przede wszystkim na samplerze perkusyjnym. To ciągła droga i poszukiwania. Myślę, że odkrywanie nowych terytoriów to dla nas duża motywacja, żeby się nie zatrzymywać.

Jakie masz oczekiwania wobec nowego wydawnictwa? Czy będzie to album, który ma na celu przede wszystkim przyciągnąć nowych słuchaczy, czy raczej rozpuścić do cna swoich zagorzałych fanów? Miałem dość wysokie oczekiwania w przypadku poprzedniego albumu. Chcieliśmy stworzyć trudny, nieprzystępny materiał, ale jednocześnie podskórnie liczyliśmy na to, że jakoś uda nam się mocniej przebić do mainstreamu. Zupełnie nie wiem dlaczego. Przecież wiadomo, że 4-minutowe, kwaśne solo na saksofonie czy dziwne zmiany metrum w trakcie utworu nie są zbyt radiowe. Mimo wszystko wtedy chcieliśmy stworzyć taki materiał i dopięliśmy swego. Nadal bardzo lubię kilka numerów z tamtego albumu, ale zmęczyło mnie kombinowanie i udziwnianie na siłę. Teraz nie chcę się nastawiać na nie wiadomo co. Zobaczymy, jak płyta zostanie odebrana. Nowy materiał jest zdecydowanie bardziej przystępny i nowoczesny pod względem środków wyrazu. Zrezygnowaliśmy z przydługich solówek, dziwnych zmian harmonicznych i niepotrzebnych kombinacji. Formalnie to są klasyczne piosenki, ale sięgaliśmy również po zabiegi produkcyjne obecne w nowoczesnej, bardziej tanecznej elektronice. Myślę, że wyszedł z tego fajny miks retrofuture. Jesteś nietuzinkowym artystą, co doskonale pokazała ostatnia płyta „Bruksizm”. Opowiadałeś w niej o teraźniejszości, presji towarzyszącej próbie dopasowania się, tarciach wewnętrznych oraz o zgrzytaniu zębami. O czym będzie nowy album? Nie planowałem tego wcześniej, ale nowy album jest przynajmniej w połowie wynikiem fascynacji klimatami science-fiction. Pojawiają się między innymi utwory inspirowane powieścią „Galapagos” Kurta Vonneguta, „Blade Runnerem” czy „Solaris”. Wszystko utopione w klimatach retrofuture i opowiedziane w dość nietypowy jak na te inspiracje sposób. Nadszedł koniec wakacji i wraz z nimi koniec letnich festiwali, których w Polsce z każdym rokiem przybywa. Masz może swoje ulubione, o których sama myśl wzbudza już w Tobie emocję? Z roku na rok coraz mniej chce mi się uczestniczyć w festiwalach muzycznych. Tłumy ludzi, ciągłe bieganie między scenami, muzyczny przesyt i niemożliwość skupienia się na tym, co tak naprawdę najważniejsze - na muzyce.

25


Wywiad

Pewnie to kwestia wieku, ale wolałbym wybrać się na jeden świetny koncert i w móc pełni go docenić, niż przez cały dzień biegać i łapać skrawki występów. Oczywiście nie zmienia to faktu, że gdybyśmy dostali zaproszenie, żeby wystąpić na Off-ie czy Nowej Muzyce, to poczulibyśmy się wyróżnieni i z przyjemnością byśmy zagrali. Jak myślisz, w jakiej kondycji jest nasza scena muzyczna? W ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się tysiące nowych projektów muzycznych, które niemalże każdego dnia bombardują Nas swoimi domowymi produkcjami. Część z nich jest objawieniem a część odchodzi do lamusa. Myślę, że w naszym kraju powstaje masa dobrej muzyki. Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu często mówiło się, że coś brzmi „nieźle jak na polską produkcję”. Teraz wszystko się zmieniło. Muzyka, która powstaje w Polsce spokojnie może konkurować z tym, co tworzą artyści na przysłowiowym „zachodzie”. Mam wrażenie, że polscy producenci otworzyli uszy na światowe trendy i to, jak muzyka się rozwija. Mają większą świadomość i nie zamykają się na nowości, a to daje konkretne rezultaty. Jaka jest twoja rada dla młodych artystów, którzy są na dopiero na początku swojej drogi? Twórzcie bez względu na wszystko. Rozwijajcie się i odkrywajcie dzięki muzyce, kim jesteście. Nie liczcie na pieniądze, bo ich nie będzie.

26

Jesienią do sprzedaży trafi najnowsze wydawnictwo zespołu „Bruksizm”


27


fot. Materiały prasowe

Muzyka

Muzyka która reguluje bicie serca Redakcja

Zasiadam przed komputerem, by prześledzić internetową głębię w poszukiwaniu muzycznych inspiracji. Przeglądam ostatnie filmy wrzucone przez „Boiler Room”. Trafiam na kolejną polską edycję, która miała miejsce w Poznaniu. Czas na kolejny set: projekt Niemoc.Co widzę? Trzech chłopaków, którzy pewnie stoją przed wyzwaniem zdania matury.

J

ako miłośnik polskiego brzmienia rozsiadam się wygodnie w fotelu i słucham. To, co miało wydarzyć się za chwilę, ma utwierdzić mnie w przekonaniu, że polska scena muzyczna nie ma żadnych kompleksów w porównaniu z sąsiadami z zagranicy, mało tego, to często ona jest wyznacznikiem dla innych. Moje pierwsze spotkanie z projektem Niemoc, trwa niemalże trzydzieści minut i wystarczy, bym od tamtej chwili zaczął śledzić każdy ich krok. Byli największym zaskoczeniem poznańskiej edycji “Boiler Room”. Pokazali się ze świetnej strony, grając pulsującą elektronikę, w której znalazło się mnóstwo inspiracji 28

takimi nurtami jak synth pop lat osiemdziesiątych, post -wave, czy noir-pop. Po doskonale przyjętej EP-ce ”Prawie” z 2014 roku (ze świetnym numerem tytułowym) oraz wydanym wcześniej, niemniej genialnym singlem “Dużo” (z b-sidem w postaci kawałka ”Korzyści”), przyszła pora na kolejną odsłonę ogromnego potencjału jaki drzemie w tym młodym zespole. Elektroniczno-gitarowe trio z Zielonej Góry to znakomite połączenie sennej, lekko egzotycznej atmosfery, z wyraźnymi wpływami new wave’u i post-punka.


Istniejący niespełna trzy lata zespół zdążył już namieszać na rodzimej scenie – dzięki swoim krążkom oraz licznym koncertom w kraju zdołali wpisać się na stałe w rytm letnich festiwali.

Niemoc to w dalszym ciągu zespół z mrocznym charakterem.

