Magnifier 2/2015

Page 1


www.e-magnifier.pl Czas biegnie szybko i dwa miesiące też zleciały w zastraszającym tempie. Przyszła wiosna, a wraz z nią kolejny numer Magni­ fier! Tym razem brak jakiegokolwiek prze­ wodniego tematu. Jak w początkowych numerach, dotykamy różnych kwestii tak, by każdy znalazł coś dla siebie. A jest z czego wybierać! W szóstym już numerze Magnifier dowiecie się co nieco o wrestlingu, poznacie tajemny język graczy oraz specyficzne śro­ dowisko życia programisty, by zakończyć kilkoma słowami na temat poezji… spod znaku Google’a. Miłośnicy podróży odwie­ dzą z nami Berlin, czarodziejskie Indie oraz Fabrykę Schindlera, a pasjonaci kina mogą przeczytać między innymi o tatuażach w fil­ mie. Szczególnie polecamy też wywiad z Ża­ netą Łabudzką, znaną z serialu Lekarze i z The Voice of Poland. Czytając numer nie zapominajcie o naszej stronie internetowej e­magnifier.pl, na której codziennie znajdziecie coś cieka­ wego. A w ostatnim czasie pojawiło się tam sporo nowości… W imieniu redakcji życzę Wam miłej lektury! ,

Redaktor Naczelna Klaudia Chwastek

Redaktor naczelny: Klaudia Chwastek Zastępca redaktora naczelnego: Paulina Kosowska Redakcja: Mundek Koterba, Katarzyna Tkaczyk, Michał Kózka, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Emilia Gwóźdź, Adrian Bryniak, Mateusz Demski, Marcin Świątkowski Korekta: Tomasz Jakut, Katarzyna Tkaczyk Grafika: Aleksander Sucheta, Kinga Ziembińska Okładka: Bartosz Szatkowski Kontakt: redakcja.magnifier@gmail.com ZNAJDŹ NAS NA: www.e­magnifier.pl FACEBOOK: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier TWITTER: https://twitter.com/magnifier__ INSTAGRAM: http://instagram.com/czasopismomagnifier Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków 2


M A G N I F I E R 2/2015

SPIS TREŚCI: SPOŁECZNIK MIEJSKI KAMUFLAŻ 6 „Znafcy” 9 Świat sprzedawczyków 11 Kasta kapłańskich pariasów

Fasnet 36 Berlin w 24H 38 Śmierć zaklęta w piękno 40

RUMO(U)R BYŁO, MINĘŁO ­ 46 14 Dziennikarz na kwasie

DOBRY ADRES

17 Indolencja inteligencji

Powrót do przeszłości 47

19 Językowy patriotyzm 21 Wschód wrestlingu

RECENZOWISKO ­ 51

23 Scenariusz na bruku 25 Słowniczek internetowego

BERET BASKIJSKI

antropologa

Superherosi komiks i film 56

28 Renesans książki

Poezja spod znaku Google 60

30 Artystyczna dusza

Dziary na ekranie 63

DWUGŁOS LITERACKI Trans­translacja 68 Kryminał bez puenty 70 3



5


www.e-magnifier.pl

"ZNAFCY" Nie ma nic złego w szukaniu nowych pasji i zainteresowań. W końcu tylko próbując chleba z różnych piekarni możemy się dowiedzieć, gdzie jest on najlepszy. Przeżywając fascynację jednym tematem, wiele osób we własnym zadufaniu aspiruje do miana znawcy – całkowicie pomijając przy tym etap zdobywania wiedzy z danej dziedziny.

Katarzyna Tkaczyk Wyrób kucharzopodobny Zacznijmy od gotowania. Jeszcze kilka lat temu to, w jaki sposób powstają dania lądu­ jące na naszym stole, nikogo zbytnio nie intere­ sowało. Żyli tym kucharze w mniejszych i większych restauracjach, panie domu i zwy­ czajni miłośnicy gotowania. W telewizji były raptem trzy programy na ten temat, mniej lub bardziej praktyczne, a Internet nie pękał w szwach od przepisów. Nagle jednak sytuacja całkowicie się zmieniła. Jak grzyby po deszczu pojawiły się programy o gotowaniu (przykład? „Kuchenne rewolucje” z Magdą Gessler wyre­ żyserowaną na Gordona Ramsaya) i z gotowa­ niem związane, fora, strony internetowe i – przede wszystkim – blogi, blogi, blogi. Szaleń­ stwa w kuchni stały się pewnego rodzaju modą, której ulegały rzesze ludzi. No bo jak to? Nie interesujesz się gotowaniem? To co ty jadasz, hamburgery i parówki? Cały problem polega na tym, że nie wszyscy wiedzą, jak trudnym zawodem jest za­ wód kucharza. Mało kto zdaje sobie sprawę, że wymaga on szeregu umiejętności, które nie tak łatwo w sobie wykształcić. Najważniejsze jest 6

doskonałe wyczucie smaku, ale także wiedza kulinarna. Przydaje się też zmysł artystyczny, dyscyplina oraz umiejętność pracy pod presją. Jedną z istotniejszych cech jest jednak kre­ atywność. Nie jest kucharzem ktoś, kto zrobi zrazy według jednego spośród setek przepisów w Internecie, ale do tego miana aspirować mo­ że osoba, która poda je na sposób nowy, nie­ spotykany. Działa to też w drugą stronę – jeśli przygotujesz potrawę ze składników, o których większość ludzi nawet nie słyszała, nie staniesz się automatycznie wielkim kuchmistrzem. Nie­ umiejętność łączenia składników i smaków, brak lub przeciwnie, nadmierna kreatywność sprawią tylko, że zyskasz plakietkę „wyrób ku­ charzopodobny”. Podróbka z Tajwanu Każdy lubi dobrze wyglądać, nie ma co do tego wątpliwości. We wczesnym wieku na­ stoletnim zazwyczaj odkrywa się, że moda nie służy do tego, by ślepo za nią podążać, ale by się nią bawić, z różnych elementów miksując własny styl. Niektórym wychodzi to lepiej i na takie osoby bardzo miło jest popatrzeć. Jak


M A G N I F I E R 2/2015

Źródło: www.pexels.com

w każdej „branży” także i w tej są jednak i tacy, od których raczej ucieka się z krzykiem i pyta „co ona na siebie włożyła, na Boga?!”. Pech chce, że właśnie takie dziewczyny (bo zjawisko dotyczy głównie kobiet, chociaż nie jedynie) bardzo często we własnym mniemaniu uchodzą za specjalistki w dziedzinie mody i najlepsze kreatorki stylu. Tworzą zatem to, w czym do­ brze się czują i z pewnością robią to najlepiej, jak potrafią. Ich często skrajnie obciachowe stylizacje uwieczniane są na zdjęciach podczas „sesyjek”, a czytelnicy bloga siedzą i płaczą – ze smutku lub śmiechu. Bo zamiast świetnych , inspirujących zestawów widzą takie, na które aż żal patrzeć, a zamiast Chanel jest podróbka z fabryki na Tajwanie. Sytuacja podobna jak z kucharzami – wannabe kreatorki mody zupeł­ nie nie rozumieją, że samo pragnienie kreowa­ nia stylu to tylko pewien pomysł na życie. Do jego realizacji wiedzie natomiast długa droga – studiowanie historii mody i ubioru, podgląda­ nie dobrych stylistów i kreatorów (uwaga: po­ pularny nie zawsze równa się najlepszy!), śledzenie pokazów… Nie można zostać projek­ tantem po weekendowym grzebaniu w szafie ciotki.

