ISSN 2084-0217
magazyn studencki
bezpłatny
NR 04
jesień/2012
Edytorial
Oddajemy w Państwa ręce już czwarty numer Magazynu Spectrum, zaczynając tym samym działalność w kolejnym roku akademickim. Jest to dla nas wydanie szczególne, gdyż mamy za sobą pełny rok pracy nad pismem. Taka perspektywa czasowa pozwala spojrzeć krytycznym okiem na kierunek rozwoju inicjatywy. Jesteśmy usatysfakcjonowani tym, że udało się nam stworzyć w ramach środowiska akademickiego nową, stałą strukturę organizacyjną. Dostajemy od Państwa wiele słów uznania, co niewątpliwie stanowi motywację do pracy i jest dowodem na to, że nasz projekt jest potrzebny. Jesteśmy również bardzo wdzięczni za chęć współpracy wyrażoną poprzez liczny udział w organizowanych przez nas konkursach na najlepsze artykuły. Każdy tekst nadesłany przez Państwa pomaga nam poszerzać horyzonty i bezpośrednio wpływa na jakość kolejnych numerów Magazynu. Jednocześnie, przy okazji podsumowania rocznej działalności, gorąco Państwa namawiamy do nadsyłania opinii odnośnie do naszego projektu. Najbardziej wartościowa w naszej pracy jest bowiem możliwość wytyczania coraz to nowych celów i stopniowe dążenie do ich realizacji. Jednocześnie zachęcamy gorąco do współpracy. Wydawca Magazynu – Forum Obywatelskie Uniwersytetu Jagiellońskiego – będzie w najbliższej przyszłości stopniowo poszerzać zakres swojej aktywności, wychodząc poza działalność wydawniczą. W związku z tym wsparcie każdego, kto wykazuje się własną inicjatywą, przedsiębiorczością oraz pracowitością, stanowi dla nas nieocenioną pomoc. Na Państwa opinie oraz oferty współpracy czekamy pod mailem: redakcja@magazynspectrum.pl. Na koniec kilka słów odnośnie do aktualnego numeru. Zachęcamy Państwa szczególnie do lektury wywiadu z Francisem Fukuyamą przeprowadzonego podczas Kongresu Innowacyjnej Gospodarki organizowanego przez Krajową Izbę Gospodarczą. Ponadto przedstawimy nowa formułę działu DEBATA, który w tym numerze dotyczy problemu deregulacji analizowanego przez rozmówców również spoza środowiska politycznego. Życzymy inspirującej lektury!
Patrycja Krężelewska Studentka prawa i administracji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Redaktor naczelny „Spectrum”.
SPIS TREŚCI Polityka Polska wykonała tytaniczną pracę… – rozmowa z Francisem Fukuyamą.............................................................................8
Aleksander Kędzieja, Mateusz Zimnoch
Nauka pływania i dryf polskich partii........................................................................ 16 Arkadiusz Nyzio
Zawodowi malkontenci.............................................................................................. 20 Jerzy Waśko
Piękność i odpowiedzialność..................................................................................... 22 Dariusz Kawa
Społeczeństwo
Kairscy kibice i rewolucja w Egipcie.......................................................................... 28 Dżafar Mezher
Patologiczna córka wolności słowa.......................................................................... 30 Rafał Cieniek
Afera mięsna............................................................................................................... 32 Emil Bajorek
Klepsydra (komiks)...................................................................................................... 37
Klon & Chwast
Kultura
Ja nie chcę do mauzoleum......................................................................................... 40 Magdalena Urbańska
Powieść w odcinkach.................................................................................................. 43
Krzysztof M. Maj
Proza bardzo prozaiczna............................................................................................ 46
Anna Winiarska
Mateusz Zimnoch
Fikcja, nie-fikcja, prawie-fikcja.................................................................................. 49 Umieć czytać................................................................................................................ 53 Monika A. M. Adamska
Artykuł
Recenzja
Felieton
Wywiad
Gospodarka Żeby osiągnąć sukces w Internecie, trzeba być pierwszym – rozmowa z Marcinem Beme................................................................................... 58
Karolina Niżyńska
Media społecznościowe szansą dla humanistów................................................... 65 Bartłomiej Rak
Innowacje są przyszłością gospodarki..................................................................... 69 Marcin Gołąbek
Prawo
Dwudziesty ósmy „europejski” kodeks cywilny?..................................................... 76 Paweł Ochmann
Najwyższy Sąd Europy............................................................................................... 79 Agata Mrowiec
Czas żniw..................................................................................................................... 82 Wojciech Wyrzykowski
Debata
Wstep........................................................................................................................... 88
Adrianna Smurzyńska
Filozofia deregulacji, czyli Jarosław Gowin w akcji – rozmowa z Jarosławem Gowinem......................................................................... 89
Mateusz Półchłopek
Obietnice, obietnice, obietnice... i nic – rozmowa z Andrzejem Dudą.................................................................................. 96
Piotr Mączyński
Spieramy się o pryncypia, nie o liczby – rozmowa z Janem Kuklewiczem.......................................................................... 100
Bartosz Janik
Deregulacja okiem aplikanta................................................................................... 103 Maciej Sawiński
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do ich redagowania i skracania. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych ogłoszeń. Rozpowszechnianie redakcyjnych materiałów publicystycznych bez zgody wydawcy jest zabronione. REDAKCJA Redaktor naczelny: Patrycja Krężelewska Zastępca: Mateusz Zimnoch Zespół redakcyjny: Jerzy Waśko – Polityka, Mateusz Zimnoch – Społeczeństwo, Aneta Godynia – Gospodarka, Paweł Ochmann – Prawo, Mateusz Zimnoch – Kultura, Adrianna Smurzyńska – Debata Publicyści: Krzysztof Maj – Książki, Anna Winiarska – Książki, Konrad Chwast – W poprzek KONTAKT redakcja@magazynspectrum.pl, magazynspectrum.pl, tel. 606 955 494 PROJEKT GRAFICZNY Paweł Rosner FOTOGRAFIE Agnieszka Pisz KOREKTA Przewodnicząca zespołu: Paulina Ząbkowska Zespół: Diana Osmęda, Justyna Wysocka, Aleksandra Sychta, Anna Drwal, Dominika Makowska, Aleksandra Fabia SKŁAD, ŁAMANIE Przewodnicząca zespołu: Monika Filipek Zespół: Paulina Ząbkowska, Diana Osmęda, Justyna Wysocka, Aleksandra Sychta, Anna Drwal NAKŁAD 1500 egzemplarzy DRUK I OPRAWA Drukarnia Pasaż sp. z o.o., ul. Rydlówka 24, 30-363 Kraków, www.pasaz.com WYDAWCA Forum Obywatelskie Uniwersytetu Jagiellońskiego – organizacja studencka działająca przy Uniwersytecie Jagiellońskim Adres: ul. Straszewskiego 25/9, 31-113 Kraków Prezes: Jan Szczurek Wiceprezes ds. Publikacji: Mateusz Zimnoch Wiceprezes ds. Wydawniczych: Michał Bajc Wiceprezes ds. Marketingu: Anna Winiarska Sekretarz: Patrycja Krężelewska Zespół PR: Maciej Kiełbas, Iza Mikruta, Karolina Niżyńska, Piotr Cebo Strona internetowa: Jerzy Waśko
PARTNERZY
SPONSORZY
Opiekun organizacji: prof. dr hab. Krystyna Chojnicka, Dziekan Wydziału Prawa i Administracji UJ
P
Polska wykonała tytaniczną pracę... – rozmowa z Francisem Fukuyamą
20
Nauka pływania i dryf polskich partii
Zawodowi malkontenci
8
16
Piękność i odpowiedzialność
22
P
olityka
Francis Fukuyama – wybitny amerykański politolog i ekonomista. Autor głośnego „Końca historii” a także wielu rozpraw z zakresu myśli politycznej. Obecnie profesor międzynarodowej ekonomii politycznej oraz dyrektor międzynarodowego programu rozwoju w Paul H. Nitze School of Advanced International Studies na Uniwersytecie Johna Hopkinsa.
Polska wykonała tytaniczną pracę… Z Francisem Fukuyamą podczas organizowanego przez Krajową Izbę Gospodarczą III Kongresu Innowacyjnej Gospodarki (24-25 maja 2012)rozmawiali Aleksander Kędzieja i Mateusz Zimnoch
Dynamicznie rozwijające się państwa Azji, rewolucje w krajach afrykańskich oraz kryzys, z jakim od 2007 roku zmagają się Stany Zjednoczone i Unia Europejska – to tylko niektóre ze zmian o zasięgu globalnym, dokonujących się na naszych oczach. Prawdopodobnie już za kilka lub kilkanaście lat będziemy mogli przekonać się, jaka będzie przyszłość funkcjonującego obecnie układu geopolitycznego; układu, w którym od 1989 roku dominują państwa szeroko rozumianego „Zachodu”. Jesteśmy też świadkami ogólnoświatowej debaty naukowej i politycznej na temat oczekiwanego i przewidywanego kształtu stosunków międzynarodowych w obrębie Unii Europejskiej, a także w skali globalnej. Spór o przyszłość UE i rolę Polski w organizacjach międzynarodowych toczy się również na polskiej scenie politycznej. Czy pogrążona w kryzysie Unia będzie w stanie przezwyciężyć problemy ekonomiczne, a jeśli tak, to jakim kosztem? Czy Chiny wyprzedzą USA w wyścigu o rolę globalnego lidera? Jak kształtować się będą relacje „władza-społeczeństwo” w epoce globalnego Internetu i nowych mediów? Mając świadomość niezwykłej wagi wyżej wymienionych zagadnień, redakcja „Spectrum” ma zaszczyt zaprosić do lektury wywiadu z wybitnym amerykańskim politologiem i ekonomistą, autorem tezy o „końcu historii”, Francisem Fukuyamą. Na wyżej postawione i szereg innych pytań Fukuyama odpowiada poprzez pryzmat kluczowych pojęć zaufania społecznego i tożsamości.
AK
Chciałbym, aby centralnym pojęciem, wokół którego toczyć się będzie nasza rozmowa, było zaufanie. Wydaje mi się, że w Polsce mamy do czynienia z jego deficytem. Czy kiedykolwiek interesował się Pan Polską jako przedmiotem badań nad zaufaniem społecznym? Badając poziom zaufania w społeczeństwach, interesowałem się bardzo wieloma krajami, ale wszystkich, oczywiście, nie udało mi się przebadać. Akurat Polską nie zajmowałem się w szczególny sposób. Mogę natomiast powiedzieć, że wpisuje się ona w model charakterystyczny dla państw dawnego bloku komunistycznego. Tamten ustrój nie tylko nie budował zaufania, ale robił wszystko, by zaszczepiać w ludziach podejrzliwość. Chodziło o to, by społeczeństwo było w pełni podporządkowane centralnie sterowanym instytucjom. Tym samym konieczne było dławienie wszelkich inicjatyw oddolnych, które z zasady opierają się na zaufaniu pomiędzy mieszkańcami. Oczywiście, w Polsce się to do końca nie udało i liczne grupy niekontrolowane przez państwo sukcesywnie się rozwijały, ale ogólna at-
8
FF
mosfera nie sprzyjała kooperacji. Tak czy inaczej, Polska na tle innych państw postkomunistycznych, zwłaszcza tych leżących w Europie Wschodniej jak Rumunia, wypada bardzo dobrze. Myślę, że zadecydował o tym przede wszystkim fakt, iż mimo kolejnych reżimów poziom tożsamości narodowej Polaków pozostał bardzo wysoki. Wspierały go zresztą odpowiednie instytucje, zwłaszcza Kościół katolicki, a w szczególności – papież Jan Paweł II. MZ
AK
AK
A zatem Polakom udało się zachować silną tożsamość narodową i względnie wysoki poziom zaufania społecznego niejako na przekór zewnętrznej dominacji kolejnych mocarstw – nie tylko Związku Radzieckiego, ale również III Rzeszy, a wcześniej zaborców. Czy oznacza to, że zaufanie między Polakami było utrzymywane kosztem ich zaufania wobec innych społeczeństw? Jak to się ma do członkostwa Polski w Unii Europejskiej i budowania zaufania w jej obrębie? To wszystko zależy od punktu odniesienia. Uważam, że Polska wykonała tytaniczną pracę w kierunku przeprowadzenia solidnej transformacji ustrojowej i teraz jest liczącym się krajem członkowskim UE. Relacje polsko-niemieckie są dziś lepsze niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego wieku. Stosunki polsko-rosyjskie nie wyglądają już tak dobrze, ale Rosja nie potrafi utrzymywać poprawnych relacji praktycznie z nikim. Sytuacja naprawdę nie wygląda tak źle, jak mogłoby się wydawać, choć – oczywiście – zawsze może być lepiej. Szesnaście lat temu napisał Pan książkę Zaufanie. Kapitał społeczny a droga do dobrobytu. Jest ona istotnym punktem odniesienia w dyskusjach toczonych w ramach trwającego właśnie Kongresu Innowacyjnej Gospodarki organizowanego przez Krajową Izbę Gospodarczą. Jak dziś, po latach, odniósłby się Pan do stawianych w tej książce tez? Czy coś się od tamtego czasu zmieniło? Kiedy pisałem tą książkę, skupiłem się na zaufaniu na poziomie społecznym, natomiast jego polityczny aspekt nie był dla mnie aż tak istotny. Napisałem w niej, że z historycznego punktu widzenia Stany Zjednoczone są państwem o bardzo wysokim zaufaniu społecznym – Amerykanie nadal chętnie tworzą liczne organizacje społeczne, a idea wolontariatu jest wśród nich bardzo popularna. Z perspektywy czasu widzę jednak, że poziom zaufania na poziomie politycznym stale się pogarsza. Mieszkańcy w coraz mniejszym stopniu ufają swoim przedstawicielom, a niezwykle silna polaryzacja sceny politycznej często bywa źródłem całkowitego braku zaufania wobec przeciwnej opcji. Wystarczy włączyć amerykańską telewizję – ludzie prawicy wrzeszczą na ludzi lewicy, a ci ostatni ubliżają tym pierwszym. Myślę, że właśnie to ukazuje prawdziwy poziom zaufania w społeczeństwie. Dla przykładu, z jednej strony Tea Party jest przykładem organizacji o wysokim poziomie zaufania. Amerykanie w spontaniczny sposób zaczęli wspólnie działać dla osiągnięcia określonego celu, w efekcie tworząc imponującą organizację społeczną. Z drugiej strony, Tea Party polaryzuje społeczeństwo: nie ufa rządowi, nie ufa liberałom. Jest więc organizacją opartą na kapitale społecznym, lecz poprzez swoją działalność wpływa na obniżenie tego kapitału na poziomie politycznym. Kiedy mówimy o Tea Party, to trudno nie wspomnieć o rozwoju Internetu. Ciekaw jestem, jak Pana zdaniem to narzędzie wpłynęło na budowanie zaufania? Obserwujemy coraz więcej akcji organizowanych wyłącznie za pośrednictwem mediów społecznościowych – czy kapitał społeczny, który tworzy się w Internecie, różni się czymś od tego tradycyjnego? Myślę, że social media sprawdzają się doskonale w przypadku nagłych, krótkotrwałych zrywów. Nie jestem natomiast pewien, czy wpływają one na powstawanie trwałych, zinstytucjonalizowanych form współpracy. Ostatnio czytałem trochę o wyborach w Egipcie. Wszyscy mówili o roli Facebooka i Twittera we wczesnych fazach Arabskiej Wiosny, kiedy młodzi Egipcjanie używali ich do organizacji demonstracji. Ale teraz, nieco ponad rok później, wśród kandydatów na prezydenta nie ma ani jednego liberała, który miałby jakiekolwiek szanse. Egipcjanie mają problem ze stworzeniem jednej, silnej partii liberalnej, mimo że nadal mają Facebooka i Twittera. Dlatego myślę, że organizacje polityczne z praw-
9POLITYKA
FF
FF
FF
dziwego zdarzenia potrzebują czegoś więcej niż mediów społecznościowych. Trwałe formy współpracy opierają się na działaniach, których Internet nie jest w stanie w żaden sposób zastąpić. MZ
MZ
AK
AK
To byłoby zgodne z dosyć powszechnym przekonaniem, że Internet jest dla wielu ludzi substytutem rzeczywistości. Z tego wynika, że media społecznościowe dają tylko pozorne poczucie uczestniczenia w życiu społecznym i współtworzenia realnego kapitału społecznego – za działalnością w Internecie nie idą trwałe działania w rzeczywistości. Czy to oznacza, że social media mogą być realnym zagrożeniem dla prawdziwego kapitału społecznego, na którym oparte są trwałe, zinstytucjonalizowane formy współpracy? Trudno powiedzieć. Pewne jest to, że w Internecie powstała ogromna liczba małych grup społecznych, w obrębie których ludzie rozmawiają ze sobą, dzielą się informacjami, współdzielą określoną ideologię. Jednak grupy te bardzo często nie mają nic wspólnego z tym, co dzieje się wokół ich członków. W Stanach Zjednoczonych widać to bardzo wyraźnie: im więcej powstawało mediów, zwłaszcza telewizji i Internetu, w tym większym stopniu wpływały one na inne rodzaje komunikacji. Ogólnonarodowa wymiana myśli rozproszyła się na wiele pomniejszych grup i nie jest pewne, czy poszczególne grupy w ogóle się nawzajem słuchają. Media nie ograniczają się już do przedstawiania własnych opinii – zaczęły tworzyć własne fakty. Tym samym różne grupy społeczne zaczynają funkcjonować w zupełnie nieprzystających do siebie rzeczywistościach. W tym sensie media, również media społecznościowe, wpływają negatywnie na rozwój realnego kapitału społecznego. To znaczy, że tradycyjne media nie mogą już być realnym punktem oparcia dla społeczeństwa? Coraz częściej słyszy się, że media kłamią, że forsują własną wizję rzeczywistości – a jednak ludzie za nimi idą. Tu nie chodzi o same media, ale o sieci powiązań, w jakich się znajdują. BBC ma potężną siłę oddziaływania, gdyż nie jest zależna od rządu i dokłada wszelkich starań, by prezentowane przez nią treści były w miarę możliwości obiektywne. W przypadku mediów, które są politycznie zależne i jawnie zakłamują rzeczywistość, ten poziom oddziaływania nie jest dziś wcale duży, choć i to nie jest oczywiste. Ciekawym przykładem jest Al-Jazeera, która z jednej strony jest uzależniona finansowo od Kataru, lecz z drugiej pozostaje w miarę obiektywna i sama siebie określa mianem niezależnej. Jest to przypadek telewizji, która – mimo ewidentnych powiązań politycznych – stara się unikać forsowania określonej ideologii, dzięki czemu poziom jej oddziaływania jest bardzo wysoki. Z tym wiąże się pewien szerszy problem: postępujący kryzys zaufania między jednostką a instytucją. Nie chodzi jedynie o media czy rząd, ale choćby o duże korporacje – nie ufamy im. Czy widzi Pan możliwość poprawy sytuacji? Czy te relacje w ogóle są warte pielęgnowania? Zdecydowanie tak. Bez zaufania wobec instytucji nie da się tworzyć nowoczesnego społeczeństwa. Zdaję sobie sprawę, że może się to wydawać trudne, ale kształtowanie się instytucji jest naturalną konsekwencją ewolucji naszej cywilizacji. Jeśli pewne organizacje nie budzą zaufania, należy zmienić system ich funkcjonowania. Natomiast w przypadku instytucji, które są nie do odratowania – trzeba próbować jeszcze raz, od początku. Zastanawiam się, czy nie warto uczyć się tego od innych. Generalnie wśród ludzi Zachodu panuje dość rozpowszechniony pogląd, że świat znajduje się na granicy upadku. Z kolei reszta świata, zwłaszcza Daleki Wschód, widzi swoją przyszłość w jaśniejszych barwach. Może warto szukać inspiracji właśnie tam? Jeśli nie będziesz obserwować innych krajów, sam nie będziesz odnosił sukcesu. Oczywiście, od krajów nienależących do świata zachodniego można się bardzo wiele nauczyć. Na przykład w Chinach sektor prywatny działa zupełnie inaczej niż w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Niedawno rozpoczą-
10
FF
FF
FF
FF
łem nowy projekt na uniwersytecie w Stanford, w którym przyglądamy się, jak działają rządy lokalne w Chinach. Robią to zupełnie inaczej niż my, ponieważ zachęcają sektor publiczny do mobilizowania wzrostu gospodarczego poprzez wręczanie gratyfikacji za uzyskanie tego wzrostu – tego nie robi się w krajach zachodnich. Jest bardzo wiele rozwiązań, które można przyjąć, a jednym z zagrożeń wynikających z bycia krajem sukcesu jest to, że łatwo można osiąść na laurach, wychodząc z założenia, że to inni powinni nas imitować, a nie my ich. W efekcie to my tracimy. AK
AK
Rzeczywiście, Chiny czy Indie imitowały model zachodni, dzięki czemu odniosły sukces i teraz nas doganiają. A jeśli o naśladowaniu mowa, to chciałbym zapytać o sytuację na Bliskim Wschodzie – mam na myśli wojnę w Iraku i sytuację w Egipcie. Zastanawiam się, czy rząd iracki, powołany w wyniku obalenia poprzedniego rządu po inwazji USA na Irak, ma na dłuższą metę szanse powodzenia. Nie lepiej by było, gdyby stworzyli go sami Irakijczycy bez pomocy USA? Tak właśnie było w przypadku Egiptu, który jest wprawdzie niespokojny, lecz wywalczyli go sami Egipcjanie – czy nie ma to wpływu na zaufanie do władzy i poziom jej legitymizacji? Na dobrą sprawę Stany Zjednoczone mają teraz bardzo ograniczone wpływy w Iraku. Pomogliśmy zbudować system polityczny, który jest w tej chwili kierowany w całości przez Irakijczyków i jest w miarę dokładnym odbiciem opinii narodu. Saddam Hussein rządził Irakiem przy pomocy dyktatury sunnickiej, która jest w tym kraju mniejszością. Teraz rząd zamienił się w większościowy szyicki – on także korzysta z władzy w sposób budzący pewne zastrzeżenia, ale na pewno jest bardziej reprezentatywny. To, czy w dłuższej perspektywie rząd ten będzie uważany za rząd sukcesu, będzie zależało od jego działań. Póki co zrobił wiele rzeczy, które należy uznać za niepokojące – w kwestii praw człowieka oraz akceptacji dla mniejszości znajduje się on pod wyraźnymi wpływami irańskimi. Dlatego ludzie nie wierzą, że partie szyickie pozostają niezależne od Iranu i nie kierują się jego racjami. Jeśli chodzi o sytuację w Egipcie, to nadal jest zbyt wcześnie, by cokolwiek powiedzieć (wywiad został przeprowadzony przed ogłoszeniem wyników wyborów w Egipcie w 2012 roku – przyp. red.). W mojej opinii nie ma możliwości stworzenia systemu demokratycznego z prawdziwego zdarzenia, jeśli ludzie nie są zmobilizowani i nie mają woli przeciwstawienia się autorytarnej władzy. Ale jedna rzecz jest póki co jasna: nigdy nie było prawdziwej rewolucji. Nie ma już Mubaraka, ale nadal jest potężna armia, która utrzymuje kontrolę – czy faktycznie odda władzę w tych wyborach, jeszcze nie wiemy. Nie znamy też prawdziwych intencji partii islamskich. Niektóre z nich są dość konserwatywne, inne określają się jako liberalne – powstaje pytanie, czy jest to szczere wyznanie, czy pragmatyczna decyzja mająca na celu przetrwanie kilku najbliższych wyborów. Istnieje opinia, że świat islamski musi przejść przez konieczny zły czas, w którym zostaną wybrani kandydaci islamistyczni i nie sprawdzą się oni w praktycznym rządzeniu. Czyli tak, jak to się stało w Europie Środkowo-Wschodniej po upadku komunizmu wraz z rozwojem ruchów populistycznych. Czy można przyjąć taką analogię? Tak. Sądzę, że jest to normalna kolej rzeczy w każdej demokracji. Organizacje, które są bardzo popularne i skuteczne w czasie rewolucji, często nie do końca wiedzą jak rządzić państwem. Jeśli te partie w miarę szybko nie nauczą się, jak dobrze rządzić, to po jakimś czasie społeczeństwo zacznie się tym męczyć i zagłosuje na alternatywne ugrupowania. Turecka partia AKP (Partia Sprawiedliwości i Postępu) nie poradziła sobie w latach dziewięćdziesiątych, ale potem wróciła i odniosła spory sukces. Erdoğan, premier Turcji i przewodniczący AKP, był wcześniej burmistrzem Stambułu, a w tym czasie partia zyskała nowe umiejętności i doświadczenie w rządzeniu. Podobna sytuacja może się przydarzyć również w innych krajach islamskich. Część grup islamistycznych po prostu zniknie, a część przekształci się w poważniejsze, lepiej zorganizowane partie polityczne.
11POLITYKA
FF
FF
AK
AK
AK
MZ
Europa także nie jest wolna od podobnych problemów: mamy populistyczne partie pseudoliberalne, które głoszą hasła obrony wartości liberalnych, a jednocześnie zaprzeczają im poprzez islamofobię i wrogość wobec imigrantów. Obecna sytuacja przypomina nieco lata trzydzieste XX wieku... Czy wzrost poziomu zaufania może pomoc w ich marginalizacji? Myślę, że przypomina to lata trzydzieste w tym sensie, że większość prawicowych partii populistycznych jest bardzo antyeuropejska i przeciwna elitaryzmowi. Nie powiedziałbym, że te partie są liberalne... Liberalne w znaczeniu europejskim. Nawet w takim znaczeniu. Opowiadają się przeciwko Unii Europejskiej, bo nie chcą, by Bruksela mówiła im, co mają robić. Pytanie, czy we własnym kraju będą liberalne, to osobna kwestia. W mojej ocenie jest to spowodowane tym, że UE faktycznie jest organizacją stworzoną i kierowaną przez elity. Budowa Unii nie była czymś oddolnym, co wynikałoby ze społecznej potrzeby. Tak naprawdę był to projekt elit, które sądziły, że będzie dobry dla wszystkich. Zdarzało się, że gdy w wyniku referendum ludzie mówili „nie”, to elity twierdziły, że jest to efekt niskiej świadomości społeczeństwa – organizowali więc kolejne referendum, aż do uzyskania pożądanego wyniku. Okazało się jednak, iż wcale nie zaprojektowali Unii Europejskiej w tak doskonały sposób, jak im się wydawało, przez co teraz wszyscy tkwią w jednym wielkim bałaganie. To dosyć wyraźny i całkiem zasadny powód nieufności wobec elit. Sądzę, że nie da się odbudować zaufania, dopóki nie naprawi się istniejących problemów. Jestem przekonany, że cały pomysł Niemców z unią fiskalną jako właściwym rozwiązaniem dla Unii Europejskiej jest chybiony, gdyż to prosta kontynuacja technokratycznego podejścia do Unii, bez uwzględnienia tego, czego tak naprawdę chcą zwykli ludzie. A nikt nie chce, by Berlin czy Bruksela mówiły mu na co może przeznaczać pieniądze, a na co nie. Myślę, że powinniśmy nieco zwolnić i zastanowić się nad innymi rozwiązaniami. I nad ich skutkami. Czy nie ma obaw, że obecnie przyjęty kierunek może doprowadzić do poważnego kryzysu Unii lub wręcz do jej rozpadu? Nie obawiałbym się rozpadu Unii, gdyż jest tak rozbudowana, a relacje w jej obrębie są tak złożone, że jej unicestwienie jest praktycznie niemożliwe. Trzeba natomiast jasno powiedzieć, że Unia Europejska wymaga zasadniczych przekształceń. W moim przekonaniu podstawowym celem powinno być zwiększenie jej elastyczności. Ogromną wadą obecnego kształtu Unii jest, po pierwsze, brak mechanizmów dyscyplinujących państwa członkowskie, po drugie, brak możliwości wystąpienia ze wspólnoty. Uważam, że ponowne rozważenie obydwu aspektów jest niezbędne dla poprawnego funkcjonowania UE. Zastanawiam się nad innym problemem, który przybrał dość wyrazistą formę w związku z niedawnym kryzysem w Grecji. Chodzi o różnice kulturowe między państwami członkowskimi. Niektórzy wykazują, że Unia Europejska w swych zasadniczych założeniach jest tworem bardzo zbliżonym do Jugosławii, której rozpad był w dużej mierze napędzany właśnie przez wielokulturowość. Innymi słowy: jak pogodzić Greków i Niemców, jak budować zaufanie między tymi nacjami i po co właściwie do tego dążyć? Problem, o którym mowa, dotyczy tożsamości europejskiej: tego, czym ona jest i po co ją tworzyć. Konstruktorzy Unii Europejskiej przyjęli perspektywę technokratyczną, skupiając się na integracji ekonomicznej, która miała prowadzić do integracji politycznej, lecz nikt wtedy nie zadawał sobie pytania: co to znaczy być Europejczykiem? Gdy spojrzymy na historię Francji, Niemiec, Włoch czy innego nowoczesnego narodu europejskiego, kluczowym elementem sukcesu każdego z nich była zdolność do wykształcenia tożsamości opartej na wspólnej kulturze, języku, historii – wszystko to realizuje się w toku edukacji. Na poziomie tożsamości europejskiej takiego czegoś po prostu nie ma. Tożsamości poszczególnych narodów pozostały, lecz nie ma tożsamości wspólnej – dlatego właśnie Niemcy nie czują moralnej powinności by wspierać Greków.
12
FF
FF
FF
FF
13POLITYKA
MZ
AK
AK
AK
AK
Ale czy taka wspólna tożsamość porównywalna z tożsamościami narodowymi w ogóle jest potrzebna? Być może ideę narodu europejskiego można byłoby zastąpić nieco lżejszą koncepcją europejskiej społeczności? Cóż, jakkolwiek byśmy tej tożsamości europejskiej nie nazywali, musimy pamiętać, że kwestie kulturowe w obrębie Unii Europejskiej są w dużej mierze uwarunkowane interesami ekonomicznymi. Próba kształtowania tożsamości europejskiej to pochodna wspólnego rynku, wspólnej waluty, wspólnych instytucji politycznych – i zarazem próba realizowania wspólnej polityki międzynarodowej, w coraz większym stopniu niezależnej od USA. Nie oznacza to jednak, że tworzenie pewnego typu tożsamości nie jest pożądane – jeśli Europejczycy będą potrafili zdefiniować własną europejskość jako coś pozytywnego, będzie to istotne osiągnięcie. Pytanie na chwilę obecną brzmi, czy będą potrafili utrzymać to, co udało im się osiągnąć do tej pory. Skoro mowa o Stanach Zjednoczonych, chciałbym zapytać o zbliżające się wybory prezydenckie. Kto ma większe szanse na zwycięstwo: kandydat, który będzie się posługiwał zorganizowanymi mniejszościami, czy może ten, kto postawi na szeroki ruch oddolny (grassroots)? Czy w związku ze spadkiem zaufania opinii publicznej w USA do elit i korporacji oraz jej generalnego zwrotu w kierunku lewicowym, Barack Obama nie zyskuje przewagi? Rzeczywiście można odnieść takie wrażenie, ale tak naprawdę to dodało energii prawicy, a nie lewicy – to bardzo ciekawa rzecz, zwłaszcza po kryzysie finansowym. Politycy lewicowi w gruncie rzeczy nie wyartykułowali żadnej nowej i sensownej wizji tego, jaki kształt powinny przyjąć postępowe Stany Zjednoczone. Większość z nich chce po prostu wrócić do starej wizji sprzed 30 lat, a ludzie niezbyt wierzą, że to się może udać. Innym problemem lewicy jest to, że polityka kulturowa stoi na drodze polityce gospodarczej – stąd ci wszyscy biali pracownicy fizyczni, na przykład były polski pracownik fabryki w Chicago. Wielu z tych ludzi głosowało na Republikanów przez ostatnie 30 lat ze względu na kwestie aborcji, małżeństw homoseksualnych i wiele innych problemów kulturowych. Ci ludzie są bardzo konserwatywni obyczajowo – mimo że z powodów ekonomicznych powinni głosować na Demokratów, skoro to Republikanie wysyłali ich miejsca pracy za morze, szkodząc ich interesom ekonomicznym. Uważam więc, że można tworzyć zorganizowany ruch progresywny dopóki ktoś nie wymyśli, w jaki sposób obóz Demokratów mógłby odzyskać takiego wyborcę. Z drugiej strony, pojawiają się głosy, że Partia Republikańska znajduje się w największym kryzysie od czasów II wojny światowej. Tak, a to dlatego, że stała się ostatnio bardzo skrajna. To może być z mojej strony pobożne życzenie, ale w przypadku większości amerykańskich wyborów, jeśli jedna partia przesuwała się na pozycje skrajne, była zazwyczaj ukarana w głosowaniu. Uważam, że tak się stanie z Republikanami, ale mogę się mylić. Ostatnie pytanie dotyczące wyborów. Jakie ma Pan zdanie na temat Mitta Romneya? Jest on typowym kandydatem swojej partii, czy może jest inny niż reszta – czy to z powodu swojego mormonizmu albo też doświadczenia biznesowego, które jest celem ataku mediów? Nie ma czegoś takiego jak typowy kandydat GOP. Jedną z cech współczesnej Partii Republikańskiej jest to, że stała się bardziej skrajną partią w stylu Reagana. Moim zdaniem Romney jest prawdopodobnie jednym z tych klasycznych centrystów republikańskich ze Wschodniego Wybrzeża, ale niezwykle ambitnym. Stanął do wyborów w otoczeniu, które wynagradza bycie ekstremalnie konserwatywnym, zmienił swoje poglądy i w efekcie teraz nikt mu nie ufa: ani Republikanie, ani Demokraci. Jeśli chce wygrać wybory, musi to przezwyciężyć. Jest na pewno bardzo kompetentny, ale sam się zapędził w kozi róg, wiążąc się ze stanowiskiem skrajnych konserwatystów. Chciałbym jeszcze zapytać o przemówienie Hillary Clinton dotyczące America’s Pacific Century (Amerykańskie Stulecie Pacyfiku) oraz istotnej reorientacji administracji Obamy w obrębie geopolityki. Czy jest to dobry ruch ze strony tej administracji? Niektórzy polscy i europejscy komen-
14
FF
FF
FF
FF
tatorzy zwracali uwagę na to, że jest to historyczna zmiana, która pozostawia Europę samej sobie i wyrzuca ją z głównego nurtu zainteresowania Stanów Zjednoczonych. Bardzo wspieram ten tak zwany „Zwrot ku Azji”. Trudno mówić, że jest to odwrót z Europy; to raczej odwrót z Bliskiego Wschodu, skoro w ostatniej dekadzie amerykańska polityka zagraniczna skupiała się przede wszystkim na Iraku i Afganistanie. Sądzę, że zwiastunem wielkich, potencjalnie destabilizujących zmian sił na świecie jest wzrost potęgi Chin i zainteresowanie tą kwestią było nieco spóźnione. Jeszcze parę lat temu nie było nawet spójnej strategii i wizji polityki amerykańskiej dotyczącej Dalekiego Wschodu. Chiny były wtedy bardzo ostrożnym graczem, na którego wzrost mieliśmy znaczący wpływ, i zaczęły „zaczepiać” sąsiednie kraje, państwa ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej). Dla przykładu, w ciągu paru tygodni usłyszeliśmy wypowiedzi chińskich oficjeli, którzy mówili o ataku na Filipiny (konflikt terytorialny, dotyczący wysp na Morzu Południowochińskim, w którym Chiny są tylko jedną, lecz najpotężniejszą ze stron – przyp. red.). Uważam, że to dobrze, iż USA zwracają większą uwagę na sprawy Azji, bo w przeciwnym razie moglibyśmy być bardzo zaskoczeni potencjalnym konfliktem militarnym, którego zupełnie nikt się nie spodziewa. AK
AK
AK
Czy napięcie między krajami tego regionu świata można porównać do napięcia między krajami Europy w przededniu I wojny światowej? Można porównać obydwie sytuacje. Pierwsza wojna światowa wybuchła, ponieważ nagle, po zjednoczeniu Niemiec, powstała wielka potęga, która zaburzyła równowagę sił w Europie – nie chcemy, by taka sytuacja powtórzyła się z Chinami, które wyrastają dziś na naprawdę potężny kraj. Wielu Amerykanów obawia się wzrostu roli Chin, jednak jest też grono obserwatorów, którzy uważają, że XXI wiek może być kolejnym „amerykańskim stuleciem” dzięki pewnym przewagom nad Chinami. Wymienia się między innymi dobrą sytuację demograficzną oraz kulturę innowacyjności. Jakie jest Pana zdanie w tej sprawie? Gdybym miał się zakładać i stawiać na jakiś kraj, nie stawiałbym na to, że Chiny będą górować nad Stanami Zjednoczonymi, ponieważ posiadają one zbyt wiele słabych stron. Uważam jednak, że USA mają teraz poważne problemy. Dopóki nie poprawimy systemu podejmowania decyzji w polityce, będziemy sami siebie poważnie ranić, mimo że wcale nie musimy. Czy jednak jest jakiś kraj, który można wskazać jako nowy model, który warto naśladować? Ciężko byłoby imitować model chiński w USA albo w Europie, ale co na przykład z Brazylią, która w ostatnich latach także wyrosła na nową potęgę? Poszukiwanie jakiegokolwiek modelu jest, moim zdaniem, błędne w samych założeniach. Nie można po prostu przenieść i zastosować danego modelu w innym społeczeństwie – trzeba mieć na uwadze jego tradycję, kulturę, pozycję geograficzną i wszelkie inne ważne czynniki. Model chiński może być zastosowany tylko w Chinach, ewentualnie w kraju o bardzo „chińskiej” tradycji i historii. Jeśli chodzi o model brazylijski, to również nie widzę możliwości jego zastosowania w Europie czy w Stanach Zjednoczonych. Zachód, choć powinien się inspirować innymi krajami, sam musi znaleźć właściwą drogę rozwoju.