Ostatnim wydawnictwem grupy był minialbum “Kaiseki”, który ukazał się 3 stycznia 2016 roku. Jest odzwierciedleniem drogi, którą podąża zespół. Krążek zawiera ambitne partie instrumentalne, które przywodzą na myśl polską muzykę rockową przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Niemoc to w dalszym ciągu zespół z mrocznym charakterem, z chwilami romantycznego brzmienia, w którym można się rozpłynąć. Na szczególną uwagę zasługuje współpraca składu z grupą Rysy. Chłopaki z Zielonej Góry przygotowali także remix utworu “Przyjmij Brak”, który okazał się tak udany, że śmiało mógłby zastąpić oryginalną ścieżkę na płycie. Co jakiś czas wracam do nagrania z poznańskiej edycji “Boiler Room”. Kolejny raz rozsiadam się wygodnie w fotelu i pozwalam, by muzyka zaczęła działać.

29


Muzyka

Fair Weather Friends 1. Love Won`t Make It Easier 2. Wired 3. On Hold 4. Portamento feat. Raf Skowroński ( JÓGA) 5. Sunday

FWF to koncertowy wulkan energii umiejętnie łączący ambitną elektronikę z akustycznym instrumentarium.

H

ello Sunday to tytuł kolejnego wydawnictwa grupy Fair Weather Friends. Mini album stanowi podsycenie apetytów przed drugim długogrającym albumem grupy. Hello Sunday” jest trzecim po EP „Eclectic Pixels” (2012) i albumie „Hurricane Days” (2014) wydawnictwem w historii zespołu. Otwiera je utwór „Love Won`t Make It Easier”, do którego powstał we współpracy z EXA Studio kolarski klip, kręcony w austriackich Alpach i na południu Francji. Oprócz niego usłyszeć można „Wired”, „On Hold”, „Portamento”, w którym śpiewa Rafał Skowroński z zespołu JÓGA oraz niemal tytułowy „Sunday”.

Okrzyknęło ich nadzieją polskiej muzyki elektronicznej. Istnieją raptem kilka lat, ale pomimo krótkiego stażu, mają na swoim koncie ponad 200 koncertów w kraju i zagranicą – m.in. na scenie New International Talents New Fall Festival w Duseldorfie, na gdyńskim Openerze czy Coke Live Music Festival, Orange Warsaw Festival oraz Tatarak Festival. FWF to koncertowy wulkan energii umiejętnie łączący ambitną elektronikę z akustycznym instrumentarium. Siłą są taneczne rytmy zaklęte w chwytliwe piosenki. Fair Weather Friends potrafią swoimi utworami pogodzić fanów indie-popu z entuzjastami elektroniki.

Minialbum to zbiór letnich piosenek i nasz spontaniczny zryw. W muzyce fascynuje nas złożoność, ale równie mocno prostota, która nie raz bywa bardzo pozorna. „Postanowiliśmy więc nie zwlekać i pokazać kilka stworzonych niedawno piosenek - ktoś powiedział «zróbmy to za 4 dni» i oto jest" – mówi Maciek Bywalec, perkusista zespołu.

Ich EP „Eclectic Pixels” z 2012 roku szturmem zdobyła polskie rozgłośnie radiowe oraz serca słuchaczy w całym kraju. Wiosną 2013 roku zespół wydał nakładem Brennnessel multisingiel „Fly By”, który został wybrany singlem roku 2013 przez słuchaczy Radia Roxy FM. Przed dwoma laty nakładem Warner Music Polska, zespół Fair Weather Friends wydał swój pierwszy długogrający album „Hurricane Days”, który jeszcze przed premierą został uznany za jeden z najbardziej oczekiwanych polskich debiutów płytowych ostatnich lat!

Zespół Fair Weather Friends powstał w Czeladzi na początku 2011 roku. Jego twórczość inspirowana jest współczesną elektroniką i muzyką taneczną lat 70 i 80. Obecnie FWF występuje jako kwartet: Maciek Bywalec – perkusja, pady perkusyjne; Paweł Cyz – gitara basowa, instrumenty klawiszowe, Mateusz Zegan – gitara, fx, produkcja, Michał Maślak – głos, teksty, gitara.

30

Muzyka Fair Weather Friends ulega ciągłej ewolucji. Zaraźliwa melodia króluje między nawiązaniami do lat 70. i 80., soczystym synth-popem a gitarowymi akcentami i elektronicznymi improwizacjami.


fot. Sion Roe

Izzy Bizu Właściwie Isobel Beardshew to pochodząca z Londynu 22-letnia piosenkarka, która w swoich energetycznych utworach łączy elementy popu, jazzu, soulu oraz r&b. Joanna Topolska

J

uż od 2013 roku zainteresowała się nią brytyjski rynek muzyczny. Na koncertach supportowała artystów takich jak Sam Smith, Foxes czy Rudimental. W 2015 roku została nominowana wraz z czternastoma młodymi artystami do plebiscytu BBC Music Sound Of 2016, czyli zestawienia najbardziej obiecujących artystów przyszłego roku.Uzyskany dyplom na Instytucie BIMM (British and Irish Modern Music) w połączeniu z etiopskimi korzeniami ze strony matki zapewne przyczyniły się do tego, iż Izzy Bizu doskonale czuje muzykę i jest świadoma tego co tworzy. Niezbitym dowodem na to jest jej debiutancki krążek zatytułowany „A Moment of Madness”, który miał swoją premierę drugiego września 2016 roku. Czy faktycznie mamy do czynienia z płytą pełną szalonych utworów? Album w prawdzie rozpoczyna się spokojnym, soulowym utworem pocałowanym słońcem, ale już po paru minutach Izzy Bizu zabiera słuchacza do krainy funkowych brzmień („White Tiger”, „Skinny”, „Naïve Soul”). Początek krążka naprawdę robi wrażenie, jest świeżo, pozytywnie i energicznie!

Głęboki wokal Isobel, przypominający czasami Amy Winehouse, doskonale prezentuje się w utworze „Lost Paradise”. Oczywiście na krążku nie mogło zabraknąć bardziej balladowych kawałków jak choćby „Mad Behaviour” czy „I Know”. Są to dobre utwory, którym nie można niczego zarzucić od strony technicznej, jednak nie hipnotyzują w takim stopniu jak funkowe single z początku płyty. Ponadto, w wersji rozszerzonej albumu dostajemy dodatkowo cztery utwory. Wartą polecenia jest piosenka „Someone That Loves You”, wykonana wraz z duetem HONNE. Jak na pierwszy krążek jest zaskakująco dobrze. Nawet bardzo dobrze. Pewnie debiut Izzy Bizu mógł ukazać się wcześniej, jednak mam wrażenie, że dobrze, że tak się nie stało. Teraz słuchając „A Moment of Madness” można wyczuć i zachwycać się dojrzałością utworów. Z jednej strony album przypomina minione lato i ciepłe wieczory, z drugiej nastraja pozytywnie na jesienne, deszczowe dni. Posłuchajcie i zdecydujcie sami, którą wersję preferujecie.