Lustrzanka photography Bardzo wielu ludzi prędzej czy później przeżywa intensywne zainteresowanie fotogra­ fią. To jedna z mód, której ulegają niemal wszyscy. Oczywiście współcześni ludzie robią mnóstwo zdjęć przy każdej możliwej okazji, a czasem i bez okazji, jednak od takich „fotek” (mniej czy bardziej słit) do profesjonalnych fo­ tografii z National Geographic jest bardzo da­ leko. No właśnie… cały problem z fotografią polega na tym, że nie wszyscy wyczuwają tę subtelną różnicę. Pisano już o tym wielokrot­ nie, powstały nawet memy i demotywatory na ten temat, ale wyjaśnijmy to raz jeszcze: zakup lustrzanki NIE czyni z ciebie profesjonalnego fotografa. Żadne skomplikowane struktury myślowe tego nie zmienią. Profesjonalny foto­ graf robi zdjęcia, które uderzają w tak zwane „wysokie c” ludzkich uczuć, wyzwalają głębokie emocje, a nie po prostu „wyglądają fajnie”. I naprawdę nie muszą był czarno­białe lub w sepii. Profesjonalna fotografia wymaga – oprócz bystrości, spostrzegawczości i pewnej zdolności do snucia opowieści (tak, obraz też może snuć swoją opowieść!) – także podstawy 7


www.e-magnifier.pl

teoretycznej, czyli wiedzy o sprzęcie. Trzeba znać się na obiektywach, wiedzieć jak zbudo­ wany jest aparat, co w nim do czego służy i co zrobić, by wywołać dany efekt wizualny. Foto­ grafia to nie cykanie miliona zdjęć w trybie au­ tomatycznym. To też nie bardzo głębokie ujęcie źdźbła trawy, do zrobienia którego niemal za­ kopałeś się w ziemi. Publikowanie masowo ta­ kich zdjęć nie uczyni z ciebie profesjonalnego fotografa – nawet jeżeli wszystkie z nich podpi­ szesz swoim imieniem i nazwiskiem z dumnym dopiskiem „photography”. Nie mów – działaj! Przykłady podobnych działań – domnie­ manego specjalizowania się w danej dziedzinie – można długo mnożyć. Nagle wśród celebry­

tów mieliśmy wysyp znawców tańca, pomimo że przed udziałem w Tańcu z gwiazdami nie mieli o nim bladego pojęcia. Podobnie każdy czytelnik Władcy Pierścieni może się stać spe­ cjalistą od fantastyki, każdy, kto kupi deskę jest „pro skaterem”, a autorka każdego, nawet naj­ podlejszego fanficka tytułuje się pisarką. Do wszystkich takich osób apeluję – nie mylcie pasji z profesjonalizmem! Oprócz zaintereso­ wania danym tematem, chęci tworzenia – go­ towania, fotografowania, pisania, tańczenia czy malowania – potrzebna jest także wiedza z tej dziedziny. A ona przychodzi z czasem. Postaraj się ją zdobyć i dopiero wtedy wypowiadaj się na dany temat. Mniej mówienia, więcej działania – to wszystkim wyjdzie na dobre.

Źródło: www.pexels.com

8


M A G N I F I E R 2/2015

Świat

sprzedawczyków Klaudia Chwastek

„Sprzedałeś się” ­ łatwo powiedzieć, a jeszcze łatwiej napisać. Z tego też powodu nietrudno znaleźć takie komentarze na profi­ lach różnych osób, które podjęły się współpracy z tą czy inną marką. To krótkie wyrażenie cza­ sem mówi więcej niż tysiąc słów, bo przecież w taki sposób wyrazimy swoją bardzo negatyw­ ną opinię na temat danej działalności, twórczo­ ści czy osoby. Z kolei hejter czy troll w taki sposób może podsumować każdego i w każdej sytuacji. Po co napisać konstruktywny komen­ tarz, że się coś komuś nie podoba, skoro wy­ starczy krótkie „sprzedałeś się”? Ponieważ jednak haters gonna hate, a na trolle interne­ towe nie ma innej rady niż ignorowanie ich, skupmy się na samym wyrażeniu „sprzedać się”. „Sprzedać” ­ każdy zna znaczenie tego słowa niemalże od kołyski, więc bezsensownym jest przytaczanie mądrych definicji. Jednak „sprzedać się”, oprócz sprzedaży własnego cia­ ła, czyli bycia prostytutką czy podporządkowy­ wania się komuś, w języku potocznym oznacza także „umieć się dobrze sprzedać”, czyli ma wy­ dźwięk pozytywny. No i właśnie w pozytywny sposób niektórzy potrafią się bardzo dobrze sprzedać. Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie mają do tego predyspozycje – i nie chodzi tu wcale o wygląd czy znajomości, ale rzesze fa­ nów, którym dany produkt można zaprezento­ wać. Gdy już mamy taką sytuację, jednego można być pewnym – już wkrótce nadejdzie fa­

la hejtu. Dlaczego tak jest, bardzo łatwo się do­ myślić. Jemu się udało, zarabia grubą kasę nic nie robiąc, ma sławę, popularność. Jest w tej jakże cudownej śmietance towarzyskiej. Trudno o lepszy powód do nienawiści. Z drugiej jednak strony mamy jednak takiego szarego, przeciętnego Kowalskiego czy Nowaka. Wstaje on każdego ranka, je śniada­ nie, idzie na ósmą do pracy, odbębni osiem (albo i więcej) godzin za biurkiem czy na budo­ wie, wraca do domu i najczęściej zasiada przed telewizorem. Taka nasza polska szara codzien­ ność. Zatrudniani na śmieciówkach, skończymy po 67 roku życia z emeryturą... właściwie jej brakiem, albo od razu w grobie. Przynajmniej takie panuje przekonanie i właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro jest tak, a nie inaczej. Na­ sze społeczeństwo się starzeje. Już teraz nie ma kto pracować na emerytów; co w takim razie będzie za parę lat? Nie pozostaje więc chyba nic innego, tylko ciułać zaskórniaki, albo rzeczywi­ ście położyć się w trumnie i czekać na koniec. Jednak czy my sami też się nie sprzeda­ jemy? Spójrzmy na to inaczej. Zarzuca się nie­ którym ludziom, którzy gdzieś tam są rozpoznawalni, są blogerami czy youtuberami, że podpisali kontrakt reklamowy z jakąś marką i teraz mamy product placement – to jedna kwestia. Z drugiej strony Polacy to zawistny naród. Nie lubimy tych, którym coś wyszło, oj nie lubimy i nietrudno znaleźć na to dowody. Słuszne czy nie, chyba każdy we własnym su­ 9


www.e-magnifier.pl mieniu powinien zastanowić się nad sobą. Bo czy tym ludziom się nie udało? W większości sami zapracowali na swój sukces, bo nie mowa tu o celebrytach, tylko o osobach, które w ten czy inny sposób się wybiły – chociażby robiąc z siebie pajaca na YouTube. Taki był ich wybór. Same, bez pomocy, własnym nakładem pracy i poświeceniem czasu. Im się udało i teraz zara­ biają, ponoć niemałe pieniądze. A Polacy tak mają, że tego nie lubią i zamiast cieszyć się, że komuś coś wyszło, został doceniony na świecie, to od razu należy go zgnoić i podliczyć ile zaro­ bił – zupełnie jakby było w tym coś złego. Ale czy ten szary Kowalski się nie sprzedaje? Sprzedaje się, sprzedaje swój czas swojemu pracodawcy, czasami swoje zdrowie, nie tyle fi­ zyczne co i psychiczne, jest wykorzystywany... Pracuje po osiem, czasem i więcej godzin... Za nadgodziny nie dostaje wynagrodzenia. Haruje jak wół za pieniądze, marne bo marne, ale jed­ nak grosze... Nie zawsze się udaje, ale przecież jakby nie było to też sprzedaż – siebie. Kiedyś było głośno o tym, że kasjerki w supermarketach muszą nosić pampersy. Cał­ kiem niedawno z kolei wypłynęła inna sytuacja, która w tle miała wyzysk człowieka, a pewnie jeszcze nie raz usłyszymy o podobnych sytu­ acjach. Każdy pewnie też słyszał niejedno od