Aleksander Kędzieja Student prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, Wiceprzewodniczący Wydziałowej Rady Samorządu Studentów WPiA UJ, Przewodniczący Komisji Finansowej Samorządu Studentów UJ, zainteresowany sprawami globalnymi i lokalnie zaangażowany miłośnik praktycznych rozwiązań.
Mateusz Zimnoch Student dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wiceprezes Forum Obywatelskiego UJ. Zastępca redaktora naczelnego Magazynu Spectrum.
15POLITYKA
FF
FF
FF
FF
Nauka pływania i dryf polskich partii Polska opinia publiczna doznała kolejnego wstrząsu. Przy okazji dyskusji na temat PSL-owskiej „afery taśmowej” opiniotwórcze media prześcigały się w informowaniu o nepotyzmie polityków PO, PSL i PiS. Skąd to oburzenie? Polskie partie są większe i silniejsze niż kiedykolwiek, co oznacza, że wyciągnęły wnioski z krytyki, jaka spadła na nie w latach dziewięćdziesiątych. Pomimo to nie jesteśmy zadowoleni. Dlaczego?
PO i PiS (nie wspominając nawet o PSL) to w większości ci sami ludzie, którzy polskich wyborców straszyli z pierwszych stron gazet w latach dziewięćdziesiątych, niemniej jednak ugrupowania te z pewnością stanowią nową jakość. Polega ona na przyjęciu przez ich liderów zupełnie nowego sposobu zarządzania partią i orientacją tej ostatniej na ogół społeczeństwa. Warto przyjrzeć się ewolucji poglądów ich przodowników na uprawianie polityki i społecznej recepcji tej ewolucji, jako że w zestawieniu odsłaniają one interesujący paradoks.
Burza przed ciszą Zacznijmy od początku III RP. Lata dziewięćdziesiąte były epoką kłótliwych liderów rachitycznych partii, którzy walczyli raczej o własny splendor niż o władzę w państwie. Dokonywali rozłamów, następnie tygodniami walczyli o wspólną listę wyborczą, która najczęściej nie powstawała. Kampanie wyborcze odstawały poziomem nawet od zabiegów marketingowych sieci sklepów Baltona. Po wyborach liderzy i tak zmuszani byli do tworzenia koalicji. Składały się one z kilku (nawet ośmiu) partii i niejednokrotnie nie potrafiły przeforsować zwykłej ustawy, ponieważ przeciwko niej głosowała część posłów koalicji. Rząd mogła pogrzebać nieobecność nawet jednego deputowanego. Dziennikarze oraz publicyści
16
krzyczeli wówczas o niedostatkach polskiej demokracji, niedojrzałości elit politycznych czy słabościach polskich partii. Politycy obserwowali wydarzenia i wyciągali wnioski. Powoli, ale wyciągali. Obecnie obrywa się im w dużej mierze za to, że byli tak pilnymi uczniami. W 2012 roku polskie kampanie wyborcze z powodzeniem konkurować mogą – pod względem rozmachu – z dorobkiem naszych zachodnich sąsiadów. Od pięciu lat rządzi nami koalicja dwóch partii kierowana przez jednego polityka. Władza jest stabilna i przewidywalna, cieszy się nad wyraz wysokim poparciem społecznym i – co najważniejsze – ładnie się do owego społeczeństwa uśmiecha. Nie musimy już oglądać nudziarzy w dżinsach i swetrach, słuchać mętnych wywodów o ideach, a później przyglądać się, jak lider partii próbuje „wykończyć” premiera, którego na tym stanowisku niemal własnoręcznie umieścił. Czasy się zmieniają, nie zmienia się jednak to, że jesteśmy z nich niezadowoleni.
Skok „na główkę” Jedną z podstawowych przyczyn słabości polskiego systemu partyjnego w latach dziewięćdziesiątych było przyjęcie przez architektów transformacji ustrojowej dwóch idealistycznych założeń. Pierwsze polegało na nadaniu demokracji charakteru mistycznego – nie rozpatrywano
rzuty, jakie im stawiano, to: brak kadr, słabość organizacyjna, słabe przywództwo, wewnętrzne zróżnicowanie, ekskluzywność i konfliktogenność. Wybory 1991 roku wygrała UD, zdobywając 12% głosów. Przykład ten najlepiej oddaje sensowność przytoczonych powyżej zarzutów. Niedookreślona ideologicznie partia, podzielona na zwalczające się – umocowane statutowo – frakcje, borykająca się z problemem przywództwa, które pełnił inteligentny i szlachetny, a przy tym całkowicie pozbawiony dynamizmu, Mazowiecki, rządziła na scenie partyjnej w pierwszych latach III Rzeczpospolitej. Jak więc świadczy to o pozostałych partiach? Obecnie podobne absurdy nie mają prawa się zdarzyć. Rządząca partia ma ponad 50 tysięcy członków i o idealizmie nie słyszała. Nigdy nie przyjęłaby ordynacji korzystnej dla mniejszych ugrupowań (co obrazuje przykład jednomandatowych okręgów wyborczych zastosowanych w senacie), nie ma też co łudzić się, że zmieni przepisy dotycząównie idealistycznie potraktowano społeczeństwo, które, w rozumieniu twór- ce finansowania partii ców, powinno kierować się rozsądkiem i umiarkowaniem, a więc opowiedzieć politycznych. PO posiada się za ewolucyjnym tempem przemian w Polsce po 1989 roku. Były to oczywi- silne, szerokie kadry, jest ście mrzonki. Nigdy nie istniała ani taka demokracja, ani takie społeczeństwo, o jakich znakomicie zarządzaną, twardą, zwartą, homomyślały polskie elity polityczne. geniczną grupą interesu, adresującą swoją ofertę do wszystkich, czyli do nikoistniała ani taka demokracja, ani takie społeczeństwo, go. Jest partią dokładnie taką, o jakiej marzyli publicyści o jakich myślały polskie elity polityczne. dwadzieścia lat temu. Doszło za to do wysypu partii, z których większość nie miała nawet własnej siedziby, składała się z kilkunastu Powódź i susza członków, a jej program streścić można było w: „zabrać tamtym, oddać nam”. To, komu chciano zabierać, a komu dawać, nie miało przy tym większego znaczenia – me- Idealistyczne nastawienie polskich elit politycznych chanizm był ten sam. Dość powiedzieć, że do najważniej- znalazło swoje odbicie również w kwestiach ustrojoszej partii okresu 1989 –1993, czyli Unii Demokratycznej, wych. Jak już wspomniano, miały być one jak najbarnie należało nawet 10 tysięcy członków. Wielokrotnie dziej „demokratyczne”. Zastosowanie zaklęcia najleszerszą kadrą dysponowała oczywiście Socjaldemokra- piej oddają kształty „małej konstytucji” z 1992 roku cja Rzeczypospolitej Polskiej, ale ona nie podlegała tym i jej „dużej” następczyni z roku 1997. Stworzono syssamym procesom, jakim podlegały ugrupowania wy- tem, w którym silny rząd miał rywalizować z silnym sejwodzące się z opozycji w okresie PRL. Oczywiście temu mem i silnym prezydentem, licząc, że wszystkie trzy orrównież winni byli architekci III RP – żaden rząd nie pod- gany, blokując i kontrolując się wzajemnie, dadzą świajął nawet próby znacjonalizowania majątku PZPR, SD dectwo dojrzałości polskiego systemu politycznego, zaś i ZSL. Po co miałby to zrobić? Przecież postąpiłby nieho- ów podział władzy zaspokoi ambicje liderów polskich norowo, naruszył postanowienia Okrągłego Stołu i – być partii i przyczyni się do stabilizacji systemu. Jednakmoże – sprowokował siły ancien régime do kontrataku. że w momencie powstawania polskiej demokracji zbyt Celem niniejszego artykułu nie jest znęcanie się nad wiele sił politycznych walczyło o przywództwo, zachopostsolidarnościowymi politykami w okresie transfor- dziło zbyt wiele procesów społecznych i gospodarczych, macji. Warto jednak zwrócić uwagę, jak o partiach pisa- dynamicznie zmieniały się uwarunkowania geopolityczło się w Polsce dwadzieścia lat temu. Podstawowe za- ne. Elity polityczne walczyły więc na sztachety, była to jej przede wszystkim w charakterze proceduralnym, lecz ideologicznym. Nie rzeźbiono więc ustroju pod kątem jego użyteczności, a „demokratyczności”. Zaowocowało to przyjęciem całej masy oderwanych od rzeczywistości rozwiązań prawnych, do których zaliczyć należy chociażby ustawę o partiach politycznych z 28 lipca 1990 roku. W myśl jej zapisów założenie partii było zwykłą formalnością. Polskiemu społeczeństwu dano do rąk instrument, dzięki któremu spontanicznie powstać miał nowy ład partyjny. Liczono, że wykrystalizują się autentyczne, głęboko zakorzenione w społeczeństwie partie. Że siła narodzi się w naturalny, oddolny sposób. Tak się jednak nie stało, ponieważ zawiódł właśnie „dół”. Na tym polegał drugi błąd – równie idealistycznie potraktowano społeczeństwo, które, w rozumieniu twórców, powinno kierować się rozsądkiem i umiarkowaniem, a więc opowiedzieć się za ewolucyjnym tempem przemian w Polsce po 1989 roku. Były to oczywiście mrzonki. Nigdy nie
R
17POLITYKA
P
jednak batalia pozorna, pozbaolskie partie, które tak powszechnie kry- tylko niektórym”. Z łamów „Gawiona właściwego wpływu intykujemy, są silne jedynie naszą słabością. zety Wyborczej” płynęły zachęstytucjonalnego. Politycy wal- Co więcej, są owocem naszego działania. To ty, aby uśmiechnąć się do gaczyli, państwo polskie krzepło. my je wyhodowaliśmy, wpajając ich liderom, że wiedzi, bo zrobi to ktoś inny. System polityczny stwo- chcemy silnej władzy, a zarazem takiej, która I zrobił. Najpierw SLD w 1993, rzony w latach dziewięćdzie- nic nie robi. Wpadliśmy w pułapkę, w jaką wpa- a później AWS w 1997 roku. siątych zaczął funkcjonować, dają wszystkie demokratyczne kraje rozwinięSLD obiecał, że powstrzyma kiedy zmniejszono ilość par- te; wpadliśmy w nią jednak o wiele za wcześnie. (lub przynajmniej spowolni) retii w parlamencie (maluczkich formy zapoczątkowane przez zarżnięto ordynacją z 1993 roku), zaś postkomuniści siły wywodzące się z „S”, obietnicy jednak nie dotrzymał. zdobyli urząd premiera i prezydenta. Próbował, ale nie miał alternatywy dla „polityki BalceroNa pełnych obrotach zaczął działać jednak dopie- wicza”. Kraj nie stał się bardziej przyjazny dla tych, któro w 2010 roku, kiedy jedna partia podporządkowała rzy najboleśniej odczuli koszty transformacji, więc wysobie zarówno rząd, jak i sejm oraz urząd prezydenta, borcy odesłali postkomunistów z kwitkiem, wybierając dwa ostatnie ośrodki z własnej woli zrezygnowały zaś przypadkowy zlepek postsolidarnościowej prawicy, zaz ambicji politycznych i przestały rozpychać się w ra- tytułowany Akcja Wyborcza „Solidarność”, który obiemach swoich kompetencji. cał jeszcze więcej. Błąd gabinetu Jerzego Buzka polegał Ponownie politycy wyciągnęli wnioski z wydarzeń jednak na tym, że usiłował coś w Polsce zmienić. Wyw latach dziewięćdziesiątych, kiedy to ustąpić nie chcieli borcy pokazali, co myślą o takich ekscesach. ani Wałęsa, ani UD, ani SdRP, ani PSL, a sytuację kompliElity wyciągnęły wnioski także z tej historii. Kto nie kowały jeszcze partie takie jak KPN i ZChN. W dzisiejszej używał populizmu – przegrywał. Kto go używał, a późPolsce polityczna rywalizacja ograniczyła się do polemik niej próbował dłubać przy państwie, reformować, dawać w telewizyjnym studiu oraz walki o „stołki” i miejsca na i odbierać, przegrywał jeszcze dotkliwiej. listach wyborczych. W 2010 roku – po wyborze BronisłaZa pomocą populizmu w Polsce można zwycięwa Komorowskiego na urząd prezydenta – rząd upewnił żyć – i nie mam tu na myśli jednorazowego zwycięstwa się, że jego nicnierobienie od trzech lat jest słusznym kie- w bitwie, a w prawdziwej wojnie – tylko w jeden sporunkiem. W 2011 roku „nicnierobiące” PO poparło 5,6 mi- sób: najpierw obiecując wszystko, a potem nie robiąc nic. liona Polaków, zaś „nicnierobiące” PiS – 4,3 miliona. Polska polityka w XXI wieku opiera się na populizmie najczystszej krwi: pozbawionym ambicji i motywacji inLanie wody nych niż posiadanie władzy. To nie jest kraj dla starych Cyceronów – polscy wyborcy wystąpili raczej w roli Phi„Populizm” to obecnie słowo-wytrych. Być populistą, to lologusa. Oby nie podzielili jego losu, w sensie metafoznaczy kłamać, obiecywać gruszki na wierzbie i dzia- rycznym, rzecz jasna. łać na szkodę państwa polskiego. Jest to jedna z największych obelg, jaką obecnie obrzucić można polityka. Nauka pływania Poniekąd było tak w całej historii III RP, ale nie do końca. W latach dziewięćdziesiątych Unię Demokratyczną Leszek Miller stał się pierwszym pilnym uczniem. Lii Unię Wolności, cieszące się największym poparciem der SLD zwrócił się z ofertą swej partii do wszystkich. tzw. mediów opiniotwórczych, atakowano jednak za Postawił do pionu swoich konkurentów, wprowadzając nadmierną ekskluzywność i przeintelektualizowanie. rządy twardej ręki, biorąc całą władzę dla siebie. RząLiderzy obu partii stronili od używania populizmu, uwa- dził i dzielił. Ideologię wrzucił do kosza, tworząc parżali to za uwłaczające zarówno godności ich samych, tię, w której każdy znalazł coś dla siebie. Wystarczy jak i godności społeczeństwa. To ostatnie pokazało porównać SLD z roku 2001 z jakąkolwiek partią z lat zaś, co myśli o fantasmagoriach UD i UW. Społeczeń- dziewięćdziesiątych, aby zrozumieć, że mieliśmy wówstwo domagało się obietnicy, że wszystko będzie do- czas do czynienia z poważnym skokiem jakościowym brze, że „tamtym zabierzemy, nam damy”, ewentual- w polskim życiu partyjnym. nie „wszystkim damy, nie zabierzemy nikomu”. Liderzy Miller ciężaru władzy nie udźwignął, był jednak obu Unii mówili zaś, że „trzeba wszystkim zabrać, a dać pierwszym przypadkiem tego rodzaju w polskiej poli-
18
tyce partyjnej. Jego następcy okazali się bardziej utalentowanymi despotami. Nieliczne grono pretendentów przyćmił Donald Tusk, który wychowywał się politycznie w ekskluzywnych KLD i UW, miał więc skąd czerpać wiedzę o tym, jak nie należy postępować w polityce. PO z 2012 roku jako żywo przypomina podrasowany SLD z 2001 roku. Szeregi zwarte, przywództwo niekwestionowane, poglądów brak. Ambicji nie stwierdzono. Car jest dobry, co najwyżej miewa złych doradców. Przykład Millera obrazuje, jak trudne jest samo trwanie u władzy. Tym większe uznanie należy się Donaldowi Tuskowi. W 2011 roku wyraziło je 374 tysiące warszawskich wyborców.
Na brzegu rzeki Wisły usiadłem i… Słusznie prawił Stanisław Jerzy Lec: im mniejsi obywatele, tym większe się zdaje imperium. Polskie partie, które tak powszechnie krytykujemy, są silne jedynie naszą słabością. Co więcej, są owocem naszego działania. To my je wyhodowaliśmy, wpajając ich liderom, że chcemy silnej władzy, a zarazem takiej, która nic nie robi. Wpadliśmy w pułapkę, w jaką wpadają wszystkie demokratyczne kraje rozwinięte, wpadliśmy w nią jednak o wiele za wcześnie. Zostało jeszcze mnóstwo do zrobienia, a nasza zaprojektowana w latach dziewięćdziesiątych demokracja nie jest dobrym systemem do zmian. Poza tym, demokratyczni wyborcy zmian nie chcą, na chcących zmieniać nie głosują – chyba że zajdą szczególne okoliczności. Zaszły one w historii III RP tylko dwa razy – w 1989 i w 2005 roku. O pierwszym przypadku była już mowa powyżej, skupmy się więc na drugim. Liderzy PO i PiS uczyli się polityki od lat i w 2005 roku byli już znakomicie rozeznani w nastrojach polskiego społeczeństwa. Wiedzieli, co robić. Gdyby doszło do zawiązania PO-PiS, otrzymaliby nie tylko mandat do gruntownego sprzątania po III RP, ale także rozkaz, aby to zrobić. 62% głosów, jakie otrzymały razem obie partie, przez cztery lata stanowiłoby bat na rządzących. Nasi rządzący zaś bata nie lubią, więc sami przejęli lejce. I nie zrobili nic poza wywołaniem wojny pomiędzy sobą. Polacy domagali się w 2005 zmian, ale jednocześnie nie chcieli, aby zmiany te uderzyły właśnie w nich – lepiej w sąsiada, bo to sąsiad jest winny temu, że nie wyszło (zarówno w roku 1989, jak i w 2005). Dali się więc zapędzić do dwóch zagród, zaś pasterze naprędce pozmieniali swe barwy, tak aby jak najjaskrawiej odróżniały się od tonacji drugiej strony.
W 2007 roku PiS przybyły dwa miliony głosów, PO – prawie cztery. Jakże nam się spodobało to nicnierobienie polskich partii i jak bardzo lubimy je krytykować za to, że są dokładnie takimi, jakimi chcieliśmy, aby się stały. W 2011 roku wyniki obu partii były wprawdzie niższe, ale i tak ugrupowania zdobyły w sumie głosy 10 milionów Polaków.
Jak psuje się ryba? Nasze elity polityczne wykazały się znakomitą umiejętnością uczenia się. To nie one są winne. Krytykowanie ich liderów za nepotyzm jest całkowitym nieporozumieniem. W jaki sposób mają zagwarantować nam stabilizację, której tak bardzo pragniemy? W jaki sposób powstrzymać zalążki rewolucji, które tu i ówdzie wybuchają? Najlepszą drogą jest rozdawanie włości. Skąd tak niskie zaufanie do polityków? Być może włości rozdano zbyt mało i to nie tym, którym trzeba – czyli jak zwykle. Mamy takich mistrzów, jakich sobie wychowaliśmy. Z nas jednak żadna Małgorzata. Nikogo do niczego zainspirować nie potrafimy, narzekanie wychodzi nam jednak całkiem nieźle. Pamiętajmy więc, że jedynie kwestią czasu jest, kiedy Mistrz bez Małgorzaty zamieni się w Paulo Coelho. Ten zaś, jak wiadomo, 10 milionów pozycji sprzedaje od ręki. Ryba psuje się od głowy, ale nie w demokracji. W demokracji ryba psuje się od płetwy ogonowej, która, jak wiadomo nawet politologom, odpowiada za poruszanie się ryby i utrzymywanie jej w pożądanej pozycji. Bez niej pozostaje jedynie dryf.
Arkadiusz Nyzio Absolwent politologii, studiuje również bezpieczeństwo narodowe i europeistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek Wydziałowej Rady Samorządu Studentów WSMiP, Rady Wydziału WSMiP oraz Uczelnianej Rady Samorządu Studentów UJ. Redaktor naczelny studenckich zeszytów naukowych WSMiP. Interesuje się historią współczesną i doktrynami politycznymi.
19POLITYKA
Zawodowi malkontenci
Piątek 20.30, mecz Wisły z Polonią Warszawa. Stadion świeci pustkami. Gra krakowskiej drużyny od dawna nie jest taka, jakiej oczekiwaliby kibice, więc nie ma się co dziwić... Na mecz idę z dwunastoletnim kuzynem. Sektor rodzinny. Trochę starych kibiców, kobiety z dziećmi, studenci – tak zwani fani dobrej piłki, kiełbaski z grilla, piwo, które zawdzięczamy nowej ustawie o imprezach masowych – Europa. Nie, żeby coś się zmieniło, ten kto czasem bywa na stadionie wie, że jest tak od dawna. Siadam i słucham. Już przed pierwszym gwizdkiem dominują opinie, że to nie to, że z taką drużyną możemy się co najwyżej bronić przed spadkiem, że ten Garguła to jest za stary, Głowackiemu w ogóle nie chce się biegać, a czasy świetności polskiej piłki nigdy nie wrócą. Starszy Pan w płóciennej marynarce narzeka na niewygodne krzesełka. Ja siedzę i oglądam, kuzyn słucha, minę ma niewyraźną, w końcu chciał zobaczyć wspaniałe widowisko, techniczny kunszt, piękne zagrania, a tu wszyscy tak narzekają... Cóż począć, gra w wykonaniu obu zespołów rzeczywiście nie jest najlepsza. Co chwila ktoś psuje podanie, ataki kończą się na 40 metrze od bramki przeciwnika. W grze młodych piłkarzy jest jednak sportowa złość, ambicja, widać dobre przygotowanie techniczne i chęć do gry. Cóż za kopanina, ani jednej składnej akcji – słyszę z górnego rzędu. – Tej naszej ligi to się nie da oglądać... Czwartek 16.30, siadam przed komputerem. Mam trochę pracy, ale chętnie zająłbym się czymś innym. Okazja jest dobra, wszystkie portale informacyjne żyją debatą w sprawie Amber Gold. Onet prowadzi relację tekstową „na żywo”, w TVN24 „na żywo” wywiady z ekspertami, opinie publicystów. Jest też coś, co może mnie zainteresować – transmisja w TVP Parlament! Włączam więc i słucham, mimochodem przeglądając pojawiające się nagłówki. I znów czuję się jak na meczu. Przystojny blondyn uczesany na bok ocenia: to stado grafomanów niezdolnych do jakiejkolwiek myśli i zadających ciągle te same pytania. A ja siedzę i słucham. Oczywiście część wypowiedzi ma na celu pognębienie politycznych przeciwników. Antoni Macierewicz przepowiada przemianę premiera w Donalda T., posłowie PO pytają o sprawę SKOK-ów, zapominając, czego dotyczy debata. Janusz Palikot apeluje o odwołanie karawany z gibonami, Głodziami i Gowinami. Personalne docinki i uszczypliwości. Mimo wszystko debata jest ciekawa, co chwila padają pytania o wątki, których próżno szukać na najpopularniejszych portalach informacyjnych. Sześć wyroków w zawieszeniu Marcina P., międzynarodowy kontekst afery. Toczy się dyskusja na temat przyszłości prokuratury i stopnia politycznej odpowiedzialności za jej funkcjonowanie. Widać, że znaczna część posłów jest merytorycznie przygotowana do debaty. Zależy im na wypracowaniu rozwiązań, które mogłyby zapobiec podobnym przypadkom w przyszłości. A ja znów włączam tekstową relację Onetu. Jest wypowiedź Grzegorza Napieralskiego o kredycie Michała Tuska, zdjęcie polityków PO ciągnących samolot OLT. Banda darmozjadów, osądza cytowany forumowicz. Wracamy do medialnej rzeczywistości... Dwie sytuacje, analogiczne wnioski. Ilu Polaków przeczyta relację na Onecie, a ilu przyciągnie sześciogodzinna transmisja z obrad? Zniechęcony narzekaniem starszego pana jedzącego kiełbaskę, dwunastoletni Jaś nie
20
będzie miał miłych wspomnień z meczu. Nie zna się jeszcze dobrze na piłce, a przez 90 minut miał okazję posłuchać, jaki ten nasz rodzimy futbol jest beznadziejny. Po przeczytaniu medialnych relacji z debaty w sprawie Amber Gold, czy z każdego innego dużo ważniejszego wydarzenia, wnioski większości czytelników na temat polskiej sceny politycznej przez będą podobne. Świadczy o tym choćby rażąco niskie zaufanie wobec instytucji publicznych i utrzymująca się od lat niska frekwencja w wyborach. Na następny mecz Wisły przyjdzie jeszcze mniej osób, a Jasiowi będzie trudno uwierzyć, że tak w Polsce po prostu jest... Dlatego, drogi blond dziennikarzu, staruszku w płóciennej marynarce, zastanówcie się, czy taki przekaz naprawdę odpowiada rzeczywistości? Macie w rękach potężne narzędzie, jednak zamiast oceniać merytorycznie, wolicie sobie ponarzekać, udając wszystkowiedzących mędrców.
Jerzy Waśko Student V roku politologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, interesuje się geopolityką i historią najnowszą. W oczach władz RP typowy kibol. Prywatnie miłośnik wędkarstwa i sportów walki.
21POLITYKA
Piękność i odpowiedzialność Siedem miliardów dolarów – takiej kwoty miał podobno zażądać prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz od niemieckiej kanclerz Angeli Merkel w zamian za uwolnienie odsiadującej karę siedmiu lat pozbawienia wolności liderki pomarańczowej rewolucji – Julii Tymoszenko. Oczywiście to tylko kolejna niepotwierdzona plotka, jakich w ostatnich miesiącach wiele, gdyż sprawa procesu byłej ukraińskiej premier wciąż rodzi wiele kontrowersji. Co ciekawe, przekaz europejskich mediów i polityków jest w tym przypadku zaskakująco spójny – sugeruje bowiem, że jesteśmy świadkami zemsty obecnego prezydenta Ukrainy na groźnym politycznym rywalu. Warto jednak zauważyć, że sprawa „pięknej Julii” jest w ostatnich latach jedną z nielicznych, w których wysokiej rangi urzędnik państwowy został pociągnięty do odpowiedzialności za podjęte decyzje. A takich precedensów boją się politycy całego świata.
Lutni Homera zawdzięczamy niedościgniony opis skutków, jakie przynosi wojna wywołana sporem o piękną niewiastę. Gdyby grecki poeta żył dzisiaj, z pewnością opiewałby powszechną zgodę, która rodzi się na naszych oczach dzięki atrakcyjnej kobiecie. Okazuje się bowiem, że wyrok skazujący Julię Tymoszenko dokonał na polskiej scenie politycznej cudu zjednoczenia, jakiego nie sprawiła ani katastrofa smoleńska, ani nawet sprawa finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Jarosław Kaczyński w jednym chórze z Januszem Palikotem, Zbigniew Ziobro solidarnie z Leszkiem Millerem, posłowie koalicji z posłami opozycji – wszyscy zgodnie kwestionują niezawisłość ukraińskiego wymiaru sprawiedliwości, a wielu z nich głośno apeluje o uwolnienie znanej polityk. W tej walce o „demokratyczne standardy” i „przestrzeganie praw człowieka” dzielnie sekundują im media, które co kilka dni przekazują nam nie tylko nowe zdjęcia i informacje o stanie zdrowia skazanej, ale także komentują jej wpisy na portalach społecznościowych. Być może istotnie jest tak – pisze o tym Adam Michnik w swoim apelu wzywającym prezy-
22
denta Ukrainy do uwolnienia Tymoszenko – że wolność dla byłej premier jest kwestią „polskiej racji stanu”. Trudno mi jednak uwierzyć, iż nasi „mężowie stania”, na co dzień wyzbyci elementarnej troski o polski interes narodowy, nagle zaczęli wspólnie walczyć o tę wzniosłą ideę. Nie jestem również pewien, czy zgodne wyrazy poparcia dla polityka oskarżanego o miliardowe nadużycia i związane z tym jawnie wrogie gesty wobec obecnych władz w Kijowie są zgodne z ojczystą racją stanu. Zanim jednak prześwietlimy intencje polskich bojowników o wolność i demokrację dla naszego wschodniego sąsiada, spróbujmy ustalić, kim w ogóle jest kobieta, którą spece od marketingu nazwali „jedynym rozpoznawalnym znakiem Ukrainy”.
Cierpka przeszłość pomarańczy Większość z nas po raz pierwszy zetknęła się z osobą Julii Tymoszenko w 2004 roku, kiedy podczas pomarańczowej rewolucji błyszczała na wiecowej trybunie kijowskiego Majdanu Niepodległości, stając się w ciągu kilku miesięcy jedną z najpopularniejszych kobiet na
wschód od Berlina. A wszystko dzięki polskim mediom i politykom, których wtedy, na przełomie 2004 i 2005 roku, nawiedziło prawdziwe „pomarańczowe szaleństwo”. Ze znaną Ukrainką chcieli się wówczas fotografować wszyscy – od skompromitowanych postkomunistów po idącą po władzę prawicę. Jednak, wbrew informacjom zaczerpniętym z plotkarskich portali, zawrotna kariera Julii Tymoszenko wcale nie zaczęła się tuż przed pomarańczowym zrywem, gdy ze szczupłej, krótko ostrzyżonej brunetki przekształciła się w blond piękność z charakterystycznym warkoczem à la Łesia Ukrainka. Pierwsza nominacja na stanowisko premiera, będąca skutkiem największego sukcesu „pomarańczowych” – prezydenckiej wygranej Wiktora Juszczenki – była bowiem ukoronowaniem jej kilkunastoletniej wspinaczki na szczyty ukraińskiej polityki. Tym, którzy niegdyś pragnęli uścisnąć rękę Tymoszenko w blasku fleszy, a dzisiaj z takim zapałem żyrują jej niewinność w oczach polskiej opinii publicznej, warto przypomnieć, że okoliczności, w jakich tego wszystkiego dokonała wciąż budzą, delikatnie mówiąc, liczne wątpliwości. Kiedy w 1988 roku młoda ekonomistka otwierała wraz z mężem, Ołeksandrem Tymoszenko, swój pierwszy biznes – wypożyczalnię kaset VHS – zapewne nawet nie marzyła o tym, że niecałe osiem lat później stanie na czele firmy będącej prawdziwym potentatem w sprowadzaniu gazu z Rosji. Zyski płynące ze Zjednoczonych Systemów Energetycznych Ukrainy, bo tak nazywała się ta spółka, pozwoliły Tymoszenko zostać jedną z najbogatszych osób w swoim kraju i zdobyć status oligarchy. Oczywiście, ten ekonomiczny sukces nie miałby miejsca, gdyby nie jej powiązania ze światem wielkiej polityki. Szczególnie bliskie relacje łączyły ją z działaczem Pawłem Ła-
pomoc na kwotę 72 milionów dolarów). On pierwszy dał jej również posmakować politycznej władzy – gdy w 1996 roku uzyskała mandat do Rady Najwyższej, uczynił ją wiceprzewodniczącą swojej partii Hromada. Niestety, kariera jej protektora skończyła się błyskawicznie, kiedy został zatrzymany z dziesięcioma paszportami na lotnisku w Szwajcarii. Po deportacji do Stanów Zjednoczonych skazano go na 9 lat więzienia za nadużycia finansowe. Nakaz ścigania Tymoszenko przez służby amerykańskie miał być tylko kwestią czasu, dlatego sprytna Julia szybko odcięła się od swojego dobroczyńcy, porzuciła jego rozpadającą się partię i założyła własną – Batkiwszczynę. W 1999 roku poparła kandydaturę Kuczmy w wyborach prezydenckich (tak, tego samego Kuczmy, którego od 1997 r. mocno krytykowała), dzięki czemu premier Wiktor Juszczenko (kolejny bohater, dla którego pomarańczowa rewolucja nie była żadnym początkiem) zaproponował jej objęcie teki wicepremiera i kierownika rządowego komitetu paliwowo-energetycznego.