31


Muzyka

Przyciągające bestialstwo kobiet Wyglądają tak, jakby na prośbę o papierosa mogły w najlepszej sytuacji zareagować spuszczeniem solidnego łomotu. Nie muszą tego robić, choć pewnie od czasu ich debiutu zapalić z nimi chciałby niejeden. Dziewczyny z Savages wszelkich adoratorów tłamszą swoją muzyką. Krzysztof Żyła

C

ztery dziewczyny poznałem dzięki nagraniu KEXP. Czarno-biała sceneria, trzy instrumenty i statyw Jehnny Beth. Zostałem stłamszony, sprowadzony do parteru: i oniemiałem. Mimo to z masochistycznym pragnieniem żądałem więcej. Już dawno, naprawdę dawno, nie widziałem takiego żeńskiego składu. Atrybuty, którymi dysponują Savages, stereotypowo przypisywałem mężczyznom: dominacja, pewność siebie i stanowczość to według mnie najlepsze słowa opisujące ich krążącą wokół post-rocka i noise’u muzykę. Debiutancki album wydały w uznanej wytwórni Matador. Dzięki krążkowi „Silence Yourself ” z 2013 roku trafiły na jedną półkę z takimi sławami jak Belle and Sebastian, Cat Power, Interpol, Pavement, Queens of the Stone Age, Thurston Moore czy Yo La Tengo. Z miejsca zaznaczyły wyraźnie, że nie chcą być rewelacją sezonu. Swoją drogą, jak trzeba być piekielnie dobrym, żeby grając tak, jakby świat muzyki skończył się na latach 80., zdobyć nominacje do nagród BBC i Mercury Prize?! Teksty Beth dotykają tematyki seksualności i wynikających z niej wykluczeń, czy celnych spostrzeżeń na temat aktualnego świata i jego chwilowości. Teksty te trafiają na podatny grunt wśród świadomych i wrażliwych społecznie słuchaczy. Wszystko to zostało podane w surowej, obcej dzisiejszym odbiorcom stylistyce, opartej na grze czerni i bieli rodem z filmów noir. Jakim cudem stały się objawieniem? Przecież wcześniej już wielu zerkało nostalgicznym wzrokiem na twórczość The Cure, Joy Division czy Siouxsie and the Banshees. Odpowiedzi na to pytanie dziś nie znajdziemy, może będziemy mogli ją znaleźć za kilka płyt i kilkanaście lat obecności dziewczyn na scenie. Po trzech latach od debiutu, podczas których Savages zjeździły największe festiwale globu, wystąpiły z Bo Ningen czy Tindersicks, a także zdobyły tak trudno osią-

32


fot. wikimedia

O co więc chodzi Savages? Jak same mówią: „O zmianę, o siłę, metamorfozę i ewolucję”

ganą estymę, wróciły z albumem „Adore”. Syndrom drugiej płyty? Zmierzenie z realiami rynku? Brak pomysłu na nowe kompozycje? Nic z tych rzeczy. Muzycznie nie porzuciły zimnych, trasowo-punkowych i tanecznych brzmień. Po raz kolejny udowodniły, że w muzyce nie chodzi o zgrabny refren i ciągnący riff. O co więc chodzi Savages? Jak same mówią: „O zmianę, o siłę, metamorfozę i ewolucję. Obchodzi nas dziś, nie jutro. Zależy nam na poznaniu samych siebie, decyzji, które podejmujemy. Znajdowaniu rozwiązań, nie problemów, przekuwaniu słabości w siłę i znalezieniu znaczenia bycia człowiekiem. Chodzi nam o bas, gitary, perkusję i wokal. Ale przede wszystkim obchodzi nas miłość, każdy jej przejaw i gatunek. To miłość jest odpowiedzią”. Tu chodzi o coś więcej niż moda na skórzane kurtki i czarno-białe teledyski.

33


fot. fotosefotos.com

Literatura

Romans? Tak, poproszę Przyspieszony oddech, nieobecne spojrzenie i rumieniec na policzkach. Czy te symptomy brzmią znajomo? To syndrom tak zwanej „kobiecej literatury”. Martyna Wójcik

D

laczego wszyscy mają taki problem z czytaniem romansów? Niektóre kobiety pochłaniają je nałogowo, ale muszą to robić w ukryciu, z okładkami zastępczymi (albo zaszywając się samotnie we własnym pokoju). Zróbmy wreszcie coming out i przyznajmy otwarcie - tak, kochamy romanse!

że przejedziesz przystanek. Z kryminałami na przykład jest tak, że jeśli wątek Cię wciągnie, to MUSISZ dowiedzieć się, co było dalej. W romansach raczej jest to oczywiste. Ba! Można pokusić się o stwierdzenie, że czytanie romansideł to sama „sztuka dla sztuki” - i tak wiadomo, jakie będzie zakończenie...

Romansidła mają to do siebie, że są lekturą lekką, przyjemną i wciągającą. Historie w nich opisywane porywają, czasami wywołują rumieniec na twarzy, a i potrafią rozśmieszyć do łez. Jest to lektura do tramwaju, na ciągnącą się w nieskończoność kolejkę u lekarza czy na długie jesienne wieczory. Inne zalety? Oto one.

Chcąc nie chcąc, praktycznie każda kobieta w głębi serca chciałaby przeżyć romans jak z bajki. Wiecie: taki z zakochaniem na zabój, niespaniem po nocach i motylami w brzuchu. W literaturze kobiecej można to wszystko znaleźć! To trochę taki element zastępczy - czytasz i jakbyś sama to przeżywała, prawda? Ostatnio wraz z przyjaciółką wciągnęłyśmy się na amen w dwutomową opowieść o losach Igi i Wiktora (książki „Większy kawałek nieba” i „Wszystkie kolory nieba” Katarzyny Mirek). Pierwszy tom został wydany dużo wcześniej, niż jego kontynuacja i wyobraźcie sobie, że obie czekałyśmy z wypiekami na kolejną część…

Możesz przerywać tyle razy ile chcesz, a nie zgubisz wątku. Romanse to lektura niewymagająca. Możesz je czytać na raty, w biegu, przez długie miesiące - ich fabuła jest na tyle prosta, że nie zgubisz wątku. To idealna lektura „tramwajowa” - czytanie jej w drodze do pracy gwarantuje dobrą rozrywkę, ale jeśli urwiesz rozdział w połowie, bo właśnie wysiadasz, raczej nie ominą Cię bardzo ważne fabularne wydarzenia. Jedyne zagrożenie jest takie, że wciągnie Cię na tyle, 34

Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która nigdy nie dała się porwać miłosnej intrydze przedstawionej w romansie. To pokonywanie przeszkód, które wciąż pod nogi rzuca los bohaterom! I to, że wciąż i wciąż dążą do tego, żeby być razem… Ja to kupuję. Wciągam się i przeżywam. Kibicuję całą sobą. Bo wierzę w szczęśliwe zakończenia. A takie na bank znajdę w romansidle.