swojej rodziny czy znajomych. Żyjemy w takim, a nie innym świecie. Z pracą jest ciężko, a żeby coś zmienić, potrzeba lat. Łatwo narzekać, użalać się jak to źle, że pieniędzy mało... Za­ zdrość to zazdrość – ludzkie uczucie. Zazdro­ ścimy innym, że mają więcej, mają lepiej. Ale czy tak trudno zauważyć to, że niektórym się udało, bo sobie na to zapracowali? Nie poszli na łatwiznę, tylko pod prąd i postanowili robić to, co lubią. Dzisiaj, w XXI wieku jest wiele ograniczeń, ale jeszcze więcej możliwości. Jak nigdy wcześniej właśnie teraz chcieć to móc, a liczne przykłady staruszek skaczących na bungee pokazują, że na spełnianie marzeń nig­ dy nie jest za późno. Ryzyko istnieje, jednak próbować zawsze warto. Każdy z nas się sprzedaje za więcej lub mniej. Każdy z nas jest wykorzystywany w róż­ noraki sposób. Ale niektórzy potrafią dobrze sprzedać siebie i w tym raczej tkwi cały pro­ blem. Nie dostrzegamy tego co my, tylko to, co inni. Oni sprzedają swój wizerunek (za duże pieniądze). Szary Kowalski sprzedaje całego siebie – za co? Okej, można zapytać; gdzie tu sprawiedliwość?; jednak z drugiej strony moż­ na powiedzieć: jest ryzyko, jest zabawa.

rys. Kinga Ziembińska

10


Kasta kapłańskich pariasów

M A G N I F I E R 2/2015

Tomasz Jakut

Nie oszukujmy się – podziały społeczne istniały od zamierzchłych czasów. Każdy szanu­ jący się Rzymianin miał swojego ulubionego niewolnika, który dzień w dzień przygotowywał ciepłą kąpiel dla swego pana. Średniowieczny rycerz musiał mieć swojego wiernego giermka, odpierającego ataki wściekłych Saracenów i przyciągającego spojrzenia co wytworniej­ szych dam. Spasiony kapitalista natomiast z nonszalancją wszechwładnego magnata gasił papierosa na ręce uciskanego przedstawiciela proletariatu. Nic zatem dziwnego, że przez wieki (zwłaszcza te ciemne) ludzie godzili się na bycie gnębionymi przez okrutny feudalizm, nie mo­ gąc zdobyć się na wystarczającą odwagę, by choć pomyśleć o sprawiedliwym ustroju poli­ tycznym… Na szczęście obecnie nasze społe­ czeństwo rozwinęło się na tyle mocno, że z odrazą patrzy na króla wysługującego się swoimi wasalami. Dzięki temu spektakularne­ mu wzrostowi świadomości wśród obywateli dzisiaj możemy z dumą spoglądać na dorobek nowoczesnej demokracji, ze spokojem oddy­ chając tym samym powietrzem co reszta egali­ tarnego społeczeństwa… Czy aby na pewno? Mit równości i solidarności unosi się nad Europą i Ameryką Północną od czasu

Wielkiej Rewolucji Francuskiej, ale niektórzy znają przerażającą prawdę: dzisiejsze społe­ czeństwo jest jeszcze bardziej podzielone niż feudalne państwo Polan. Tak! Nie ma sprawie­ dliwości społecznej! I choć królowie już od dawna nie mają prawa do zawiadywania ży­ ciem swych poddanych, to i tak klasa niewol­ ników ma się całkiem nieźle (a według zachodniej prasy to u nas wręcz rozkwita!). A prawdziwymi siedliskami wielkiego ucisku i wszelkich form psychicznego ciemiężenia są okryte złą sławą piekielne korporacje… Gdy tylko przekroczy się progi tych przybytków bó­ lu, widzi się machiny tortur: BOKSY PRA­ COWNICZE. Zasiadają w nich zaschnięte skorupy, które niegdyś były pełnymi wigoru i optymizmu ludźmi. A najbardziej zasuszeni są bez wątpienia programiści… Programista – homo sapiens codus, je­ den z najdziwniejszych gatunków człowieka. Każdy przedstawiciel tej zróżnicowanej we­ wnętrznie rodziny wykształcił całkowicie nie­ praktyczny umysł. Jest on zdolny do rozwiązywania złożonych problemów logicz­ nych, związanych czy to z n­wymiarowymi pa­ ralelnymi wszechświatami, czy obliczaniem pierwiastków kwadratowych z wykresów ćwierćkołowych. Nie jest natomiast zdolny do 11


www.e-magnifier.pl kupienia poprawnej ilości parówek w sklepie ani do zaproszenia osobnika płci przeciwnej na kolację. Posługuje się językiem całkowicie nie­ zrozumiałym dla przedstawicieli innych gatun­ ków człowieka, co ogranicza jego możliwości komunikacyjne do rozmów z innymi programi­ stami. Każdy programista ma swoje ściśle określone terytorium, które, będąc jego jedyną własnością, broni z całej swojej siły. W tym celu wykorzystuje przerażający arsenał, w skład któ­ rego wchodzą hasła, szyfrowane dyski, antywi­ rusy, firewalle i niszowe systemy operacyjne.

pozbywania się pobratymców), lecz wpływa równocześnie na większe spożycie podstawo­ wego pokarmu – kawy. Większość programistów jest bardzo re­ ligijna, lecz ich społeczność jest mocno podzie­ lona pod względem wyznawanej wiary. Oprócz dawnego podziału na poszczególne języki (jest to podział analogiczny do podziału na bóstwa w „normalnych” religiach; wśród języków naj­ ważniejszymi pozostają C++, Python, PHP, Ja­ va, Erlang i JavaScript), wyodrębnił się także dalszy podział na frameworki („kościoły”) oraz sekty bezframeworkowe. Niestety pomiędzy poszczególnymi frakcjami nie istnieją żadne