Pomarańcza pod kluczem
W ciągu dwóch lat urzędowania Tymoszenko naruszyła interesy oligarchów i po raz kolejny popadła w konflikt z prezydentem Kuczmą. Wtedy też pojawiły się pierwsze oskarżenia o kradzież i odsprzedawanie gazu poza oficjalnym obiegiem, fałszerstwa, próby przemycania dolarów, a także obwinienia o finansowanie przedsięwzięć Pawła Łazarenki w zamian za monopol na handel błękitnym paliwem. Jej mąż został tymczasowo aresztowany pod zarzutami niegospodarności w Zjednoczonych Systemach Energetycznych Ukrainy. Jesienią 2000 roku wszczęto również śledztwo przeciwko samej wicepreprzeciwieństwie do wielu z nas rzesza wschodnich sąsiadów wca- mier, która po niedługim czasie zole nie uważa Tymoszenko za „ikonę rewolucji”, a za jedną z tych, stała zdymisjonowana, a w lutym którzy są odpowiedzialni za zniweczenie jej dorobku. 2001 roku aresztowana pod zarzutami korupcji. Kariera nieprzyzwoicie zarenką, przywódcą tzw. „klanu dniepropietrowskie- bogatej i atrakcyjnej brunetki zawisła na włosku. Trzego”, który w latach dziewięćdziesiątych zdobywał co- ba bowiem pamiętać, że w tym samym czasie ścigała raz większe wpływy dzięki poparciu wieloletniego pre- ją również prokuratura rosyjska (w Moskwie oskarżazydenta Ukrainy, Leonida Kuczmy. Tak, tego samego no ją bowiem o korumpowanie w latach dziewięćdzieKuczmy, z którego polityką Tymoszenko będzie kilka siątych wyższych urzędników Ministerstwa Obrony lat później tak „bezkompromisowo” walczyć. To Ła- Rosji). Niepokojące wieści dochodziły także zza ocezarenkę uważa się za osobę, która ułatwiała prowa- anu, gdzie Łazarenko w każdej chwili mógł zgodzić się, dzenie interesów „gazowej księżniczki” (szwajcar- by zeznawać przeciwko dawnej przyjaciółce. Ku ucieska prokuratura obliczyła wyrazy wdzięczności za tę sze naszej bohaterki, wszyscy oskarżyciele uznali, że
W
23POLITYKA
24
I
nnymi słowy: nieważne, ile klęsk i nieszczęść przyniosą krajowi two- o zasadności zarzutów natury kryje rządy, wszak podejmowałeś „błędne decyzje polityczne” i włos ci minalnej. Możemy być jednak pewni, że gdyby choć cień podejrzenia o tak z głowy nie spadnie. Tymoszenko może się jeszcze przydać w ich politycz- znaczne wykroczenia padł na kogokolwiek z nas, żanych rozgrywkach. W marcu 2001 roku sąd w Kijo- den poważny polityk w Polsce nie stanąłby w naszej obronie, wręcz przeciwnie, wezwałby do naszego przywie odrzucił zarzuty i anulował nakaz aresztowania kładnego i szybkiego ukarania. Dlatego tym bardziej a sama Julia, opromieniona chwałą prześladowanej przez oligarchów, rozpoczęła przygotowania do po- dziwi fakt, że nasi reprezentanci, posiadający wszak doskonałą wiedzę o podejrzanej karierze ukraińskiej wtórnej walki o władzę. dygnitarz i nie mający jednocześnie żadnego wglądu Ciąg dalszy politycznej biografii Tymoszenko jest nam znany znacznie lepiej niż jej początek. Jak wiado- w akta sprawy, jak jeden mąż bronią Julii Tymoszenmo, ścieżka wiodąca przez kijowski Majdan doprowa- ko. Stąd też wielu komentatorów rodzimej sceny podziła ją dwukrotnie do objęcia funkcji premiera Ukra- litycznej uważa, iż niemilknące głosy oburzenia na decyzję kijowskiego sądu wcale nie są powodowane iny. Wydaje się jednak, że po tym jak w październiku 2011 roku została skazana na siedem lat pozbawie- troską o demokrację, ale wspólnym całej klasie politycznej strachem przed naruszeniem pewnej, zdecynia wolności za nieprawidłowości w wynegocjowanym dwa lata wcześniej (o ironio losu!) kontrakcie gazo- dowanie antydemokratycznej zasady. Dobitnie wyraził jej treść prezydent Bronisław Komorowski, gdy w czawym z Rosją, już do władzy nie powróci. I stanie się tak sie Euro 2012 zasugerował, że Ukraina powinna dostowcale nie dlatego przez to, że ta mówiąca kiedyś lepiej po rosyjsku niż po ukraińsku piękność zostanie zadrę- sować swoje prawo do europejskiego ustawodawstwa i doprowadzić do jednoznacznego rozdzielenia odpowieczona przez „prorosyjskich oprawców”, lecz dlatego, że większość Ukraińców nie ma zamiaru dłużej jej popie- dzialności politycznej od karnej. Innymi słowy: nieważrać. W przeciwieństwie do wielu z nas rzesza wschod- ne, ile klęsk i nieszczęść przyniosą krajowi twoje rządy, wszak podejmowałeś „błędne decyzje polityczne” nich sąsiadów wcale nie uważa Tymoszenko za „ikonę rewolucji”, ale za jedną z tych, którzy są odpowiedzial- i włos ci z głowy nie spadnie. Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, by ni za zniweczenie jej dorobku. To przez kojarzone z jej zauważyć, że reguła ta ma się świetnie, a podział nazwiskiem ciągłe polityczne afery i kłótnie w obozie, któremu zaufali, „pomarańczowa rewolucja” jest obec- na równych i „popełniających błędne decyzje” trwa nie coraz częściej oceniana w kategoriach wewnętrz- w najlepsze. Czy znają Państwo nazwisko choć jednego europejskiego polityka, który przebywałby obecnie nej rozgrywki między koteriami oligarchów. w więzieniu? Nie? To może proszę pomyśleć o naszych, polskich działaczach. Też nie? Fakt, że nasz Trybunał Eksport polskich owoców? Stanu jest instrumentem zapewne zanikłym, bo praZ pomarańczami, proszę Państwa, jest różnie, cza- wie nieużywanym, niezbicie dowodzi, że nasi politysem piękna skórka okrywa mało interesującą zawar- cy to budujące przykłady osób nieskazitelnych. Potość. Zapewne nigdy nie dowiemy się, czy była ukra- winni jednak pamiętać o tym, że życie polityka jest jak warkocz... przedziwnie się plecie i kiedyś każdy z nich ińska premier rzeczywiście była winna zarzucanych jej może być sprzedany Angeli Merkel. przestępstw gospodarczych, nie wspominając nawet
Dariusz Kawa Rocznik 1989, student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz kulturoznawstwa na Akademii Ignatianum w Krakowie.
25POLITYKA
S
Kairscy kibice i rewolucja w Egipcie
Patologiczna córka wolności słowa
Afera mięsna, czyli kara śmierci za łapówki
Klepsydra
32
37
28
30
S
POŁECZEŃSTWO
Kairscy kibice i rewolucja w Egipcie Na temat Arabskiej Wiosny Ludów powstało już wiele wnikliwych opracowań opisujących zjawisko na płaszczyźnie politycznej, społecznej i ekonomicznej. Zapoczątkowana w Tunezji rewolucja objęła swoim ogniem kolejne kraje: Libię, Egipt, Syrię i Bahrajn.
Polityczny efekt domina zburzył bastiony długoletnich reżimów. Tunezyjski prezydent salwował się ucieczką, wywożąc z kraju ogromne ilości złota, Kaddafi został obalony i zabity po długich walkach z rewolucjonistami, Mubarak ustąpił i w szpitalu oczekiwał wyroku niezawisłego sądu, a Assad rozpętał krwawą wojnę domową, która pochłonęła ponad dziesięć tysięcy ofiar. Skutki politycznego trzęsienia ziemi przyniosły obywatelom wolność, ale równocześnie obarczyły ich odpowiedzialnością za dalsze losy krajów. Rewolucje miały wielu wyrazistych bohaterów, którzy na stałe wpisali się do podręczników historii powszechnej. Istnieje jednak w Egipcie grupa anonimowych bojowników o wolność, która, pomimo że stanowiła front zmagań z reżimem, do dzisiaj pozostaje niedoceniona. Mowa mianowicie o kibicach dwóch największych egipskich klubów piłkarskich: Al-Ahly i Az-Zamalek. Kiedy u zarania rewolucji na kairskim Placu Wolności zaczęli się zbierać demonstranci, wszyscy obawiali się zdecydowanej i brutalnej reakcji panującego reżimu. Pomimo pokojowych intencji pierwszych manifestacji na Plac Tahrir wkroczyły służby lojalne Mubarakowi, aby bezpardonowo rozprawić się z opozycją. Policja rozpoczęła pacyfikację zebranego tłumu przy użyciu siły. Wówczas stołeczni piłkarscy kibice bez zawahania stanęli w obronie zwykłych obywateli. Zna-
28
ni z długiej historii zmagań ze służbami porządkowymi, stanowili pierwszą linię w ulicznej bitwie. To zainspirowało innych Egipcjan do wyjścia na ulice. Zrodziło się wśród nich przeświadczenie, że nie są bezbronni w walce ze skorumpowanym systemem politycznym. Tak otwarty sprzeciw był zjawiskiem niemal bezprecedensowym w ciągu trzydziestoletnich rządów prezydenta Mubaraka. Dalsze wydarzenia potoczyły się lawinowo. Kolejne pikiety i kolejne walki. Zdjęcia milionów Egipcjan zebranych na Placu Tahrir szybko obiegły cały świat. Kibice Al-Ahly i Az-Zamalek zawiesili długoletni konflikt dzielący dwa kluby i wspólnie, pod jedną banderą, zaczęli mobilizować tłumy, dając przykład czynnego oporu. Przełomowym wydarzeniem dla rewolucji egipskiej była tzw. „Bitwa Wielbłąda”, kiedy Mubarak, wbrew przyjętej krótko wcześniej polityce ugodowej, nasłał na protestujących policję wspomaganą przez zbirów wypuszczonych z więzień. Poplecznicy prezydenta uzbrojeni w maczety i noże zaatakowali demonstrantów, szarżując na wielbłądach i koniach. W wyniku walk na ulicach zginęło wielu ludzi, jednak kibice po raz kolejny dali dowód swojej odwagi, odpierając ataki. Wśród Egipcjan zrodził się ogromny szacunek dla tzw. „ultrasów”, obu klubów za ich niezłomność. Dziewięć dni później, 11 lutego 2011 roku, rewolucja egipska osiągnęła swój główny cel, wymuszając na Mubaraku dymisję. Władzę przejęła Najwyższa Rada Wojskowa.
K
Na dzień dzisiejszy, po Warto podkreślić, że w moibice Al-Ahly i Az-Zamalek zawiesili długoletni wyborach mencie rozpoczęcia rewolucji, konflikt dzielący dwa kluby i wspólnie, pod jed- czerwcowych 25 stycznia 2011 roku, człon- ną banderą, zaczęli mobilizować tłumy, dając przy- prezydenckich, w których wygrał Mohammad Mursi, kowie obu grup kibicowskich kład czynnego oporu. kandydat z mocno konpojawili się na ulicach w Egipcie, wspierając resztę obywateli jako indywidualne jed- trowersyjnego „Bractwa muzułmańskiego”, ultranostki, jednak zostali odebrani jako grupa. Cytując eks- si nie stanowią już gwardii pilnującej demokratyzacji kraju. Przekazali pałeczkę innym ugrupowaniom, aby perta w tej dziedzinie, autora książki Kitab Al-Ultras, Mohammada Gamala Bashira: Można śmiało powie- zadbać o wzrost świadomości politycznej „młodych gniewnych”, szykując ich tym samym do pełnej odpodzieć, że 80% Egipcjan nie wie nic o polityce, to samo tywiedzialności związanej z nowym ustrojem. czy się ultrasów. Według Sherifa Hassana, dziennikarza Kibice zrzeszeni wokół grup odpowiedzialnych za i fana Al-Ahly: W Egipcie młodzież najpierw dołącza do oprawę meczową, angażujący się w walki z innymi ultrasów, dopiero później kształtuje swoje poglądy polityczne, natomiast analityk z Al-Ahram Center for Poli- grupami kibiców i policją, stanowią najczęściej margines społeczny. Niemal w każdym kraju opinia publicztical and Strategic Studies w Kairze, Nabil Abdel Fattah, na jest wobec nich nieprzychylna, a w mediach toczą uważa, że głównym powodem, dla którego kibice wzięli się debaty starające się ograniczyć chuligaństwo piłudział w rewolucji, była chęć wendety na policji. Wraz z ustąpieniem Mubaraka w Egipcie miała roz- karskich fanów. Nie inaczej było w Egipcie. Pomimo ogromnej miłości społeczeństwa egipskiego do futbopocząć się nowa era demokracji. Niestety, z biegiem czasu społeczeństwo uzmysłowiło sobie, że Najwyż- lu, kibice byli kojarzeni najczęściej z prowokowaniem sza Rada Wojskowa jest zbyt mocno powiązana po- sprzeczek i bijatyk. Jednak już w trakcie pierwszych godzin rewolucji stało się jasne, jak istotną rolę młodzi litycznie z byłym prezydentem, spowalnia reformy i pozwala, aby w państwie szerzyły się chaos oraz „chuligani” mają do odegrania. Stadionowa złość zostabezprawie. Było jasne, że kontrrewolucjoniści zaczę- ła przekuta w tarczę rewolucji, a kibice z narażeniem życia ochraniali protestujących, mniej wprawionych li spiskować. Z tego powodu stadiony zamieniły się w wielkie fora, na których wszyscy kibice jednym gło- w ulicznych zamieszkach. Jakkolwiek kontrowersyjne były dotąd działania kibiców Al-Ahly i Az-Zamalek sem przypominali o celach rewolucji. Dziesiątki tysięcy ludzi zgromadzonych na piłkarskich arenach wykrzy- podczas Arabskiej Wiosny Ludów udowodnili, że ich kiwało antyrządowe hasła, a jeszcze więcej słucha- poświęcenie zasługuje na pochwałę i wyeksponowane miejsce na kartach współczesnej historii Egiptu. ło przekazu za pośrednictwem transmisji telewizyjnej. Wreszcie tragedia, do której doszło 2 lutego 2012 roku na stadionie piłkarskim w Port Said podczas meczu pomiędzy Al-Masri i Al-Ahly, jasno dowiodła, jak niewygodnym przeciwnikiem dla Najwyższej Rady Wojskowej byli kibice ze stolicy. Służby bezpieczeństwa wykorzystały nienawiść pomiędzy zwolennikami obydwu zespołów i penetrując środowisko fanów Al-Masri, sprowadziły w dniu meczu na stadion osoby mające podjudzić tłum. Siły policyjne zostały zredukowane do minimum, co pozwoliło na przemycenie broni białej. Po ostatnim gwizdku sędziego chmara przepełnionych nienawiścią, uzbrojonych szalikowców Dżafar Mezher zaatakowała zwolenników Al-Ahly. Światła na obiekcie zgasły i doszło do dantejskich scen. W najwiękStudent filologii arabskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim szej futbolowej tragedii w Egipcie zginęło siedemdzieoraz absolwent kursów językowych w International Langusiąt dziewięć osób. Najmłodsza miała czternaście lat. age Institute w Kairze. Pomysłodawca inicjatywy „Warte W ten sposób kontrrewolucjoniści ukarali ultrasów za świeczki” (www.facebook.pl/warteswieczki) i ogromny fan ich polityczne zaangażowanie. twórczości Woody’ego Allena.
29SPOŁECZEŃSTWO
Patologiczna córka wolności słowa Stojąc ostatnio późnym wieczorem na przystanku, zobaczyłem parę całujących się namiętnie kochanków. Nic szczególnego – zaznaczyć muszę, że kochankowie byli tej samej płci. Jako pełen ciepłych uczuć i tolerancji człowiek popatrzyłem z ciekawością na ich kwitnącą miłość. Już miałem się nawet do nich uśmiechnąć. Niestety zostałem obdarzony tylko gniewnym spojrzeniem i słowami „co się gapisz?” Jednopłciowa para zniknęła za przystankiem, a ja zostałem sam z moją głęboką tolerancją.
Nie ukrywam, że przez ostatnie miesiące panicznie bałem się wykluczenia społecznego, którego padłbym ofiarą jako osoba nietolerancyjna. Poddałem się pewnej modzie, która uznaje wszystkich „nietolerancyjnych” za osoby z gruntu złe, zaściankowe i zachowawcze. Ale owe spotkanie z parą kochanków sprawiło, że to ja poczułem się wykluczony i dzięki temu choć trochę zrozumiałem gigantyczne oszustwo, jakie funduje nam nieuchronny postęp tolerancji. Mniejszość każde swoje zachowanie może uzasadnić prawem do wolności, nawołując jednocześnie do tolerancji. To nie świadczy o sile tego hasła, bo zarówno prawa człowieka, jak i polskie ustawodawstwo dają każdemu wolność i zabraniają dyskryminacji z jakichkolwiek powodów. Prawdziwa potęga tolerancji tkwi w tym, że mniejszość może uznać wszystkich o odmiennych poglądach za złych i skostniałych. To niezwykły paradoks, że domagająca się tolerancji mniejszość wyklucza tych, którzy stanowią większość. Dzisiaj mamy już do czynienia z całym kompleksem pseudomoralnych prawd, które – uzasadnione nietolerancją – zaczynają kontrolować życie większości w imię dobra mniejszości. Odbiera się w ten sposób ludziom możliwość swobodnej wypowiedzi, naraża na ostracyzm i przypięcie łatki „katola”, „faszysty”, a w najlepszym razie –„osoby nietolerancyjnej”. Zamyka się usta większości, która milczy, aby nie być oskarżona o dyskryminowanie innych. W takim ujęciu tolerancja jest raczej patologiczną córką wolności słowa, dla własnych potrzeb naginającą rzeczywistość, aby tej wolności pozbawić. Mniejszość jest w lepszej sytuacji, bo jeśli nie zgadza się z większością, to staje się orędownikiem postępu i mesjaszem liberalizmu. Czy standardy moralne powinna wyznaczać mniejszość, zmuszając innych do szanowania, doceniania a w skrajnej odmianie do podporządkowania się jakiejś idei? Taka dyktatura „wykluczonych” nie ma racji bytu w nowoczesnym i demokratycznym społeczeństwie. Czym jest prawdziwa tolerancja? Równym traktowaniem wszystkich i wszędzie. Niezależnie od tego czy lubimy czyjeś poglądy, wygląd albo zachowanie, każdy ma prawo być traktowany tak samo. Ale to nie oznacza, że każdego mamy kochać za jego odmienność. Wolność słowa daje nam prawo do mówienia głośno o tym, co uważamy za złe, co za dobre, co nam się podoba, a co nie. I nie ma to nic wspólnego z tolerancją czy dyskryminacją. Od wieków „tolerować” oznaczało „znosić z bólem”, „wytrzymywać z niechęcią”. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj nietolerancyjny jest ten, kto nie przyklaskuje radośnie każdej propozycji mniejszości.
30
D
Jeśli uznamy tolerancję za znoszenie spojrzeń/doefinicja tolerancji rozmyła się już tak bardzo, że cinków/zachowań z bólem, to nie możemy się obawiać niemal każda grupa może „wytrzeć sobie gębę” ostracyzmu. Dla przykładu: niedawno uświadomiłem tym słowem, żądając szczególnej ochrony od państwa sobie, że wobec polityków jestem najbardziej tolerancyj- i szczególnego traktowania od innych. ną osobą na świecie, wszystkich traktuję tak samo – nie lubię ich po równo. Bez względu na przynależność partyjną, płeć, orientację seksualną, kolor skóry, religię i światopogląd. Po prostu ich nie lubię. Czy nie jest to najdalej posunięta forma tolerancji? Mógłbym teraz zadeklarować, że każdy, kto lubi losowo wybranego polityka i o tym mówi, dyskryminuje mnie. Tych, którzy się ze mną nie zgodzą i nadal będą uparcie lubić polityków, uznam za nietolerancyjnych oraz stanowiących zagrożenie dla mojego mniejszościowego świata. Paranoja? Nawet ogromna. Czym różni się wyżej opisana sytuacja od wyzwań jakie narzuca nam dzisiaj postępowy świat? Jedynie tym, że współczesność przekonała niektórych do tego, że paranoidalna koncepcja tolerancji jest w modzie. Stąd wielu – z obawy przed wykluczeniem – popiera idee, z którymi wewnętrznie się nie zgadza. Nie możemy obawiać się ostracyzmu tylko dlatego, że mniejszość przekonała część większości, że modne jest noszenie na piersi plakietki z napisem „Jestem Tolerancyjny”. Definicja tolerancji rozmyła się już tak bardzo, że niemal każda grupa społeczna może „wytrzeć sobie gębę” tym słowem, żądając szczególnej ochrony od państwa i szczególnego traktowania od innych. Ale nie można wzmacniać pozycji mniejszości bez końca, ponieważ rodzi to nierówność i – paradoksalnie – brak tolerancji, w konsekwencji prowadząc do frustracji dyskryminowanej większości oraz buntu przeciwko mniejszościom roszczącym sobie wyłączne prawo do uznawania jednostki za nietolerancyjną. Jeśli mówię dziś, że nie lubię konkretnych środowisk mniejszościowych, nie uznaję wolnych związków, sprzeciwiam się aborcji, uważam że kobieta i mężczyzna są równi w godności, ale jednocześnie diametralnie od siebie różni i to kobietom należy się większy szacunek, to nagle okazuje się, iż jestem wcieleniem zaściankowości polskiej. To samo uznające mnie za nietolerancyjnego środowisko ,widząc na ulicy siostrę zakonną domaga się od niej, by zdjęła strój duchowny, bo razi to jego uczucia religijne. Ci ludzie sprawiają, że krzyż wiszący w Sejmie urasta do rangi problemu narodowego i to w państwie, którego 90% mieszkańców deklaruje bycie chrześcijaninem. Ta paranoja jest już tak daleko posunięta, że na Zachodzie kobietom nakazuje się ściąganie religijnych nakryć głowy. Jeśli taka tolerancja dojdzie do Polski, to nie pozostanie nic innego jak wyjątkowy bunt. Bunt większości przeciwko mniejszości, która dzisiaj nie wykorzystuje tolerancji jako tarczy przeciwko niesprawiedliwości, ale posługuje się nią jak mieczem, godząc w ideologię grosy. Orędownicy tolerancji namawiają mnie, abym patrzył przychylnie na spotkaną przypadkiem parę homoseksualistów. Ale co to zmieni? Zapewne wielu takim parom zrobiłoby się lepiej na sercu, gdyby widzieli moją akceptację. Większości jednak na tym nie zależy. Każdy sam wybiera wspólnotę koleżeńską, w której pragnie się rozwijać, i – jeśli jest mu źle – zawsze może ją zmienić. Czy w imię tolerancji powinniśmy zmusić większość do zmiany swoich poglądów i przekonań? A może raczej dążyć do równego traktowania w pracy, w szkole, u lekarza, w sądzie albo urzędzie? Jako osoba tolerancyjna podpisuję się pod tym drugim apelem i staram się traktować wszystkich jednakowo, lecz nikt nie przekona mnie do śpiewania pochwalnych hymnów na cześć wszelkiej odmienności, bo to nie jest już tolerancja tylko wypaczenie spowodowane obsesją mniejszości dążących do uznania tego, co inne, za to, co normalne.
Rafał Cieniek Katolik, student prawa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Leniwy i szczery egocentryk, posiadający wszystkie wady narodowe przypisywane Polakom.
31SPOŁECZEŃSTWO
Afera mięsna, czyli kara śmierci za łapówki Ostatnio nasze media zdominowała afera Amber Gold. Niemal codziennie ujawniane są nowe fakty. Wolne media starają się przedstawić tę sprawę tak, by z jednej strony zwiększyć oglądalność lub poczytność poprzez szokujące tytuły, z drugiej jednak nie chcąc szkalować ludzi ani ferować wyroków – to leży bowiem w gestii sądów.
Nasi rodzice czy dziadkowie nie mieli tak komfortowej sytuacji. Nie było Internetu, zaś wszystkie pozostałe media działały pod kontrolą państwa. Istniały dwie państwowe organizacje zajmujące się – mówiąc najogólniej – cenzurowaniem informacji przed ich przekazaniem społeczeństwu: Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk oraz Radiokomitet. W takich realiach rozgrywała się w Polsce sprawa, która przeszła do historii jako „afera mięsna”. Nie była to zwykła afera gospodarcza dotycząca łapownictwa. W sprawę zamieszane były setki osób, w tym również aparat PZPR, zaś kierownictwu oraz samemu Gomułce zależało na zaprezentowaniu partii jako czystej, nieskażonej, walczącej z przekrętami. Pomóc w tym miały oczywiście media, pokazując jednostronny obraz sytuacji. Głównym bohaterem tej historii stał się Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa-Praga, prywatnie ojciec znanego aktora, Pawła Wawrzeckiego. Pierwszy Sekretarz KC PZPR, Władysław Gomułka, już na przełomie lat 50. i 60. zastanawiał się, dlaczego ludzie spożywają coraz więcej mięsa. Na III plenum Komitetu Centralnego partii podał trzy główne przyczyny: Pierwszą i nadrzędną przyczyną jest stale i szybko rozwijający się wzrost siły nabywczej ludności miejskiej i wiejskiej. Przyczyną
32
drugą jest wysoki przyrost naturalny ludności. Przyczyna trzecia tkwi w niewłaściwej relacji cen mięsa do cen innych artykułów żywnościowych. W pierwszej połowie lat 60. problem braku mięsa w polskich sklepach nasilał się. W społeczeństwie rosła irytacja, a malało zaufanie do władzy. Było to nie na rękę Gomułce, który mimo to nadal był postrzegany jako człowiek ascetyczny, niezainteresowany bogaceniem się, nieprzywłaszczający sobie mienia publicznego. Rzeczywistości nie dało się jednak aż tak zaczarować: o braku mięsa zaczęła pisać nawet „Trybuna Ludu”. W sklepach mielono podroby (płuca, śledziony, wymiona), sprzedając je kilkakrotnie drożej – jako mielone mięso – albo pobierając opłaty od klientów za mielenie. Partia wkrótce tego zabroniła, ale na jaw zaczęły wychodzić kolejne aspekty sprawy. Specjalnie powołana komisja opisała nadużycia w sklepach mięsnych. Okazało się, że kiełbasę tańszą sprzedaje się jako droższą (np. krakowską jako szynkową, zwyczajną jako rzeszowską), pracownicy jedzą mięso na zapleczu, kierownicy sklepów dają łapówki dyrektorom Miejskiego Handlu Mięsem w zamian za większe dostawy. Zaczęły się aresztowania oraz nagonka w mediach. Stanisław Wawrzecki pochodził spod Mławy. Przyjechał do Warszawy, został pracownikiem domu towarowego, wreszcie zapisał się do partii i awan-
jąc swoją siłę oraz bezwzględność w stosunku do oskarżonych. W rzeczywistości cała sprawa dotyczyła łapówek (fakt, że ogromnych), ale ukaranie skorumpowanych nie spowodowało powrotu mięsa do sklepów. Powody braków były bowiem inne (m.in. nieopłacalny eksport mięsa w konserwach na Zachód oraz gospodarka centralnie sterowana: z góry ustalone ceny skupu od ludności wiejskiej). Niemniej społeczeństwo wierzyło, że surowe kary rozwiążą problem. Równocześnie władza starała się dobrać odpowiednich sędziów. Sprawdzano, który „arbiter” był uległy wobec kierownictwa partii, a który zachował niezawisłość. Postanowiono nie powtórzyć błędu sprzed kilku lat, z innego głośnego procesu dotyczącego gospodarki, czyli „afery skórzanej”. Wówczas główny sędzia, Kulczycki, w jednym procesie postąpił wbrew nakazom „z góry” i zamiast kary śmierci orzekł dożywocie, zaś w drugim procesie inny sędzia wydał wyrok śmierci, lecz Rada Państwa skorzystała z prawa łaski. Za nieposłuszeństwo Kulczycki, dotychczas przewodniczący warszawskiego Sądu Wojewódzkiego, został „zesłany” jako zwykły sędzia do Siedlec. Teraz dokładnie sprawdzono ludzi, zanim pozwolono im osądzać w tej sprawie. Zgodnie z prawem, do afery mięsnej rzyznanie się do degeneracji moralnej wśród aparatczyków powinni zostać wyznaczeni sędziowie było propagandowo nie do przyjęcia. Utworzono więc fikcyjny, z IV wydziału karnego. Tymczasem odabsurdalny obraz zorganizowanej grupy przestępczej, w skład któ- delegowano do niej trzech sędziów, lecz rej wchodzili drobni kierownicy sklepów, dostawcy, czy pracownicy żadnego z tego wydziału – przysłano dwóch z Sądu Wojewódzkiego (Faustyn Miejskiego Handlu Mięsem. Wołek i Kazimierz Gerczak), natomiast lub wyroki w zawieszeniu. Tymczasem cała działal- przewodniczącym został sędzia Sądu Najwyższego, Roman Kryże. Znany był z wydawania wyroków ność kierowników sklepów oraz ludzi z Miejskiego Handlu Mięsem nie byłaby możliwa bez przyzwole- śmierci w okresie stalinowskim, przede wszystkim na bohaterach podziemia niepodległościowego nia władz partyjnych. Stworzono obraz grupy ludzi, związanego z Armią Krajową (na żołnierzach wyklęktórych należy ukarać jak najsurowiej, dzięki czemu natychmiast wszystko wróci do normy, a w skle- tych). Skazał na śmierć m.in. rotmistrza Witolda Pipach znów będzie dużo mięsa. Wybrano kilka, naj- leckiego. Mówiono o nim, iż ma prywatny cmentarz, a wyroki przez niego wydawane nazywano „ukryżobardziej rzucających się w oczy, osób, wskazano waniem”. Władza spodziewała się, że i tym razem z imienia i nazwiska, pokazano twarze – wszystko wyda wyrok pod jej dyktando. po to, by społeczeństwo zapamiętało, że to przez Proces odbywał się nie w normalnym trybie przetych konkretnych malwersantów czy złodziei nie widzianym przez kodeks postępowania karnego ma mięsa w sklepach. z 1928 roku, lecz w trybie doraźnym przewidzianym Społeczeństwo pod wpływem zależnych mediów dekretem PKWN z 1945 roku. Było to rażącym namiało się domagać jak najwyższych kar dla złodziei, ruszeniem prawa, w tym prawa do obrony. Po wypartia zaś miała wyjść z tej sprawy zwycięsko – jako obrońca praw zwykłych ludzi – zarazem pokazu- daniu orzeczenia, nie było możliwości odwołania
sował do wydziału handlu. W końcu objął kierownictwo Miejskiego Handlu Mięsem w WarszawiePradze. Wraz z innymi kierownikami w 1964 roku pojechał na delegację do Rumunii, później na Węgry i Czechosłowację. Gdy wysiadał z samolotu powrotnego, został aresztowany. W tym czasie posiadano już dowody przeciwko 1302 osobom (za: Jerzy Jagiełło, Przestępczość w przemyśle i handlu mięsnym). Na przesłuchaniach Wawrzecki przyznał się, że w zamian za większe dostawy wziął łapówki od 120 kierowników sklepów na łączną kwotę 3,5 mln ówczesnych złotych. Media, zwłaszcza gazety, trąbiły o sukcesach partii w walce z procederem, o kolejnych zatrzymaniach, kolejnych zarzutach. Mimo iż wśród aresztowanych było aż 37 członków PZPR, w tym trzech członków aparatu partyjnego, partia kreowała się na niewinną. Przyznanie się do degeneracji moralnej wśród aparatczyków było propagandowo nie do przyjęcia. Utworzono więc fikcyjny, absurdalny obraz zorganizowanej grupy przestępczej, w skład której wchodzili drobni kierownicy sklepów, dostawcy, czy pracownicy Miejskiego Handlu Mięsem. Oskarżonym w aferze mięsnej nakazano się przyznać, iż funkcjonowali jako zorganizowana grupa przestępcza, obiecując w zamian niższe kary
P
33SPOŁECZEŃSTWO
D
do drugiej instancji. la wielu, wyrok w „aferze mięsnej” był mordem sądowym. wymuszaniu pienięDekret umożliwiał Pojawia się tu bowiem niewspółmierność wymierzonej kary dzy od kierowników sklepów. Powinien orzeczenie rozstrzy- do rzeczywistej winy. był więc zostać skagnięcie w postaci zany za przestępstwo czynnego łapownictwa, ale kary śmierci. W międzyczasie wyszło na jaw, że za to prawo PRL nie przewidywało przecież kary afera zatacza szerokie kręgi i są w nią zamieszane setki osób, w tym ważni działacze PZPR. Zorganizo- śmierci. Gdyby postępowanie toczyło się w normalwano więc pokazowy proces, a do sprawy oddelego- ny sposób, nie w trybie doraźnym, Wawrzeckiemu groziłoby najwyżej 5 lat więzienia. W czasach Gowano najbardziej zaufanych prokuratorów. W rozprawie brali udział znakomici obrońcy. Me- mułki prawo karne było ostre, ale nie rozdawano cenas Bieńkowski (obrońca Wawrzeckiego) powie- wyroków śmierci na prawo i lewo. Statystycznie, ilość tego typu skazań w okresie gomułkowskim dział sędziom, że jeśli zdecydują się wymierzyć karę śmierci, niech pamiętają, że on był stanowczo prze- była zbliżona do okresu międzywojennego. Jednak w połowie lat 60. załamały się pozytywne nastrociwny. Mecenas Mirski w swej gorącej mowie miał je trwające od października 1956 r. i sam Gomułka powiedzieć, iż zabrania orzec kary długoletniego czuł, że traci poparcie. Sam wyrok był jedynym wywięzienia, a jeśli zostanie to uczynione, on strzaska rokiem śmierci za przestępstwo gospodarcze, wyswą lutnię adwokacką. 1 lutego 1965 roku sąd udał się na naradę nad wyrokiem. Zgodnie z trybem do- konanym po roku 1956. W 2004 roku, po uwzględnieniu kasacji ówczeraźnym, decyzja powinna zostać wydana zaraz po zakończeniu rozprawy. Ale o 21:15 sędziowie ogło- snego rzecznika praw obywatelskich, prof. Andrzeja Zolla, Sąd Najwyższy uchylił wyroki w sprawie „afesili, że stanie się to dopiero następnego dnia. Rano ogłoszono, że prokurator domagał się trzech wyro- ry mięsnej”, orzekając, że zapadły one z rażącym naruszeniem prawa. Zastosowanie przez sąd PRL ków śmierci. Kryże wydał jeden. Na śmierć został trybu doraźnego uznano za bezzasadne. W roku skazany Stanisław Wawrzecki, a pozostali czterej 2010 Sąd Okręgowy w Warszawie rozsądził, że cały dyrektorowie zostali skazani na dożywocie. Reszta oskarżonych otrzymała wyroki od 9 do 12 lat wię- proces posiadał określony cel propagandowy i był zienia. Jeden z sędziów, Faustyn Wołek, był uwa- przygotowany w różnych kręgach. Trudno się z tym nie zgodzić. Najbardziej bolesne jest jednak to, że żany za przyzwoitego człowieka stąd obrońcy mieli dla tej propagandy musiał zginąć człowiek. Dla nadzieję, że przynajmniej on nie podpisze wyroku śmierci – jednak uczynił to. Wawrzecki został osa- wielu, wyrok w aferze był mordem sądowym. Podzony w celi z prostym chłopem skazanym za mor- jawia się bowiem niewspółmierność wymierzonej kary do rzeczywistej winy: człowiek został skazaderstwo, później uniewinnionym. W przesłanym piśmie z 18 marca Rada Państwa odmówiła ze sko- ny na śmierć za przyjmowanie łapówek. Dziś coraz częściej zastanawiamy się nad moralnością kary rzystania z prawa łaski. Nazajutrz Wawrzecki został powieszony, lecz prawdopodobnie do końca – do po- śmierci. Wielu ludzi uważa, że nawet za najcięższe ranka 19 marca – był przekonany, że nadejdzie uła- zbrodnie nie powinno się karać śmiercią, ponieważ kara nie powinna być zemstą na złoczyńcy, lecz skawienie. Być może zostało mu to obiecane przez winna dawać mu szansę na poprawę. Nie zajmując „kogoś ważnego”, być może kogoś w zeznaniach krył stanowiska w tej kwestii, muszę przyznać, iż wyrok i liczył na lojalność. Całej prawdy zapewne nigdy nie poznamy. Żona Stanisława Wawrzeckiego wspomi- śmierci w przypadku „afery mięsnej” był skandalem oraz posiadał znamiona mordu sądowego. na, że rodzina została później oszukana w sprawie Uchylenie wyroku nie przywróci życia Stanisławomiejsca pochówku męża – podano złą kwaterę na wi Wawrzeckiemu. Miejmy tylko nadzieję, że nigdy cmentarzu. Rzeczywiste miejsce odnaleźli później więcej nie dojdzie w naszym kraju do orzeczenia tak dzięki pomocy znajomych. Wszyscy oskarżeni zostali skazani za coś inne- bestialskiego wyroku za korupcję. Nie usprawiedligo niż powinni. Stanisław Wawrzecki został ska- wiam łapówkarstwa, nie twierdzę że należy przymykać oko na tego typu działania. Należy karać. zany za przywłaszczenie mienia społecznego, lecz Ale karać proporcjonalnie do popełnionych czynów. w rzeczywistości cała jego działalność polegała na
35SPOŁECZEŃSTWO
Kara śmierci była tutaj stanowczo nieproporcjonalna. Warto przypominać tę sprawę jako przestrogę na przyszłość. Zwłaszcza że w wielu krajach wyroki śmierci są dziś często wydawane w sprawach bu-
dzących wątpliwości. Zanim zaczniemy narzekać na dzisiejszą władzę sądowniczą, przypomnijmy sobie „aferę mięsną” i wyrok śmierci jaki zapadł w jej wyniku.