35


Literatura

Różne odcienie wieku podeszłego Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i ¼ Starość to taka część naszego życia, która nie do końca się udała. Nie czujemy się dobrze, tracimy energię, musimy rezygnować z pasji, nasi przyjaciele odchodzą, a my zostajemy sami, bo i najbliższym zdarza się o nas zapominać… Jednak czy tak musi być? Przekroczenie pewnej granicy wieku, nie musi wiązać się z szarością, toną tabletek i sztuczną szczęką. Magdalena Wymazała

H

endrik Groen - holender, rezydent domu spokojnej starości w Amsterdamie, nie lubi staruszków, sam ma lat 83 i ¼. Uroczy, niezwykle kąśliwy, szczery bólu. To właśnie z nim przeżyjemy rok w wyjątkowym miejscu pełnym geriatryków. Jak on to znosi? Niby jest ich rówieśnikiem, ale nie chce poddać się procesowi starzenia i bezsilnego oczekiwania na ostatni oddech. Organizm powoli odmawia mu posłuszeństwa, ale on się przecież nie podda. Będzie walczył nie tylko ze względu na siebie, ale i przyjaciół, których tam poznał.

Nie oszukuje nas, nie przedstawia lukrowanej wersji życia na emeryturze, ale mówi wprost, jak wiele kiepskich zdarzeń czeka każdego z nas (...)

Realia domu spokojnej starości nie są wesołe – jedzenie bez smaku, popijanie herbatki, oglądanie telewizji, wieczne kolejki do windy oraz to, co najgorsze: informacje o kolejnych zgonach, pojawiające się z coraz większą częstotliwością. Okazuje się, że jest światełko nadziei wśród tej szarej i monotonnej codzienności. Pomóc w tym mogą przyjaciele, którzy również tkwią w tym miejscu, jednak usilnie walczą o to, by dodać życiu odrobinę kolorów.

Groen pokazuje nam, jak ważne są relacje międzyludzkie, jak wiele można zrobić dla samego siebie nie zważając na wiek i okoliczności, w jakich się poznajemy. W humorystyczny sposób opowiada nam o niedogodnościach podeszłego wieku, bólu, cierpieniach, troskach, ale też o chęci czerpania z życia jak najwięcej, bezgranicznej przyjaźni i miłości, która może narodzić się w najmniej oczekiwanym momencie. Nie oszukuje nas, nie przedstawia lukrowanej

36


wersji życia na emeryturze, ale mówi wprost, jak wiele kiepskich zdarzeń czeka każdego z nas, jak trudne będą choroby, z jakim wysiłkiem będziemy musieli zmierzyć się przekraczając pewną granicę wieku. Przy tym obserwacja relacji, jakie kształtują się między bohaterami, jest niesamowicie pokrzepiająca. Pokazuje, że aż do ostatnich chwil można czuć się potrzebnym, wzajemnie się wspierać, motywować, walczyć o każdą radosną chwilę. Podczas lektury “Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i ¼.” nie raz mamy szansę śmiać się do rozpuku, by zaraz przejść w stan zadumy czy też smutku. Takie jest właśnie to prawdziwe życie. Jednak czy książka jest realnym pamiętnikiem? Tego nie jestem do końca pewna. W materiałach dotyczących książki możemy przeczytać, że Hendrik Groen rozpoczął pisanie dziennika w sieci, a później przyszła propozycja z wydawnictwa Muelenhoff, aby zrobić z niego powieść. Sam autor ponoć powiedział, że „Ani jedno zdanie nie jest kłamstwem, chociaż nie każde słowo jest prawdziwe”. Czy uroczy, straszy pan o imieniu Hendrik, naprawdę istnieje? Tak naprawdę to chyba nie jest w tym najważniejsze. Istotne są emocje, jakie ta książka w nas wyzwala. Kończąc muszę się przyznać do osobistych przemyśleń. Czasem w szaleńczym pędzie współczesnego życia zdarza się nam zapomnieć o starszych osobach, a oni wciąż potrzebują naszej bliskości, energii, wspólnie spędzonych chwil, śmiechu, razem wypitego kieliszeczka czegoś mocniejszego. Zróbmy sobie rachunek sumienia i spędźmy najbliższy weekend nie na szaleństwach ze znajomymi, a właśnie dając cząstkę siebie komuś, kto może całe dnie spędza siedząc w oknie i wypatruje nadejścia dzieci czy wnuków… Z dedykacją dla kochanej babci Marysi, bez której nie byłabym tym, kim jestem. 37


Podróże

miasto w którym czas płynie inaczej Do Apartado, miasteczka w Kolumbii, dotarłem aby spędzić tu dwa ostatnie tygodnie stycznia. Przyjechałem uczyć angielskiego w rodzinnej szkole językowej. Zdecydowałem się tylko i aż na dwa tygodnie. Antoni Sikora

T

ylko, bo podczas mojej podróży czas mija błyskawicznie i przez dwa miesiące w Peru nie udało mi się zrobić nawet ćwierci rzeczy, które bym chciał, dwa tygodnie wydaje się więc chwilą. Z drugiej jednak strony jestem miastowym szczurem, który doskonale odnajduje się na zatłoczonych ulicach, otoczony budynkami, sklepami i światłami miasta, więc dwa tygodnie w małej mieścinie, o której istnieniu nie wiedziała żadna osoba, z którą rozmawiałem w Bogocie wydawał się właściwy. Apartado szybko 38

potwierdziło moje wyobrażenia – mała mieścina, w której życie toczy się powoli. Powoli dla mieszkańców tego miejsca, dla mnie mieszczucha życie praktycznie stało w miejscu. Mieszkańcy Apartado, podobnie zresztą jak wiele większej Cartageny wszystko robią wolno. Jeśli spacerują - spacerują wolno. Jeśli jedzą - jedzą wolno. Jeśli biegają… no właśnie. W Apartado, kilka miesięcy temu odnowiono stadion sportowy. Całkiem zgrabny. Sztuczna trawa, dobra nawierzchnia do biegania i uprawiania różnych sportów.


fot. Flickr

Każdego wieczora, kiedy robiło się trochę mniej upalnie stadion zapełniał się mieszkańcami miasteczka. Zapełniał się, wypełniał się i przepełniał się do granic możliwości. Takiego skupiska ludzi na krakowskich Błoniach zwykle doświadczałem podczas różnych InterRunów, BusinessRunów i wszelkiej maści innych runów hiperpopularnych w kraju nad Wisłą. Biorąc pod uwagę, że stadion w Apartado jest od krakowskich Błoń trzykrotnie mniejszy logika wskazuje, że w takim przypadku o bieg trudno. Istotnie. Szczególnie jeśli na bieżni znajduje się cały przekrój demograficzny miasta. Po kilku dniach przestało mnie więc dziwić, że między nielicznymi, faktycznie biegającymi osobami i rzeszą osób spacerujących, w sportowych ubraniach przechadzają się również matki z wózkami. Chcę podkreślić, że nie mówię o parku czy ścieżce zdrowia. Mówię o stadionie, który w Apartado zmienił przeznaczenie z obiektu sportowego na obiekt będący najbardziej atrakcyjnym miejscem spotkań mieszkańców. Cieszę się, że zawitałem do Apartado. Nie tylko dlatego, że miałem okazję przekonać się jak to jest być najszybszym biega-