Mit równości i solidarności unosi się nad Europą i Ameryką Północną od czasu Wielkiej Rewolucji Francuskiej, ale niektórzy znają przerażającą prawdę: dzisiejsze społeczeństwo jest jeszcze bardziej podzielone niż feudalne państwo Polan. Dzięki tej szerokiej gamie dostępnego uzbroje­ nia programista bez żadnego problemu chroni dostępu do swojego laptopa (lub komputera stacjonarnego w wypadku starszych osobników tego gatunku), będącego centralną częścią jego terytorium, którego granice wyznaczane są przez ściany jego boksu pracowniczego. Programista wykazuje także nadzwy­ czajną zdolność rozwiązywania wszelkich na­ potkanych problemów. Umiejętność ta wydaje się kluczowa dla tego gatunku, przez co więk­ szość programistów sama wymyśla problemy, które może rozwiązać. Pozwala także wchodzić programiście w symbiozę z przedstawicielami gatunku szef, który z kolei wykazuje nieprze­ ciętną zdolność do wytwarzania wszelkiego ro­ dzaju problemów, również tych z gatunku nierozwiązywalnych. Symbioza taka pozwala zarówno szefowi, jak i programiście powiększać swoje terytorium (kosztem kanibalistycznego 12

trwałe przyjacielskie stosunki, co prowadzi do licznych wojen i zatargów. Zdarzają się także nieliczne przypadki zmiany wiary, potępiane przez wszystkie języki. Programiści swoją religię traktują bar­ dzo poważnie, nieustannie próbując przekazać dobrą nowinę innym przedstawicielom swojego gatunku. Ewangelizowanie, obok rozwiązywa­ nia problemów, jest najczęściej występującym zachowaniem wśród programistów. Nie ma jednak wpływu na inne gatunki człowieka, przez co prawdziwe tajniki kultury programi­ stów pozostają dla nas nieznane.



www.e-magnifier.pl

Dziennikarz na kwasie Mateusz Demski

Krzykliwe koszule, okulary prze­

wizja Terry’ego Gilliama nie oddaje w pełni ciwsłoneczne, fifka wetknięta w usta. sedna postaci legendarnego dziennikarza, któ­ Zamiłowanie do narkotyków, broni pal­ rego droga na szczyt wiodła przez poszczególne nej, szybkich samochodów. Subiekty­ fragmenty zawiłej historii USA. wizm, nieobliczalność, kontestacja wobec panującej rzeczywistości. W tych Era Wodnika Hunter Stockton Thompson przyszedł kilku słowach można określić wizerunek człowieka, będącego ucieleśnieniem na świat 18 lipca 1937 roku w Lousiville, w sta­ dziennikarskiego kunsztu i wolności sło­ nie Kentucky. Jako syn agenta ubezpieczenio­ wa. Symbolu kontrkultury i ojca nowa­ wego i bibliotekarki, dorastał w otoczeniu torskiego stylu „gonzo”. 20 lutego ubogiej klasy średniej. Starając się zachować obchodziliśmy dziesiątą rocznicę śmier­ autonomię wobec miejscowej elity, jeszcze jako ci Huntera S. Thompsona, jednej z naj­ nastolatek popadał w liczne kłopoty z prawem. barwniejszych osobowości w historii Na kilka tygodni przed rozdaniem dyplomów; amerykańskiej literatury i współczesnej został aresztowany za kradzież samochodu. Po opuszczeniu aresztu młody Thompson zdecy­ publicystyki. Pomimo swojego obecnego statusu pro­ dował zaciągnąć się do jednostki wojskowej, zatorskiej supergwiazdy, Hunter S. Thompson w której rozpoczął swoją pierwszą dziennikar­ pozostaje w naszych rodzimych stronach po­ ską działalność w tamtejszej redakcji sporto­ stacią całkowicie nieobecną i anonimową. wej. Po zakończeniu służby Hunter wyrusza W ostatnich latach opublikowano na jego te­ mat zaledwie kilka pobieżnych artykułów, a na do Nowego Jorku, gdzie stopniowo kształtuje przekład legendarnej powieści „Lęk i odraza się jego warsztat literacki. W tym czasie w Las Vegas przyszło nam czekać niemalże pół Thompson codziennie zasiadał przed maszyną, wieku. Przypadek? Niekoniecznie. Nieznajo­ na której przepisywał powieści Wielki Gats­ mość realiów Ameryki to nasz główny problem. by F.S. Fitzgeralda oraz Komu bije dzwon Er­ W świadomości polskiego odbiorcy zachowała nesta Hemingwaya, chcąc zanurzyć się w ich się wyłącznie powierzchowna interpretacja gło­ styl i złożoną strukturę. W następnych latach śnej ekranizacji Las Vegas Parano ­ odlotowej, podejmował kolejne próby zgłębienia dzienni­ narkotycznej podróży, gdzie LSD, trawka i spe­ karskiego fachu. Pod koniec lat 50., zmęczony ed stanowią codzienne menu. Jednak filmowa amerykańskim stylem życia i gorzkimi realiami 14


M A G N I F I E R 2/2015

swojej profesji, postanowił osiąść na Kara­ ibach. Pobyt w upalnym San Juan wśród miej­ scowych prostytutek, przemytników i handlarzy narkotyków, zaowocował inspiracją dla jego licznych publikacji prasowych, a przede wszystkim powstania kultowej powie­ ści Dziennik Rumowy, którą ukończył po po­ wrocie do Nowego Jorku. Prawdziwa kariera rozpoczyna się jed­ nak w 1966 roku, wraz z pojawieniem się książ­ ki Hell’s Angels, opartej na głośnym artykule opublikowanym na łamach magazynu The Na­ tion. Thompson dokonał w niej niespotykanie wnikliwej obserwacji środowiska kalifornij­ skich gangów motocyklowych, w którym spę­ dził niemal dwa lata. Podczas zbierania materiałów nawiązał bliską znajomość z przed­ stawicielami literacko­kulturowego ruchu Beat Generation, do którego należeli m.in. Ken Ke­ sey, Jack Kerouac, Neal Cassady oraz Allen Ginsberg. Wnikając w głąb ówczesnej kontrkul­ tury San Francisco, stanął u boku czołowych przed­ stawicieli „ery Wod­ nika”, tworząc jeden z najrzetelniejszych i najciekawszych repor­ taży wszechczasów. Wraz z umocnie­ niem pozycji wśród kluczowych literatów swojego pokolenia, Thompson zaczął angażować się w sprawy związane z legalizacją sub­ stancji psychoak­ tywnych, reglamentacją broni palnej, a jednocześnie życiem politycznym kraju. Podczas narastającej fali protestów w drugiej połowie lat 60. stał się zagorzałym prze­ ciwnikiem wojny w Wietnamie, obrońcą praw obywatelskich, a nade wszystko krytykiem prezydentury Richarda Nixo­ na.

Jesienią 1969 roku postanawia wystar­ tować w wyborach na szeryfa okręgu Pitkin w Kolorado z ramienia swojej partii Freak Po­ wer. Co prawda Hunter ostatecznie poniósł polityczną porażkę, jednak jego przewrotna kampania wyborcza, za pomocą której pokazał środkowy palec ówczesnej władzy, uzyskała status legendy. Sugerowano w niej między in­ nymi dekryminalizację posiadania narkotyków, ustawienie dyb przed gmachami sądów oraz zmianę nazwy miejscowości Aspen na Fat City. W tym samym czasie powstała również jego powieść Lęk i odraza w Las Vegas – jeden z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyj­ nych tytułów lat 70., należący dziś do kanonu światowej literatury. Doktor Gonzo Początkowo Lęk i odraza w Las Vegas, będąca najważniejszą pozycją w dorobku Thompsona, miała stanowić zaledwie krótki reportaż z wyścigów motocyklowych Mint 400, napisany na zamó­ wienie magazynu Rolling Stone. Ostatecznie przybrał on formę wielowymiarowej opowieści na te­ mat poszukiwania „amerykańskiego snu” ­ esencji jan­ keskiego stylu życia i stojących za nim wartości. Raoul Duke (Hunter S. Thompson) i Dok­ tor Gonzo (Oscar „Zeta” Acosta) wyruszyli zatem w podróż do tytuło­ wego Las Vegas, pod­ czas której rzetelna relacja z zawodów spor­ towych przerodziła się w istnie narkotyczną eskapadę. Wnętrze bagaż­ nika ich samochodu wy­ pełniały bowiem „dwa worki marihuany, siedem­ dziesiąt pięć kulek meska­