Emil Bajorek Student V roku etnologii i IV roku historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pasjonat komunikacji miejskiej, licencjonowany przewodnik po Krakowie. Oprowadza także po Jaskini Wierzchowskiej Górnej. Lubi kopce, książki, góry, ruiny zamków i tramwaje.
36
K Ja nie chcę do mauzoleum
40
Powieść w odcinkach
Proza bardzo prozaiczna
Fikcja, nie-fikcja, prawie-fikcja...
43
70
46
49
Umieć czytać
53
K
ULTURA
Ja nie chcę do mauzoleum „Brut” to z francuskiego wytrawna odmiana szampana. Idąc za takim rozumieniem tego terminu, „brut art” oznaczałby „crème de la crème” sztuki. Z drugiej strony słowo to ma wiele znaczeń – surowy, pierwotny, prymitywny, nieokrzesany – w języku polskim kojarzących się negatywnie. Należy jednak pamiętać, że prosty nie znaczy prostacki, a sztuka naiwna nie jest równoznaczna ze sztuką naiwnych.
„Mamo, a co to znaczy, że ktoś jest pomylony? Czy ktoś kogoś z kimś pomylił?” Owszem, sztuka naiwna, lub zwana jeszcze inaczej – outsider art, często jest tworzona przez artystów dotkniętych chorobą psychiczną, a jej cel nierzadko jest terapeutyczny. Jednak twórcy, w znacznej mierze, to po prostu osoby niewykształcone, nieprofesjonalne czy – idąc za angielską wersją tego terminu – visionary art, wizjonerzy. Nadrzędną zasadę artystyczną stanowi dla nich idea natury, przeciwstawiająca się kulturze. Najistotniejsza jest potrzeba tworzenia własnego, skrajnie zindywidualizowanego świata, bez chęci krytycznej weryfikacji. Najpierw występuje impuls i powołanie, dopiero potem zderzenie z warsztatem. Można powiedzieć, że gdyby Faustyna Kowalska sama próbowała namalować obraz Jezusa Miłosiernego, byłby to prawdopodobnie świetny przykład sztuki naiwnej. Mimo że, mówiąc o tego rodzaju twórczości, szafuje się różnymi terminami: prymitywna, ludowa, brutalna, naturalna, oraz stosuje je wymiennie, to pojęcia te nierzadko dotyczą odrębnych rodzajów artystycznej działalności. Twórczość prymitywna oznacza sztukę uprawianą przez ludy pierwotne. Współcześnie możemy więc spotkać się z nią rzadko lub tylko w formie stylizacji. Zanika rytualny charakter i symboliczna oraz religijna wymowa sztuki etnicznej i plemiennej (które to
40
określenia stosuje się dziś w miejsce negatywnie kojarzonego „prymitywizmu”). Dobrze oddaje to angielska wersja terminu tribal art, dziś zapewne częściej używana w odniesieniu do nic nie znaczącego wzoru tatuażu niż w stosunku do sztuki, którą niegdyś uważano za kulturowo wyższą. Sztuce prymitywnej bliska jest sztuka ludowa, wywodząca się ze społeczności wiejskiej. Odnoszę wrażenie, że oba rodzaje twórczości przeszły podobną drogę – od intelektualnej fascynacji po synonim tandety. Rzemiosło artystyczne zastąpiła popularna, lecz mniej wartościowa artystycznie, cepelia. Przyczyną jest zapewne stopniowe niwelowanie podziału na warstwy społeczne uwarunkowane pochodzeniem, a także sekularyzacja wsi. Często bowiem sztuka ludowa posiadała także wymiar religijny. Mimo że zarówno sztuka ludowa, jak i prymitywna w swym zasadniczym znaczeniu różnią się od sztuki naiwnej, niektóre ich cechy mogą się przenikać, a nawet spotkać w jednej postaci. Tak jest w przypadku Karola Wójciaka, zwanego Herodkiem.
„Od początku był inny. Taki nieudany też nasz krewniak był” Herodek to artysta-prymitywista, wiejski grajek i rzeźbiarz, pochodzący ze świata zanurzonego w przyrodzie
i przepełnionego prostotą życia. Urodzony w 1892 roku w Lipnicy Wielkiej, głównej miejscowości regionu polskiej części Orawy, od małego przejawiał żywe zainteresowanie naturą i sztuką. Pierwsze rzeźby, figurki zwierząt, wykonywał z patyków i korzeni o finezyjnych kształtach. Gdy uznał, że w świecie nie istnieje zło i trzeba żyć na wzór Jezusa, zamieszkał w stajni, która służyła mu jednocześnie za pracownię artystyczną. Rzeźby, już o charakterze religijnym, traktował jak ludzi – mówił do nich, nosił na łąkę, stawiał w rzece. Ten alternatywny świat Herodka przywołała Maja Kubacka w spektaklu Nieudany krewniak, opartym na życiu i twórczości artysty. Kubacka stworzyła spektakl z gatunku realizmu magicznego, bliskiego zresztą artystom naiwnym. Wniknęła w świadomość twórcy, który żył z piętnem „wiejskiego głuptoka”, pokazując przede wszystkim jego relacje z innymi, a więc de facto z rzeźbami, własną twórczością. Niwelacja granicy między perspektywą widzenia artysty i widza, która powstała poprzez „ożywienie” rzeźb, oraz spójność pomiędzy estetyką a interpretacją dzieła oddają esencję sztuki naiwnej. Fakt, że zwierzęta, drzewa i rzeźby grane są przez aktorów odzwierciedla przywiązanie artysty do natury, jej pierwotnej ożywczej siły, będącej największą inspiracją dla sztuki wizyjnej. Ponadto w Nieudanym krewniaku grają aktorzy-amatorzy, co stanowi nadrzędne założenie przedstawienia. Twórcy w wieku od kilku do kilkudziesięciu lat, którzy sami zgłosili się do projektu, pokazują, co tak naprawdę stanowi motor napędowy twórczości (w szczególności tej naiwnej) – nie jest to brak umiejętności czy profesjonalizm, ale głęboka wewnętrzna potrzeba oraz zamiłowanie do sztuki. Dzisiaj najczęstszym autentycznym przykładem „ludowszczyzny” jest muzyka góralska. Nie zabrakło charakteru tej twórczości w przedstawieniu, które wypełnione jest zaśpiewami, góralskimi zawołaniami wykonywanymi przez górującą nad bohaterami Babią Górę (w tej roli świetna Hanka Wójciak). Taki rodzaj muzyki tworzył również Herodek. Reżyserka konsekwentnie stosuje odpowiednie dla sztuki ludowej środki wyrazu. Dobierając aktorów, posłużyła się tym samym kluczem, co Herodek w swej twórczości. Artysta wybierał wielkość „gnotków” w zależności od statusu rzeźbionej postaci. W spektaklu głównemu bohaterowi partneruje cała ich grupa – najwyższy Bóg Ojciec, potem różne wersje Chrystusów, następnie błogosławieni i święci, Matka Boska z Dzieciątkiem i naj-
niższy – Aniołek. Rodzi się pytanie, czy przedstawiając twórcę sztuki naiwnej i stosując analogiczne do jego twórczości elementy, możemy także mówić o teatrze naiwnym, ludowym.
„Taki gnotek, nic takie, prosto z deski, farbą malowane” Teatr ludowy jest mocno zakorzeniony w tradycji polskiej sceny. Wszak jego początki, po oddzieleniu się sztuki teatralnej od religijnego zaplecza, łączą się z wiejskimi grajkami, jokulatorskim żywiołem, który znalazł swój pełny wyraz w komediach sowizdrzalskich. Dzisiaj teatr ludowy oznacza co innego – jego odbiorcą nie jest społeczność wiejska, rzadko kiedy posiada dawny, rytualny wymiar. Współcześnie potoczne użycie tego terminu najczęściej ma związek z mniej elitarną sztuką, odcinającą się od sztuki wysokiej, takiego rodzaju teatru, który Dariusz Kosiński nazwał chyba najtrafniej Teatrem Kulturalnego Miasta. Pisze o nim: bohaterami tego teatru są wielcy aktorzy, wielcy reżyserzy, wielcy scenografowie, którzy tworzą dzieła sztuki godne utrwalenia i upowszechnienia, a więc wprowadzenia na kolejny poziom oddzielenia od życia (D. Kosiński, Teatra polskie, Historie, Warszawa 2010). Daleki od takich zamierzeń i emocji jest teatr ludowy. Nieudanego krewniaka, niemieszczącego się w ramach wyznaczonych standardów „kulturalnych” widowisk, można więc nazwać teatrem ludowym, mimo że jego premiera odbyła się w jednym z większych instytucjonalnych teatrów jednego z najbardziej „kulturalnych” polskich miast. Problem z terminologią funkcjonującą w użyciu potocznym istnieje także w obszarze malarstwa i plastyki. Współczesnym najbardziej popularnym i znanym prymitywistą jest Edward Dwurnik. Nie jest to jednak twórca naiwny, lecz profesjonalista, wykształcony malarz, absolwent ASP. Sztuka tego artysty nie powstaje zatem tylko w wyniku wewnętrznej potrzeby i pod wpływem skrajnie zindywidualizowanej intuicji, lecz jest jednocześnie jego pracą. Może to jednak dobrze, że Herodek pozostał amatorem, odkrywanym dziś stopniowo (choć zapewne spektakl przyczynił się do jego popularyzacji) i nie bez obaw. Jednych fascynuje, innych oburza. Jedni się zachwycą prostotą i szczerością płynącą z naiwnej twórczości, inni wzruszą ramionami lub zareagują najczęstszym: „też bym tak umiał”.
41KULTURA
To właśnie odróżnia brut art od innych – także artystycznych – działań: niektórzy „umieją”, zaś twórcy naiwni „muszą”. Ten niemal mistyczny przymus wyrazu i wewnętrzna potrzeba tworzenia sztuki uczą dostrzegać artystyczną wartość w czymś z pozoru
prostym, banalnym, efemerycznym. Czasem większą moc i piękno ma w sobie z ciekawością oglądany rysunek dziecka niż należący do kanonu obraz „mistrza”, który możemy podziwiać z oddali, w pięknej oprawie, w pustej sali muzeum.
Tytuł i śródtytuły są cytatami ze scenariusza Mai Kubackiej „Nieudany krewniak”, powstałego w oparciu o życie i twórczość Karola Wójciaka–Herodka.
Magdalena Urbańska Absolwentka teatrologii, studentka filmoznawstwa. Interesuje się teatrem współczesnym.
42
Powieść w odcinkach Edwin Abbot Abbot, Płasklandia (oryg. Flatland), 1884, wyd. pol. 1997
Gdyby jakimś sposobem ktoś uznał Klub Pickwicka Dickensa czy Trzech panów w łódce (nie licząc psa) Jerome’a K. Jerome’a za książki niewystarczająco ekscentryczne – będzie to znak, że przyszedł czas na lekturę Płasklandii Edwina Abbota Abbota; powieści, w której trzeci wymiar, a z nim cała prozatorska głębia, znika na rzecz opisu płaskiego i powierzchownego świata. A może płaskiego i powierzchownego opisu świata? W polskim tłumaczeniu na pewno, co tym razem jest o tyle zrozumiałe, iż wydawca powieści Abbota w Polsce, Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe, zlecił je, z przyczyn w chwili pisania tych słów wciąż nieznanych, licealistom, korektę powierzając ich belfrom, a dotację druku – zapewne Ministerstwu (zupełnie tak, jakby był to podręcznik, co to uczy i bawi, a nie klasyka brytyjskiej powieści satyrycznej, wydawana w 113 lat po premierze). Zostawiwszy domyślności czytelników wysnucie stosownych wniosków z tych suchych informacji edytorskich, serdecznie polecam lekturę Płasklandii w języku oryginalnym. Może również dlatego, iż powstałej pod koniec XIX w. narracji jeszcze nie zdołał zachwaścić multikulturowy Simple English. W tym miejscu formuła recenzji wymaga, by przejść do rzeczy, co jednak może być o tyle skomplikowane, iż – najoględniej mówiąc – powieść Abbota jest raczej niedorzeczna. Spróbuję tak: Płasklandia to kraina, w której brakuje trzeciego wymiaru. Nie ma w niej wysokości, głębokości, grubości, wzrostu ani nawet depresji, choć niestety tylko tej geograficznej. Lokalny
Einstein, sam siebie skromnie mianujący Kwadratem, a będący zarazem narratorem i protagonistą powieści, przebąkuje o istnieniu wymiaru trzeciego, ale autochtoni rozumieją jego teorię mniej więcej w tym samym stopniu, co większość widzów serialu Gwiezdne wrota hipotezę tuneli czasoprzestrzennych. Mieszkańcy Płasklandii są na domiar złego figurami geometrycznymi, w ogólności wielokątami (tylko najznamienitsi zdobywają szlif koła), co jednak trudno im zauważyć o tyle, iż wobec przedstawionych wyżej warunków postrzegają oni siebie jako różnej długości odcinki, przez co pozbawieni są zarówno wyobraźni przestrzennej, jak i cnoty wznoszenia się ponad podziały. To rodzi nieporozumienia: kobiety chociażby są odcinkami na tyle niewielkimi, by przy ostrości swego charakteru stawać się szpikulcami, wysoce niebezpiecznymi dla reszty społeczności – dlatego też nikogo nie dziwi jedno z głównych praw płasklandzkich, obligujących niewiasty (pod karą śmierci!) do potrząsania w miejscach publicznych ostrzegawczymi dzwonkami bądź – to wersja dla kobiet niezależnych – do wydawania dźwięków o wysokiej częstotliwości. Protagonista Płasklandii, Kwadrat, nie waha się przypominać straszliwych wypadków, dowodzących trafności tak surowej jurysprudencji: zdarzało się mianowicie, iż rozsrożone niewiasty wybijały całe wioski, dźgając na oślep wszystkich wkoło, a zapominając o emitowaniu ostrzegawczych sygnałów – gdy bowiem mierzyły swym ostrym końcem w postronnych, próżno już było uciekać na z góry upatrzone pozycje.
43KULTURA
Jakby tego było mało, możemy – skoro już większość feministek zbyła pogardliwym fuknięciem dalszą lekturę niniejszej recenzji, a z nią i powieści Edwina Abbota Abbota – nadmienić, że w Płasklandii z tych i innych racji wykształcić się musiał wysoce oryginalny system społeczno-polityczny. Skoro kształt Koła zarezerwowany był dla klas najwyższych, w tym zwłaszcza kasty kapłańskiej, nie mogło zabraknąć w płasklandzkiej społeczności kół graniastych – tych więc Wielokątów, którzy z tupetem właściwym dla wszystkich nuworyszy utrzymywali, iż nie mają żadnych boków, lecz jedynie brzeg okrężny. Co ciekawe, kodeks moralny Płasklandii pomyślano stąd tak, by wyeliminować dotyk jako czynnik weryfikujący foremność: w ten sposób nikt nie był w stanie stwierdzić czy Koła, roztaczające opiekę nie tylko nad duchowością, ale i sztuką, architekturą, nauką, handlem, dyplomacją, edukacją, ustawodawstwem a nawet armią, w istocie rzeczy piastowały przyrodzoną im funkcję, czy też – strach myśleć – nabywały ją w wyniku ohydnego awansu społecznego. Wobec faktu, iż nad Kołami czuwało jeszcze Najwyższe Koło, Pantocyclus, któremu zwyczajowo przypisywano na okres regencji dziesięć tysięcy boków – sprzyjające awansowi praktyki medyczne w Kołowej Klinice Neoterapeutycznej, polegające na korekcji wielokątności jeszcze w okresie niemowlęcym, szybko stały się motorem napędowym zarówno fizycznej, jak i światopoglądowej ewolucji. Abbot czerpie niewypowiedzianą radość z czynienia podobnych powyższym aluzji do rzeczywistego porządku społecznego – radość spotykaną dziś już chyba tylko w powieściach humorous fantasy Terry’ego Pratchetta. Opis przebiegu Rewolucji Kolorystycznej, doktryny konfiguracji Pantocyklusa (fantastyczna satyra na dziewiętnastowieczną frenologię), moralności Foremnych i Nieforemnych czy kazuistycznych wykrętów od orzekania foremności u kobiet, prowadzących do sformułowania prekursorskiej względem Orwella formuły dwójmyślności – wszystko to zasługuje na najwyższe uznanie i czyni Płasklandię Edwina Abbota Abbota książką aktualną i uniwersalną w tym samym stopniu, co dowolna powieść (e)u- czy dystopijna (choć jej przynależność do każdego z tych gatunków byłaby już dyskusyjna). Literacką doskonałość Płasklandii ujawnia jej odwrócona kompozycja: pierwsza część powieści dotyczy bowiem „Tego”, dopiero druga zaś – „Innego Świata”. Świat „Ten” nie jest, co znamienne, światem naszym, empirycznym, współczesnym, aktualnym czy po pro-
stu podobnym do tego, w którym przywykło się czytać dziwne książki – świat „Ten” jest Płasklandią, uniwersum wyjściowym, z którego to dopiero po konwencjonalnej tour de monde udaje się w snach Kwadrat do światów innych: Linii i Przestrzeni, ażeby pod koniec sformułować teorię trzech wymiarów. Tak nieintuicyjnie poprowadzona narracja ujawnia, że Abbot chciał przede wszystkim stworzyć świat fantastyczny – tak samo jak niegdyś Thomas More, który bynajmniej pierwszej części swej Utopii, opisującej współczesne mu Królestwo Anglii, nie napisał, jak zwykle się mniema, w pierwszej kolejności. Wywracając więc znaną fizykę przestrzeni do góry nogami, każe Edwin Abbot Abbot podążać tropem protagonisty Kwadrata po to, by doprowadzić czytelników pod koniec do odkrycia oczywistej podstawy ich własnego świata… ale nie tylko. Punktem kulminacyjnym Płasklandii jest bowiem chwila, w której Kwadrat, doznawszy iluminacji teorią trzeciego wymiaru, podejmuje rozpaczliwą próbę ewangelizacji Płasklandii – jednak wkrótce odkrywa, że w realiach dwuwymiarowego świata po prostu nie da się skonceptualizować czegoś tak absurdalnego, jak trzeci wymiar. W tym miejscu łączy się Płasklandia z klasyką literatury SF, w tym zwłaszcza z centralnym dla niej motywem konfrontacji z niewysłowioną obcością, której próba opisu kończy się mniej więcej tak, jak przedstawił to Lem w Edenie (Tam są takie – mówił i rozkładał ręce – takie wielkie – i mają to takie, i tam jest tak, a niebo, inaczej niż u nas – inaczej, to tak – powtarzał wciąż, aż sam się zaczął śmiać i machnął ręką.) a Gorgiasz z Leontinoi w konkluzji swego trylematu; krótko mówiąc, kończy się fiaskiem. I rzeczywiście, trudno byłoby o lepszy finał dla powieści o figurach geometrycznych, w której wielokąty chcą stawać się kołami, kobiety są zbyt prostolinijne, aby nie kłuć w oczy, domorosłemu kwadratowi marzy się kubatura sześcianu, zaś punkt stanowi wierzchołek prostej, wpuszczonej w głąb płaszczyzny. Teraz pozostaje już tylko jedno: zekranizować Płasklandię w 3D.
Krzysztof M. Maj Student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zajmuje się literaturą utopijną, futurologią i fantastyką oraz twórczością satyryczną.
45KULTURA
Proza bardzo prozaiczna Janusz Koryl, Zegary idą do nieba, 2007.
Czarna to jedna z tych wsi, których próżno szukać na mapie – nie dlatego, że jest tak malutka (choć to prawda) ani dlatego, że jest zmyślona (nie ma to w istocie większego znaczenia). Szczegóły geograficzne byłyby wręcz nie na miejscu, bo Janusz Koryl w swojej prozie odmalowuje miejsce tak starannie pozbawione punktów charakterystycznych, że szkoda byłoby niweczyć jego wysiłki. Czarna może leżeć pod Krakowem, bliżej wschodniej granicy, w województwie zachodniopomorskim albo na terenach dawnego zaboru pruskiego. To jedno z tych miejsc, przez które PKS przejeżdża jedynie w południe, zatrzymuje się tylko na żądanie i zostawia za sobą tuman kurzu. Nie dlatego, że Czarna jest miejscem, które chce się jak najszybciej opuścić – po prostu nikomu nie przychodzi do głowy, żeby się tu zatrzymać. Nie chodzi też o obraz malowniczych slumsów, z których – dzięki pasji i szczęściu – można się wyczołgać, by wkrótce zostać genialnym raperem. Czarna to po prostu miejsce, gdzie nie wydarza się nic ponadprzeciętnego. Czas też płynie jakby wolniej, ale to akurat może być zasługą miejscowego wariata Pojebusa (także nieszczególnie rozrywkowego świra), zakopującego w ziemi zegary, by zatrzymać jego upływ. Nawet koniec świata w Czarnej, chociaż nacechowany fantastycznością, wydaje się jakiś taki bez rozmachu. Jeśli istnieje punkt, do którego przybywają wszystkie błyskotliwe fabuły, ekscytujące zwroty akcji oraz ekscentryczne postaci, by cichutko skonać i zetleć – to właśnie takie miejsce stanowi Czarna. W słowniku jej mieszkańców nie ma słowa „wtem”. Wieś Czarna to jednak nie soczewka, w której autor skupia wszystkie brudy i nieszczęścia tego świata: pijących chłopów, ukraińskie dziwki, wiejskich idiotów oraz przemoc. Nie jest też „wsią spokojną, wsią wesołą”. To swoiste memento –„życie jest monotonne, świat
46
jest zwyczajny, tak naprawdę nie ma wielkich zwrotów akcji ani niezawodnych prawidłowości”. W Czarnej dobre i złe rzeczy po prostu się zdarzają i ciężko uniknąć wrażenia, że to są wydarzenia tak bardzo powszednie, iż nawet najwrażliwszy odbiorca przejdzie nad nimi do porządku dziennego. Czytelnik zaakceptuje fakt istnienia syna, który krzywdzi ojca, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji. Nie istnieje żadna karma – i nie ma to nic wspólnego ze znieczulicą czy innymi popularnymi terminami, które mają definiować ludzkość. Świadomie lub nie, Koryl wtóruje Remarque’owskiemu „zdarza się”. Przez cały czas ktoś umiera i nie ma niczego magicznego w tym, że Mietek Lisiecki zamarzł w lesie. Opisywane wydarzenia wymykają się pojęciom piękna i brzydoty, dobra i zła – definiować je w ten sposób to jak tłumaczyć kształty, posługując się kategoriami kolorów. Sprowadzenie prozy Koryla do alegorii i poetyckich figur byłoby krzywdzące. Moc i piękno literatury mierzy się właśnie w ilości wyprodukowanych wielopiętrowych metafor i scen, które domagają się głębszej interpretacji, jednak w Czarnej budowa amatorskiej skoczni narciarskiej nie jest ikaryjską opowieścią o spełnianiu oraz upadku marzeń. Po prostu chłopiec, który postanowił nauczyć się skakać na nartach, zbudował za wioską skocznię i skręcił sobie kark przy pierwszej próbie. Smutne, ale smutkiem powszednim. Zawsze jest takie miejsce, do którego nigdy nie wrócimy, ale którego nigdy nie zapomnimy. Zazwyczaj nie są to punkty szczególne – może zdarzyło się tam coś dobrego albo i to nie. Miejsca znacznie mniej epokowe od ławeczki, na której całowaliśmy pierwszy raz, ulicy, gdzie znaleźliśmy kiedyś diamentowy kolczyk, czy przystanku będącego stacją końcową drogi do szkoły przez sześć lat edukacji. Kto, przeżywając apogeum szczę-
ścia, nie starał się chłonąć go wszystkimi zmysłami, by w najczarniejszej godzinie przywołać to uczucie (jak to możliwe, że nawet wtedy potrafimy tę godzinę przewidzieć? Przecież u Szymborskiej tylko zła godzina mieszała się z niepotrzebnym lękiem)? Tych miejsc nie zapamiętamy (być może nieopatrznie zawołaliśmy „trwaj chwilo, jesteś piękna”?). Za to zostanie nam w głowie jakiś zaułek, jakaś plaża lub knajpa na drugim końcu kraju, gdzie byliśmy raz, tylko przez chwilę, i za którymi nie tęsknimy. O niczym nie świadczy fakt, że potrafimy je najdokładniej przywołać z pamięci. Czarna mogłaby być właśnie takim miejscem, które z niejasnych powodów zawsze sobie przypomnimy. Nie przeżyjemy tam momentu stanowiącego kamień milowy naszego życia, nie odbierzemy telefonu, który wszystko zmieni, i nie będziemy świadkami cudu. Tak jakby w jednym miejscu skupiły się wszystkie zwyczajne dni, ustępując czasu i przestrzeni temu, co przydarza się komuś innemu i gdzie indziej. Są też odmienne miejsca – widziane często i „zaczepiające się” w myślach. Kto, wchodząc do knajpki, w której tydzień wcześniej odbył nieudaną randkę, potrafi powstrzymać się od analizowania ponownie każdego kroku, gestu i słowa? Będąc silnym (albo po prostu gruboskórnym, interpretacja to bardzo użyteczna rzecz), można próbować się od tych myśli opędzić – ale pojawią się zawsze. Czasem to tylko myśl, którą mieliśmy w głowie, kiedy przechodziliśmy obok jakiegoś miejsca – dziesięć kroków dalej myśleliśmy już o czymś innym, ale mijając znów ten sklep, to drzewo, ten dom powracamy mimowolnie do tamtej idei bądź stanu umysłu. Możliwe, że to trochę podobne do przypadkowego zbierania na rękaw płaszcza nitki babiego lata (albo po prostu zakurzonej pajęczyny, po co komu ta poezja). Jakkolwiek melodramatycznie to nie brzmi, wszyscy mamy swoje demony – czekają na nas w kawiarniach, księgarniach, na ulicach i nadmorskich trotuarach. Koryl z wdziękiem pokazuje, że wciąż można pisać książki bez morałów, etycznych rozrachunków, diagnozowania kondycji ludzkości i zapuszczania przez autora siwej brody dostojnego mędrca. Trzeba podjąć dość duży wysiłek interpretacyjny (a kto wie, czy nie i nadinterpretacyjny), by wyłuskać z książki Zegary idą do nieba jakikolwiek morał. Chyba że potraktować w ten sposób właśnie fatalizm zapisany między wierszami, subiektywnie interpretowany. Mieszkańcy wsi w chwilach wolnych od korzystania z usług miejscowych dam lekkich obyczajów, upijania się i okazjonalnej pracy, wy-
48
ciągają ręce po to, co jawi im się jako szczęście – i natychmiast rzeczywistość Czarnej się o nich dopomina – skręcając karki, oślepiając, wysyłając do więzienia. Jak bardzo tandetne jest produkowanie rankingów czy list „książek na jesień/wiosnę/dla rudych/do czytania na wschodzie Polski” wie każdy, kto z takim rankingiem choć raz się zetknął. Ot, akcja dzieje się zimą, więc klarowną intencją autora jest, by odbiorcy uaktywniali się między grudniem a lutym. W Czarnej pory roku zmieniają się zgodnie z prawami natury, ale książka wydaje się stworzona na ten moment roku, kiedy wszystko stygnie, bardziej niż kiedykolwiek nie wiemy nic, wszystko jest niewystarczające. Z drugiej strony to także czas, gdy romantyczne nastolatki fotogenicznie obsiadają parapety, spoglądają na deszcz i informują o tym użytkowników Internetu – w takich warunkach bezpretensjonalny realizm powinien być przyjęty jako niezawodne remedium. Dopasowanie prozy Koryla do jesiennej pory roku pozostaje wyłącznie intuicyjne – nie wynika z żadnej głębokiej logiki i wydumanej paraleli między końcem lata a śmiercią i następstwem zdarzeń w Czarnej. A śmierci w Czarnej nie brakuje – wyznacza rytm książki, spaja poszczególne sekwencje oraz prowadzi do nieuchronnego finału. Bohaterowie umierają przez własną głupotę, przypadkowo lub z cudzej winy – a każdy z tych zgonów jest tak zwyczajny, że nie można postrzegać go jako elementu lokalnej rutyny. I może nie tylko lokalnej – wszak mieszkańcy Czarnej, gdy czasem zaprzątną sobie tym problemem głowę, nie wiedzą, czy świat poza wsią w ogóle się od niej różni. W Czarnej wszystko – dramaty, skandale, szczęście, szaleństwo, śmierć – jest małe i wyblakłe. Jeśli istnieje obiektywna i precyzyjna odpowiedź na pytanie, czy życie jest smutne czy wesołe – to prawdopodobnie to samo pytanie i tę samą odpowiedź można przywołać, myśląc o powieści Koryla. Nie chodzi tu o górnolotne porównanie: „ta książka jest jak życie”, tylko o to, że z obydwoma jest ten sam problem – zdarzają się.
Anna Winiarska Studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek Rady Wydziałowej WZIKS oraz szef działu promocji w Plebiscycie MediaTory – Studenckie Nagrody Dziennikarskie. Zajmuje się literaturą współczesną.
Fikcja, nie-fikcja, prawie-fikcja... W pierwszym numerze „Magazynu Spectrum” Andrzej Brylak pisał o procesie wypierania beletrystyki przez literaturę nonfiction. Jest to ważny i aktualny temat, jednak tezy artykułu nie zawsze są tak oczywiste, jak chciałby tego sam autor.
Podstawowym założeniem tekstu Brylaka jest przekonanie, że fikcja literacka znajduje się w stanie zagrożenia, gdyż literatura faktu sukcesywnie spycha ją na dalszy plan. Twierdzenie to autor opiera na analizie dominujących dyskursów, w szczególności dyskursu medialnego, czyniąc spostrzeżenie, iż książki wywołujące szeroką dyskusję, której echa docierają daleko ponad ich czytelników, będące ogniskiem zażartych sporów i definiujące narracje na temat historii i współczesności, to obecnie wyłącznie literatura faktu, zaś czasy, w których beletrystyka była zarzewiem idei i sporu […] mamy już chyba za sobą. Trudno zrozumieć, dlaczego autor sytuuje opisaną sytuację w kontraście do przeszłości, sugerując, iż fakt przejął dawną, społeczną rolę fikcji. W rzeczywistości fikcja nigdy tej roli nie pełniła. Jeśli beletrystyka stawała się zarzewiem idei i sporu to o tyle, o ile odwoływała się do faktów zewnątrzliterackich. Oczywiście, świadomość podziału na fiction i non-fiction wykształciła się z odpowiednim opóźnieniem, jednak obydwie tendencje pisarskie współistniały od samego początku. Melchior Wańkowicz poszedłby nawet o krok dalej, uznając prozę faktograficzną za pierwotną względem beletrystyki. Pisał przecież o reportażu: Literaci – miejcie w poważaniu praszczura, z którego lędźwiście się po-
częli. Tym samym postulował osadzenie całej tradycji literackiej w rzeczywistości. Choć koncepcja Wańkowicza jest równie odważna, co kontrowersyjna, pozwala dostrzec pewną zależność. Tę mianowicie, iż historia literatury jest w istocie historią relacji literatury i rzeczywistości. Na Index librorum prohibitorum nie trafiało się za źle skonstruowaną fikcję, lecz za niepoprawność polityczną. Centralną osią zainteresowania trenami Kochanowskiego jest to, czy Urszulka rzeczywiście istniała – od tego zresztą często uzależnia się geniusz Kochanowskiego (czy poeta był w stanie wczuć się w sytuację utraty?). Utopia Thomasa Moore’a przeszła do historii w dużej mierze za sprawą rzesz, które uznały ją za niefikcjonalną – im też zawdzięcza swoją współczesną recepcję (termin „utopia zrealizowana” to – mimo wszystko – contradictio in terminis, skoro w tłumaczeniu dosłownym utopia to miejsce, którego nie ma). Literatura narodowowyzwoleńcza wzbudzała emocje nie w związku z genialnie snutą intrygą (co jest zresztą wątpliwe), lecz rozbudowaną siecią aluzji do rzeczywistości polityczno-społecznej. Le Roman expérimental Zoli jest w gruncie rzeczy prekursorką reportażu literackiego, co przyznaje sam Egon Erwin Kisch. Z kolei przeważająca część dwudziestowiecznej awan-
49KULTURA
L
ne. Oczywiście, Złote żnigardy wyrasta ze zwyiteratura piękna niejako z własnej woli zrzekła się kłego buntu: od samejakichkolwiek funkcji społecznych, konsekwent- wa Jana Tomasza Grossa, poświęcone udziago początku aż do cza- nie penetrując przestrzenie autotematyzmu. Jej rolę łowi Polaków w ostatsów współczesnych wy- ideotwórczą przejęła gałąź niefikcjonalna – naturalne niej fazie Holokaustu, są prowadzanego przede przedłużenie literatury społecznie zaangażowanej. dużo bardziej nośnym wszystkim z myśli Marktematem medialnym niż publikacja kolejnego krymisa (wystarczy spojrzeć na artystów skupionych wokół nału. Kapuściński non-fiction Artura Domosławskieśrodowiska „Krytyki Politycznej”, m.in. na opisywany go, książka odbrązawiająca postać jednego z najwyw poprzednim numerze „Magazynu Spectrum” duet bitniejszych polskich reportażystów, z oczywistych teatralny Demirski-Strzępka). Oczywiście, trudno przyjmować, że literatura istnie- względów odbija się w mediach większym echem niż kolejna powieść fantasy. Gdyby jednak prześledzić naje o tyle, o ile odwołuje się do rzeczywistości. Byłoby kłady i popularność wybranych książek beletrystyczto drastyczne uproszczenie, nawet błąd – właściwym sensem literatury jest jej autonomiczność oraz auto- nych i porównać je z kanonicznymi tekstami non-fiction, te ostatnie wypadłyby dosyć blado. Dyskurs doteliczność, a w konsekwencji uniwersalizm. Nie wydaje się, by relacja tekst-rzeczywistość była najistotniej- minujący znalazł na to słowo: „komercja”. Krytycy szym obszarem refleksji nad prozą, nie należy jej jed- z uporem godnym lepszej sprawy bagatelizują popunak pomijać. Zwłaszcza, gdy mowa o problemie fikcjo- larne teksty, często zajmując się utworami niszowymi, które nie są przeznaczone dla szerszej grupy odnalności, którą sytuuje się (często za wszelką cenę, co biorców. Nic dziwnego, że w konsekwencji wygłaszasamo w sobie jest niepoważne) w opozycji względem dokumentaryzmu. Refleksja nad wzajemnym oddzia- ją niekończące się lamenty nad rzekomym kryzysem ływaniem różnych odmian prozy na poziomie pełnio- czytelnictwa i generalnym upadkiem kulturalnym polnych przez nie funkcji społecznych powinna uwzględ- skiego społeczeństwa. Dziwne, bo wiek dziewiętnasty nie zna czegoś takiego jak wielomilionowy bestniać właśnie perspektywę referencjalną. seller, ekranizacja powieści, czy – o zgrozo! – książka Cały ten nieco długi wstęp, będący naiwną apologią niezbyt już popularnego sposobu myślenia o literatu- na podstawie gry komputerowej. Ta ostatnia zostanie uznana za niewartą pobieżnej bodaj lektury, nierze, służy sformułowaniu istotnych wniosków. Nie jest zależnie od tego jaki reprezentowałaby realny poziom bynajmniej tak, że wykrystalizowana w dwudziestym wieku proza faktograficzna zaczęła sukcesywnie wy- literacki – podobnie zresztą jak każdy kryminał, każda pierać beletrystykę. Doszło raczej do swoistego rozsz- powieść sensacyjna oraz każdy utwór znajdujący się w księgarni na półce z etykietą „science fiction”. czepienia monolitu o nazwie „literatura piękna” na ficI tu właśnie tkwi problem. Nie w tym, że książki Mition i non-fiction, o których pisze Brylak w swoim artykule: obok reportażu, biografii czy literatury świadec- chała Witkowskiego przetłumaczono zaledwie na jetwa pojawiły się wszelkiego rodzaju awangardy, pro- denaście języków, lecz w tym, że żadna z powieści Jagramowo niwelujące jakikolwiek związek z rzeczywi- nusza Zajdla – prekursora polskiej fantastyki socjologicznej – wciąż nie została przełożona na… angielski. stością (można zaliczyć do tej kategorii także fantasy i science fiction, traktując je jako przejaw awangar- Jeśli zatem kryzys beletrystyki chciałoby się optymistycznie wiązać wyłącznie z procesem wypierania ficdyzmu na poziomie treści, nie zaś formy). Literatura tion przez non-fiction, to warto pamiętać również o sile piękna niejako z własnej woli zrzekła się jakichkolwiek funkcji społecznych, konsekwentnie penetrując prze- Foucaultowskiej mikrofizyki władzy. Skoro już przywołaliśmy Zajdla, przyczyną, dla której praktycznie nie strzenie autotematyzmu. Jej rolę ideotwórczą przejęła gałąź niefikcjonalna – naturalne przedłużenie literatu- istnieje on w mediach, nie jest wypieranie pewnych rodzajów prozy przez inne. Chodzi raczej o określone krory społecznie zaangażowanej. ki decydentów, odpowiedzialnych za kształtowanie polWobec opisanej powyżej roszady funkcjonalnej skiej kultury. Fakt, iż jego książki nie znajdują miejsca trudno twierdzić, iż – jak chce Brylak – literatura faknawet na listach lektur studentów polonistyki, świadtu […] zaczyna dominować i podkopywać pozycję beleczy wyłącznie o intencjonalnym wyłączaniu realnie isttrystyki. Opieranie podobnych twierdzeń wyłącznie na dominującym dyskursie medialnym wydaje się błęd- niejących praktyk czytelniczych poza nawias.