czem wśród kilku setek „sportowców” (nie było to trudne – wystarczyło po prostu biec :)), ale również dlatego, że przez dwa tygodnie byłem goszczony „czym chata bogata”. Te dwa tygodnie w Apartado spędziłem w domu właścicieli szkoły, którzy w zamian za moje kilka godzin pracy oferowali mi własny pokój i podsuwali pod nos tyle jedzenia, ile nie widziałem przez poprzedni miesiąc w Bogocie. Po kilku dniach zacząłem się wręcz czuć jak dziecko. „Zrób zadanie domowe, a dostaniesz lody”, „wyrzuć śmieci i chodź na obiad”. Ja zamiast śmieci i zadania domowego musiałem jedynie chodzić do instytutu języka i rozmawiać po angielsku z uczniami, którzy nie mieli do tej pory okazji poznać żadnego obcokrajowca. Rola dziecka zaczęła mnie jednak bardzo szybko męczyć. Wiele osób mówi często, że chciałoby być znowu dzieckiem. Ja nie chciałbym być znów dzieckiem nigdy, przenigdy! Goszcząca rodzina do tego stopnia troszczyła się o mnie, że bardzo niechętnie podchodziła do pomysłu

39


Podróże

Dwa tygodnie w Apartado nauczyły mnie więcej niż przypuszczałem.

moich samotnych przechadzek po mieście i wypuszczaniu się gdziekolwiek poza ich kontrolę. Rozumiem troskę, Apartado leży na terenie, na którym działalność ugrupowań paramilitarnych jest niestety dość duża, a przestępczość związana z narkotykami w wielu miejscach przekracza kolumbijskie normy. Brak niezależności, wolności i możliwości decydowania o samym sobie uwierał mnie jednak do tego stopnia, że w ostatnich dniach zacząłem już liczyć godziny do udania się w kolejne miejsce mojej podróży. Jestem w stanie żyć karmiąc się samymi empanadami przez

40

miesiąc, jestem w stanie kąpać się w lodowatej wodzie i spuszczać wodę wiadrem, ale nie jestem w stanie żyć bez mojej niezależności. Dwa tygodnie w Apartado nauczyły mnie więcej niż przypuszczałem, że mógłbym się dowiedzieć w tak krótkim czasie. Szczerze mówiąc przed przyjazdem tutaj nie sądziłem, że będę miał wiele do napisania o tym miejscu. Teraz widzę jednak, że jest jeszcze sporo ciekawych tematów, których tu nie poruszyłem, a zdecydowanie warto o nich opowiedzieć. Opowiem więc wam zatem następnym razem, a tymczasem… Pozdro Polska!


Felieton

Mocna kawa, wcale nie jest taka zła To tytuł doskonałej etiudy filmowej z Marianem Dziędzielem i Wojciechem Mecwaldowskim w rolach głównych, ale też najprawdziwsza opinia o boskim napoju, pod którą podpisuję się obydwiema rękami. Katarzyna Drynko

M

ocna kawa nie jest zła, ale już tak intensywna w smaku, że język cierpnie. Jestem przekonana, że nie każdy kawosz zgodzi się ze mną, bo tradycję picia źle przygotowanej kawy wyssaliśmy niemalże z mlekiem matki. Wiadomo, nie może być lura, czarna, spalona, o intensywnym aromacie, a okrutna gorycz zabita mlekiem i cukrem.

Przepis na domowy chemex

Przeglądając jakiś czas temu prasę, udało mi się trafić na kilka zabawnych nagłówków: „Kawa z ekspresu przeszła do lamusa” albo „Rozpuszczalna to źródło wszelkiego zła”. Niestety: według statystyk Polacy piją więcej kawy i całkiem nieźle wypadają na tle innych krajów, ale zupełnie nie można powiedzieć, że wszyscy nagle zaczęli pić dobrze parzoną. Na szczęście wraz z modą wychodzenia do kawiarni, wzrosła wiedza na temat tego, co i jak pijemy. To, co dzieje się z kawą zanim trafi do naszej filiżanki, nie musi być wiedzą tajemną przystojnego baristy.

Do przygotowania 2 filiżanek (400 ml) kawy, będziemy potrzebować:

Jakie są zalety kawy alternatywnie parzonej? Choć jej kolor po przygotowaniu może wprowadzić w błąd, kawa z chemexa, drippera czy aeropressu jest bogatsza w kofeinę niż espresso, choć znacznie subtelniejsza w smaku. Dodatkowo jest po prostu smaczna, bo delektując się naparem jesteśmy w stanie wyczuć ciekawe aromaty, w zależności od pochodzenia ziaren. Trzeba jednak wiedzieć, że taki sposób parzenia często odsłania jej niedoskonałości. Dlatego warto zaopatrzyć się w kawę specialty: jest droższa od popularnych i dostępnych marek, ale wynagradza smakiem i jakością. Nadaje się zarówno do ekspresu, chemexa, drippera oraz innych urządzeń. Przygotowanie dobrej kawy w domu jest znacznie tańsze i prostsze, niż może się wydawać. Porządny ekspres do kawy to spory wydatek, ale urządzenie do alternatywnego jej zaparzania już nie. Zarówno wysokiej jakości, najlepiej świeżo paloną kawę, jak i niezbędne akcesoria znajdziesz w wielu sklepach internetowych i kawiarniach.

Sposób przygotowania:

• • • • • •

Chemex Coffee Maker, specjalne filtry, waga kuchenna i termometr, młynek, 6 gramów kawy na 100 ml wody, 400 ml wody,

Wodę gotuję, odstawiam do przestygnięcia, cały czas pilnując temperatury. Do Chemexa wkładam filtr, złożony tak, aby jego trzy warstwy dotykały ścianki z dziubkiem. Filtr zalewam wrzątkiem, aby oczyścić smak, pozbywając się posmaku papieru - i wylewam go zaraz po ogrzaniu się naczynia (nie wyjmując filtra). Mielę kawę w młynku, znacznie grubiej, niż do kawy z ekspresu. Stawiam całość na wadze (pamiętaj o jej tarowaniu) i zalewam wodą o temperaturze 90-95 stopni C. Woda musi zakryć kawę, ale nie powinno być jej zbyt dużo. Odliczam 30 sekund, następnie okrężnymi ruchami i bardzo małym strumieniem dolewam resztę wody. Najlepiej nie przerywać procesu parzenia, całość powinna zająć około dwie i pół minuty. Kawę podaję w ciepłych filiżankach. Smacznego! 41


Życie

Lokale Gdańsk

Podobno nie ma ważniejszego posiłku w ciagu dnia niż śniadanie. Idąc tym tropem postanowiliśmy przygotować subiektywne zestawienie najlepszych miejsc, w których spędzanie poranku będzie przyjemnością. Pierwszy pod lupę bierzemy Gdańsk! I uwierzcie nam na słowo - nie ma lepszych rekomendacji od tych od loklasów. Martyna, działaj!