15


www.e-magnifier.pl liny, pięć bibułek nasączonych ostrym kwasem, solniczka nabita kokainą i cała galaktyka tęczo­ wych stymulantów, głupawek i barbituranów… a także ćwiartka tequili, ćwiartka rumu, skrzyn­ ka budweisera, pół litra eteru i sporo amylu”. Paradoksalnie Lęk i odraza… nie spro­ wadza się wyłącznie do psychodelicznej podróży dwójki wiecznie odurzonych bohaterów. Zapo­ czątkowała ona nowy rozdział w dziejach współ­ czesnego dziennikarstwa, hołdujący skrajnemu subiektywizmowi, a także odrzucający faktogra­ ficzną rzetelność oraz dogmatyczną etykę zawo­ dową. Hunter zwykł mawiać, iż „dziennikarstwo to nie zawód ani branża. To tylko mizerna szan­ sa na zaistnienie dla popaprańców i odmieńców – fałszywe drzwi na zaplecze prawdziwego ży­ cia”. Wraz z tym przekonaniem powstał szoku­ jący nurt „gonzo”, stanowiący radykalny manifest na cześć nieposłuszeństwa, który oba­ lił tezę, iż Stany Zjednoczone są jedynym miej­ scem, gdzie można w pełni wykorzystać swój twórczy potencjał. Thompson uchwycił jedno­ cześnie przełomowy moment, gdy, wraz z mor­ derstwami dokonanymi przez sektę Charlesa Mansona, era dzieci kwiatów odeszła w niepa­ mięć. Jest to również schyłkowy okres mglistej prezydentury Richarda Nixona, podszyty na­ strojem politycznych niepokojów i ciągłych afer spiskowych. Sława i status idola, odgrywającego klu­ czową rolę w świecie literatury i polityki, dopro­ wadziły ostatecznie do fali twórczych niepowodzeń. Bezsilność Thompsona wobec al­ koholu, kokainy, imprez, a także osiadłego try­ bu życia na farmie w Wood Creek sprawiła, że zaliczał on coraz częstsze wpadki, stając się za­ kładnikiem własnej popularności. Podobnie zresztą jak bohaterowie swojej głośnej powieści, Hunter zdecydował się żyć na krawędzi, de­ monstrując tym samym bezsilność w obliczu panujących realiów. Gwoździem do jego publi­ cystycznej trumny okazał się nieukończony re­ portaż na temat historycznej walki Muhammada Aliego w Zairze. Zaniechanie udziału w wielkim widowisku sportowm, stało się równoznaczne z ostatecznym upadkiem z piedestału i przerwaniem literackiej aktywno­ ści.

16

Mr Tambourine Man Przełamanie twórczego marazmu nastą­ piło dopiero w latach 80., kiedy Thompson po­ stanowił rozliczyć się z erą rządów Ronalda Reagana, a następnie okresem panowania Billa Clintona i rodziny Bushów. Mniej więcej w tym samym czasie na ekranach kin pojawiły się pierwsze produkcje filmowe zainspirowane jego twórczością. Tam wędrują bizony (1980), a przede wszystkim Las Vegas Parano (1998) w reżyserii Terry’ego Gilliama, odrodziły maso­ we zainteresowanie postacią idola minionej de­ kady i pozwoliły mu na rozpoczęcie drugiej młodości literackiej. Jednakże pomimo tych kilku przebłysków długo uśpionego geniuszu, legendarny „Doktor Gonzo” nigdy nie powrócił do swojej dawnej formy. 20 lutego 2005 roku Hunter S. Thomp­ son odbiera sobie życie trzykrotnym strzałem w głowę na farmie w Wood Creek. Stało się to na krótko po finale Super Bowl ­ zwieńczeniu sezonu jego ukochanej dyscypliny sportowej, a także ogłoszeniu reelekcji George'a W. Busha, utożsamianego z narodzinami mrocznej epoki terroryzmu. Ciało Huntera zostało skremowa­ ne, a jego prochy wystrzelone w powietrze z gi­ gantycznej armaty w kształcie symbolu „gonzo” (pięść z dwoma kciukami ściskająca pejotl) w towarzystwie hucznych fajerwerków oraz utworu Mr Tambourine Man Boba Dylana. Według relacji rodziny i najbliższych przyjaciół właśnie w taki sposób pragnął odejść, a skrom­ niejszy pochówek nigdy by go nie usatysfakcjo­ nował. Pomimo okrągłej dekady, która upływa od chwili śmierci krnąbrnego i nonkonformi­ stycznego dziennikarza, wspomnienie o nim pozostaje wciąż żywe. Hunter S. Thompson jest otoczony swoistym kultem w Stanach Zjedno­ czonych, gdzie zasiada w panteonie literackich i kontrkulturowych ikon ubiegłego wieku. Za oceanem stał się mimowolnie wzorem dla ty­ sięcy młodych ludzi i emblematem starych, do­ brych czasów. Jak stwierdził Tom Wolfe ­ jeden z głównych przedstawicieli nurtu Nowego Dziennikarstwa, twórca Próby Kwasu w Elek­ trycznej Oranżadzie ­ „to Thompsonowi za­ wdzięczamy nagły wykwit początkujących pismaków, którzy kompletnie nie potrafią pisać, ale na konferencjach prasowych siedzą ubrani w hawajskie koszule i palą papierosy przez fif­ kę”.


Indolencja inteligencji

M A G N I F I E R 2/2015

Tomasz Jakut

Internet…

Najwspanialsze z mediów, doskonały środek komunikacji międzyludzkiej. Miejsce, w którym każdy może bez skrępowa­ nia wyrazić swoją opinię o wszystkim. To wła­ śnie w Sieci dzisiaj toczą się najbardziej gorące dyskusje, w których udział często biorą naraz tysiące osób. Na wielkich portalach informa­ cyjnych, na blogach technologicznych, na stro­ nach z memami i komiksami – wszędzie toczy się nieustająca wymiana poglądów. Czytelnicy

zarzucają autorom nieobiektywność, autorzy czytelnikom hejtowanie, mieszają się ze sobą racje różnych stron i nigdy nie wiadomo kto ostatecznie wygrał kolejne z niezliczonych ide­ ologicznych starć. Wśród tego wszechogarnia­ jącego zgiełku przeróżnych głosów czasami trudno wyłowić coś cennego, jaką złotą myśl, trafny żart, puentę… Niemniej cieszyć może sam fakt istnienia przestrzeni, w której nie­ skrępowana wolność słowa pozwala powiedzieć (prawie) wszystko.