50
Ujmując rzecz najogólniej: przyczyny obecności i nieobecności fikcji oraz nie-fikcji są różne i nie dają się sprowadzić do procesu wzajemnego wypierania określonych typów prozy. Literaturoznawcy nie są zgodni w definiowaniu dokonujących się obecnie procesów – z pewnością łatwiej będzie spojrzeć na nie z perspektywy czasu. Skoro jednak żyjemy tu i teraz, pozwólmy sobie na przewrotne zachowanie, przytaczając na koniec dwa bardzo ciekawie uzupełniające
się cytaty – być może są one istotnym znakiem czasów? Brylak w swoim tekście napisał: Hanna Krall, nigdy nieokreślająca siebie mianem pisarki, deklaruje, że jej zadanie to research, z którego być może kiedyś skorzysta pisarz. Trzy miesiące później na łamach „Znaku” Anna Nasiłowska przywołała słowa Hanny Krall: Pani Aniu, dlaczego ciągle pakują mnie do worka z literaturą faktu? Od dawna nie piszę reportaży. To jest literatura, literatura po prostu…
Mateusz Zimnoch Student dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wiceprezes Forum Obywatelskiego UJ. Zastępca redaktora naczelnego Magazynu Spectrum.
52
Umieć czytać Wydawałoby się, że dzieł literackich nie można czytać automatycznie, a naszej lekturze zawsze towarzyszy jakaś osobista refleksja. I zapewne to prawda – każdy z nas powinien być gotów powiedzieć o dziele coś od siebie, nie ograniczając się do cudzych interpretacji. Musimy jednak zadać sobie pytanie o to, jaki poziom świadomości towarzyszy naszej lekturze oraz w jakim kontekście społecznym nasze czytanie się dokonuje.
Ryzyko, jakie nowoczesność niesie dla literatury, to ryzyko odgórnie narzucanego, jedynego słusznego sposobu czytania. A wydawać by się mogło, że poststrukturalizm, szczególnie w ujęciu Derridy, dawno już obalił tezę o istnieniu uprzywilejowanego, poprawnego sposobu odczytania utworu. Tymczasem logocentryczny w ujęciu Derridy gest (któremu filozof się sprzeciwia) stał się jednym z elementów polityki oświatowej naszego państwa. Na współczesnej maturze z języka polskiego uczeń zmuszony jest interpretować tekst literacki według ustanowionego odgórnie klucza. Kto chce dobrze zdać egzamin dojrzałości, a później dostać się na studia wyższe, musi podporządkować się panującemu dyktatowi Logosu (by użyć określenia francuskiego filozofa). Wśród pytań, jakie się nasuwają, najważniejsze brzmi: kto i na jakiej podstawie został uznany za owo „w pełni obecne źródło sensu”, podporządkowujące sobie wszystkie możliwe do wydobycia z literatury treści? Chociaż przyjmowane jest dziś za oczywiste, że podczas czytania należy sięgać do wielu kontekstów, to jednak ktoś określa sztywne granice, w których tekst ma być interpretowany. Utwory należy czytać „do pewnych granic do pewnych rozsądnych
granic” (Zbigniew Herbert, Powrót prokonsula), których przekroczenie nie skutkuje otrzymaniem satysfakcjonującej liczby punktów. I nie pozostaje nam nic innego, jak poddać się owemu dyktatowi, bo przecież musimy się jakoś odnaleźć w rzeczywistości społecznej, w której przyszło nam żyć, ale kiedy już osiągniemy oczekiwane od nas pewne minimum (tzn. takie, jakiego wymaga polityka oświatowa), zaprezentujmy się z pielęgnowanymi w skrytości umiejętnościami prawdziwego czytania literatury. O jaki sposób czytania chodzi? Na początku zastanówmy się, co znaczy samo słowo „czytać”. Ten czasownik niedokonany oznacza pewien nieskończony proces. W jego kontekście pojawiają się jeszcze inne pojęcia, takie jak: „przeczytać”, czy też „odczytać”. Słowo „przeczytać” oznaczałoby czynność definitywnie zakończoną. Natomiast słowo „odczytać” odnosiłoby się już do czegoś więcej niż tylko działania formalnego. „Odczytując”, nastawialibyśmy się na rozumienie. Bynajmniej nie takie, jakiego oczekuje się na maturze – bo nieokreślone żadnym kluczem. Jak to się ma do literatury? Wyobraźmy sobie, że w nasze ręce trafia tekst literacki, niech to będzie tekst poetycki, jakiś konkretny wiersz. Co z nim zrobimy?
53KULTURA
która ukształtowała współczesnego odbiorcę. I musimy być naszego położenia świadomi, aby nie poddawać się bezrefleksyjnie temu, co ma do zaoferowania współczesność. (Nota bene lekceważenie powyższego może prowadzić na manowce nie tylko opracowania krytyczne, lecz również samą literaturę źródłową, która ma być krytyce poddana. Grozi to znacznym zubożeniem przekazu i ograniczeniem kontekstów historycznych, filozoficznych, literackich, czy też kulturowych w ich płaszczyźnie diachronicznej. Nie wystarczy mówić tylko o perspektywach obecnych lub co najwyżej tych niezbyt odległych czasowo. Trzeba pamiętać o całym dorobku stuleci i nie pomijać korzeni, z których przecież wyrastamy). Ryzyko niosą z sobą także próby wymyślania coraz to nowszych sposobów mówienia o literaturze, które – w ujęciu Derridy – umożliwią pojawienie się czegoś innego niż do tej pory, czegoś niespodziewanego, a które w rzeczywistości nie wnoszą do interpretacji niczego nowego, będąc jedynie świadectwem tego, jak bardzo autor silił się na oryginalność. Działanie takie sprzyja yzyko niosą z sobą próby wymyślania coraz to nowszych sposobów mówieniu już nie o konkretnym mówienia o literaturze, które (…) umożliwią pojawienie się czegoś innedziele literackim, ale o radosnej go niż do tej pory, czegoś niespodziewanego, a które w rzeczywistości nie twórczości własnej każdego pownoszą do interpretacji niczego nowego. tencjalnego krytyka. Rezygnatego w interpretacji tekstów literackich nie powinni- cja z kryteriów historycznoliterackich czy filozoficznych (szczególnie w przypadku utworów takich epok, śmy pozostawać obojętni na to, co w historii literatury zostało o nich powiedziane oraz nie powinniśmy za- jak romantyzm czy Młoda Polska) nie pozwoli ich zrozumieć, a mówienie o nich w sposób nowatorski z lekkładać, że nasze słowa są jedyne i ostateczne (biorąc ceważeniem powyższego, rzeczywiście może skutpod uwagę fakt, że również to, co my sami mówimy o utworze, z biegiem czasu ulega pewnym przemia- kować powstaniem oryginalnego i ciekawego tekstu, nom). Tym bardziej nie możemy dogmatycznie i bez- który jednak nie będzie już dotyczył źródła, ale stanie się zupełnie nowym utworem literackim. refleksyjnie przyjmować cudzych słów. Musimy także Jak zatem postępować z literaturą? Zgodnie z trafuważać, żeby nie dać się schwytać w zastawione na nymi określeniami Pawła Hertza odnośnie poezji: Ponas pułapki ponowoczesności. Po pierwsze, konteksty, z jakimi mamy do czy- ezja mówi przez podobieństwa, poprzez realia podnienienia podczas czytania dzieła literackiego, nie po- sione do wysokiej godności uogólnienia. (…) Od trafnego rozumienia przeszłości i przyszłości tego zbiorowiska, winny być ujmowane jedynie synchronicznie. Nie wystarczy mówić wyłącznie o zjawiskach pojawiają- w którym poeta pisze, zależy czy poddane prawom czacych się w teraźniejszości (na przykład tylko w kon- su realia staną się podobieństwami. (…) I owe podobieństwa rozstrzygają o trwałości utworu, czyli o jego nowotekście współczesnych badań literackich, takich jak gender, queer, feminizm…), co już na dobre zagości- czesności (Paweł Hertz, O poezji). Owe podobieństwa są tym wszystkim, co w wierszu minionych czasów się ło w uniwersyteckich murach, ale musimy zdać sobie pojawiło, a co jest aktualne także dziś. Podstawą posprawę także z przemian, które wpłynęły na obecny stan literatury; z wzorców, do jakich się sięga (zda- rozumienia jest płaszczyzna wspólnego doświadczenia (np. płacz nad grobem Orszulki jest naszą wspólną rza się, iż utwory literackie bywają „przypisami” do skargą na bezradność wobec śmierci). wcześniejszych dzieł literackich); z samej historii, Najpierw zapewne tylko „oczami”, po cichu, przeczytamy go, aby objąć go zasięgiem pierwszego rozumienia. Chcąc być bardziej skrupulatnymi, przeczytamy ów wiersz na głos, żeby usłyszeć to, co pominął nasz wzrok. Jednak po przedstawieniu wiersza naszym zmysłom (oczom i uszom), poprowadźmy nasze czytanie głębiej: zastanówmy się nad tekstem. Zobaczmy go teraz i usłyszmy zmysłami naszej duszy. Czytanie jest procesem, w obrębie którego się wyróżnia się: nasze przeczytanie utworu – fizycznie skończona czynność (objęcie tekstu zasięgiem wzroku, jego recytacja), a także jego odczytanie, czyli interpretowanie, które rozpoczyna się już podczas deklamacji wiersza – na etapie głośnego przeczytania – a posuwa się naprzód podczas namysłu nad utworem. I ważne jest, abyśmy wszystkie czynności, jakich podejmujemy się w pracy z tekstem, wykonywali świadomie. Czytanie okazuje się procesem otwartym. My, czytający tekst obecnie, musimy pamiętać o przeszłości, jak również mieć na względzie przyszłość. Dla-
R
54
Nie należy się zatem wzbraniać przed tym, by dzieła przemawiały własnym głosem, który zaprasza do długiego wsłuchiwania się i do dialogu, w którym dokonuje się rozumienie (Hans Georg Gadamer). Rozumienie, które niweluje dystans pomiędzy tym, co przeszłe, i tym, co teraźniejsze, możliwe jest, z jednej strony, dzięki przyswajaniu tego, co obce, z drugiej – dzięki uczestniczeniu w tej samej tradycji (fuzja horyzontów). Rozmowa, w której spotykamy coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy, ma
moc przemieniania naszego myślenia. Tak rozumiana hermeneutyka może być bronią przeciwko automatyzmowi i bezrefleksyjności fundowanym przez współczesną kulturę. Dlatego właśnie konieczna jest nasza osobista refleksja nie tylko nad samymi dziełami, ale także nad sposobem, w jaki literaturę czytamy, a przede wszystkim nad nami samymi w kontekście historii i współczesności, w kontekście społecznym i prywatnym, w kontekście kultury....
Monika A. M. Adamska Absolwentka filologii polskiej i Środowiskowego Podyplomowego Studium Dziennikarstwa i Komunikacji Medialnej Uniwersytetu Jagiellońskiego, obecnie doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.
G
Żeby osiągnąć sukces w Internecie, trzeba być pierwszym - rozmowa z Marcinem Beme
Media społecznościowe szansą dla humanistów
65
Innowacje są przyszłością gospodarki
69
58
G
ospodarka
Marcin Beme – zajmuje się rozwojem biznesowym przedsięwzięć w fazie start-up, development i early expansion. Specjalizuje się w sektorze TMT (technologia, media, telekomunikacja), ostatnio ze szczególnym uwzględnieniem content oriented businesses (treść zorientowana na biznes). Zaangażowany w budowę mobilnego serwisu z audiobookami dostępnymi w formie plików cyfrowych oraz odpowiedzialny za jego rozwój w Polsce, Czechach, Francji, Hiszpanii, Niemczech, Turcji, Skandynawii, na Węgrzech i Rosji. Studiował ekonomię i matematykę na Uniwersytecie Warszawskim oraz informatykę na Politechnice Warszawskiej.
Żeby osiągnąć sukces w Internecie, trzeba być pierwszym Z Marcinem Beme rozmawia Karolina Niżyńska
KN
KN
W wielu wywiadach podkreślasz, że trzeba kochać to, co się robi. Skąd u ekonomisty, matematyka i informatyka zainteresowanie książkami? Nie do końca samymi książkami. Kończyłem studia w czasie, kiedy Internet stawał sie naprawdę modny i dostępny. Wszystkim się wydawało, że to teraz jest ten moment wielkiego boomu i rewolucji. Dziś, kiedy na to patrzę, myślę, że żyjemy w czasach ciągłego wielkiego boomu i rewolucji na „coś” – smartphony, tablety, LTE itd. A rewolucja, czy może raczej ewolucja medialna/techniczna/kulturowa nadal trwa i trwać będzie. To, co mnie bardzo pociągało, być może ze względu na moje wykształcenie na wielu płaszczyznach, to krzyżówka między kontentem a technologią. Wcześniej rozwijałem m.in. spółkę, która produkowała programy telewizyjne. Próbowaliśmy robić formaty do telewizji internetowej, ale nikt z nas nie wiedział, o czym mówi ani jak to ugryźć. To, co było i jest moją pasją, różnie się nazywa, ale zawsze chodzi o to samo: o mieszankę kultury i technologii. Wtedy wydawało nam się, że to jest ten jedyny moment, żeby stworzyć coś nowego, ale tak jak mówiłem, dzisiaj żyjemy w czasach ciągłej zmiany. To, co mnie interesuje, to połączenie kontentu, czyli pewnej formy sztuki i kultury, z technologią. Kolokwialnie mówiąc, lubię pakować audiobooki, czyli książki, kulturę, w fajne smartphony i docierać z tym do fajnych ludzi. To jest ekstra. I udało się przy audiobookach? Tak. Audiobookami się nikt nie zajmował, choć nie wymagały gigantycznych nakładów finansowych. Zajmując się programami telewizyjnymi, zrozumiałem jedną rzecz: w biznesie kontentowym w którymś momencie dochodzi się do tego, że trzeba albo mieć swój kanał dystrybucji, albo być właścicielem kontentu. Czyli trzeba by mieć swoją stację telewizyjną, czego nie byłem w stanie osiągnąć i nigdy w życiu nie osiągnę. Drugą opcję stanowi właśnie posiadanie kontentu, czy raczej praw (licencji) do kontentu. I co ciekawe, ważna okazuje się niekoniecznie sama umiejętność wytwarzania tego kontentu, bo tak dłu-
58
MB
MB
go, jak przychodziliśmy do telewizji i tylko oferowaliśmy usługi producenckie, nie byliśmy w żaden sposób atrakcyjni – takich jak my było mnóstwo – ale co innego, jeżeli przychodziliśmy i mówiliśmy: …mamy licencję na taki to a taki program... To się nazywa „prawa na format telewizyjny” – wtedy patrzyli na nas inaczej, byliśmy coś warci, byliśmy partnerami, bo bez nas tego konkretnego programu nie mogli zrobić. Tak jak mówiłem – albo się ma kanał dystrybucji, albo licencję na treść. Byłem wtedy za słaby, żeby zrobić coś z video w Internecie – nie miałem szans na dostęp do bazy hollywoodzkich filmów. Ale inaczej było z audiobookami – tym się nikt nie zajmował. Przejęliśmy i dystrybucję, i kontent. W tym samym czasie pojawił się również niesamowity szum związany ze smartphonami. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić, żeby to wszystko ze sobą połączyć. Potrzebowałem nie tylko wiedzy technologicznej i kontentowej, ale również małej lekcji show-biznesu, ponieważ nagrywać mieli dla nas najlepsi – Ania Dereszowska, Borys Szyc i Robert Więckiewicz. Na koniec dnia udało mi się uzyskać kompozycję trzech najbardziej sexy tematów jakie mogę sobie wyobrazić: technologii, kultury i show-biznesu. KN
KN
Żeby osiągnąć sukces trzeba być pierwszym? Jeśli chodzi o Internet, to myślę, że tak. Ale w rzeczywistości wszystko zależy od przyjętej strategii. Myślę, że sukces opiera się na dopracowaniu właściwej strategii, znalezieniu dobrych środków do realizacji i na jej skutecznej egzekucji. W strategii możesz założyć bycie numerem pierwszym lub drugim, czyli bycie liderem lub „followerem”. Wszystko zależy od branży, pomysłu na biznes itd. Ale sukces to skuteczna egzekucja, nie sam pomysł. Jako ludzie/społeczeństwo jesteśmy w dzisiejszych czasach tak zajęci i zabiegani, że „słuchanie czegoś” w tym samym czasie pozostaje ostatnim, niezagospodarowanym jeszcze do końca sposobem regularnego przyswajania wiedzy czy rozrywki. Chcemy zagospodarować to wolne miejsce, dając łatwy dostęp do audiobooków i wygodne sposoby płatności za nie. Jeśli damy ci prosty dostęp do audiobooka w czasie jazdy samochodem, kiedy to wystarczy wcisnąć jeden przycisk i można rozpocząć słuchanie, a potem pójdziemy „za tobą” z tym kontentem, czyli będzie można korzystać z naszego audiobooka na smartphonie, na telewizorze, tablecie itd., a bookmark, czyli miejsce, gdzie zakończono odsłuchiwanie, będzie się przenosił w zależności od tego, z jakiego urządzenia korzystasz, to może audiobooki wejdą na stałe do twojego dnia… Z drugiej strony znamy swoje miejsce w szeregu. Nie będziemy więksi niż biznes muzyczny czy filmowy, prawdopodobnie e-booki będą popularniejsze niż audiobooki. Chociaż jeśli uda nam się zbudować słuchany life style, to być może okaże się, że jednak będziemy więksi. Żeby czytać, trzeba mieć czas, usiąść i skupić się. Audio może stać się nową formą. Wygodny kontent, który leci w tle. Informacji jest wiele, ludzie chcą poznać je wszystkie, a czasu na to mają coraz mniej. Ale drogą do Waszego sukcesu są nowe pomysły, kreowanie trendów. Wprowadzacie nowe aplikacje, nowe sposoby płatności, nowe formy dystrybucji. Zawsze trzeba szukać wyróżników – tzw. słynnych USP (unikalna propozycja sprzedaży, cecha produktu). I przeważnie są to wyróżniki technologiczne, choć niekoniecznie – różnicą może być też model biznesowy. Żeby funkcjonować w czasach, w których na pierwszy rzut oka my jako konsumenci wszystko już mamy, trzeba bardzo mocno pracować nad samym produktem czy usługą i dawać to użytkownikom w taki sposób, żeby chcieli za to zapłacić – albo sprawić, że kto inny będzie za to płacił, np. reklamodawcy, jeśli wykorzystamy model freemium (darmowy produkt z możliwością wykupienia wersji „premium”) z itd. Konsumenci na polskim i światowym rynku są coraz bardziej wymagający. Aplikacje muszą być śliczne, działać w sekundę. Czekać na coś trzy sekundy w świecie internetowym, to tak jak kiedyś w świecie realnym czekać w kolejce trzy godziny. Pomysł musi być innowacyjny, ale pamiętajmy, że na wszystko, co robimy, musimy patrzeć oczami użytkownika. Nie chodzi o stosowanie w naszych produktach super zaawansowanych, kosmicznych technologii… Chodzi o to, żeby zrozumieć, kto od nas ten produkt kupi, za ile i po co.
59GOSPODARKA
MB
MB
Innowacyjność polega na tym, żeby tworzyć nowe produkty, usługi, nowe rynki. Steve Jobs wiedział, że będziemy używać telefonów z ekranem dotykowym, mimo że wszyscy uważali, iż to jest kretynizm i dawali iPhonom rok, góra dwa lata życia. No cóż, Jobs odwrócił układankę na całym rynku smartphonowym. Jeżeli tworzysz nowy rynek albo jeżeli on już funkcjonuje, to musisz mieć jakiś zauważalny przez klienta wyróżnik. Na naszym przykładzie: jeżeli należący do Amazon audiobel.com sprzedaje subskrypcję na audiobooki, to może ja nie powinienem sprzedawać subskrypcji, tylko powiedzieć: hej, po co się subskrybować i zobowiązywać do regularnych płatności, macie tutaj inną, równie wygodną formę płatności, audiobooki w podobnej cenie, z dostępem poprzez aplikacje mobilne z możliwością słuchania na telefonie, w samochodzie, na telewizorze itp. Trzeba się wyróżnić i dobrze, jeśli wyróżnikiem nie jest cena, bo to równia pochyła i tego robić nie wolno. KN
KN
KN
Swój start-up uruchomiłeś z K2. Czy zawsze start-upy muszą mieć dużego inwestora, kogoś do pomocy? Nie, to była świadoma decyzja. Uważam zresztą, że była to jedna z moich lepszych decyzji w czasie rozwoju Audioteki. Dla nas bardzo ważne jest IT, to technologia jest naszym business enablerem, to nasza platforma jest naszym produktem. Nasz biznes to sprzedaż książek, ale na początku zajmowaliśmy się pozyskiwaniem kontentu i dlatego dobrałem sobie najlepszego potencjalnie partnera, do którego miałem zaufanie, że ogarnie część techniczną. Kiedy szedłem do wydawców jako nikomu nieznany Marcin Beme i próbowałem ich przekonać, że zadziała fajny serwis, to jakie oni mieli podstawy, żeby mi uwierzyć? Ale jeżeli widzieli, że działam z K2, dużą spółką giełdową, która obsługuje np. Coca Colę i PZU, to ich nastawienie było już inne. Gigantyczną przewagą było na początku K2 duże, bogate, z wielkimi kompetencjami IT i z ogromnym zrozumieniem dla budowania start-upów, bo sami kiedyś byli start-upem. To był dobry ruch, ale to nie jest must have każdego start-upu. Nasza współpraca zaczęła się od tego, że poszedłem do Janusza Żebrowskiego, prezesa K2, i powiedziałem, że mam pewien pomysł i trochę gotówki. Jeszcze nie wiem, co z tego będzie, ale chcę „rzucić za plecy” (metoda inwestycyjna, która się nazywa: wrzućmy za plecy parę złotych – zobaczymy co z tego wyrośnie, jak się odwrócimy za pół roku) i chcę, żeby dla mnie zrobił taki to a taki system. Powiedział, że nie zrobi, ale to jest na tyle fajny pomysł, że chce w niego zainwestować i zostać partnerem. Dla Audioteki to była bardzo dobra decyzja, myślę, że dla K2 też. Myślisz, że jakbyś nie zdecydował się na tego typu krok, to byś się tak bardzo nie rozwinął? Myślę, że nie. A na pewno nie w tym tempie. Czyli ludzie, którzy nie szukają inwestora, nie chcą oddać części udziałów, nie rozumieją mechanizmu, że trochę oddasz, ale dużo więcej możesz zyskać, wiele tracą? To wynika z niedojrzałości naszego rynku. Na rynku amerykańskim ważne jest pozyskanie rundy finansowania. Ważne, żeby start-up zdobył np. drugą rundę finansowania – X milionów dolarów od funduszu XYZ. Rynek amerykański jest ekstremalnie konkurencyjny. Jeśli ktoś zdobywa rundę finansowania od dużego funduszu venture capital (inwestycje w początkowych fazach rozwojowych na niepublicznym rynku kapitalowym), to oznacza, że przeszedł gigantyczne sito i jest prawdopodobnie skazany na sukces. Nie chodzi oto, żeby siedzieć i nic nie robić, bo ktoś zabierze nam 20, 30 czy 50% naszej firmy. Umowa inwestycyjna może być tak skonstruowana, że jeśli spółka odniesie sukces, to z dwudziestu procent udziałów zrobi się dla mnie osiemdziesiąt. To, ile ma się udziałów w spółce, stanowi czubek góry lodowej umów inwestycyjnych. Opcje są różne. Obawa przed działaniem tylko dlatego, że można się rozwodnić, jest nielogiczna. Dobrze wybrany pieniądz (czyli inwestor) przynosi wiedzę i doświadczenie. Prawda jest taka, że inwestor nie będzie chciał wziąć zbyt dużo, bo wie, że przedsiębiorca może stracić motywację do pracy. W przypadku Audioteki nie mam poczucia, że coś oddałem. Ja dostałem. Wspólnie z K2 zdecydowaliśmy się na Gizę, bo to jest międzynarodowy partner, który ma zagraniczne kontakty i wielkie inwe-
60
MB
MB
MB
61GOSPODARKA
stycyjne doświadczenie. Oni pewne rzeczy wiedzą lepiej. Jak będę robił trzecią rundę finansowania, to będę o tym głośno informował, bo to jest kolejny kamień milowy. Nie będę mówił o tym, czy zostało mi pięćdziesiąt czy dziesięć procent. Co z tego, że mógłbym mieć sto procent udziałów firmy, która nigdy nie wystartuje, bo nie mam pieniędzy. KN
KN
KN
KN
KN
Rozszerzasz działalność Audioteki na rynki zagraniczne. Lepiej znaleźć partnera do współpracy, czy zostać znalezionym, tak jak w przypadku Bułgarii czy Litwy? Teraz jesteśmy na etapie, w którym szukamy sami – to ja wybieram sobie partnera i kraj, gdzie chcę zacząć działać. Ryzyko wyboru jest jedno – ten partner. Dobrze, jeśli potrafi się go znaleźć samodzielnie, bo w sytuacji, kiedy to on znajduje ciebie, jego motywacja możne być różna. W przypadku Litwy to partner znalazł nas w taki sposób, że wymyślił sobie biznes – audiobooki w Internecie. Wymyślił nazwę: Audioteka, którą wpisał w wyszukiwarkę i zobaczył, że taka firma już istnieje i produkuje audiobooki. Napisał do nas maila i zaczęliśmy współpracę. Partner jest fajny, bo zaangażowany, zmotywowany. Ale nie ma na to reguły. We Francji działamy sami z bardzo dobrym człowiekiem na miejscu. Musimy się dopasować i super szybko działać. Amazon z pieniędzmi, które ma, możne zrobić wszystko – tylko oni w swoim DNA mają coś innego niż my. My mamy mobilność, my gonimy, a gonić jest łatwiej. Oni nie pochylą się nad nowym modelem preinstalacji albo aplikacjami samochodowymi. Na naszą korzyść działa też fakt, że nie jesteśmy wielką firmą. Znajdujemy się poza zakresem ich radaru. Mam nadzieję, że będziemy tak długo poza zasięgiem tego radaru, że zdążymy zdobyć 3–4 mln użytkowników w Europie. Wtedy może nas zobaczą i zrobimy coś razem. „Marcin Beme przekształcił start-up w świetnie działający biznes” – dlaczego to jest takie trudne? Jeszcze daleko nam do bardzo stabilnego biznesu, ale rzeczywiście, jest wielka przepaść między samym start-upem, a przekształceniem go w przedsiębiorstwo. Przede wszystkim muszę zmienić swoją mentalność, bo ja jestem przedsiębiorcą. Lubię coś odpalić, wymyślić, wdrożyć, sprzedać, a teraz mam się zmienić w CEO (Chief executive officer) kierującego organizacją, w której są już struktury, jest więcej ludzi i porządku. To gigantyczna zmiana mentalności ludzi, sposobu działania, sposobu organizacji wewnątrz i wymaga kompletnie innych umiejętności. Mam to przed sobą i zobaczymy, czy zdam ten egzamin. Dużą sztuką jest się dopasować i poprowadzić ludzi i firmę, szybko nabrać umiejętności, które są potrzebne na tym etapie. Chodzi tylko o umiejętności lidera? Całej firmy. Organizacja nie będzie działać bez pracy innych. Trzeba wprowadzić struktury, wyznaczyć dyrektorów, ale jednocześnie pamiętać, że nie może to przybrać zbyt formalnej struktury. Musi pozostać energetyczną kulą, która uderza w rynek, jednak metamorfoza jest konieczna. Ja mogę wiedzieć, gdzie chcę wylądować za trzy lata, mogę mieć najwięcej pomysłów ze wszystkich dookoła, personalizować ideę: ciągle siedzę w słuchawkach, jestem jednym chodzącym audiobookiem, ale na tym to polega. Jestem spozycjonowany przez siebie, przez rynek i przez partnerów. Staram się pokazać, że robimy tylko jedną rzecz, ale robimy ją najlepiej na świecie. Myślimy o niej 24 godziny na dobę. W którym momencie zauważyłeś, że bez zespołu nie dasz rady? Od początku nie dasz rady. Robienie czegoś samemu to katastrofa. Musisz mieć zespół, musisz myśleć kategoriami otaczania się ludźmi mądrzejszymi niż ty sam. Nie jest tak, że zespół pracuje na lidera? To był Twój pomysł? Wizja audiobooków pobieranych bezpośrednio ze strony internetowej i umieszczanie ich potem na smartphonach jest moja. Teraz pracujemy nad aplikacją preinstalowaną w samochodach – to też mój pomysł. Ale my rośniemy jak dzicy. Trzy osoby pracują w Czechach, po jednej we Francji, Hiszpa-
62
MB
MB
MB
MB
MB
nii i Skandynawii. Potrzeba ludzi, którzy się tym zajmą. Spółka będzie miała za chwilę pięć spółek holdingowych i wielkie centrum technologiczne. Sam tego wszystkiego nie zrobię. Mogę wiedzieć, gdzie z tym pójść, ale muszę mieć kompetentnych ludzi, którzy uwierzyli w wizję i się zaangażują, żeby ją zrealizować. Chodzi o budowanie zespołu. Lider musi mieć wizję i wiedzieć, co chce osiągnąć za trzy lata, a co za pięć; odpowiadać za całość oraz znaleźć finansowanie. W którymś momencie muszę zapomnieć, że mam projekt marketingowy, bo robi go Mariusz, który jest specjalistą od spraw marketingu. Muszę zapomnieć, że trzeba wynegocjować nową umowę z wydawcą, bo robi to Agnieszka i zrobi to lepiej niż ja. Muszę zapomnieć, że trzeba zrobić prezentację dla szwedzkiego wydawcy, bo zrobi to Łukasz. Będziemy tak mocni jak nasz najsłabszy element. Czy wszyscy pracują na mnie? Wszyscy skorzystają na tym, że będziemy więksi. Będą mieć poczucie, że uczestniczyli w budowaniu czegoś od podstaw. Ja jestem wariatem, a ta robota jest za ciężka i za trudna, żeby siedzieć w niej od 9 do 16 bez postrzegania w tym jakiegoś „innego celu”. Sam się zastanawiam, co może dla mojego zespołu być tym dodatkowym celem i motywatorem. Może zdobywane doświadczenie? Może ludzie z mojego zespołu też będą przedsiębiorcami? Może ktoś z nich odpali za parę lat sto razy lepszy start-up niż Audioteka. My nie tylko tworzymy firmę, tworzymy rynek. Ile razy, w życiu, w tak trudnych czasach, ma się okazję stworzyć coś nowego? Nie wierzę, że można osiągnąć sukces samemu, ale wierzę w siłę lidera jako „konia pociągowego”, który będzie wierzył w sukces. Jednak nawet najlepszy wizjoner nie dokona niczego bez zespołu. Muszę wiedzieć, że oni zrobią to dobrze, i nie dlatego, że ja im dużo płacę, tylko dlatego, że czują i rozumieją tę wizję. KN
KN
KN
To jest praca zespołowa? Każdy odpowiada za wykonanie zadania przed tobą – bo jeśli mamy tworzyć coś wspólnie, to odpowiedzialność jest rozproszona i nikt tak naprawdę nie czuje się odpowiedzialny. Współpraca nie oznacza demokracji. Każdy dokłada swój kawałeczek do całości najlepiej, jak potrafi. Praca zespołowa to nie jest równouprawnienie w kwestii podejmowania decyzji. To ja ryzykuję najwięcej, ja ponoszę odpowiedzialność i ja najwięcej tracę. Bez przydzielania konkretnych zadań się nie uda, ale dobry członek zespołu wie, za co odpowiada, a jednocześnie rozumie kontekst. Nie odpowiada za przeniesienie kamienia z punktu A do punktu B – razem budujemy katedrę. Nieważne, czy jesteś architektem, inżynierem, czy wozisz kamienie – razem budujemy całość. Trzeba sprzedać ludziom ideę? Dokoła ciebie muszą być mądrzy ludzie. Czy osiągniesz to robiąc tak, że wszyscy będą się ciebie bali, bo krzyczysz i wyrzucasz z roboty za byle co, czy motywujesz poprzez sprzedawanie filozofii i wizji, czy też przez nagrody, to już inna sprawa. Są różne typy przywództwa. Praca zespołowa to wielu ludzi wokół ciebie, robiących wszytko bardzo dobrze i w jednym kierunku. Firma to jest coś, co robi jedną dużą rzecz. Wszystkie firmy, które osiągnęły prawdziwy sukces, robią jedną rzecz, ale podkreślam, dobry zespół to nie demokracja. Pracujemy i szanujemy zdanie innego, ale dopasowujemy się do porządku narzuconego przez lidera, jego wizji czy strategii – bo najczęściej autorem tej wizji czy strategii jest właśnie lider. Pamiętajmy, że mówimy o start-upie w dosyć specyficznej, nowo powstającej branży Mobile Digital Content, dla której nie ma żadnych wzorców. Rynek zweryfikuje, czy się przebijemy, czy audiobooki staną się part of your life style i czy wejdą na dobre w nasze nawyki. A jeśli ta wizja się ziści, będzie to sukces całego zespołu. Odpowiednie powiązanie stanowisk. Odpowiedni przydział zadań. Jeśli robimy projekt, który się nazywa „preinstalacja aplikacji” we Francji z kontentem do wydawnictwa XYZ, to zespół IT musi się dogadać z odpowiednimi działami. Wszyscy muszą przestrzegać terminów. Preinstalowane jest to gdzieś na Tajwanie i jak się spóźnimy jeden dzień, to wypadamy. Ale żeby mieć co preinstalować, to musimy na czas mieć i umowę, i nagranie.