Najlepsza kawiarnia na (prawie) Dolnym Mieście! Aromatyczna włoska kawa Illy i pyszne kanapki „zrobią Ci” poranek. Ceny też są zachęcające. Miejsce nieprzypadkowo nazywa się jak jedna z berlińskich dzielnic - właściciel Mitte jest wielkim fanem tego miasta. Widać to między innymi w designie kawiarni - minimalizm postawiony jest tu ponad wszystko. Niewielki lokal ma swój niepowtarzalny klimat i z ręką na sercu mogę przyznać, że jest to moje ulubione miejsce w Gdańsku. Koniecznie odwiedźcie Mitte podczas spaceru po zrewitalizowanym ostatnio Dolnym Mieście.

Nowe miejsce na kulinarnej mapie Trójmiasta. W miejscu kultowego pubu „Duszek” powstał Schopenhauer. Serwują pyszne amerykańskie bajgle i gofry. Na pełne węglowodanów śniadanie - jak znalazł. Wszystkie specjały są w wersji wytrawnej i na słodko, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Wytrwałym słodkożercom polecam gofra z prażonymi jabłkami, masłem orzechowym i preclami - najpyszniejsza bomba kaloryczna na świecie. Serio.

Garnizon, podobnie jak ulica Wajdeloty, tworzy z Wrzeszczą kulinarne zagłębie. Można tam zjeść pysznie i według upodobań. Lula, położona niedaleko flagowej gdańskiej śniadaniowni, także trzyma poziom. Jedzenie jest pyszne, a wystrój zachęcający. Warte uwagi są „eliksiry” na bazie herbatek - moją ulubioną jest ta z lawendą. Na pewno przyda się każdemu, kto w sobotnią noc zawędrował do Sopotu - stawia na nogi! Śniadanie w Luli polecam każdemu, kto znajdzie się w okolicy Garnizonu. Na pewno jest mniej tłoczno, niż w Marmoladzie :)

ul. Rzeźnicka 76, Gdańsk

ul. Św. Ducha 87, Gdańsk

ul. Norwida 4, Gdańsk

42


Z NATURY MINERALNA Magnez (87 mg/litr) Przeciwdziała stresom, zmniejsza napięcie mięśniowe.

Wodorowęglany (1240 mg/litr)

Wapń (180 mg/litr)

Naturalnie wspomagają proces odkwaszania organizmu, regulują pH krwi oraz alkalizują kwasy żołądkowe.

Korzystnie wpływa na przemianę materii, pozwala utrzymać prawidłowe czynności serca.

2:1 Właśnie taka proporcja wapnia i magnezu w Piwniczance umożliwia doskonałe przyswojenie tych mikroelementów.

Piwniczanka wyróżnia się m.in. wysoką zawartością wapnia, który pomaga w zrzuceniu zbędnych kilogramów. Doskonałym uzupełnieniem koktajlu minerałów w składzie Piwniczanki jest magnez. Jego idealna proporcja do wapnia stymuluje maksymalne wchłanianie obu minerałów i ich skuteczny wpływ na metabolizm. www.piwniczanka.pl

www.facebook.com/piwniczankapl

43


fot. Pexels

Felieton

Versus VS - dla jednych Victoria Secret, dla innych konfrontacja dwóch osób. Pierwsze znaczenie rozpoznawane w większości przez kobiety, drugie wprost przeciwnie. Wbrew pozorom, definicja gamingu, którą weźmiemy dziś pod lupę, może być równie sexy dla kobiet, co wspomniana już marka bieliźniarska. Sylwia Wrońska

Jestem dziewczyną geekiem i należę do tej mniejszości z wyboru. Precyzując: nie każda grająca dziewczyna jest geekiem. Bo aby zasłużyć na to miano nie wystarczy znajomość paru platformówek. Do pożądanych umiejętności dziewczyny-nerda nie należy również znajomość “SingStar”. Dziewczyna-geek będzie wiedzieć co oznacza “farming”, będzie znać sposoby na szybkie levelowanie, a zamiast chodzić w weekendy na zakupy będzie kompletować gear, a dla ulubionych gier będzie w stanie zarwać noc. Zamiast być na bieżąco z Pudelkiem wie dokładnie, kiedy zaczynają się wyprzedaże na Steamie czy Playstation Store. Taką właśnie dziewczyną jestem i czasem mam wrażenie, że reszta świata myśli, że ja to jakiś gatunek na wymarciu (zamykam się w pokoju przed światem i nie golę nóg). 44

Dziewczyna-gracz, może być atrakcyjną i seksowną kobietą…

Stereotypy dotyczące grających dziewczyn są równie przesadzone i krzywdzące, jak te o programistach we flanelowych koszulach (widzieliście jakiegoś?). Dziewczyna-gracz, może być atrakcyjną i seksowną kobietą… zwłaszcza dla swojego również grającego chłopaka. Pary wspólnie spędzają czas, chodząc do kina, w góry,


spotykając się ze znajomymi, podróżując. Dlaczego zatem tak dziwne dla ludzi jest to, że można spędzać czas >razem< grając w gry wideo? Tutaj walkę jak z wiatrakami zapewniają nam kolejne mity, w tym ten, że gry online izolują młodzież dzieci od świata rzeczywistego, tworząc z nich outsiderów i wyrzutków, którzy nie potrafią się słowem odezwać do kolegi z ławki. Bardzo duży skrót myślowy. Jest to forma spędzania czasu wolnego, która pasuje nam obojgu, lubimy to, przy okazji śmiejąc się, żartując. Tam, gdzie mamy do czynienia z “VS”, zawsze ktoś musi wygrać, a to wzmacnia zdrową rywalizację. Czasem porządny pojedynek w “Mortal Kombat” czy “Tekkena” może oczyścić atmosferę, która z jakichś powodów była napięta. Nie mówimy tu rzecz jasna o konfliktach poważniejszych. Sposób ten sprawdzi się u par mających dystans do siebie, a przede wszystkim do wirtualnej. jak i prawdziwej, rzeczywistości. Gramy wspólnie, gramy także w pojedynkę. Druga opcja rozwiązuje problemy z prezentami na pomniejsze okazje, które nie są na tyle znaczące, by zaprzątać sobie nimi głowę tygodniami. Wspólne tytuły, które dostarczają nam obojgu rozrywki to zazwyczaj bijatyki. Ja jestem zwolennikiem „starej” szkoły, tak zwanym pecetowcem, bo aby poczuć klimat gry, muszę czuć mysz i klawiaturę (dopiero to daje mi poczucie opanowania sytuacji). On natomiast wychowany na konsolach: Nintendo, Sega Mega Drive i oczywiście