Źródło: www.pexels.com

17


www.e-magnifier.pl Ale czy to na pewno dobrze? Czy fakt, że Internet jest miejscem, w którym każdy – bez względu na wiek, płeć, kolor skóry, reli­ gię… – może wyrazić swoje zdanie, jest zjawi­ skiem pozytywnym? Jestem daleki od pomysłów wprowadzania cenzury Sieci, ale im dłużej się przyglądam internetowym dysku­ sjom, tym bardziej uderza mnie w nich jedna, bardzo niepokojąca rzecz: nie mają jakiego­ kolwiek przełożenia na rzeczywistość. Od dawna funkcjonuje pojęcie „wirtu­ alna rzeczywistość”, doskonale oddające sed­ no problemu. To, co dzieje się w Internecie, zostaje w Internecie. Gorące dyskusje wybu­ chające na internetowych forach nie przeno­ szą się do realnego świata. Setki użytkowników danej strony nie przyjadą nagle w to samo miejsce, by prosto w twarz wyrzu­ cić sobie nawzajem bezsensowność swoich poglądów. To niepraktyczne. Sieć stała się uniwersalnym pośrednikiem pomiędzy ludź­ mi, umożliwiając im nowy rodzaj komunikacji – komunikację masową, z wieloma osobami naraz. To nie jest już rozmowa telefoniczna, gdzie po drugiej stronie ktoś ze spokojem mu­ si wysłuchiwać naszego zrzędzenia. To jak wejście na wielką imprezę do elitarnego klubu i włączenie się w chór krzyczących równocze­ śnie gardeł, z możliwością nagrania na dykta­ fon interesujących nas osób, by później – gdy już przetrawimy otaczający nas chaos – móc kontynuować z nimi nawiązaną „rozmowę”. A po wszystkim – po prostu się obudzić. Ot, magia Sieci. I właśnie tutaj pojawia się drażliwy problem: bańka Internetu sprawia, że ludzie myślą, iż udało im się coś zdziałać. Lajk pod zdjęciem głodnego dziecka? Właśnie napełni­ liśmy jego pusty brzuch, brawa dla naszego współczucia! Iluzoryczność tego typu działań sprawia, że łapiemy się w pułapkę sztucznego samozadowolenia. Niebieska łapka w górę to jak klepanie się po ramieniu za spełnienie obowiązku bycia człowiekiem. Cóż za samo­ chwalstwo… Na tę pułapkę nadziewają się także przedstawiciele szeroko rozumianej inteligen­ cji, wierzący, że ich płomienne tyrady odmie­ nią oblicze zgnuśniałego społeczeństwa. Teksty krytykujące telewizję publiczną, wy­ 18

dawnictwa internetowe, pisarzy, poetów, branżę gier, wojnę polsko­polską i wszelkie inne patologiczne przejawy życia społecznego powstają w ilościach hurtowych, wręcz zale­ wając Sieć. Tym oto sposobem buduje się po­ czucie dobrze spełnionego obowiązku obywatelskiego. I czeka się na zmiany spowo­ dowane rozsądnym spojrzeniem na świat. Ale te zmiany nie nadchodzą. Zamiast nich niedzielny (albo i etatowy) krytyk pol­ skiego wszechświata natyka się na przerażają­ ce zjawisko metakrytyki. Jedynym odzewem na niepochlebną opinię o wybranym wycinku szarej rzeczywistości jest niepochlebna opinia o tej opinii. A ta z kolei rodzi niepochlebną opinię o samej sobie i internetowe perpetuum mobile niekończącej się dyskusji zaczyna znów działać pełną parą. Autor, nieświadomy działania wielkiej machiny zagłady, z uśmie­ chem na twarzy obserwuje narastające w za­ straszającym tempie metawarstwy gorącej wymiany zdań. Zamiast przejawu szaleńczej iluzji widzi w nich bowiem tak bardzo upra­ gniony odzew ze strony społeczeństwa i czuje nadchodzące zmiany... Ale zmian nie ma i nie będzie. Krytyka sama w sobie nie ma żadnej siły sprawczej i rodzić może jedynie metakrytykę. A stąd już prosta droga do tworzenia i rozwiązywania problemów zastępczych zamiast tych, o które tak naprawdę autorowi chodziło. Zamiast oczyścić wodę z cyjanku potasu, dyskutanci zgodnie dochodzą do wniosku, że ta ciecz nie jest już wodą z powodu niewłaściwego stęże­ nia poszczególnych składników i, zmęczeni swym dochodzeniem do tego sukcesu, rozcho­ dzą się do domów, pijąc dalej płynący z kra­ nów płyn (no bo przecież właśnie ustalili, że nie jest to woda). Ale czegóż można się spo­ dziewać po próbie rozwiązywania realnych problemów w nierealnym świecie? Ot, taka smutna refleksja nad interne­ towymi dyskusjami… Pora wrócić do jednej z nich – wszak hipokryzja sama się nie szerzy.


M A G N I F I E R 2/2015

Językowy patriotyzm Michał Kózka

W dzisiejszych czasach mamy do czy­

nienia z kryzysem obecnym w wielu dziedzi­ nach życia. To niezaprzeczalne. Zwracają na to uwagę socjologowie, filozofowie i rozmaici ob­ serwatorzy dzisiejszego świata. Próbujemy z nim walczyć: szukamy metod, które uspraw­ nią życie nam i innym ludziom, zmodernizują dziedziny, które najbardziej ucierpiały (albo dalej cierpią) z powodu zaistniałego stanu rze­ czy. Bardzo często za naprawianie biorą się nie­ właściwi „fachowcy” i wtedy stawiamy czoła poważniejszemu problemowi: to co do zwalcze­ nia było proste, staje się niemożliwe i nikt już nie jest w stanie zapobiec katastrofie. Język to chyba najwspanialsze osiągnię­ cie ludzkości. Bez kompleksów może stawać w szranki z ogniem, ujarzmieniem przyrody czy przejściem z łowiectwa na tryb osiadły. Dlacze­ go? Myślę, że jego wynalezienie po prostu pchnęło naprzód ogólny rozwój człowieka. Ję­ zyk stał się ojcem cywilizacji. Kilka tysięcy lat później, kiedy ogień zamknięto w zapalnicz­ kach, przyrodę genetycznie się modyfikuje, a tryb osiadły prowadzi się na starość, o języku zapomniano. To źle, a nawet tragicznie. Rzecz jasna wszystko się zmienia, nie zawsze na lep­ sze ale mniejsza o to, zmieni się również leksy­ ka. Nie ma co załamywać rąk i buntować się kiedy generator tekstu liczy „ekstra” znaki dia­ krytyczne. Są jednak pewne nieścisłości w ewo­ lucji zjawisk i pojęć. I tutaj warto wrócić do

tego co zostało powiedziane na samym począt­ ku: mamy do czynienia z kryzysem… języka (niech tak będzie). Kto, jak nie rodzimi użyt­ kownicy, ma dbać o mowę przodków? Zazna­ czyć trzeba, że niektórych mało to w ogóle interesuje: „Jestem Polakiem i znam język pol­ ski! Wara!” Tak, to wszystko jest prawdą. Wspomniana nieścisłość polega na tym, że py­ tany o swój patriotyzm ten sam Polak odpowie twierdzająco. Marsze narodowe, wiece sprzeci­ wiające się anty­polskości tych czy owych. Przykłady naszej miłości do Ojczyzny można mnożyć. Czyli w tej kwestii jest aż za dobrze! A przecież kryzys patriotyzmu to temat równie żywy i burzliwy. Dla jednych to obrzucanie lu­ dzi kostką brukową w Dzień Niepodległości, dla drugich graffiti antyżydowskie, dla innych ­ choć podstawowa ­ znajomość historii. I tu znowu pojawia się problem: nasz ankietowany Polak, patriota (a nawet skrajny narodowiec, którego nie uważam za patriotę, jednak on sam za wzorowe uosobienie takiej postawy się ma) nie będzie dbał o polską mowę z prostego po­ wodu: nie jest świadomy nieudolności swojego języka. Nie jest bo nie chce, czy nie jest bo nikt mu tego nie uświadomił? Niestety obie odpo­ wiedzi są poprawne. Ktoś uszczypliwy mógłby zarzucić mi szowinizm moich poglądów: z Ję­ zykiem polskim mam trochę wspólnego, a na standardach kształcenia pomostowego pielę­ gniarek i położnych się nie znam. Nie o to w tym wszystkim jednak chodzi. Nie ma sensu 19