63GOSPODARKA
MB
MB
MB
KN
KN
KN
KN
Ile jest szczęścia w Twoim sukcesie? Mnóstwo; możesz trafić na inwestora, który cię oszuka albo partnera, który jest niekompetentny czy głupi. Łatwo mi to powiedzieć, bo ja mam szczęście do partnerów. K2 było i jest super. Giza też jest super. Do ludzi trzeba mieć szczęście, ale trzeba też próbować i nie kisić swoich pomysłów w głowach. Bo pomysł to zero wartości. Wartości nabiera dopiero jego egzekucja. Temu, kto umie wdrożyć swój pomysł, należy się nagroda. Próbujmy – im wcześniej tym lepiej. Jak nie wyjdzie – trudno, może uda się następny razem. Jedno jest pewne, nie ma tak genialnych pomysłów, żeby ktoś już nie zastanawiał się nad tym samym. Idea ekranów dotykowych nie powstała w Apple, ale to oni ją wdrożyli. Innowacja polega na budowaniu nowego rynku, nowej wartości dla klientów. Warto korzystać przy tym z dotacji? Dotacje to zło. Psują rynek i psują nasze myślenie o pieniądzach. Pieniądz zawsze kosztuje, nigdy nie jest za darmo. Mimo tego odpowiedź brzmi „tak”. Tak, korzystajmy z inkubatorów i z dotacji z UE, ale z głową. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości wykonała świetną robotę, żeby nam dać szanse na skorzystanie z dotacji, ale PARP za nas nie zrobi dobrych i mądrych projektów. W Audiotece wzięliśmy dotację z Unii i wydaliśmy ją między innymi na zrobienie pierwszej aplikacji mobilnej. To ta dotacja skierowała nas w miejsce, w którym teraz jesteśmy. Może gdybym nie zdecydował się na pierwszą mobilną aplikację dla Nokii, stałbym w miejscu. Nic nie wiedziałem o rynku mobile. Wiedziałem tylko, że fajnie byłoby mieć Audiotekę na telefonie. Kiedy korzystałem z audiobooków na CD, to zbierał mi się stosik w samochodzie i przestawałem tego słuchać. A skoro ja nie wysłuchuję, to co z ludźmi, którzy muszą za to płacić? Natomiast telefon mamy zawsze pod ręką. Nokia miała wtedy wielki zasięg, a dotacja pozwoliła nam lekką ręką sfinansować ów projekt. Jednak nie wolno brać dotacji tylko dla samego jej brania! Uważasz, że do sukcesu przyłożyła się Twoja osobowość? Zarażasz entuzjazmem? Chciałbym wierzyć, że tak. Biznes B2C (Business-to-consumer) trochę ma coś wspólnego z show-biznesem, więc i ja muszę taki być. Zrobić wokół Audioteki trochę szumu. Gdybym sprzedawał lekarstwa, samochody, usługi IT, nie wiem, czy miałbym możliwość wykorzystania swojego potencjału. Wydaje mi się, że to, co robię, pasuje do mnie. Kombinacja technologii, kultury i show-biznesu – coś, w czym super się czuję, i wydaje mi się, że rozumiem. Stąd Twoje kolorowe t-shirty? Własny styl czy wizerunek? Lubię to. I rzeczywiście być może to jest mój pomysł na wizerunek. Jeśli zwróciłaś na to uwagę, może to faktycznie działa. Muszę się wyróżniać. Nie mam problemu, żeby na konferencji wśród ludzi, którzy są w garniturach, usiąść w pomarańczowej koszulce. Wszyscy walczymy o uwagę mediów, klientów, partnerów. To jest próba spójnego, kolorowego wizerunku. Wychodzi to naturalnie. Poza tym nienawidzę krawatów.
Karolina Niżyńska Studentka III roku dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wiceprezes Koła Naukowego Studentów Dziennikarstwa UJ
64
MB
MB
MB
MB
Media społecznościowe szansą dla humanistów W ostatnich latach szeroką gamę przymiotników, którymi można opisać humanistę, uzupełniono o jeszcze jeden – „bezrobotny”. Media jak mantrę powtarzają informację, że aby znaleźć zatrudnienie, trzeba ukończyć kierunek ścisły – najlepiej zamawiany. Ustawodawca najwyraźniej wyszedł z założenia, iż najlepszym sposobem ukierunkowania młodzieży są wysokie stypendia, zupełnie zapominając o dokładnej analizie zapotrzebowania na rynku pracy. Szybki rozwój marketingu internetowego nie znajduje odzwierciedlenia w uczelnianych sylabusach, a przecież osoby pracujące w tej branży są specjalistami w wielu przyszłościowych dziedzinach. Szczególna sytuacja dotyczy jednak mediów społecznościowych…
Popularne social media stanowią naturalne środowisko dla dzisiejszych dwudziesto- czy trzydziestolatków. To pokolenie od początku uczestniczy w społecznościowej rewolucji. Jest wystarczająco młode, by w mig przyswoić najnowsze trendy, a jednocześnie wystarczająco dojrzałe, by pamiętać czasy dodzwanianego połączenia z siecią. W nowych mediach czuje się jak ryba w wodzie. Dla tych ludzi Facebook stanowi jeden z podstawowych sposobów komunikacji, narzędzie wypierające wiadomości sms. Światu dają się poznać poprzez kilka albo kilkanaście internetowych profili. Zdjęcia umieszczają na Instagramie, wyniki sportowe udostępniają na Endomondo. W sieci potrafią zmusić markę do zmiany strategicznej decyzji. Cały czas redefiniują nad wyraz ważne dla wcześniejszych pokoleń pojęcie prywatności. Tak wygląda życie w dobie środków przekazu podlegających społecznej kontroli. Media społecznościowe to przede wszystkim kanały komunikacyjne, umożliwiające interakcję pomiędzy internautami. Jednak już od dłuższego czasu w społecznościowym ekosystemie są obecne róż-
nego rodzaju organizacje oraz podmioty komercyjne. Według raportu Biznes społecznościowy – nowa era w komunikacji biznesowej przygotowanego przez Deloitte, konto na Facebooku ma już ponad 5% polskich firm, czyli więcej niż 70 tys. podmiotów! Serwis Marka Zuckerberga to jedno z wielu narzędzi, z którymi większość nowoczesnych marketerów powinna się dobrze zapoznać. Co ciekawe, według danych Deloitte, tylko 13% przedsiębiorstw decyduje się na zewnętrzne wsparcie (agencja PR, agencja marketingowa) w zakresie przygotowania treści do social media. Wynika z tego, że większość firm zarządza społecznościowymi kanałami komunikacyjnymi we własnym zakresie. Stąd wziął się zawód specjalisty ds. social media. To osoba działająca w oparciu o serwisy społecznościowe czy platformy blogowe, której zadaniem jest budowanie relacji z konsumentami i łączenie PR z marketingiem oraz reklamą. Dzisiejszy marketer to niestety ciągle jeszcze „człowiek orkiestra”, ale niedaleka przyszłość wymusi konieczność specjalizacji. Marketing internetowy rozwija się w bardzo szybkim tempie. Jeszcze 3 lata
65GOSPODARKA
H
umanista to przede wszystkim człowiek wszechstronny. I takie osoby temu podstawową formą obecpowinny pracować na stanowiskach związanych z social media. Umieności w sieci była strona internejętności komunikacyjne, wiedza na temat internetowych narzędzi oraz towa, marketing w wyszukiwarkach, e-mail marketing oraz – za- brak obaw przed nowinkami technologicznymi predysponują daną osobę do rezerwowana dla zasobniejszych pracy w tak otwartym środowisku, jakim jest nowoczesny marketing. podmiotów – reklama typu dicase studies. Nawet jeżeli dopiero zaczynamy swoją splay. Aktualnie do wymienionych narzędzi dołączyły profesjonalną przygodę z social media marketingiem, te związane z dwustronną komunikacją. Osoby, które chcą tworzyć i zarządzać internetowymi społeczno- nie zwalnia nas to z obowiązku śledzenia branżowych serwisów i blogów, gdzie każdego dnia pojawiają się ściami, powinny wykazać się nie tylko analitycznym umysłem albo doskonałą znajomością narzędzi pra- nowe analizy i ciekawe informacje. Zdolności analityczne – umiejętność wizualizacji, cy, ale przede wszystkim zdolnościami komunikacyjprzedstawiania i rozwiązywania problemów, podejnymi oraz interpersonalnymi. Nie od dziś wiadomo, że te ostatnie cechy są bliższe osobom z wykształ- mowania decyzji na podstawie dostępnych informacji ceniem humanistycznym. Na nieszczęście osób za- czy też planowania – są również mile widziane. Praca w mediach społecznościowych to nie tylko aktualizotrudnionych w marketingu, jego szybki rozwój pokrył wanie statusów, ale przede wszystkim synteza wielu się z kryzysem gospodarczym. Pomimo tego, że na dostępnych danych i, niejednokrotnie, opracowywanie co dzień nie odczuwamy pogarszającej się sytuacji, to jednak w wielu firmach widoczna jest większa zacho- wielostronicowych raportów oraz planów. Specjalista ds. social media powinien posiadać lekkie wawczość a dział marketingu to pierwsze miejsce do szukania oszczędności. Stąd największe powodze- pióro. W dobie, w której „content is king”, umiejętność nie na rynku pracy mają osoby łączące predyspozy- efektywnego komunikowania się pozostaje niezwykle istotna. W oczach przyszłego pracodawcy wiele zyskacje zarówno humanistyczne, jak i ścisłe. Hybrydowy umysł poradzi sobie zarówno z media planem w po- ją osoby, które nie tylko dobrze piszą czy przemawiapularnym Excelu, ale i przygotuje dobre copy. Trze- ją, ale znają również podstawy programów graficznych ba zdawać sobie sprawę z rosnącej potrzeby specja- i wiedzą jest czym jest SEO copywriting. Ostatnią, dość kluczową cechą idealnego kandydalizacji. W Stanach Zjednoczonych średni korporacyjny zespół zajmujący się samymi tylko mediami społecz- ta jest znajomość przynajmniej podstawowych zasad marketingu i psychologii. Większość stanowisk nościowymi liczy aż 11 osób! Z biegiem czasu szybki związanych z mediami społecznościowymi ociera się rozwój tych narzędzi wyegzekwuje podział stanowisk o powyższe zagadnienia. Mimo, że wykorzystywarównież w naszym kraju. Czym się powinien wykazać ubiegający się o stano- ne narzędzia są nowe, to jednak wiele schematów wisko przy obsłudze szeroko pojętych mediów spo- czy zjawisk pozostaje analogicznych do tych „starołecznościowych „cyfrowy humanista”? Przede wszyst- mediowych”. Konieczna okazuje się znajomość podstaw zachowań człowieka w świecie nowych technokim dobrym wizerunkiem własnej osoby w sieci. Warto wyszukać swoje imię i nazwisko, sprawdzić, gdzie po- logii, komunikacji wizualnej oraz psychologii percepcji czy interakcji. jawiamy się w wynikach oraz jak wyglądają nasze Aktualnie w branży internetowej może pracować nainternetowe profile. Ogólnodostępne zdjęcia z imprez czy przynależność do grup, które – delikatnie rzecz uj- wet kilkadziesiąt tysięcy ludzi – programistów grafików, mując – świadczą o tym, że nie lubimy się przepraco- strategów, itd. Dokładne wyliczenia utrudnia bardzo szybki rozwój tego rynku. Wystarczy dodać, że specjaliwywać, nie stawiają nas w dobrym świetle. Jeżeli ktoś do własnego wizerunku nie podchodzi z pasją i odpo- sta ds. social media to zawód, który pojawił się dopiero wiedzialnością, nie należy spodziewać się, że w odpo- 2 lata temu a już doczekał się zawodowej hierarchii – od content designera, poprzez strategów, na stanowiedni sposób zadba o cudzą obecność w Internecie. Bardzo ważna jest znajomość internetowych plat- wiskach managerskich skończywszy. Wynagrodzenie form typu Facebook, Pinterest, Nasza-Klasa czy naj- dla osoby początkującej oscyluje w granicach 2 tys. zł netto. Mając 2–3 lata doświadczenia możemy liczyć na popularniejszych blogów. I nie chodzi tu tylko o samą zarobki większe o 50–100%. Pracę i wyższe wynagromechanikę tych narzędzi, ale również najciekawsze
67GOSPODARKA
dzenie zdecydowanie łatwiej znaleźć w Warszawie. To tam swoje siedziby mają korporacyjne działy marketingu, a w ślad za nimi podążają agencje marketingowe o ugruntowanej pozycji. Istnieje również możliwość pracy zdalnej czy freelancerskiej, ale wiąże się to zwykle z nieco gorszymi warunkami zatrudnienia. Humanista to przede wszystkim człowiek wszechstronny. I takie osoby powinny pracować na stanowi-
skach związanych z social media. Umiejętności komunikacyjne, wiedza na temat internetowych narzędzi oraz brak obaw przed nowinkami technologicznymi predysponują daną osobę do pracy w tak otwartym środowisku, jakim jest nowoczesny marketing. Żeby tu trafić, trzeba bardzo wiele dać z siebie jeszcze przed rozmową rekrutacyjną. Studia pomogą zrozumieć tylko jedną stronę medalu. Drugą trzeba poznać osobiście.
Bartłomiej Rak Absolwent informatyki stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego, student marketingu internetowego Szkoły Głównej Handlowej. W branży interaktywnej reprezentuje jedno z pierwszych pokoleń, które dorastało wraz z Internetem, a jednocześnie pamięta jego początki w Polsce – tzw. generację Y. Specjalizuje się w zarządzaniu projektami internetowymi i social media, czego dowodem jest blog ekspercki Socjomania.pl, w ramach którego edukuje z zakresu działań w Internecie.
68
Innowacje są przyszłością gospodarki Co mają wspólnego: narzędzie do organizacji i zarządzania wydarzeniami, serwis służący do rozwijania kompetencji społecznych i interaktywny kurs języka angielskiego dla przedszkolaków? Po pierwsze, są to innowacyjne rozwiązania oparte o technologie internetowe. Po drugie, zostały rozwinięte dzięki funduszom europejskim, a konkretnie dotacjom udzielonym w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka.
Projekty Finalny produkt, jakim jest udana konferencja lub szkolenie, poprzedzają wielogodzinne przygotowania, które obejmują zarówno część merytoryczną, jak i stronę organizacyjną. Promocja, rekrutacja uczestników, pobieranie opłat, potwierdzenia uczestnictwa – wszystkie te niezbędne czynności organizacyjne pochłaniają wiele czasu i nawet niewielkie niedociągnięcia mogą sprawić, że najciekawsze programowo wydarzenie okaże się klapą. Nic więc dziwnego, że powstają narzędzia ułatwiające organizowanie wydarzeń i zarządzanie nimi. Równie logiczne jest to, że – biorąc pod uwagę liczbę odbywających się konferencji, targów czy szkoleń – na narzędziach takich można zarobić. Po wpisaniu w przeglądarce internetowej adresu www.evenea.pl, wyświetla się strona jednego z wielu takich narzędzi – platformy Evenea.pl. W prawym dolnym rogu ekranu widnieje logotyp podpisany: „Innowacyjna Gospodarka. Narodowa Strategia Spójności”. Zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Rozwoju Regionalnego w ten sposób oznaczone powinny być projekty, które uzyskały dofinansowanie w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. Z tego właśnie źródła pochodzi ponad 307 tysięcy zło-
tych, które wsparło powstanie i rozwój serwisu. Evenea pozwala między innymi na tworzenie indywidualnych stron dla organizowanych wydarzeń, rejestrację uczestników i obsługę powiadomień, sprzedaż biletów oraz promocję wydarzenia, np. poprzez integrację z mediami społecznościowymi. Obsługa narzędzia nie jest trudna, a wszystko odbywa się o wiele szybciej niż w przypadku „ręcznego” wykonywania działań organizacyjnych. Warto jeszcze wspomnieć, że jeżeli za udział w wydarzeniu uczestnicy nie płacą, korzystanie z serwisu jest bezpłatne. Prowizja pobierana jest od sprzedawanych biletów. Innym przykładem e-usługi stworzonej dzięki wsparciu funduszy europejskich jest Fidbek.pl, służący zwiększaniu samoświadomości i samooceny. Jest to adresowany do kobiet serwis społecznościowy pozwalający na ocenę własnych kompetencji społecznych, takich jak chociażby asertywność czy radzenie sobie z konfliktami, a następnie weryfikację tych obserwacji dzięki opiniom znajomych. Otrzymane wyniki pomagają w pracy nad rozwojem swoich umiejętności społecznych. Idea ta inspirowana jest technikami oceny i rozwoju kadr stosowanymi w dużych korporacjach. Na ocenę rzetelności narzędzia wpływa niewątpliwie fakt pozyskania, w charakterze partne-
69GOSPODARKA
ra serwisu, eksperta – posiadającego duże doświadczenie psychologa społecznego. Wartość dofinansowania udzielonego na stworzenie narzędzia, to blisko 458 tysięcy złotych. Serwis zdobył pierwsze miejsce w konkursie start-upów na Democamp East West 2010 (międzynarodowej konferencji poświęconej start-upom internetowym). W październiku 2012 miną dwa lata od jego premiery. ZosiaiKevin.pl to interaktywny kurs języka angielskiego dla dzieci w wieku przedszkolnym. Składa się z 20 lekcji zawierających interaktywne zadania oraz testów spradzających postępy. Całość została opracowana tak, by nauka odbywała się poprzez zabawę – kurs pełen jest kolorowych ilustracji, animacji i dźwięków. Tematyka poszczególnych lekcji odpowiada dziecięcym zainteresowaniom (wesołe miasteczko, park, przyjęcie urodzinowe itd.). Postaci przemawiają do dzieci głosami anglojęzycznych lektorów. Jak mówią sami autorzy – rozmach i poziom zaawansowania projektu wymusiły koniecznosć poszukiwania źródeł finansowania innych niż kapitał własny. Najbardziej atrakcyjną opcją wydawała się dotacja w ramach Programu Innowacyjna Gospodarka. Wniosek konkursowy złożony został w ramach pierwszego naboru w 2009 roku. Dzięki dotacji w kwocie 530 465 złotych serwis ostatecznie wystartował 1 stycznia 2010 roku. Trzy opisane wyżej projekty to przykłady różnych eusług stworzonych dzięki wsparciu udzielonemu w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, a konkretnie działania 8.1 (POIG 8.1): Wspieranie działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej. Jest to obecnie jedno z najpopularniejszych źródeł finansowania innowacyjnych narzędzi interetowych. Dotychczas (dane z sierpnia 2012) z beneficjentami podpisano 1704 umowy o wartości dofinansowania 1 011 514 096,74 złotych. Alokacja na całe działanie wynosi ponad 1,6 mld złotych. W związku z dużym zainteresowaniem ze strony przedsiębiorców, na rok 2012 zaplanowano ogłoszenie aż trzech rund naborów wniosków: marzec-kwiecień, lipiec-sierpień oraz listopad-grudzień 2012.
Dotacje Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka to jeden z programów będących narzędziem realizacji Narodowej Strategii Spójności. Jego celem jest rozwój polskiej
70
gospodarki w oparciu o innowacyjne przedsiębiorstwa. Wśród celów szczegółowych znajduje się zwiększenie innowacyjności przedsiębiorstw oraz wzrost wykorzystania technologii informacyjnych i komunikacyjnych w gospodarce. Alokacja na realizację programu to blisko 10,2 mld euro, a ponad połowa tej kwoty trafić ma do przedsiębiorców. Ósmy priorytet Programu nosi nazwę Społeczeństwo informacyjne – zwiększanie innowacyjności gospodarki, i to właśnie w nim ulokowane zostały środki służące wsparciu rozwoju gospodarki elektronicznej. Na dużą popularność wśród przedsiębiorców działania 8.1 wpływa obszerny katalog kosztów kwalifikowanych (czyli takich, które można sfinansować ze środków programu) oraz korzystny montaż finansowy projektów (niski poziom wymaganego wkładu własnego w stosunku do wysokości dotacji). Rozgłosu medialnego działaniu 8.1 przydały również kontrowersje towarzyszące jego wdrażaniu. Głównym założeniem działania POIG 8.1 jest udzielanie wsparcia tzw. e-usługom, a projekty obejmować mogą wytworzenie produktów cyfrowych, koniecznych do świadczenia tych usług. Samo znaczenie terminu „e-usługa” uregulowane zostało w rozporządzeniu Ministra Rozwoju Regionalnego z 13 sierpnia 2008 r. w sprawie udzielania przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości pomocy finansowej na wspieranie tworzenia i rozwoju gospodarki elektronicznej w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, 2007–2013, z późniejszymi zmianami. Czym zatem jest usługa elektroniczna? Zgodnie z definicją zawartą w rozporządzeniu jest to usługa świadczona w sposób zautomatyzowany przez użycie technologii informacyjnych, za pomocą systemów teleinformatycznych w publicznych sieciach telekomunikacyjnych, na indywidualne żądanie usługobiorcy, bez jednoczesnej obecności stron w tej samej lokalizacji. Za e-usługi nie są jednak uznawane sklepy internetowe, usługi hostingowe, porady i usługi edukacyjne odbywające się za pośrednictwem poczty elektronicznej. Oznacza to, że wsparcie tego typu projektów nie może zostać udzielone w ramach działania POIG 8.1. Dofinansowane mogą zostać projekty, zakładające przygotowanie i świadczenie co najmniej jednej nowej e-usługi. O dofinansowanie mogą ubiegać się mikro- i mali przedsiębiorcy, którzy posiadają siedzibę, a w przypadku osób fizycznych prowadzących działalność go-
spodarczą, miejsce zamieszkania na terytorium Polski. O dofinansowanie nie mogą ubiegać się spółki kapitałowe w organizacji. Od marca 2012 roku nastąpiła istotna zmiana dotycząca możliwości ubiegania się o dotację. Wcześniej aplikować mogli wyłącznie przedsiębiorcy działający nie dłużej niż rok (wniosek mógł zostać złożony nie później niż rok od dnia rozpoczecia działalności lub uzyskania wpisu w KRS). Od 13 marca w części województw (zachodniopomorskie, pomorskie, warmińsko-mazurskie, mazowieckie, podlaskie, łódzkie, świętokrzyskie, dolnośląskie, opolskie, śląskie, małopolskie, podkarpackie) dopuszczono możliwość ubiegania się o dofinansowanie przedsiębiorców działających dłużej niż rok, ale nie dłużej niż 2 lata. Rozwiązanie to zastosowano w województwach, których Regionalne Programy Operacyjne nie przewidują naborów dla projektów z zakresu ICT skierowanych do przedsiębiorców. Wartość wydatków kwalifikujących się do objęcia wsparciem wynosi minimalnie 20 tysięcy, a maksymalnie 700 tysięcy złotych. Maksymalny poziom dofinansowania to 70% wydatków kwalifikowanych. W szczególny sposób premiowani są młodzi przedsiębiorcy, gdyż w przypadku osób, które w roku złożenia wniosku o wsparcie mają nie więcej niż 27 lat, poziom dofinansowania może zostać zwiększony do 80%. Odnosząc te warunki do innych działań skierowanych do przedsiębiorców (np. 40% dofinansowania na inwestycje w mikroprzedsiębiorstwach w Małopolskim Regionalnym Programie Operacyjnym – działanie 2.1), Program Innowacyjna Gospodarka stanowi atrakcyjną perspektywę wsparcia. Do katalogu kosztów, które mogą zostać zrefundowane należą m.in.: zakup sprzętu koniecznego do wdrożenia i świadczenia usług, usługi informatyczne, zakup niezbędnych szkoleń i koszty promocji. Projekty realizowane w ramach wsparcia z działania POIG 8.1 mogą trwać maksymalnie 24 miesiące, a przedsiębiorcy muszą zagwarantować prowadzenie działalności w oparciu o wytworzoną e-usługę przez minium 3 lata po zakończeniu projektu. Wybór projektów, które otrzymają dofinansowanie odbywa się w drodze konkursu. Wnioski składa się w określonych, nieprzekraczalnych terminach. Obecnie nie ma znaczenia kolejność ich złożenia. Wnioski rozpatrywane są pod kątem spełnienia wymogów formalnych, a potem następuje ocena merytoryczna, gdzie weryfikowane są: innowacyjność, niszowość,
72
rentowność czy trwałość projektów. Za wdrażanie działania POIG 8.1 odpowiada Polska Agencja Rozwoju Przedsiebiorczości.
Kontrowersje Pomimo precyzyjnie sformułowanych kryteriów oceny merytorycznej, projekty, które uzyskały dofinansowanie w ramach działania 8.1 bardzo często stawały się przedmiotem ataków, podobnie jak samo działanie 8.1 oraz Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości. Fala krytyki przetoczyła się przez różne media poczynając od serwisów społecznościowych i branżowych blogów po tytuły mainstreamowe. O działaniu 8.1 zrobiło się głośno m.in. z powodu gigantycznych kolejek przed instytucjami przyjmującymi wnioski podczas trzeciej rundy naboru w 2009 roku. Było to spowodowane niefortunnym zapisem w regulaminie, mówiącym, że o możliwości przyznania dotacji będzie decydowała m.in. kolejność złożenia wniosków. Ostatecznie, pomimo zapewnień, że kolejność jednak nie będzie brana pod uwagę, do dofinansowania wybrane zostały wnioski złożone wcześniej. Wywołało to mocny protest pokrzywdzonych przedsiębiorców, którzy zrzeszyli się pod szyldem „Oszukani przez PARP”. Przedmiotem krytyki była również formuła wsparcia udzielanego w ramach działania 8.1 – refundacja kosztów. Młodzi przedsiębiorcy, mający utrudniony dostęp do kapitału, pomimo pozytywnej decyzji o dofinansowaniu projektów, nie mieli środków na ich realizację. Z dotacji korzystały za to firmy o ugruntowanej pozycji, zyskujące możliwość finansowania swoich spin-offów. Wreszcie krytykowane są same projekty, które uzyskały dofinansowanie. Zarzuca się im niską jakość w stosunku do kosztów poniesionych na realizację, brak efektywności finansowej, źle przemyślany model biznesowy. Odpowiedzialni za wdrażanie POIG nie pozostają obojętni na głosy krytyki, ponieważ w regulaminach kolejnych naborów pojawiają się rozwiązania, służące eleminowaniu nadużyć i ułatwiające realizację projektów (np. wprowadzenie zaliczek na realizację projektów). Pomimo kontrowersji, działanie 8.1 wciąż cieszy się zainteresowaniem przedsiębiorców. W wyniku pierwszego naboru wniosków w 2012 roku zatwierdzono do dofinansowania 111 projektów. Kilka dni temu zakończyła się druga runda naboru, zaś
późną jesienią odbędzie się ostatnia w tym roku. Wszyscy przedsiębiorcy, którzy jeszcze wahają się, czy na pewno aplikować o środki powinni rozważyć tę decyzję. Zwłaszcza w obliczu zbliżającego się roku 2013 a z nim końca możliwości uzyskania dotacji oraz
braku pewności co do kształtu funduszy europejskich na lata 2014-2020. Mimo że w tej chwili nie wiadomo jeszcze ile pieniędzy otrzymają polscy przedsiębiorcy, czesto słychać głosy, że bezzwrotne dotacje będą wypierane przez pożyczki.
Marcin Gołąbek Konsultant w Małopolskim Regionalnym Centrum Informacji Europejskiej. MRCIE należy do sieci punktów informacyjnych Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w Krakowie istnieje od 1999 r. Punkt świadczy usługi informacyjne, prowadzi szkolenia oraz udostępnia szeroką gamę materiałów informacyjnych oraz literatury związanej z Unią Europejską.
73GOSPODARKA
P
Dwudziesty ósmy „europejski” kodeks cywilny?
79
Najwyższy Sąd Europy
Czas żniw
82
76
P
rawo
Dwudziesty ósmy „europejski” kodeks cywilny? W dobie wszechogarniającej globalizacji, uniformizacji i standardyzacji fakt zróżnicowaniea systemów prawa prywatnego w obrębie jednoczącej się Europy od dłuższego czasu stanowiło kuriozum. Wyrazem chęci wprowadzenia prawa cywilnego w światowy trend były liczne inicjatywy projektów harmonizacyjnych, mające być przyczynkiem dla europejskiego kodeksu cywilnego. Jednakże dotychczas żaden z nich nie mógł być traktowany poważnie, jako mogący odegrać jakąś realną rolę w praktyce prawniczej. Sytuacja ta uległa zmianie z chwilą inicjatywy Komisji Europejskiej. Jej owocem jest Common European Sales Law, który bynajmniej nie doprowadziłby do wyparcia krajowych kodeksów cywilnych, a jedynie stworzyłby system równoległy...
Stwierdzenie, że Unia Europejska w coraz większym stopniu wpływa na kształt systemu prawa w Polsce, naraża mnie niewątpliwie na zarzut szerzenia truizmów. Niemniej jednak, tytułem wprowadzenia, pozwolę sobie na kilka oczywistych konstatacji. Prawo obowiązujące na terenie Polski ma niejednorodny charakter – część norm powstała w wyniku działalności ustawodawczej polskiego parlamentu, niektóre obowiązują jako konsekwencja przystąpienia Polski do umów międzynarodowych, inne zaś są wynikiem działalności prawodawczej instytucji unijnych. Sytuacja, którą aktualnie można obserwować, ma charakter bezprecedensowy; jej odpowiednika próżno szukać w historii prawa. Jak stwierdziła niegdyś sędzia Trybunału Konstytucyjnego, Ewa Łętowska, adekwatnie analizując ten stan rzeczy, obecnie mamy do czynienia z „multicentrycznością” systemu źródeł prawa. Jednakże inicjatywa, z jaką wystąpiła w zeszłym roku Komisja Europejska, wprowadzać może nową wartość dodaną do dotychczasowego konglomeratu źródeł prawa. Projekt Common European Sales Law (CESL), określany także mianem Instrumentu Opcjonalnego, stanowi koncepcję niezwykle specyficzną, której oryginalność wyraża
76
się w wielu aspektach. Technicznie propozycja Komisji Europejskiej przyjmuje formę rozporządzenia, jednakże – w przeciwieństwie do zwyczajowych skutków tego aktu prawnego – jego ewentualne wejście w życie nie oznacza, że normy CESL znajdą zawsze zastosowanie. Po drugie, materia, którą normuje Common European Sales Law – prawo cywilne – tradycyjnie pozostaje w wyłącznej kompetencji państw członkowskich UE. Wreszcie, last but not least, CESL stanowi znaczący wkład w toczący się od wielu lat dyskurs nad harmonizacją europejskiego prawa prywatnego. Projekt Common European Sales Law jest ograniczony do kwestii, które stwarzają istotne problemy w transgranicznych transakcjach, nie obejmując zagadnień, które mogą zostać rozwiązane na szczeblu państw członkowskich. Zakres podmiotowy projektu zawężony został do stosunków konsumenckich (business to consumer relations, B2C) oraz stosunków profesjonalnych (business to business relations, B2B), w których przynajmniej jedna strona jest małym albo średnim przedsiębiorcą (small- and medium-sized enterprises, SME). Takie ujęcie nie stoi oczywiście na przeszkodzie, aby postanowienia CESL miały za-
Z
akres podmiotowy projektu zawężo- wyszły poza sferę konceptualistosowanie w obrocie pony został do stosunków konsumenc- zacji. Ich powstanie należy ocewszechnym czy profesjonalkich oraz stosunków profesjonalnych, nić jako dowód toczącej się nienym, gdzie żadna ze stron nie jest małym albo śred- w których przynajmniej jedna strona jest zwykle żywiołowej europejskiej debaty nad kształtem możliwenim przedsiębiorcą, jednak- małym albo średnim przedsiębiorcą. go wspólnego prawa zobowiąże decyzja w tej materii należy do państw członkowskich. Wejście w życie roz- zań, która jednakże ma miejsce jedynie w wąskich porządzenia Common European Sales Law nie ozna- kręgach prawniczych, nie odgrywając zarazem nawet znikomej roli w praktyce prawniczej. Projekt rozcza bynajmniej zastąpienia nim kodeksów cywilnych państw członkowskich Unii Europejskiej. Akty te obo- porządzenia Common European Sales Law jest w tym aspekcie wyjątkowy. Inicjatywa jego powstania wywiązywałyby równolegle obok siebie. W tym ujęciu można by powiedzieć, że CESL stanowiłby dwudzie- szła od Komisji Europejskiej, która 26 kwietnia 2010 r. sty ósmy system prawny w Unii Europejskiej. Ofe- powołała zespół ekspertów (Expert Group on Europerent składający ofertę mógłby jednocześnie zapropo- an Contract Law) składający się zarówno z praktyków, jak i przedstawicieli doktryny. Warto zwrócić uwagę, iż nować, aby zastosowanie miały Common European Sales Law. Zaakceptowanie przez oblata zastosowa- skład owej grupy nie opierał się na kryterium narodonia CESL skutkowałoby wyłączeniem przepisów kra- wym, czego konsekwencją był udział przedstawicieli kilku państw członkowskich (np. Francji), podczas gdy jowego kodeksu cywilnego w zakresie normowanym przez Common European Sales Law. Warto zwró- obywatele innych państw w ogóle nie brali udziału cić uwagę, iż w tym wypadku CESL miałoby zastoso- w pracach nad CESL. Jedynym Polakiem uczestnicząwanie wsteczne, do fazy przedkontraktowej, regulu- cym w przygotowywaniu projektu był prof. Jerzy Pisuliński. Aby uzasadnić prace nad projektem, powołyjąc zagadnienia związane z zawarciem umowy czy obowiązkami informacyjnymi. Możliwość zastoso- wano się na koszty transakcyjne wynikające z istniewania istniałaby, gdyby państwo (przynajmniej z jed- nia wielu porządków prawnych. Common European nej strony umowy) było członkiem UE. Projekt Com- Sales Law ma w założeniu koszty te eliminować albo w znacznym stopniu ograniczać. Wiązanie takiej namon European Sales Law składa się z 18 rozdziałów. Warto zwrócić uwagę, że większość postanowień In- dziei z CESL wydaje się jednak nieco na wyrost. Nalestrumentu Opcjonalnego ma charakter dyspozytyw- ży wziąć pod uwagę, że prawa te regulują pewne kwestie w sposób zupełnie odmienny od tego, co istnieje ny, zatem strony mogą zdecydować o uregulowaniu obecnie w poszczególnych państwach członkowskich. przedmiotu tych postanowień w sposób odmienny. Sytuacja taka jest naturalnym wynikiem kompromiOpracowanie tego projektu w dość krótkim czasie na zlecenie Komisji Europejskiej należy uznać za wy- su, na jakim oparty musiał zostać Instrument Opcjoraz pewnego postępu w procesie harmonizacji euro- nalny, co jest charakterystyczne dla wszelkich projekpejskiego prawa prywatnego. Idea kodyfikacji, unifi- tów harmonizacyjnych. Dostosowanie dotychczasowej działalności do warunków wyznaczanych przez kacji czy poszukiwania wspólnych zasad, na których nowy zbiór przepisów z pewnością generować będzie oparte są kodeksy cywilne poszczególnych państw ogromne koszty. Niewyeliminowana zostanie również europejskiego kręgu kulturowego, po raz pierwszy konieczność obsługi prawnej wielu porządków prawzostała przełożona na konkretny projekt za sprawą duńskiego prawnika, Ole Lando, który w 1982 r. do- nych, gdyż pamiętać należy, iż CESL funkcjonowałby ewentualnie obok, a nie zamiast krajowych systemów prowadził do utworzenia Komisji dla Europejskiego prawa prywatnego państw członkowskich. Prawa Umów. Efektem jej prac były trzy części Zasad Instrument Opcjonalny, normując dosyć szczegółoEuropejskiego Prawa Umów (PECL, Principles of Eurowo prawo zobowiązań, nie porusza problemów z inpean Contract Law) opublikowane w 1995, 2000 oraz 2003 r. Kolejnym akademickim projektem były Zasa- nych dziedzin prawa cywilnego, organicznie związady Acquis przygotowane przez Grupę Acquis oraz pro- nych z prawem umów, jak np. modelu przeniesienia jekt Wspólnych Ram Odniesienia (Draft Common Fra- własności, co zapewne jest zdeterminowane znacznymi rozbieżnościami pomiędzy porządkami prawnymi me of Reference). Wszystkie te projekty, niezwykle państw europejskich (w pewnym uproszczeniu: model wartościowe w aspekcie prawnoporównawczym, nie
77PRAWO
romański – solo consensu; model germański – dinglicher Vertrag, abstrakcyjna umowa czysto rzeczowa). Kolejna refleksja dotyczy funkcjonowania Instrumentu Opcjonalnego w praktyce. Pojawia się następujące pytania: gdyby nawet projekt rozporządzenia Common European Sales Law wszedł w życie, to czy zyskałby on uznanie w obrocie cywilnoprawnym? Czy większość umów byłaby zawierana w oparciu o Instrument Opcjonalny, czy w dalszym ciągu dominowałyby stosunki zobowiązaniowe kształtowane przez kodeksy cywilne poszczególnych państw europejskich, a CESL stanowiłby w tym wypadku jedynie formalnie obowiązującą, ale – de facto – nieodgrywającą żadnej roli alternatywę? Odpowiedzi na te pytania nie są proste, jednakże można z pewnością stwierdzić, iż stosowanie Instrumentu Opcjonalnego uzależnione byłoby od przedsiębiorców, gdyż to oni będą oferowali zawarcie umowy na warunkach CESL. Ich zachowanie determinowane byłoby zapewne przez wiele czynników, jednak najbardziej istotnym byłby rozkład konfliktu interesów w stosunku konsumenckim kreowanym przez państwowy porządek prawny i alternatywny stosunek konsumencki oparty na CESL. Nie sposób odpowiedzieć w tym miejscu, czy ochrona konsumenta w Common European Sales Law jest na wyższym poziomie niż w poszczególnych krajowych systemach
prawa cywilnego, bowiem wymagałoby to porównania CESL z każdym z nich, a przede wszystkim dokładnego przeanalizowania ochrony konsumenta i uregulowania obrotu konsumenckiego w Instrumencie Opcjonalnym, a dokonanie tego nie było celem niniejszego artykułu. Niemniej jednak wydaje mi się, iż wejście w życie Common European Sales Law nie skutkowałoby natychmiastowymi zmianami warunków, na których zawierane są umowy. Reasumując niniejsze rozważania, chciałbym zastanowić się nad przyszłością harmonizacji europejskiego prawa prywatnego. Czy opracowanie projektu Instrumentu Opcjonalnego (i jego ewentualne wejście w życie) stanowić będzie „kamień węgielny” dla europejskiego kodeksu cywilnego? Wydaje się, że na tak postawione pytanie należy udzielić odpowiedzi zdecydowanie przeczącej. Wspólnotowy kodeks cywilny jest pewnego rodzaju ideą, intelektualnie stymulującą wykształcający się w ostatnich latach ruch europejskiego ius commune. Możliwość jego powstania w najbliższej przyszłości wydaje się jednakże znikoma. Nie oznacza to bynajmniej, iż Common European Sales Law jest zwieńczeniem owego procesu harmonizacji europejskiego prawa prywatnego, gdyż na tym obszarze możliwe są duże zmiany i ich propozycje, a CESL z pewnością ich nie wyczerpuje.