Zdobywanie leveli w rzeczywistości jest dużo trudniejsze niż w grach

kolejnych odsłonach Playstation. Kiedy inni decydują się na wspólne mieszkanie, psa, kredyt - my sprawiamy sobie PS4. Jest to nasza wspólna rozrywka, na naszej półce znajdują się tytuły, w które wspólnie gramy, są jednak i te, które wolimy przechodzić w samotności. I tak wspólnie dzielimy “Mortal Kombat X”, choć gdyby przyszło nam się rozstać: jestem pewna że te grę on wziąłby jako pierwszą. Do wspólnej puli zaliczamy też “Injustice”, “Street Fighter V ”, “Dead Or Alive 5”, “Tekken” czy “Soul Calibur V”. Tylko moje tytuły to “Diablo 3”, “Wiedźmin 3” oraz “God of War 3”. Bijatyki są fajne na chwilę, jednak to gry z rozbudowaną fabułą kradną moje serce, pieniądze, a głównie: czas. Mój sposób na “VS” to połączenie świata online z offline. Jeden, jak i drugi, w pełni mnie satysfakcjonują, pomimo że zdobywanie leveli w rzeczywistości jest dużo trudniejsze niż w grach, radzę sobie z nimi równie dobrze. Staram się by pogodzić te światy: by w żadnym z nich nie być noobem. 45


Sztuka

Sztuka wyjęta z codzienności MOCAK fot. Mocak

Miarę wybitności artysty stanowi odkrycie własnej metody „przerabiania świata”, takiej, która innym otwiera oczy na nieznane obszary symboliczności. Daniel Spoerri jest wielkim odkrywcą artystycznym. Jego główną inspiracją była „sztuka” kulinarna, czyli to, co człowiek je, na czym je, jak aranżuje scenę posiłku, co po sobie zostawia.

D

aniel Spoerri, awangardowy rumuński artysta, stworzył w latach szęśćdziesiątych ruch noworealistyczny - dzisiaj jego prace z cyklu Stoły-obrazy to wielkie wydarzenie w historii sztuki. Dzieła, które równocześnie są dowcipne, ironiczne, nostalgiczne, mają w sobie nutę egzystencjalnego cierpienia związanego z przemijaniem Trop „resztek po człowieku” podsunął mu koncepcje innych cykli. Tytuł jednego z nich – To zostaje! – deklaruje to zainteresowanie wprost.

Wernisaż: 20.10.2016 Czas trwania wystawy: 21.10.2016 - 01.04.2017 Kurator: Maria Anna Potocka Koordynator: Martyna Sobczyk

46

Na różnych targach staroci w Wiedniu Spoerri wybierał stoły handlarzy lub kolekcjonerów, które były dla niego szczególnie interesujące, kupował całość „kompozycji” i następnie ją utrwalał. Powstawały szczątkowe dokumenty czyjegoś życia. Trochę inny zabieg – ale też odwołujący się do rytuałów codzienności – pojawia się w kolażach poetyckich Wyblakła wyrocznia. Daniel Spoerri pociął makatki ludowe z wyhaftowanymi sentencjami i z ograniczonej ilości uzyskanych słów starał się ułożyć własne mądrości życiowe. Ale tamten świat już minął i jego siła wyblakła. Tym razem powstał przewrotny ślad posiłku duchowego. Inna koncepcja artystyczna – bardzo poruszająca – pojawia się w cyklu Kolekcje. Są to monotematyczne kompozycje narzędzi wspomagających przetrwanie ducha i ciała. Odnoszą się do jedzenia, leczenia, ale również modlitwy. Daniel Spoerri postrzega świat przedmiotów jak wielki słownik kryjący w sobie wyrafinowane znaczenia. Nauczył się z niego bezbłędnie korzystać. Ten słuch znaczeniowy – w połączeniu z typowym dla artystów Fluxusu filozoficznym poczuciem humoru oraz z właściwym smakoszom gestem ładnego nadmiaru – zdecydował o jego talencie. Dzięki tej wykwintnej kombinacji jego prace są zarazem mądre, poruszające i piękne.


47


Teatr

fot. Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera

Wsciekłość

Fałsze Niedomówienia Kłamstwa Kłamstwa wywodzące się z kłamstw Wszystkie te kłamstwa tylko przesłaniają Że wszystko jest prawdziwe i rzeczywiste.

Powyższy cytat z Bernharda pojawił się w moich myślach już podczas oglądania pierwszej połowy „Wściekłości” i nie opuścił ich aż do końca spektaklu. Dlaczego właśnie ten cytat? Może dlatego, że twórczość Jelinek ma zawsze wspólny mianownik z Bernhardem? Tak sobie myślę, że chodzi o kłamstwo, bo najnowszy spektakl Mai Kleczewskiej jest o kłamstwach, jednocześnie kłamstwem będąc. Karolina Szczypek

48


K

ilka minut po dziewiętnastej widownia zostaje wpuszczona na Dużą Scenę, gdzie znajduje się podest z mniejsza niż zazwyczaj ilością miejsc i innym kątem nachylenia. Jest bardzo duszno, a spektakl się nie zaczyna. Czekamy wraz z rozgorączkowanymi aktorami, którzy subtelnie sygnalizują, że to jeszcze nie to, że dopiero za moment wydarzy się to właściwe. O 19:30 na Woronicza zaczynają się Wiadomości TVP, a na Zamoyskiego transmisja ze studia TV Wściekłość. Pomysł nałożenia jednego publicystycznego przekazu na drugi, obiecujący, jednak zupełnie znikający wśród innych, pretendujących do bardziej spektakularnych. Jedna z dziennikarek (Aleksandra Bożek), w zaaranżowanym w głębi sceny studio telewizyjnym zaczyna mówić do widowni frazami z Jelinek. W tym samym czasie widzimy ją na telebimie spuszczonym do połowy sceny. Jest tylko na jednej połowie ekranu, z paskiem na którym puszczane są wiadomości z TVP. Po drugiej stronie widzimy inną dziennikarkę (Karolinę Adamczyk), która rozmawia z imigrantką z Bułgarii handlującą na bazarku. Tematem jest Polska, i to jak dobrze w niej jest. Planów jest jeszcze więcej: kolejny dziennikarz (Mateusz Łasowski) przygotowuje się do rozmowy w drugim studio, powoli wchodzą jego goście, pomiędzy wszystkimi krąży enigmatyczna kobieta-lalka (Kaya Kołodziejczyk), ubrana w przykuwającą uwagę zielono-różową sukienkę, która w mechaniczny sposób porusza się po scenie. Oko widza krąży pomiędzy tymi wszystkimi elektronami scenicznej materii. Nie da się patrzeć na wszystko na raz z podobną intensywnością, więc trzeba wybierać i wyłuskać co bardziej

Poniżamy się między sobą przy kwestiach najbardziej fundamentalnych.