www.e-magnifier.pl

Źródło: www.pexels.com

zaganiać innych do lektury Króla Ducha, Pana Taeusza, czy Irydiona. Bezcelowe jest kupowa­ nie na gwiazdkę nowego słownika frazeolo­ gicznego czy ortograficznego w miejsce stylowej kurtki czy rękawiczek. Chodzi o to, aby wspólnymi siłami żądać mowy Ojczystej: w re­ klamach, sloganach, Internecie, lub innych me­ diach. A przecież uchwalono rozporządzenie, w którym ustalono, że: każdy slogan reklamo­ wy, tytuł dzieła (niezależnie jakiego) itp., winny być TŁUMACZONE NA JĘZYK POLSKI. Kto się do tego stosuje? Odpowiedzmy sobie sami. Mało kto z nas wie, że firmy odzieżowe: House, czy Reserved to polskie marki. Chodzi o zagra­ niczną rozpoznawalność? Dlaczego więc jedna z firm produkująca okna, nie zmieniając pol­ skiej nazwy, mogła sponsorować włoski klub piłkarski? Czy spółka rosyjska Gazprom winna zmienić nazwę na angielską? Z jakiego powodu nasz język (a jest on fleksyjny, czyli większość słów należy odmieniać przez przypadki) musi być gwałcony przez slogany reklamowe nie od­ mieniające nazw dużych sklepów (powinienem powiedzieć hipermarketów)? I wreszcie — czy musimy w restauracji szybkiej obsługi Subway: komponować, kupować i płacić za swojego ‘sandwicza’, w budce na dworcu głównym pro­ sić o ‘burgera’, a w salonie telefonii komórko­ 20

wej wybierać nowego ‘smartfona’? Takie zjawiska leksykalne (a doskonale wiadomo, że jest ich o wiele więcej) mają swoje konsekwen­ cje. Nie dość, że w języku zadomawiają się obce słowa (z czasem w ogóle nie jesteśmy świadomi ich „obcokrajowości”), to jeszcze nie potrafimy adekwatnie korzystać z polszczyzny. Tym spo­ sobem wyraz „bynajmniej” staje się synonimem „co najmniej”, używając poprawnie (jeżeli w ogóle) słowa „tudzież” jako spójnika, skazani będziemy na publiczne wyśmianie, „edukacja” to teraz przeciwieństwo „nauki”, a listy elek­ troniczne zaczynamy (zamiast poprawnej for­ my: "Szanowna/ y Pani/Panie") błędnym (wręcz karygodnym) „witam” i kończymy ser­ decznie pozdrawiając (zamiast wyrażać szacu­ nek)... Nie zgadzajmy się na niszczenie ojczy­ stej mowy. Bądźmy językowymi patriotami: mówmy o tym, co nas razi. Czy kiedy już zde­ cydowana większość zacznie dostrzegać absurd niektórych językowych sytuacji, zda sobie sprawę z istoty problemu i zacznie używać ję­ zyka polskiego poprawnie, dalej będziemy mieli do czynienia z kryzysem naszej mowy? Bynajmniej.


M A G N I F I E R 2/2015

Wschód wrestlingu Adrian

Wpływy kultury amerykańskiej może­

Paweł w trakcie walki. Po lewej trener ­ Bryniak Grzegorz Bąk

my dostrzec, w stopniu mniejszym lub więk­ szym, w każdym kraju na świecie. Coraz więcej ludzi słucha muzyki country i ogląda filmy Clinta Eastwooda, nawet w Polsce. Rośnie tak­ że liczba fanów amerykańskiego wrestlingu, chociaż wielu Polaków wciąż podchodzi scep­ tycznie do tego tematu. To dlatego, że wspo­ mniane „zapasy zawodowe” (w Stanach często używa się określenia „pro­wrestling”, które zo­ stało przetłumaczone właśnie tak) są nad Wisłą odbierane przeważnie w negatywny sposób. Jednak pomimo to, grono ich sympatyków sta­ le się powiększa. Dlaczego?

Dodatkowo cała walka jest dopracowywana... jeszcze przed samym jej odbyciem się. Zawod­ nicy, którzy na ringu są zaciekłymi wrogami, przed galą ustalają co w danym momencie zro­ bią. Co jeżeli będą jakieś niedopowiedzenia lub gdy jeden z zawodników nie zapamięta które­ goś z elementów tego „układu tanecznego”? Żaden problem, można „podpowiedzieć” kole­ dze co w danym momencie ma zrobić w chwili, gdy w hali słychać głośny doping. Dla przecięt­ nego człowieka interesującego się wrestlingiem – definicja jego ulubionej rozrywki. Dla tych, którzy nie mają ochoty nawet rzucić na to okiem– komedia w najczystszej postaci.

Zacznijmy od tego, czym właściwie jest wrestling? W największym skrócie: dwóch (lub więcej) dorosłych facetów, którzy robią coś, co bardziej przypomina układ taneczny aniżeli prawdziwie męską walkę „na śmierć i życie”. I nie chodzi tutaj bynajmniej o walkę na pięści – są kopniaki, uderzenia głową, gryzienie czy drapanie; odbywa się to na ringu, ale także w jego okolicy lub nawet wśród publiczności.

W połowie XX wieku na oglądanie „ta­ kiego czegoś” w Polsce nie skusiłby się chyba nikt, ewentualnie odsetek oglądających byłby bardzo niski. Jednak w ostatnich latach to się zmienia i to dość szybko. Ludzie, którzy nie lu­ bią oglądania wrestlingu, argumentują to bra­ kiem realizmu w „walkach”, które na dobrą sprawę ciężko tak nazwać. Fani bronią go, mó­ wiąc, że „to tak naprawdę nie jest sport, lecz 21


www.e-magnifier.pl

Źródło: wwe.com

rozrywka sportowa, zaś całość bardziej niż po­ kaz walki przypomina serial”. Nie można defi­ nitywnie opowiedzieć się za racją którejkolwiek ze stron, niemniej należy przyznać jedno: wre­ stling staje się coraz bardziej popularny na ca­ łym świecie. Największa federacja tej rozrywki sportowej, World Wrestling Entertainment, or­ ganizuje swoje eventy (trzymając się tego, że takiego pokazu nie powinno nazywać się galą) na całym świecie, także w Polsce. Jej prezes to Vincent Kennedy McMahon, prawdziwy wizjo­ ner, który stworzył z WWE nieprzeciętne impe­ rium. Dawniej firmę prowadził jego ojciec i skupiał się on głównie na drugim członie jej nazwy: wrestling. Po tym, jak interes przejął obecny prezes, wiele rzeczy uległo zmianie, gdyż Vincent postawił głównie na entertain­ ment. Dzisiaj WWE to nie tylko eventy, ale tak­ że studia muzyczne, filmowe, sieć odzieżowa z gadżetami zapaśników oraz akcje charytatyw­ ne. To nastawienie ma spory wpływ na wzrost zainteresowania. Największe wydarzenie WWE, WrestleMania, gromadzi rokrocznie po­ nad 75 000 widzów na stadionie, na którym się

22

odbywa oraz miliony przed telewizorami, a do­ datkowo liczba ta rośnie z każdą kolejną edycją. To niezbity dowód na to, że zapasy zawodowe gromadzą sobie rzeszę fanów na całym świecie. To, co kiedyś było uznawane za „amerykańskie” i prześmiewczo nazywane „wolną amerykan­ ką”, dziś staje się powszechnym fenomenem. Można zaryzykować stwierdzenie, że to dzięki zmianie polityki World Wrestling Enter­ tainment ludzie chętniej zaczęli oglądać ten „typowo amerykański wytwór”. Jednak czy zmieniające się czasy także mają wpływ na wzrost jego popularności? Może ludziom znu­ dziły się typowe gale bokserskie, w których ak­ cji jest jak na lekarstwo oraz seriale, w których także niewiele się dzieje? Może szukali połą­ czenia tych dwóch elementów świata kultury ze sobą? A może po prostu szukali czegoś nie­ standardowego? Ciężko stwierdzić czy wre­ stling przyjmie się i zadomowi w Polsce. Ale z całą pewnością jest na świetnej drodze do osiągnięcia tego celu.