Paweł Ochmann Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Kolegium MISH UJ.
78
Najwyższy Sąd Europy Ile państw w Unii Europejskiej, tyle odrębnych kultur prawnych. Jak rozstrzygać wspólne dla Europejczyków sprawy? Jak rozwiązywać problemy prawne? Z tym zadaniem próbuje mierzyć się Europejski Trybunał Sprawiedliwości – najbardziej znaczący sąd UE, nazywany często Najwyższą Instancją.
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (potocznie: Europejski Trybunał Sprawiedliwości; ETS) jest jedną z pięciu głównych instytucji UE, która powstała na mocy układów o wspólnych instytucjach z 25 marca 1957 roku. Oficjalnym sądem Wspólnot Europejskich ETS stał się w 1988 r. Jest wielką instytucją europejską, zatrudniającą ponad dwa tysiące osób, a w tym – ponad tysiąc tłumaczy. Każde z dwudziestu siedmiu państw członkowskich ma w niej swojego przedstawiciela, który to musi spełniać w swym kraju kryteria powoływania na najwyższe stanowiska sędziowskie, być najwybitniejszym autorytetem w dziedzinie prawa. Sędziowie Trybunału są z zasady przedstawicielami Unii Europejskiej i nie mogą orzekać w sprawach, gdzie stroną jest ich rodzimy kraj. Państwa członkowskie wspólnie wybierają ośmiu adwokatów generalnych. Ich kadencja trwa sześć lat, natomiast sam skład zmienia się częściowo co trzy lata. Spośród sędziów wybierany jest na trzy lata przewodniczący. Do głównych zadań ETS trzeba zaliczyć monitorowanie przestrzegania prawa wspólnotowego zapisanego w traktatach, tworzenie wykładni prawa europejskiego, orzekanie o zgodności aktów prawnych wydawanych przez instytucje Wspólnot z traktatami Wspólnot oraz rozstrzyganie sporów między państwami lub między Unią a państwami, które wynikają ze stosowania (lub nie) prawa europejskiego. Trybunał może też rozstrzygać skargi wniesione przez osoby fizyczne i prawne do Sądu Pierwszej Instancji. Europejski Try-
bunał Sprawiedliwości odgrywa znaczącą rolę w procesie europejskiej integracji, bowiem jego działania umożliwiają realny kontakt obywateli państw Unii z prawem Wspólnoty. W przypadku wątpliwości interpretacyjnych sąd krajowy może zwrócić się do Trybunału Sprawiedliwości z wnioskiem o dokonanie interpretacji prawa wspólnotowego, pamiętając, że orzeczenia Trybunału mają charakter ostateczny. Instytucja ta pełni funkcję sądu międzynarodowego, administracyjnego i konstytucyjnego. Podmiotami i adresatami regulacji prawnych nie są wyłącznie państwa, ale także określone jednostki. ETS to sąd dla ponad 500 milionów obywateli Unii, którego siedziba znajduje się w Luksemburgu. Od samego początku istnienia instytucji językiem wiodącym jest francuski, co oznacza, że jeśli stroną postępowania byłaby Polska, to i tak wszystkie dokumenty trafiające do sędziów musiałyby zostać przełożone na francuszczyznę. Co roku do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wpływa ponad 600 nowych spraw (w tym blisko 400 pytań od sądów krajowych). W orzecznictwie ETS pojawiają się wszystkie ważne problemy współczesnego prawa: rozwój gospodarki, nowe technologie informacyjne, marketing handlowy czy również te mające związek z zagrożeniem praw jednostki. Jest wiele wyroków Trybunału, które mają dzisiaj istotny wpływ na cały system prawny UE, np. rozstrzygnięcia odnoszące się do kwestii obywatelstwa europejskiego. Idea, która przyświeca ETS, to przekonanie, że obywatel
79PRAWO
O
Unii nie może być ograniczony rzecznictwo ETS jest więc wynikiem prawnych państw członkowskich. przez systemy krajowe w zadialogu pomiędzy sądami w zjedno- Jedna norma unijna może przybrać postać dwudziestu siedmiu kresie tych elementów oby- czonej Europie. różnych norm krajowych, ale musi watelstwa europejskiego, któzostać osiągnięty ten sam ostateczny rezultat w pore określają jego istotę. Obywatelstwo europejskie przestaje więc być dodatkiem do obywatelstwa na- staci respektowania normy europejskiej we wszystkich rodowego i staje się narzędziem ochrony podstawo- krajach członkowskich. Takie skomplikowanie procedur sprawia, że to właśnie w luksemburskim Trybunawych interesów jednostki. Warto wspomnieć, że to właśnie Trybunałowi w Luk- le najłatwiej dostrzec, czym jest zjednoczona i jednosemburgu zawdzięczamy zasadę pierwszeństwa pra- cześnie zróżnicowana Europa. Można się spierać o forwa unijnego przed prawem krajowym. Bez takiej za- mę, ale nie o zasadę, bo ta – na całym kontynencie, we wszystkich krajach – nakazuje chronić jednakowe warsady nie funkcjonowałby w ogóle prawny porządek europejski, a ochrona wspólnych interesów zjedno- tości. Orzecznictwo tETS jest więc wynikiem dialogu pomiędzy sądami w zjednoczonej Europie. Sądy krajowe czonej Europy byłaby utrudniona. Okres sześćdziesięcioletniej działalności Europej- przedstawiają swój punkt widzenia i argumentację będącą punktem wyjścia dla przyjmowanych ostatecznie skiego Trybunału Sprawiedliwości pokazał, że jest to rozstrzygnięć. Nie jest to proces wolny od napięć i koninstytucja potrzebna Europie, w obrębie której bardzo ma wysoko osadzoną pozycję ze względu na to, iż do- fliktów, orzecznictwo wkracza bowiem w delikatny tebrze spełnia swoją rolę. Jednak i ona boryka się z pew- mat, którym w większości państw członkowskich zajmują się krajowe sądy konstytucyjne, strzegące swych nym problemami – jak pogodzić ze sobą różne kultury własnych kompetencji i linii orzeczniczej. prawne i odmienne tradycje orzecznicze; jak zachować Europejski Trybunał Sprawiedliwości stał się dziproporcje między interesem Wspólnoty a interesem poszczególnych państw. Głównym hasłem Unii Euro- siaj czymś na miarę sądu konstytucyjnego Europy. pejskiej jest „Jedność w Różnorodności”, a ETS w swo- W ostatnim czasie, podczas dokonywania rozstrzygnięć i interpretacji, wiele uwagi poświęca się praim działaniu musi tej zasady przestrzegać i zapewnić funkcjonowanie wspólnego porządku prawnego w ra- wom zawartym w Karcie Praw Podstawowych UE oraz Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, do któmach struktury, która zakłada jednocześnie odrębność tradycji oraz systemów prawnych państw członkow- rej UE wkrótce ma przystąpić. ETS odgrywa zatem coraz istotniejszą rolę i potwierdza, że Unia to nie tylko skich. Przepisy traktatowe zawierają wyraźny nakaz wspólny rynek, ale coś znacznie więcej. respektowania tożsamości konstytucyjnej i tradycji
Agata Mrowiec Studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej oraz prawa na UJ. Członek KNSD UJ oraz ELSA Kraków. Interesuje się historią najnowszą, prawem międzynarodowym oraz polityką polską i zagraniczną.
80
81PRAWO
Czas żniw Żyjemy w czasach, w których media z łatwością sterują nastrojami opinii publicznej i kierują jej uwagę na zjawiska wystarczająco atrakcyjne, by podnieść oglądalność lub sprzedaż kolejnego numeru. Nie zawsze są to tematy naprawdę ważne dla życia społecznego, ale zręczność dziennikarzy sprawia, że społeczeństwo reaguje oburzeniem i żąda od polityków natychmiastowych działań. Czy aby na pewno system prawny staje się dzięki temu lepszy?
Wydawać by się mogło, że żyjemy w spokojnym kraju. Nikt nie próbuje obalić miłościwie panującego nam dyktatora – nic dziwnego, bo takiego u nas brak. Żadnych separatystów, terrorystów, czasem spłonie jakiś wóz transmisyjny albo dojdzie do innych, pożal się Boże, wypadków, lecz generalnie nie można specjalnie narzekać. Pozory. W naszej młodej demokracji mamy równie młode, niedojrzałe i często głupawe prawo. Nic odkrywczego – powie każdy Polak – zamiast gadać po próżnicy, że jest źle, lepiej czy gorzej, trzeba zabrać się do pracy, kolego prawniku! Otóż guzik prawda, do naprawy głupawego prawa nasi politycy, prawnicy i legislatorzy zabierają się od lat, rzekłbym: od pokoleń, a wciąż nic nie wychodzi i efekty są mizerne, a społeczeństwo jak złe lub zawiedzione było, tak jest i dalej pewnie będzie. Na przykład: blady strach pada na prokuratorów, którzy muszą zająć się sprawami gospodarczymi. Oczami wyobraźni widzę prokuratora, który, nim w ogóle weźmie do ręki zawiadomienie o popełnieniu oszustwa, zakrzyknie: – Na pewno wszystko było legalne! – Przecież to niemożliwe – odpowie mu kolega obok. – To co, odmawiamy wszczęcia? – Oczywiście, panie kolego! Efekty mieliśmy w postaci kilku afer gospodarczych ciągnących się latami aż do upragnionego przedaw-
82
nienia. Wciąż otwarta sprawa Amber Gold i często mniejsze postępowania na „parę złotych”, które nie przebijają się do zbiorowej świadomości, kiszą się latami w sądach w oczekiwaniu na bardziej zdeterminowanego sędziego, prokuratora lub po prostu… cud. Wniosek obywatela? Mamy głupawych prawników. O nie! Mamy głupawe prawo (no dobrze, czasem też prawników), które sprawia zbyt wiele problemów nawet profesjonalistom, a samych obywateli pozbawia ochoty na poznanie elementarnych przepisów regulujących na przykład zarząd wspólną klatką schodową lub podpisanie umowy. Pomijam już bardziej szczegółową świadomość prawną oraz elementarną zdolność do przestrzegania ograniczeń prędkości (tu raczej potrzeba zmian w mentalności paru osób). Problem marnej jakości (podkreślam tylko niektórych) przepisów prawa wynika z kilku przyczyn. Mówi się, że za dużo nowelizujemy (podatek dochodowy), że proces legislacyjny pozwala na zbyt wiele poprawek (dziwne „wrzutki” w ostatniej chwili), że zbyt często prawo jest nieprzemyślane (ustawa hazardowa) i nieskonsultowane ze społeczeństwem (patrz ACTA albo reforma 67). Częste zmiany legislacyjne nie pozwalają niektórym normom okrzepnąć do następnego miesiąca, a już ktoś szykuje nowelę albo kontrreformę. Ostatnimi czasy inna przyczyna stała się wyraźnie dominująca. Otóż dorobiliśmy się w naszej demokracji do-
M
ówi się, że za dużo nowelizujemy, że pro- sprawozdawstwa. Nic w tym raźnego ustawodawstwa. Poces legislacyjny pozwala na zbyt wiele po- złego, dopóki nie zaczynamy lega to na akcyjności działania prawek, że zbyt często prawo jest nieprzemy- szukać rozwiązań bez poznarządzących w oparciu o poślane i nieskonsultowane ze społeczeństwem. nia przyczyny. wtarzający się stale schemat. Problem z punktu widzePrzebiega on mniej więcej tak: wybucha skandal lub dochodzi do innego wydarze- nia stosowania i tworzenia prawa pojawia się, gdy nia, które elektryzuje całe społeczeństwo. Media elek- w przekonaniu społeczeństwa, polityków lub niektótroniczne, gazety – wszyscy o tym piszą i mówią. Blo- rych przedstawicieli „klasy prawniczej” nasze pragi i Facebook puchną od komentarzy, a reklamy od od- wo wymaga absolutnie natychmiastowej i radykalnej zmiany. Reformami zaczęliśmy nazywać ważne, ale słon i kliknięć. W osiedlowym warzywniaku analizowane nie kompleksowe zmiany. Wyrywkowość nowelizacji są wyniki wizji lokalnej. Na reakcje społeczeństwa (tutaj przepraszam za sarkastyczny skrót myślowy), czyli elek- ustaw i rozporządzeń powoduje niestabilność systetoratu, zwraca uwagę klasa polityczna. Następuje sprzę- mu, kłopoty ze stosowaniem poszczególnych przepisów, a na samym końcu zupełne lekceważenie przez żenie zwrotne i na polityków z pretensjami – dlaczego nic nie zrobiliście? – patrzą już wszyscy, łącznie z auto- społeczeństwo. Błędnie uważa się, że problemy społeczne lub nawet marginalne zdarzenia, które nagłorami zamieszania – często wtórnymi i mimowolnymi śnione przez media trafiają do społecznej świadomoofiarami medialnej burzy. Klasa polityczna zasiadająca w sejmie, czyli zakamuflowany pod pseudonimem słyn- ści, są możliwe do rozwiązania za pomocą prostych ny „Ustawodawca”, postanawia reagować. Państwo za- zmian w ustawach, tj. zakazać, „radykalnie zmienić”. wiodło! – krzyczą politycy. Lud widzi i kiwa głową. Po- To już krok od porzuconej, zdaje się, idei inżynierii społecznej. Skąd się to bierze? zytywne reakcje elektoratu wzmacniają determinację do Jestem przekonany, że pozwalamy sobie na zbyt działania w „ponadpartyjnym interesie”. Nim się obejrzymy, już jest projekt ustawy (żeby tyl- wiele. Korzystając z naszego prawa do wolności słowa, powinniśmy pamiętać, że fakt jego posiadania ko jeden). Spółka oszukała tysiące obywateli – trzeba nie oznacza, że od razu mamy rację, co więcej, wcawzmocnić kontrolę, aby zarządy spółek szanowały swole nie musimy zabierać głosu przy każdej okazji. Jedich klientów. Hazard próbował kupić ustawę? – Zakażnocześnie tolerujemy zbyt wiele idiotycznych pomymy pokera, niech rozwiązują krzyżówki! Szpitale mają długi – Na co jeszcze czekamy, sprywatyzujmy. Odpo- słów i jako społeczeństwo podchodzimy zbyt emowiadając: spółki szanują klientów, bo tak chcą, korup- cjonalnie lub nawet histerycznie do wydarzeń nieraz cję zwalcza się systemowo, a nie wyrywkowo, wsta- sztucznie wytworzonych przed media i naszą własną wieni rowerzyści to kiepski materiał do resocjaliza- ciekawość. Pogoń za kliknięciami i kolejnymi odświeżaniami stron www powoduje, że machina medialna cji (bo z czego ich resocjalizować?). Szpitale jak długi sama się nakręca, żeruje na naszych dobrych intenrobiły, tak będą dalej je tworzyć – bez różnicy czy są cjach oraz bezsilności wobec krzywdy wyrządzonej spółkami, czy też nie. Wspólny mianownik dla powyższych zjawisk wi- słabszemu. Gotuje się w nas na myśl, że „ktoś mógł coś takiego zrobić”. A nasze emocje to czas żniw dla dzę jeden: prawo. Jest to aspekt, z punktu widzenia którego prawie każda afera lub po prostu głośna me- tabloidów, speców od PR. Etyka dziennikarza zbliża dialnie sprawa musi zostać skomentowana. Schema- się do oczekiwań wydawcy. Ma się sprzedać, i już. Kiltyczne procesy tworzenia sztucznego zjawiska, ja- ka punktów procentowych, kilka kliknięć więcej, trochę więcej odświeżeń, wszystko jako alibi dostępu kim jest niecodzienne zainteresowanie skandalem czy bulwersującym, zwykle zabronionym pod groź- do informacji, wolności słowa i nagłaśniania problemu. Całość powoduje, że politycy – w oczekiwaniu na bą kary czynem, łączy jakiś problem prawny. Media trafnie to zauważają. Słusznie, że wypowiedzi praw- społeczną akceptację – robią dokładnie to, czego nie ników są na porządku dziennym, spekulacje o usta- powinniśmy oczekiwać. Dokonują wyrywkowych nowelizacji ustaw, tworzą zupełnie nowe stany prawne leniach prokuratora, orzeczenia sądu, wypowiedzi obrońcy – wszystko to jest komentowane przez pro- bez uwzględnienia konsekwencji ich wprowadzenia. Nie jestem pewien, czy dobrym sposobem rozwiązafesorów prawa i doświadczonych jurystów. Bierzemy nia etycznie nagannego lobbingu w aferze hazardoudział w spektaklu trochę na wzór amerykańskiego
83PRAWO
84
wej było zakazanie działalności tej branży. Tak samo nie jestem przekonany o skuteczności obecnego systemu refundacji leków (rzekomo bezkompromisowego wobec firm farmaceutycznych) w sytuacji, gdy żaden lekarz nie jest w stanie sprawdzić, ile kto otrzymał preparatów od innego lekarza. Powyższy kazus jest przykładem tego, jak nasz Sejm zabrał się za reformę, jednocześnie nie rozwiązując problemu systemu ewidencji pacjentów. Wszyscy przyczyniamy się do tego, że za jakiś czas nasi posłowie i senatorowie jednym ruchem ręki po-
zbawią nas debaty publicznej, przenosząc problem z etapu dyskusji do głosowania nad głupawym prawem. Nasza niecierpliwość wobec „braku działań” w odpowiedzi na wydarzenia medialne, a w konsekwencji prymitywna akcyjność ustawodawcy połączona z jego niezaspokojoną żądzą „zadowalania” społeczeństwa, to perpetuum mobile polskiej demokracji. Powyższy schemat męczy nas do tego stopnia, że nie jest już ważne, czy rzeczywiście dany problem był istotny. Może po prostu kolejny raz zostaliśmy ograni niczym małe dzieci.
Wojtek Wyżykowski Magister administracji i student prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 2007 r. aktywnie zajmuje się sprawami społeczności akademickiej. W latach 2010-2011 był przewodniczącym Samorządu Wydziałowego, obecnie zasiada w Radzie Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od zawsze związany z portalem Administracja.info. Jego zainteresowania skupiają się wokół szkolnictwa wyższego, techniki legislacyjnej oraz prawa administracyjnego.
85PRAWO
D
Filozofia deregulacji czyli Jarosław Gowin w akcji
– rozmowa z Jarosławem Gowinem
89
Wstęp
„Obietnice, obietnice, obietnice... i nic” – rozmowa z Andrzejem Dudą
„Spieramy się o pryncypia, nie o liczby” – rozmowa z Janem Kuklewiczem
Deregulacja okiem aplikanta
96
100
103
88
D
EBATA
Wolny rynek to otwarty rynek. Otwarty rynek to taki, w którym nie ma solidnych barier dla wykonywania danego zawodu. Deregulacja zawodów ma taką sytuację umożliwić. Dostęp do wielu profesji ma być łatwiejszy, konkurencja większa. Cele szczytne. Tymczasem wiele środowisk protestuje – między innymi taksówkarze i przewodnicy turystyczni. O powody sprzeciwu spytaliśmy prowodyra deregulacji – ministra Jarosława Gowina. Redakcja „Magazynu Spectrum” zdecydowała się pokazać również reakcje na proponowane przez ministra Gowina zmiany. Jan Kuklewicz, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej, opowiada o tym, że deregulacja w odniesieniu do zawodu adwokata już się dokonała. Maciej Sawiński, aplikant adwokacki, wyraża swój negatywny stosunek względem tychże zmian. Andrzej Duda wykazuje się sceptycyzmem wobec dalszych etapów deregulacji zawodów. Czy deregulacja będzie dla polskiej gospodarki jak „haust świeżego powietrza dla kogoś, kogo fale przycisnęły do dna”, czy skończy się tylko na obietnicach?
Adrianna Smurzyńska Absolwentka filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, studentka psychologii na UJ. Zafascynowana geniuszem i obłąkaniem, teologią i neurobiologią. Lubi zadawać pytania.
Jarosław Gowin – minister sprawiedliwości, senator VI kadencji, poseł na Sejm VI i VII kadencji. Z wykształcenia filozof, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce.
Filozofia deregulacji, czyli Jarosław Gowin w akcji z Jarosławem Gowinem rozmawia Mateusz Półchłopek
MP
Strach przed jazdą taksówką minął? Nie miałem takiego strachu, tym bardziej, że tutaj w Krakowie jedna z korporacji czyli iCar poparła deregulacje. Myślę, że dzisiaj już sami taksówkarze widzą, że to, co zaproponowaliśmy i wypracowaliśmy wspólnie z nimi, nie jest dla nich rozwiązaniem groźnym. Natomiast stanowi to równocześnie rozwiązanie, które daje większą niż do tej pory szansę wejścia do tego zawodu młodym ludziom.
MP
W ogóle się Pan nie bał? Nawet w trakcie apogeum protestów taksówkarzy? Nie bałem się. Jak ktoś jest bojaźliwy, nie powinien się brać za politykę. Natomiast chcę też powiedzieć, że opinie na temat naszych propozycji wśród taksówkarzy były bardzo zróżnicowane. Owszem, protestowały korporacje i wielu indywidualnych taksówkarzy, ale zdarzało mi się wielokrotnie słyszeć także głosy zadowolenia z proponowanych przeze mnie zmian i to wśród wielu przedstawicieli tego zawodu. Myślę, że tak jest we wszystkich otwieranych zawodach, że większość boi się zmian i konkurencji. Jednak ci, którzy się czują mocni, uważają, iż konkurencja sprzyja rozwojowi gospodarczemu.
MP
Czyli nie było żadnych momentów grozy, nikt Pana nie wyzywał, nikt Panu nie groził? Nie. Ani ze strony taksówkarzy, ani ze strony przedstawicieli pozostałych deregulowanych zawodów. Muszę zresztą Panu powiedzieć, że dużo ostrzejsze i naprawdę poważne są protesty takich na pozór nobliwych grup zawodowych – notariuszy, pośredników nieruchomości. Zaskoczyła mnie też niezwykła aktywność przewodników turystycznych. Ze wszystkich grup zawodowych tylko ta posunęła się do agresji.
MP
Czyli jednak. Na czym polegała ta agresja? Na przerywaniu spotkań, wykrzykiwaniu pod moim adresem mało przyjemnych słów, a także groźbach wobec ich własnych kolegów, którzy opowiadają za deregulacją.
89DEBATA
JG
JG
JG
JG
MP
MP
MP
MP
MP
MP
MP
Ale suma summarum przewodnicy nic nie zyskali, a taksówkarze tak. Projekt został dla nich złagodzony. To prawda. Taksówkarze to jedyny zawód, w przypadku którego poszliśmy na jakieś ustępstwa. Ale to kompromis nie tyle wobec samych taksówkarzy, co wobec samorządowców. Prezydenci dużych miast, zwłaszcza Hanna Gronkiewicz Waltz i Rafał Dutkiewicz, przekonali mnie, że decyzja czy organizować egzaminy dla taksówkarzy czy nie, powinna być przekazana ze szczebla centralnego na szczebel samorządowy. Takie właśnie rozwiązanie proponujemy. Czy to nie jest tylko zasłona dymna? Czy tak naprawdę nie ugiął się Pan przed taksówkarzami? Gdybym był podatny na uginanie się pod presją, to ustąpiłbym tym naprawdę silnym. Agresywnym przewodnikom? Naprawdę silni są notariusze. To jest niezwykle wpływowa grupa. Bardzo wpływową grupą są też pośrednicy nieruchomości. Oni wszyscy są świetnie zorganizowani i bardzo zdeterminowani, żeby przeciwdziałać deregulacji. Jednak w przypadku pośredników nie ustąpiliśmy ani na jotę, a po pertraktacjach z notariuszami nasze działania poszły wręcz w drugą stronę. Po zapoznaniu się z ich krytyką postanowiliśmy jeszcze szerzej otworzyć dostęp do tego zawodu. Wracając i kończąc temat taksówkarzy, co było w takim razie kluczowym momentem w podjęciu decyzji o złagodzeniu dla nich projektu? Dwie rozmowy. Z panią prezydent Warszawy i z prezydentem Wrocławia. Oboje są moimi przyjaciółmi, więc nie były to rozmowy o charakterze urzędowym, lecz porozmawialiśmy sobie o tym, jak powinno wyglądać państwo, jaką rolę ma do odegrania samorząd. To oni mnie przekonali do zmiany decyzji. Wierzy Pan, że faktycznie rady gmin będą za tym, aby znieść egzamin z topografii miasta? Czy nie stanie się tak, że ustawa będzie dla taksówkarzy tylko kosmetycznym zabiegiem? W wielu miastach w ogóle nie będzie egzaminów. To już wiadomo, bo takie są zapowiedzi tamtejszych włodarzy. Natomiast Pani Prezydent Gronkiewicz Waltz chce utrzymania egzaminów. Tak samo prezydent Majchrowski w Krakowie. Na co innego zwracają uwagę we Wrocławiu – prezydent Dutkiewicz mówi, że dla niego dużo ważniejsze jest doprowadzenie do tego, aby taksówki we Wrocławiu wyglądały tak jak w Londynie czy Barcelonie, żeby miały jednolity wygląd i spełniały wysokie kryteria estetyczne i jakościowe. Wszystko w imię realnej, sprawnej deregulacji. Deregulacja jest wielką szansą dla młodego pokolenia. Pańscy czytelnicy należą do pokolenia, któremu będzie niezwykle trudno znaleźć dla siebie miejsce na rynku pracy. Niestety ich i Pana młodość wypada w czasie najgłębszego, od wielu dziesięcioleci, światowego kryzysu gospodarczego. Co więcej, wciąż nie widać na horyzoncie oznak słabnięcia tego kryzysu. Wprost przeciwnie, Europa wpada w kolejną fazę recesji. To zaś oznacza, że trzeba uruchomić wszelkie rezerwy ułatwiające rozwój małych i średnich firm oraz ułatwić dostęp do rynku pracy. Deregulacja jest potrzebna polskiej gospodarce jak haust świeżego powietrza komuś, kogo fale przycisnęły do dna. Jak bardzo deregulacja ureguluje bezrobocie w Polsce? Wszelkie szacunki są obarczone ogromną dozą ryzyka dlatego, że znajdujemy się w fazie recesji. Na Zachodzie, w czasach dobrego rozwoju gospodarczego, otwarcie dostępu do danego zawodu powodowało zwiększenie się tam liczby miejsc pracy nawet o 20%, ale tak optymistyczne szacunki dzisiaj byłyby nieodpowiedzialne. Ja liczę, że w ciągu kilku lat w tych zawodach, które otworzymy powstanie do 10% nowych miejsc pracy. W przypadku tej pierwszej transzy 50 zawodów, które obejmują rynek od
90
JG
JG
JG
JG
JG
JG
JG
pięciuset do siedmiuset tysięcy miejsc pracy, powinno powstać około pięćdziesięciu, siedemdziesięciu tysięcy takich miejsc. MP
MP
MP
MP
MP
Jak to będzie wyglądało? Większa konkurencja na rynku i lepsza jakość czy większa, ale mierna konkurencja i niższa jakość usług? Oczekiwanie, że jakość można zapewnić poprzez system kontroli albo utrudnień dostępu do zawodu jest socjalistyczną mrzonką, która niestety w Polsce pokutuje. Weźmy chociażby ostatnią aferę Amber Gold. Inwestowanie w Amber Gold poradzili klientom doradcy finansowi posiadający oczywiście wszystkie odpowiednie certyfikaty, bo to jest zawód uregulowany. No i okazało się, że to ich doradztwo było niewiele warte. Na straży wysokiej jakości usług stoi sprawiedliwa i uczciwa konkurencja. Zamykanie dostępu do zawodów, tworzenie tzw. zawodów regulowanych – to niestety przejaw konkurencji nieuczciwej. A nie obawia się Pan tego, że – na przykład – amatorzy będą oprowadzać turystów po Krakowie? Nie obawiam się dlatego, że jeśli to będą ludzie z pasją, zrobią to ciekawiej niż obecni przewodnicy. A jeżeli będą słabi, to po prostu nie znajdą klientów. Ale jak nieznający miasta turyści rozróżnią przewodnika z wiedzą od tego bez wiedzy? Będą narażeni na bylejakość. Wydaje mi się, że takie obawy mogą się spełnić w pojedynczych przypadkach, ale daję sobie rękę uciąć, że jeżeli zderegulujemy ten zawód i spotkam się z Panem Redaktorem za trzy lata to będziemy mogli powiedzieć, iż ogólny poziom przewodnictwa turystycznego w Krakowie i w Polsce wyraźnie się podniósł. Miejmy nadzieję. A jakich argumentów, poza tymi agresywnymi, używali przewodnicy w trakcie swoich protestów? Najbardziej poruszyło mnie to, że nagle wszyscy okazali się gorącymi patriotami, wręcz nacjonalistami. Przestrzegali przed tym, że jak ktoś inny, prócz nich, będzie oprowadzać turystów zagranicznych, to – przykładowo – na świecie zacznie się utrwalać nieprawdziwy stereotyp polskiego antysemityzmu. Ale to był nieuczciwy argument, bo przecież to nie jest tak, że każdy może oprowadzać po Auschwitz, że każdy może oprowadzać po Wawelu. Dostęp do danego zawodu powinien być maksymalnie otwarty, ale poszczególne instytucje np. obóz w Auschwitz czy muzeum na Wawelu mogą określać swoje kryteria, niezbędne by móc tam oprowadzać turystów. Mimo wszystko przewodnicy bronili swoich racji i to na wszelakie sposoby. Pamiętam zwłaszcza takie spotkanie we Wrocławiu, gdzie o mało nie doszło do rękoczynów pomiędzy przewodnikami turystycznymi, bo pojawili się tam też zwolennicy deregulacji. Szczególnie dobrze pamiętam wystąpienie właściciela biura turystycznego, który – słysząc bardzo ostre ataki na deregulacje – podniósł się, powiedział, że nie miał zamiaru zabierać głosu, ale tak go ci przewodnicy wyprowadzili z równowagi, że musi coś zrobić. Mówił, że czeka z utęsknieniem na deregulację, bo dzisiaj jest skazany na usługi tych, którzy na tej sali krzyczą, którzy są niekompetentni, a on jest w stanie przyjąć młodych ludzi, w krótkim czasie dobrze ich przeszkolić, aby mogli dużo lepiej oprowadzać turystów po Wrocławiu niż obecni przewodnicy turystyczni. Warto też spojrzeć na dane Polskiej Organizacji Turystycznej. Badania za rok 2011 pokazują, że Polska jest postrzegana przez turystów jako kraj atrakcyjny, ale fatalnie oceniane są dwie rzeczy: drogi i jakość usług świadczonych przez przewodników turystycznych. Opinia wystawiana przez klientów to jest najlepszy dowód na to, że trzeba otworzyć ten zawód.
91DEBATA
JG
JG
JG
JG
JG
MP
I gwóźdź do trumny dla tych głośnych przewodników, których się Pan nie przestraszył. Mój bliski współpracownik, dyrektor departamentu strategii i deregulacji, był kiedyś asystentem Leszka Balcerowicza w okresie, gdy próbował on przeprowadzić deregulacje. Po jednym ze spotkań, w których pan dyrektor mi towarzyszył i gdzie były właśnie duże emocje, powiedział mi, że i tak jest postęp, bo teraz nie biją, a jak on towarzyszył wicepremierowi Balcerowiczowi to parę razy oberwał.
JG
MP
Pana oszczędzili. Mnie oszczędzili, bo chyba wyczuwają we mnie dużą determinację, a i zmienia się nastawienie Polaków, którzy dużo lepiej rozumieją mechanizmy rynkowe. Według ostatnich badań Centrum Badania Opinii Publicznej, ponad 60% Polaków popiera deregulacje.
MP
49 zawodów czeka na otwarcie. Ile ma ich być finalnie? Finalnie chciałbym otworzyć dostęp do grubo ponad dwustu zawodów. Jest już gotowa druga transza deregulacyjna, w której znajdą się m.in. zawody finansowe.