atrakcyjne newsy, tak jak wybieramy kanały w TV, czy przeglądamy strony internetowe, grzebiąc w social mediach i jednocześnie zerkając na telefon. Następuje rozproszenie uwagi i spłycenie treści, która finalnie dociera do odbiorcy. Zapewne tak ma być, przecież tak działają media: selektywnie, chaotycznie i autorytarnie. I nie jest to diagnoza jaką stawia, czy odkrywa przed widzami Kleczewska, to po prostu jest fakt. W dalszym rozwoju sytuacji scenicznych na projektorze pojawia się dziennikarz wraz ze swoimi gośćmi, czyli pielgrzymującym katolikiem (Michał Jarmicki), czarnoskórym uchodźcą (Mamadou Goo Ba) i raperem nacjonalistą ( Julian Świeżewski). Próbują rozmawiać , co jak wiadomo łatwe nie jest. Łatwej produkować przyswajalną i lekką papkę, naiwne komunały i zachęty do wspólnego śpiewania na wizji. Bo przecież muzyka łagodzi obyczaje. Ta scena dobitnie pokazuje jak odległe od siebie są trajektorie słów i potrzeb, którymi różne grupy społeczne operują. I że szansa na ich spotkanie jest nikła. 49


Teatr

Wspaniale wypracowana aktorsko sekwencja: Michał Jarmicki subtelnie zarysowuje swoją postać, Julian Świeżewski jest agresywny i butny, ale bez zbytniej eskalacji oraz wyciszony Mamdou Goo Ba, który już samą swoją obecnością może oburzać zarówno rapera, jaki i pielgrzyma. Te trzy postaci spaja prowadzący spotkanie Mateusz Łasowski, który w swojej roli podkreśla nieprzygotowanie i meandrowanie dziennikarzy, co tak bardzo przypomina kadry z rzeczywistości. W tym samym czasie trwa transmisja katastrofy uchodźców i egzekucji. Znów tematy medialne znoszą się nawzajem. Zbyt wiele ekranów, narracji i Bogów. Łukasz Chotkowski - który opracował dramaturgicznie „Wściekłość” Elfriede Jelinek - mówi o tej mnogości i konfliktach jakie rodzi: „Bogowie od zawsze się kłócą i zwalczają się ciągle od nowa. To wieczny spór, taki model prowadzenia interesów obrali. Bóg chrześcijan i Bóg muzułmanów, ale też bogowie antyczni, którzy, korzystnie się składa, posiadali ludzkie cechy, uprawiając te swoje podłości; weźmy Zeusa, który perfidią dorównywał Herze - był niemalże bez przerwy zbrodniarzem i żadne kwestie etyczne nie zaprzątały mu głowy. W mitologii germańskiej mamy to samo - weźmy Woltana, który łamie wszelkie umowy, kłamie i oszukuje na każdym kroku. Bogowie zawsze powstają przeciwko sobie, a ludzie? Co ludzie temu winni? Są tylko ofiarami szykan, każdy pada ofiarą swojego Boga, choć tak naprawdę między sobą się poniżamy. Ta wypowiedź dokładnie rymuje się z plakatami powieszonymi na Teatrze Powszechnym, autorstwa Zbigniewa Libery, które krzyczą: „To wszystko przez NAS!” Poniżamy się między sobą przy kwestiach najbardziej fundamentalnych. Przemoc i zło przejmują władzę totalną. I oczywiście, nie można porównywać sytuacji współczesnej Europy do czasów nazizmu i Holokaustu, jednak od tamtego momentu religijne i rasowe kwestie stanowiące źródło wywyższania się ponad innych pulsują w świadomości ludzi, tlą się w naszej pamięci, aby ze zdwojoną siłą wybuchnąć podczas zamachów w redakcji „Charlie Hebdo”, czy tych dokonanych przez Breivika. Maja Kleczewska w swoim spektaklu nie robi tego, nie porównuje, bo jak sama mówi: „W tekście i spektaklu nie ma diagnozy współczesności, ponieważ nie zdążyliśmy jeszcze zrozumieć, co się dzieje. Ani my sobie z tą sytuacją nie radzimy, ani władze państw.” Jako społeczeństwo sytej Europy nie rodzimy sobie z zalewającą nas falą wściekłości. Michał Czachor, który gra jednocześnie Anderasa Breivika oraz chimerycznego

50

Zeusa pokazuje otaczającą rzeczywistość jako krwawe igrzyska podczas których upadają wszystkie wartości. W pewnym momencie uwaga zostaje przeniesiona na jeszcze jedną przestrzeń, prostokątną z trawą i wodą, gdzie przez chwilę pływa ciało (Kaya Kołodziejczyk) a później trafia tam figura Chrystusa. Kolejny element układanki. Inny, ale podobny i łatwo wkomponowujący się w pozszywaną całość. Spektakl Maji Kleczewskiej ma strukturę patchworku. Elementy pewnej narracji, podobne do wszystkich, mówiące o agresji i wściekłości łatwo doszyć do problemów uchodźców, ataków terrorystycznych i rozbuchanego konsumpcjonizmu, którego reprezentantką jest blond piękność w kostiumie kąpielowym we frytki. W tej roli Magda Koleśnik, która poraża swoją energią, witalnością i pozytywnym nastawieniem. Idealna Miss Świata, która ceni pokój na świecie i przesyła asany w intencji uchodźców. W jej ustach burger z majonezem jest „so tasty”, a Europa bytuje wyłącznie w stylu „dolce Vita”. Porażające naiwnością, jednak prawdziwe. Najbardziej autentycznym elementem spektaklu jest właśnie zespół aktorski. Wspaniale zgrany, działający jak jeden żywy organizm. Czy „Wściekłość” mówi o wściekłość? Nie wiem. To świat napędzany jest wściekłością. Na pewno mówi o bezradności. Na pewno mówi też o kłamstwie, wylewającym się z ekranów telewizji i z publicystycznego dyskursu. „Wściekłość” jest też kłamstwem, bo obiecuje rebelię, a prześlizguje się między tematami, pokazując tylko ich dobrze znaną fasadę. Wizja reżyserska Kleczewskiej jest chaotyczna i zachowawcza. Jest projekcją pomysłów na przerobienie palących tematów. Jak w anegdocie przytoczonej w tekście Jerzego Koeninga, w której dyrektor teatru otrzymał depeszę od zespołu: „Pilnie wracać. Reżyser ma pomysły”. Kleczewska pomysły ma, często zapożyczone z innych jej spektakli, oczywiście ma też narzędzia, tylko finalnie wychodzi jakiś jednak słabo zszyty twór. Szwy się rozłażą aż trzy godziny. Myślę sobie, że mottem spektaklu mogłoby być takie zdanie: „Kto sam nie zacznie się wściekać, wściekłością zostanie zalany”. Bo przecież kto sam nie zabije, zostanie zabity, w sensie stricte politycznym i społecznym. W jednym z przemówień Pasolini głosił : „Jest to nieświadoma wojna domowa (…) wewnątrz piekła mieszczańskiej świadomości (…) osoby, które nie wiedzą, że mają jakieś prawa lub te, co wiedzą o nich, lecz z nich rezygnują w tej zamaskowanej wojnie domowej, przyjmują na siebie znaną i starą rolę – i stają się bydłem, na rzeź.” I może „Wściekłość” właśnie jest o nieświadomości.


MIEJSCE NA

Reklamę

która trwa...

w dobrym towarzystwie NIE LĘKA SIĘ ADBLOCKA nawet pachn ie

reklama@magazyn.co 793 554 020



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.