JG
A kiedy je poznamy? Czekam, aż rząd przyjmie pierwszą transzę. Mam nadzieję, że w momencie, kiedy ten wywiad się ukaże, projekt będzie już przyjęty przez rząd.
JG
MP
MP
MP
MP
MP
MP
Nie skorzysta Pan z „Pakietu Kaczyńskiego”? Nie myślał Pan o takim ponadpartyjnym geście w stronę prezesa, powrotu do swoistego PO–PiS-u, jakichś konsultacjach międzypartyjnych w tej sprawie... PO–PiS‑u nie będzie. To jest mrzonka. Między Platformą, a Prawem i Sprawiedliwością powstała głęboka przepaść. Ale deregulacja może być takim pomostem. Deregulacja rzeczywiście jest pomostem, bo to jedyna reforma obecnego rządu popierana przez Prawo i Sprawiedliwość. Jestem wdzięczny PiS za to poparcie. Uważam, że w ten sposób należy uprawiać politykę, by w sprawach korzystnych dla kraju pokonywać bariery międzypartyjne. A zapoznał się Pan z „Pakietem Kaczyńskiego”? Oczywiście rzuciłem na to okiem, ale to jest po prostu wykaz około dwustu zawodów, które zdaniem PiS trzeba zderegulować. Podzielam pogląd kolegów z PiS, ale chciałbym deregulować jeszcze głębiej i jeszcze kilkadziesiąt zawodów bym do tego dorzucił. Czyli rozumiem, że Pana zawody z tej drugiej transzy pokrywają się z propozycją PiS? Stworzenie listy zawodów do deregulacji to tylko pierwszy i najprostszy etap prac. Przygotowanie ustawy, która oznacza konieczność zmiany setek innych ustaw, to jest prawdziwe wyzwanie legislacyjne. Ministerstwo Sprawiedliwości projekt ustawy deregulacyjnej oddało do konsultacji w marcu, a do tej pory nie został on przyjęty przez rząd, gdyż poszczególne ministerstwa zgłaszają rozmaite wątpliwości – nie co do samej idei deregulacji, tylko wobec rozmaitych niuansów legislacyjnych. Nie ukrywam, że moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Liczę, że lada tydzień ten projekt zostanie w końcu skierowany do Sejmu. W „Pakiecie Kaczyńskiego” widnieje również zawód architekta. Uważa Pan, że tę profesję należy w jakiś sposób otworzyć? Akurat architekci są na krótkiej liście zawodów, których zdaniem Komisji Europejskiej nie należy deregulować. Podobnie jest z profesją adwokata, notariusza, lekarza. W tym sensie dostępu do
92
JG
JG
JG
JG
JG
JG
zawodu architekta nie da się nigdy otworzyć całkowicie. Natomiast do dyskusji jest poziom jego uregulowania. MP
MP
MP
To ma Pan pomysł jak zmienić poziom uregulowania w przypadku architektów? Zawód architekta znajduje się w tej trzeciej transzy, nad którą dopiero rozpoczęliśmy pracę. Chcę zastrzec, że konkretne projekty powstają nie w Ministerstwie Sprawiedliwości, ale w odpowiednich ministerstwach branżowych. W przypadku architektów jest to Ministerstwo Infrastruktury. Rozumiem, że liczy Pan na ten pomost pomiędzy Platformą a PiS. W sprawie deregulacji liczę na wsparcie wszystkich. Nie tylko PiS, ale także znacznej części klubu Ruchu Palikota. Pamięta Pan sprawę ograniczenia emerytur pomostowych? Za rządów PiS zły pomysł, za rządów PO dobry pomysł? Czy to nie jawne oszustwo opinii publicznej: „myślimy inaczej, ale głosujemy inaczej”? To jest duży problem polityki nie tylko w Polsce, że opozycja stosuje zasadę im gorzej, tym lepiej. Dobrze pamiętam, że w okresie kiedy rząd PiS chciał wprowadzić bardzo sensowne rozwiązanie dotyczące emerytur pomostowych, chciał ograniczenia tych emerytur, to –szkoda, że muszę to przyznać – Platforma była przeciwna. Kiedy my doszliśmy do władzy i chcieliśmy zrobić to samo, to z kolei PiS zachował się demagogicznie. Ja boleję nad tym, że polska polityka tak wygląda. Mogę powiedzieć tylko tyle, że sam staram się postępować inaczej. Dlatego dosyć często zdarzało mi się i zdarza głosować inaczej niż moja partia.
MP
Czyli wtedy, za rządów PiS, był Pan za? Byłem za likwidacją emerytur pomostowych. Żałuję, że wtedy nie udało się tego zrobić, ale jestem dumny, że zrobił to nasz rząd.
MP
Ale przyzna Pan, że tego typu zachowania polityków to jawne oszukiwanie opinii publicznej. Niestety wielokrotnie zdarza się, że partie opozycyjne głosują przeciwko rozwiązaniom, co do których są głęboko przekonane, że to są dobre rozwiązania, ale nie chcą popierać rządu. Tak działa opozycja wszędzie na świecie, taka jest natura polityki.
MP
Wracając do deregulacji, do jej „technicznych uwarunkowań”, to jakie są kryteria doboru zawodów do otwarcia? W każdym przypadku są to różne kryteria doboru. Na mocy prawa unijnego, a także polskiej konstytucji lub orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego jest grupa około dwudziestu zawodów, które muszą zachować charakter zawodu regulowanego. Do dyskusji jest tylko poziom regulacji. Natomiast, co do pozostałych zawodów, byłbym zwolennikiem całkowitego ich otwarcia. Jednak opór ze strony poszczególnych ministerstw jest tak duży, że pewnie ponad sto zawodów zachowa charakter zawodów regulowanych.
MP
MP
JG
JG
JG
JG
JG
JG
„Zawód prawniczy został otwarty” – kiedy będzie Pan mógł wypowiedzieć te słowa? To mogliby powiedzieć moi poprzednicy. Dlatego, że najistotniejsze zmiany zostały wprowadzone za rządów PiS, a potem były kontynuowane przez trzech ministrów w rządzie Platformy.
JG
Ale Pan chce jeszcze bardziej otworzyć te drzwi. Jest jeden zawód prawniczy, do tej pory całkowicie zamknięty, a mianowicie notariusze. Tutaj dojdzie w najbliższym czasie do rewolucji.
JG
93DEBATA
MP
MP
MP
MP
MP
MP
Na czym ta rewolucja będzie polegać? Żeby zostać notariuszem, trzeba najpierw skończyć pięcioletnie studia prawnicze, potem 2,5 roku aplikacji, a potem jeszcze trzeba przez dwa lata praktykować u notariusza w ramach tzw. asesury. O ile notariusze z dużą niechęcią muszą przyjmować wszystkich, którzy dostaną się na aplikację, o tyle do przyjmowania na asesurę nie są zobligowani. W związku z tym, wielu młodych ludzi, którzy kończą aplikacje, nie ma szans kontynuowania ścieżki zawodowej, bo nie są przyjmowani na asesurę. Nasz projekt przewiduje likwidację obowiązkowego charakteru asesury. Owszem, jeśli ktoś będzie chciał podążać tą drogą, to będzie mógł iść na asesurę – o ile znajdzie notariusza, który go przyjmie do pracy. Ale jeżeli ktoś nie będzie chciał albo nie będzie mógł dostać się do notariusza, a to dotyczy naprawdę dużej grupy aplikantów, to wówczas może wpisywać się na listę Ministerstwa Sprawiedliwości. Wpis na taką listę daje warunkowe prawa wykonywania zawodu notariusza przez trzy lata. W tym czasie taki notariusz podlega dwukrotnej kontroli ze strony Prezesa Sądu Apelacyjnego i korporacji notarialnej. Jeśli kontrole te wypadną pozytywnie, to po trzech latach nabędzie trwałe uprawienia. Ma Pan dane o tym ile osób nie może uzyskać dostępu do zawodów prawniczych w obecnym systemie? Takich szczegółowych danych nie ma. Można porównać liczbę absolwentów prawa co roku z liczbą tych, którzy dostają się na aplikację. Widać wyraźnie ogromny postęp. Przypomnę, że w momencie kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, byliśmy na ostatnim miejscu pod względem liczby prawników w przeliczeniu na mieszkańców. Dzisiaj jesteśmy na 19 miejscu, a w przyszłym roku przesuniemy się na miejsce 13. Co roku od 10 do 12 tysięcy prawników finalizuje edukację na polskich uczelniach. Ma Pan na nich jakiś pomysł? Nie wszyscy absolwenci chcą wykonywać zawód prawnika. Jest na przykład wielu takich, którzy chcą iść do polityki, administracji, biznesu. Ale dzisiaj dla co najmniej połowy tych osób są miejsca na aplikacjach. A może też warto popatrzeć na takie odrębne twory, np. Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury. Dwustu absolwentów wychodzi z tej szkoły, ale tylko nieliczni mają pracę, co wynika z prostego rachunku zapotrzebowania na sędziów i prokuratorów – nie potrzeba ich w Polsce aż tylu. Nie lepiej zmniejszyć liczbę kandydatów? Ministerstwo myśli o zmniejszeniu limitów i w ogóle Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury czeka istotna reforma. Jestem zwolennikiem utrzymania tej szkoły, ponieważ nie powinno być tak, że sądy w Gdańsku orzekają inaczej niż we Wrocławiu, Szczecinie, Rzeszowie. Powinna być jedna linia orzecznicza i m.in. temu służy powołanie szkoły. Trochę podobny system jest przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych z tą różnicą, że po Aplikacji Dyplomatyczno Konsularnej wszyscy znajdują pracę. No tak, ale to jest bardzo wąska grupa. W przypadku absolwentów Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury ta liczba jest wielokrotnie wyższa. Nie ukrywam, że w mojej ocenie trochę zbyt liczna, toteż na przyszłoroczny nabór planujemy wyraźne zmniejszenie rekrutacji. Uważa Pan, że doktor nauk prawnych powinien z automatu otrzymywać tytuł adwokata bez obowiązku odbycia aplikacji? Trzeba szanować wiedzę. Zrobienie doktoratu z prawa wymaga dużych kwalifikacji i nie jest wcale powiedziane, że aplikacja daje lepsze przygotowanie.
94
JG
JG
JG
JG
JG
JG
MP
MP
MP
MP
Ale czasem te poszczególne dziedziny nauk prawnych mało mają wspólnego z rzeczywistym zawodem adwokata. To taki adwokat nie znajdzie klientów. Rynek prostuje tutaj drogi. To prawda, że chciał Pan usunąć przepis o niekaralności parlamentarzystów, urzędników i ministrów za składanie fałszywych zeznań majątkowych? To nieprawda. W naszych propozycjach chodzi o coś zupełnie innego. Polskie prawo jest gąszczem przepisów często wewnętrznie sprzecznych albo powielających się. Tak jest w przypadku składania fałszywych zeznań majątkowych. Inaczej ta sprawa jest uregulowana w kodeksie karnym, inaczej w ustawie szczegółowej. Istnieje rozbieżność, którą proponuję usunąć. Usunąć przepisy z ustawy szczegółowej, a zostawić w kodeksie karnym, gdzie nawiasem mówiąc jest to karane surowiej.
JG
JG
Czyli po prostu wyczyścić prawo? Dokładnie. Żeby nie było ono wewnętrznie sprzeczne.
JG
Filozof zaprowadzi porządek w polskim prawie. Taki był zamiar premiera Tuska, staram się to realizować.
JG
Mateusz Półchłopek Student III roku architektury i urbanistyki na Politechnice Krakowskiej. Wiceprezes Stowarzyszenia Absolwentów VIII Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie. Reporter radiowy.
95DEBATA
Andrzej Duda – prawnik, nauczyciel akademicki, poseł na Sejm RP VII kadencji, członek Trybunału Stanu. Pełnił funkcję wiceministra sprawiedliwości oraz podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Obietnice, obietnice, obietnice... i nic z Andrzejem Dudą rozmawia Piotr Mączyński
PM
Wygląda na to, że Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, w związku z łączącym je postulatem deregulacji dostępu do zawodów, będą współpracować? Czy mógłby Pan zatem przybliżyć naszym czytelnikom założenia deregulacji? Celem tzw. deregulacji ma być umożliwienie większej grupie, przede wszystkim młodych ludzi, wykonywania zawodów, do których dostęp jest obecnie utrudniony przez różnego rodzaju bariery o charakterze prawnym i biurokratycznym. Proces deregulacji został zapoczątkowany podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości. Batalię o zwiększenie dostępu do zawodów prawniczych rozpoczął Przemysław Gosiewski, a kontynuował ją minister Zbigniew Ziobro. W tamtym czasie, jako wiceminister, prowadziłem w Ministerstwie Sprawiedliwości prace legislacyjne nad projektami zmian w ustawie o adwokaturze oraz ustawie o radcach prawnych. Dostęp do tych zawodów jest dzisiaj nieporównywalnie szerszy, aniżeli miało to miejsce w latach dziewięćdziesiątych i jest to w dużym stopniu zasługa polityki, którą wtedy rozpoczęło i konsekwentnie realizowało Prawo i Sprawiedliwość. Obecnie jednak, poza zapowiedziami płynącymi z mediów, nic nie wiem o tym, żeby projekt jakiejkolwiek ustawy deregulacyjnej przygotowanej przez ministra Jarosława Gowina znalazł się w Sejmie. Prawo i Sprawiedliwość wyraziło wolę współpracy, ale poza jedną rozmową w Ministerstwie Sprawiedliwości nie zostaliśmy zaproszeni na żadne robocze spotkanie. Wygląda na to, że projekt deregulacyjny spoczywa w ministerialnej szufladzie, tak samo zresztą jak słynny projekt likwidacji małych sądów. Mam wrażenie, iż hucznie ogłaszana przez PO i ministra Gowina wielka deregulacja zakończy się jak zwykle w przypadku tego rządu – obietnice, obietnice, obietnice... i nic.
PM
Może to także potwierdzać niekonsekwencja ustawodawcy. Regulacje niektórych zawodów, objętych dziś planami deregulacyjnymi, były w ostatnich latach rozbudowywane, jak choćby nowelizacja Ustawy o usługach turystycznych z 2010 r. Trudno się powstrzymać od wrażenia, że w takich przypadkach to efekt skutecznego „lobbingu”.
96
AD
AD
PM
PM
PM
PM
PM
PM
Czy zatem szans na zaistnienie forum współpracy upatruje Pan w komisji sejmowej? Uważa Pan, że będzie to odpowiednie forum do merytorycznej dyskusji prowadzącej do konstruktywnych wniosków? Przede wszystkim chciałbym wreszcie zobaczyć projekt ustawy przyjęty przez Radę Ministrów i przesłany do Sejmu. Wtedy dopiero będzie można rozpocząć prace nad tym projektem. Komisja sejmowa stanie się miejscem merytorycznych konsultacji z udziałem przedstawicieli zainteresowanych zawodów, a dyskusje na jej forum będą – mam nadzieję – dalekie od bieżącej polityki. Jaki cel, zwłaszcza w ujęciu długofalowym, mają zabiegi deregulacyjne? W głównej mierze mają służyć otwarciu rynku pracy i doprowadzeniu do sytuacji, w której nie tylko wybrańcy są dopuszczani do wykonywania określonego zawodu. Likwidacja takich ograniczeń sprawi, że zniknie podstawowa bariera dla młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, kiedy to limit osób wykonujących dany zawód jest ustalany arbitralną decyzją samorządu zawodowego. Zmiana przepisów prawa idąca w tym kierunku napotyka na opór zawodowych korporacji i pomimo werbalnych zapowiedzi nie widać wśród polityków PO determinacji we wprowadzaniu jej w życie. Uważa Pan, że może to przynieść jakieś wymierne korzyści dla gospodarki? Deregulacja nie jest remedium na wszystkie problemy gospodarcze, ale z pewnością przyniesie pozytywne skutki dla polskiej gospodarki. Efektem deregulacji będzie poszerzenie rynku pracy, a więc można liczyć na widoczne ograniczenie liczby osób bezrobotnych. Wielu młodych ludzi, którzy poszukują zatrudnienia i rozważają emigrację, może w ten sposób otrzymać swoją szanse na zawodową karierę w kraju. A czy sam proces deregulacji, poprzez usunięcie niektórych wymagań, które stawiane są obecnie chętnym do podjęcia regulowanych aktualnie zawodów, nie spowoduje obniżenia jakości świadczonych usług? Pytanie jest następujące – czy zwiększenie konkurencyjności prowadzi do obniżenia jakości usług? Z reguły tak się nie dzieje. Z powyższym się zgadzam. Natomiast potencjalny usługobiorca może się zetknąć z niezweryfikowanym jeszcze przez rynek usługodawcą. A w przypadku niektórych zawodów, o przepływ informacji, który mógłby zapewnić wybór odpowiedniego usługodawcy, może być przecież niezwykle trudno. Uważam, że deregulacja nie może prowadzić do całkowitej rezygnacji z wymagań stawianych przed osobami wykonującymi dany zawód. Należy wnikliwie rozważyć, która profesja i w jakim zakresie wymaga deregulacji. Każdy przypadek musi być przeanalizowany indywidualnie i trzeba się dobrze zastanowić nad konsekwencjami wynikającymi z takiej zmiany. To trzeba zrobić „z głową”. Ratio legis reglamentacji dostępu do zawodu jest ochrona interesu publicznego. Przeprowadzenie rzetelnych konsultacji społecznych wydaje się niezbędne. Konsultacje społeczne koniecznie muszą się odbyć w przypadku zmiany przepisów dotyczących zawodów zaufania publicznego, ale jestem zdania, że powinny być przeprowadzone również w przypadku innych deregulowanych zawodów. Nieustannie podkreślam potrzebę udziału w pracach legislacyjnych przedstawicieli zainteresowanych podmiotów. Kompromis może być wypracowany tylko w drodze rozmowy z reprezentantami zawodu, którego dotyczy deregulacja. Jedni będą chcieli całkowitego zniesienia ograniczeń – znam takie środowiska – inni nie będą chcieli się na to zgodzić. Trzeba poszukać kompromisu.
97DEBATA
AD
AD
AD
AD
AD
AD
PM
PM
PM
PM
PM
Czy do tej pory takie konsultacje zostały przeprowadzone? Kiedy byłem wiceministrem sprawiedliwości w latach 2006-2007, blisko współpracowałem z reprezentantami środowisk prawniczych. Nasz projekt otwarcia zawodów prawniczych był rezultatem przeprowadzonych konsultacji oraz efektem osiągniętego kompromisu z samorządami prawniczymi. W tym upatruję największą wartość niniejszego projektu i myślę, że dzięki temu kompromisowi Sejm przyjął ustawę, która poszerzyła w znaczący sposób dostęp absolwentów studiów prawniczych do aplikacji adwokackiej czy radcowskiej. Otwarcie zawodów stwarza możliwości zwiększenia konkurencji. Nie obawia się Pan, że naciski ze strony podmiotów zainteresowanych w utrzymaniu status quo mogą okazać się zbyt silne? Pewien sprzeciw wobec zmian będzie istniał zawsze. Rzecz cała polega na tym, żeby znaleźć rozwiązanie kompromisowe. Te środowiska, chociaż się bardzo często bronią przed jakąkolwiek zmianą, również rozumieją potrzebę zwiększenia dostępu do zawodów. Mają świadomość, że dojście do ich zawodu jest znacząco ograniczone, co trudno obiektywnie uzasadnić. A czy zawody wiążące się ze świadczeniem usług, przy których ewentualnym ryzykiem obarczone są nie tylko dobra ekonomiczne usługobiorcy, nie powinny być nadal ściśle regulowane przez ustawę? Nawet w projekcie ustawy o certyfikatach prawniczych są przepisy, które stawiają pewne wymogi wykonującym zawód. Zapisaliśmy zasady weryfikacji oraz warunki konieczne do sprawowania nadzoru. Istnieją zawody i branże wymagające takich uregulowań, więc nie można od tego odejść. Które zawody powinny zatem nadal podlegać regulacji w takiej formie, jak ma to miejsce obecnie? Uważam, że zawody prawnicze są już w istotnym stopniu zderegulowane. Czy dostęp do zawodu adwokata albo radcy prawnego jest dziś jakoś specjalnie utrudniony? Mamy obecnie taką sytuację, że niemal każdy, kto należycie przygotuje się do egzaminu na aplikację, egzamin zdaje. Stąd nie widzę wielkiej potrzeby ingerencji w te zawody. Oczywiście można, w pewnym zakresie, niektóre kryteria złagodzić – na przykład warunkujące dopuszczenie do egzaminu bez odbycia aplikacji. Niemniej uważam, że w tym momencie ważniejsza jest zmiana przepisów, które blokują dostęp do wielu innych typów zawodów. Jakie kryterium wyróżnia zawód, który powinien być bezwzględnie regulowany przez ustawę, od zawodu niewymagającego regulacji w ogóle bądź też wymagającego jej ograniczenia? Z pewnością zawody zaufania publicznego wymagają ustawowej regulacji, istotnej z punktu widzenia wiarygodności, kompetencji czy niekaralności. Inne przypadki powinny być analizowane indywidualnie. Przykładowo, nie wyobrażam sobie, żeby dostęp do zawodu kierowcy w środkach komunikacji miejskiej i transportu zbiorowego mógł być zupełnie swobodny. Muszą być wymagane uprawnienia do prowadzenia takiego pojazdu, ponadto konieczny jest też właściwy – potwierdzony badaniami lekarskimi – stan zdrowia, gdyż osoba wykonująca ten zawód bierze na siebie odpowiedzialność za życie oraz zdrowie innych ludzi. Minister Gowin proponował, w odniesieniu do taksówkarzy, znieść wszelkie bariery w zatrudnieniu z uwagi na istnienie nawigacji GPS. Nie podzielam jego zdania. Uważam, że kierowca taksówki powinien zostać zweryfikowany chociażby pod kątem niekaralności. Za potrzebny uważam również egzamin z topografii miasta, gdyż nawigacja może zawieść, a taksówkarz powinien umieć, bez względu na wszystko, dowieźć swojego klienta we wskazane miejsce – to wymóg profesjonalizmu.
98
AD
AD
AD
AD
AD
PM
PM
Prawo i Sprawiedliwość w projekcie ustawy z 2008 r., proponuje skreślenie art. 17 Konstytucji. Jak zatem ocenia Pan działalność samorządów zawodowych? Kto miałby przejąć funkcje kontrolne, które obecnie pełnią? Nie chodzi o likwidację samorządów zawodowych, tylko o wyeliminowanie patologii korporacyjnych. Trzeba rozważyć, na ile funkcje kontrolne, jak na przykład sądownictwo dyscyplinarne, powinny być nadal realizowane wyłącznie wewnątrz danego samorządu. Czy nie prostszym do przeprowadzenia rozwiązaniem byłaby modyfikacja poszczególnych ustaw traktujących o samorządach zawodowych? Niestety, obecny kształt art. 17 Konstytucji i istniejące orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego blokuje taką możliwość. Każda ingerencja zakończyłaby się skargą do Trybunału Konstytucyjnego i bardzo prawdopodobną porażką inicjatorów zmiany przepisów.
Piotr Mączyński Student V roku prawa i II roku SUM administracji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Seminarzysta w Katedrze Postępowania Administracyjnego oraz w Katedrze Prawa Ustrojowego Porównawczego.
99DEBATA
AD
AD
Jan Kuklewicz – adwokat, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Krakowie, członek Naczelnej Rady Adwokackiej.
Spieramy się o pryncypia, nie o liczby z Janem Kuklewiczem rozmawia Bartosz Janik
BJ
Jak ocenia Pan kierunek, w którym zmierzają ogólnie pojęte prace deregulacyjne? Moja odpowiedź będzie przewrotna, bo porównam ją do opinii oczywistej: jeżeli ktoś spyta, czy łapać złodzieja, to żaden racjonalny człowiek nie powie żeby go nie łapać. Deregulacja jako sposób ograniczania swobody i wolności powinna być zatem czymś naturalnym. Jestem tym pracom przychylny. Diabeł tkwi jednak w szczegółach: wszyscy chcą deregulacji, ale poszczególne ugrupowania (zawody regulowane) mówią „nie” lub „tak, ale...”. Ja jestem w podobnej sytuacji, ale o wiele lepszej, bo przekonam was, że deregulacja w odniesieniu do zawodu adwokata się dokonała.
BJ
BJ
Kiedy i w jakim zakresie? Z polecenia ministra Gowina, w grudniu 2011 roku, zostało zorganizowane spotkanie z Prezydium Naczelnej Rady Adwokackiej i dziekanami niektórych izb adwokackich. Wysoko oceniłem to spotkanie. Minister Gowin powiedział: Nie miałem świadomości że adwokatura jest tak otwarta, ten poziom otwartości mnie satysfakcjonuje. Spotkanie to obrazowało przekonanie o tym, że na grudzień 2011 roku byliśmy zderegulowani. Uważam nawet, iż od 2005 roku jesteśmy zderegulowani. Szanowni Państwo, na dzień dzisiejszy, adwokatów w Krakowskiej Izbie Adwokackiej jest ponad 1000, aplikantów 574, do egzaminu właśnie przystępuje 78, a na konkurs w dniu 29 września 2012 roku wpłynęło 370 wniosków osób ubiegających się o przyjęcie na aplikację adwokacką. Na koniec roku będziemy mieli około 2000 adwokatów i aplikantów w izbie. W 2000 roku adwokatów było 365, aplikantów 83. Nie ma racjonalnych podstaw, żeby twierdzić, że nie jesteśmy zawodem otwartym. W 2005 roku, po wejściu w życie noweli do ustawy Prawo o adwokaturze, adwokatów było 473, natomiast aplikantów 98. Ustawa deregulująca w swej propozycji nasz zawód, to propozycja merytorycznie uzasadniona czy nie? Opowiadam się za drugim poglądem. Na czym dokładnie polegały te zmiany w przypadku zawodu adwokata? W latach 2003 i 2004 nastąpiła zmiana sposobu wyłaniania kandydatów na aplikację. Limit osób zamieniono na limit punktów – ktokolwiek osiągnął limit musiał zostać przyjęty.
100
JK
JK
JK
BJ
Czyli adwokatów mamy coraz więcej? Tak, ale należy podkreślić, że ten wzrost następuje w granicach akceptowalnych o tyle, że z wielkim trudem – z uwagi na liczbę objętych aplikacją – ale jednak, prowadzimy szkolenie aplikanckie przygotowujące do należytego wykonywania zawodu. Coraz więcej młodych ludzi wybiera aplikację adwokacką. Ważne podkreślenie: na dzień dzisiejszy ilość adwokatów wykonujących zawód, którzy rozpoczęli jego wykonywanie po 2005 roku stanowi 60% wszystkich adwokatów w izbie. Ten wskaźnik można i należy odnieść do skali kraju.
BJ
Jakie są konsekwencje takich zmian ilościowych? Liczba aplikantów adwokackich to zobowiązanie ciążące na samorządzie. Jest to odpowiedzialność przygotowania do wykonywania zawodu młodego człowieka. Takie przygotowanie według Trybunału Konstytucyjnego to ochrona interesu klienta, nie zaś partykularnego interesu grupy zawodowej. Chciałbym, aby zwrócono na to szczególną uwagę.
BJ
Co w takim razie w ustawie o deregulacji jest realną zmianą, a co nie? Czy zmiany są poważne, czy jedynie kosmetyczne? W jedenastym numerze „Polityki” z tego roku Marek Henzler zajął się problemem ustawy, którą analizujemy. Artykuł zatytułował: Wiele hałasu o nic. Teatrzyk polityczny ma zaszczyt przedstawić. Tym teatrzykiem może być ustawa deregulująca zawód adwokata. Z całym szacunkiem dla innych zawodów, ale medialna siła stwierdzenia „deregulacja zawodu adwokata” jest bardzo duża. Tak naprawdę deregulacja w wydaniu tej ustawy statystycznie niewiele zmieni w stosunku do tego, co Państwu przedstawiłem.
BJ
BJ
BJ
Czemu zatem ustawa ta spotyka się z protestem środowisk prawniczych? Adwokaci i aplikanci zwracają uwagę głównie na fakt skrócenia czasu aplikacji. W liście otwartym do ministra Gowina Nic o nas bez nas, młodzież adwokacka wskazała na niemożliwość skrócenia aplikacji z trzech do dwóch lat. Oni chcą się uczyć, aby być konkurencyjnymi na rynku. Krótsze kształcenie prawników nie przełoży się prawdopodobnie na wzrost jakości ich usług. Osobiście nie chciałbym się znaleźć wśród klientów prawnika zderegulowanego, który krótko się kształcił. Spójrzmy na liczby: 66 miesięcy – sędzia, prokurator – 42 miesiące, adwokat – w propozycji oprotestowanej „miał być dostępny” po 24 miesiącach. Ten numer telefonu (66-42-24) nam się nie podoba. Lepszy byłby 66-42-36, aczkolwiek wciąż byłby niedoskonały. Dlaczego obywatel ma korzystać z usług, do których świadczenia ktoś jest gorzej przygotowany? Nie przystaje to do charakteru państwa obywatelskiego. Czy jakiś aspekt ustawy o deregulacji również jest źródłem protestów? Oponujemy, zarówno prawnicy już zawód wykonujący, jak i młodzież przeciwko skróceniu stażu, a więc okresu wykonywania czynności związanych z bezpośrednim świadczeniem pomocy prawnej, co uprawnia do wpisu na listę z pominięciem żmudnego okresu kształcenia. Również to obejście nie służy dobremu przygotowaniu do wykonywania zawodu. Spieramy się o pryncypia, nie o liczby. Nie tak daleko, latem ubiegłego roku przeżywaliśmy niepokój związany z projektem ustawy o państwowych egzaminach prawniczych. Z całym szacunkiem dla studentów, zawód prawniczy, to zawód, do którego należy przygotować się praktycznie. Projekt przewidywał możliwość występowania (świadczenia czynności) przed sądami rejonowymi dla niewykonujących zawodu prawniczego. PEP-y nie uwzględniały zasad etyki adwokackiej, nie przewidywały obowiązku niekaralności, co z uwagi na charakter zawodu adwokata brzmi śmiesznie, o ile nie strasznie.
101DEBATA
JK
JK
JK
JK
JK
JK
BJ
BJ
BJ
Chciałbym na chwilę odejść od ustawy i zapytać o ustrój adwokatury. Czy Pana zdaniem istnieją kwestie nie objęte ustawą, które powinny w niej zaistnieć? Na przykład problem zasiadania w spółkach prawa handlowego lub nawiązywania stosunku pracy? Jak wszędzie, tak i w adwokaturze, toczy się dyskusja na ten temat, tzn. kształtu ustroju danego zawodu. Nie jesteśmy monogamiczni w tej dyskusji. Adwokatura podjęła wysiłek przystąpienia do debaty i mamy pewne pomysły zmian, co być może przełoży się na nową ustawę „Prawo o Adwokaturze”. Niestety adwokatura nie ma inicjatywy ustawodawczej i liczyć musimy na inicjatywę podmiotu wyposażonego w ten instrument. W zeszłym roku na posiedzeniu Naczelnej Rady Adwokackiej zliberalizowane zostały zakazy, o których Pan wspomniał. Zmiany w etyce adwokackiej, które weszły w życie w styczniu 2012 r., z określonymi wyjątkami i przy zastrzeżeniu konieczności zachowywania zasad etyki adwokackiej, w czasowym ograniczeniu dopuszczają wykonywanie pewnych czynności w spółkach prawa handlowego przez adwokatów. Dotychczas takiej możliwości nie było. Jako członek NRA jestem związany jej decyzjami i je honoruję. Mogę powiedzieć, że nie wszyscy zgadzali się z kursem liberalizacyjnym. Odbiega to od bezwzględnego zakazu. Chciałbym jeszcze zapytać o doradców prawnych. Czy dopuszczenie ich do występowania przed sądami uważa Pan za błąd, czy za coś, co mogłoby wpłynąć pozytywnie na rynek? Mitem jest twierdzenie, że im więcej, tym lepiej; że podaż spowoduje spadek cen. Nie można klienta narażać na złą usługę. Czynności, które wykonujemy, to pochodna nie tylko zasad etyki i szkolenia. Klient musi być chroniony także poprzez ubezpieczenie i musi mieć asekurację na wypadek kłopotów związanych z niewłaściwie świadczoną usługą. Czy świadczenie usług prawnych, to całkowita swoboda regulowana rynkiem, czy też jednak powinna być regulowaną? Opowiadam się za tą drugą opcją w granicach już przedstawionych wyżej. Na koniec chciałbym zapytać o studentów. Czy Pana zdaniem, problem deregulacji oraz polityka deregulacji może mieć wpływ na studentów i absolwentów prawa? Nie umiem odpowiedzieć z uwagi na niedokończone prace nad ustawą. Co do zasad, wypowiedziałem się sceptycznie. Co do liczb, wypowiedziałem się również sceptycznie. Nie chciałbym uprawiać futurologii.
Bartosz Janik Doktorant w Katedrze Filozofii Prawa i Etyki Prawniczej UJ oraz w Zakładzie Kognitywistyki UJ, student fizyki teoretycznej. Zawodowo zajmuje się logicznymi problemami teorii prawa (przede wszystkim obowiązkiem prawnym) oraz filozofią psychiatrii.
102
JK
JK
JK
Deregulacja okiem aplikanta O opinię na temat deregulacji zawodu adwokata zapytaliśmy aplikanta, Macieja Sawińskiego.
W projekcie tzw. ustawy deregulacyjnej uwagę zwraca brak merytorycznego uzasadnienia zmian w ukształtowaniu dostępu do zawodu adwokata, a przede wszystkim brak liczb. Autorzy nie wskazują bowiem liczby osób, która rocznie nie może uzyskać dostępu do zawodu z powodu aktualnej, rzekomo wadliwej regulacji, ani tego, jak na tę sytuację wpłynie planowana nowelizacja. Brak takich danych przestaje dziwić, gdy spojrzymy na obrazujące lawinowy wzrost liczby adwokatów i aplikantów adwokackich statystyki z ostatnich lat, które jednoznacznie wskazują, że dalsza liberalizacja dostępu jest zabiegiem zbędnym. Jestem zresztą na to żywym dowodem, jako przedstawiciel najliczniejszego – jak do tej pory – rocznika aplikantów (nabór 2009), do III roku pozostającego w niemal niezmienionym składzie. Negatywnie oceniam poszerzenie kręgu osób, które mogą zostać adwokatami bez ukończenia aplikacji. Z perspektywy ponad dwóch lat wy-
stępowania przed sądami, pomysł, żeby zacząć karierę prawniczą od reprezentowania klientów bez nabycia wcześniej stosownego doświadczenia praktycznego, uważam za dowód braku wyobraźni lub odpowiedzialności, a przecież adwokat powinien szczycić się tymi cechami. Jeżeli aktualny ustawodawca pragnie zwiększyć liczbę osób uprawnionych do reprezentowania klientów przed sądami, to wydaje się, że powinien również wyróżnić nową kategorię pełnomocników. Jednakże tego rodzaju eksperyment nie powinien odbywać się kosztem wypracowanego przez pokolenia prestiżu tytułu zawodowego adwokata. Adwokatura w aktualnym i projektowanym stanie prawnym, w ocenie opinii publicznej, będzie ponosić odpowiedzialność za ewentualne błędy osób, na których szkolenie nie miała żadnego wpływu. Tego rodzaju zjawisko z pewnością nie ujdzie uwadze polityków, mogących je uznać za asumpt do dalszej „deregulacji”.
Maciej Sawiński Aplikant adwokacki, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz Szkoły Prawa Amerykańskiego, pracuje w kancelarii.
103DEBATA