Scenariusz na bruku

M A G N I F I E R 2/2015

Kiedy idąc ulicą, na chodniku widzisz leżące scenariusze, to znak, że jesteś w Polsce!

Michał Kózka

I tą, na kolanie wymyśloną, sentencją

można by zarażać studentów szkół teatralnych i filmowych. Nikt jednak tego nie robi. Lepiej patrzeć na Zachód, a tam? Już sami wiecie co. Polska przez całą swoją historię istnie­ nia doświadczyła absolutnie wszystkiego: za­ leżności politycznych, światopoglądowych, dylematów moralnych, szpiegowskich intryg, eksterminacji narodów, przemian ustrojowych i dużo, dużo więcej. Wojny, zabory i powstania to jednak – według współczesnych twórców sztuk wizualnych ­ za mało na film, a może ina­ czej: nie za mało, ale to nie wszystko, fabułę trzeba „podrasować”. Skąd takie spostrzeżenia? Kilka tygodni temu zabrałem się do nadrabia­ nia zaległości: przede mną dwa filmy dotyczące powstania warszawskiego. Wcześniej przeczy­ tałem kilka książek traktujących również o tym heroicznym zrywie i, jak to zwykle bywa, apetyt rósł w miarę czytania. Pierwszy film: Powsta­ nie warszawskie, złożony w całości z archiwal­ nych zdjęć wciągnął mnie w wydarzenia roku 1944 bez reszty. Dzieło zasługuje na najwyższe odznaczenia każdej akademii filmowej. Z tego co wiem na świecie nic wielkiego nie osiągnął. Szkoda. Drugi; Miasto 44. Miłość w czasach apokalipsy., film fabularny w reżyserii Jana Komasy. Nie mam odpowiedniego przygotowania i nie podejmę się interpretacji obrazu, ale – ja­ ko zwykły, szary widz – mogę wyrazić swoją opinię: dno. Na film wydano niesłychanie dużo pieniędzy, chciano oddać hołd bohaterom po­

wstania, planowano stworzyć świetny film. Wyszło jak zwykle. Oczywiste jest, że dzieło nie każdemu musi się podobać (odbiór sztuki ma charakter subiektywny i nie ma co do tego żad­ nych wątpliwości). Najbardziej bolą jednak trzy fakty: honorowy patronat nad produkcją objął Prezydent Bronisław Komorowski, film sygnuje Muzeum Powstania Warszawskiego oraz to, iż obraz zrealizowano z pieniędzy abonentów. Miłościwie nam panujący Pan Prezydent na niektórych scenach przysnął, albo nie oglądał Miasta, ponieważ nikt o jakimkolwiek – nawet najmniejszym ­ poczuciu estetyki nie podpisał­ by się pod sceną, w której posyłane przez hitle­ rowców kule, okrążają – niczym w Matriksie – całujących się na linii ognia młodych powstań­ ców. Podobnie ma się sprawa patronatu MPW. Nie wiem czy ktokolwiek z historyków, znaw­ ców, czy nawet zainteresowanych powstaniem z 1944 roku patronowałoby scenie, w której młody powstaniec we wcześniejszej scenie led­ wo żywy, w kolejnej uprawia namiętną miłość z przyjaciółką swojej ukochanej (która nota bene: uciekła z bezpiecznej kryjówki tylko po to, żeby znaleźć swojego chłopca). Czyżby dano Prezydentowi i dyrektorowi muzeum do pod­ pisania list sygnujący film, a oni go podpisali? Tak też pewnie nie było. Całą sprawę załatwił marketing: 70 rocznica powstania (film miał swoją premierę w 2014 roku), to będzie film na światową skalę – krzyczy rozentuzjazmowany producent, wraz z dobijającym się zza pleców Komasą. 23


www.e-magnifier.pl ­Jak tak, to proszę bardzo – odpowiada naj­ pierw głowa państwa, potem dyrektor MPW. Sprawa trzecia: film został sfinansowany z pieniędzy zebranych z abonamentu. W takim razie, jako płacący abonament Polak proszę o oddanie mi mojej części pieniędzy, która po­ szła na produkcję. Dlaczego? Bo płacę za od­ biornik radiowy i telewizyjny, nie za słaby film, nie za film w ogóle. Po drugie nikt nie pytał mnie czy z moich pieniędzy może zrobić pro­ dukcję kinową, na której ktoś zarobi. Ja się nie zgadzam! A jeżeli tak, to proszę o możliwość partycypowania w zarobkach przedsięwzięcia. „Z filmami tak jest” – powie ktoś nieczu­ ły na fiaska kolejnych obrazów. Jednak spójrz­ my chłodno i z dystansem: żyjemy w Polsce ­ kraju, który gdyby miał być honorowany za swoje doświadczenia historyczne i wkład w roz­ wój Europy – i nie boję się tych słów – świata, byłby w tym miejscu, w którym są teraz Stany Zjednoczone Ameryki. Nie jest, bo dzisiaj hi­ storią mało kto się zajmuje, stąd powstają filmy tę historię nam przypominające. I zamiast iść własną drogą naśladujemy Hollywood. Powsta­ nie Warszawskie to fabuła jeszcze lepsza niż

24

D­Day (a to Szeregowiec Ryan całuje statuet­ kę. Chcąc być dokładnym: otrzymał pięć po­ sążków). Czasy PRL – u to zdecydowanie lepsza historia na film: szpiegowski, miłosny, psychologiczny (!), thriller itp., niż niejeden film amerykański. Dlaczego nie możemy na­ uczyć się, że to, co z Zachodu nie jest nasze i nigdy nie zrozumiemy tego w 100%, zawsze będziemy ­ nawet o te pół kroku, ale jednak ­ w tyle. Filmy Andrieja Zwiagincewa, Emira Kusturicy, Romana Polańskiego, czy Krzysztofa Kieślowskiego mają swój charakter, są znako­ mite i oryginalne. Małgorzata Szumowska, Wojciech Smarzowski, czy – ostatnio bardzo popularny – Paweł Pawlikowski nie naśladują Amerykanów, idą swoją drogą. Rzecz jasna na kimś się wzorują, jednak nie ma w tym niczego złego, ponieważ od najlepszych uczyć się warto! Wspomniani: Szumowska i Smarzowski idąc brukowaną uliczką Krakowa, czy Lublina, lekko stąpając po zabłoconej wiejskiej dróżce, podnoszą podeptany, leżący w kałuży scena­ riusz. Polska historia to fabularne silva rerum! Zastanówmy się nad tym, weryfikujmy reper­ tuar idąc na kolejną produkcję stulecia i mille­ nium. Przed nami chyba same takie…

Photo credit: Chang'r / Foter / CC BY­ND


M A G N I F I E R 2/2015

Słowniczek internetowego antropologa Tomasz Jakut

Jak już niegdyś pisałem, niemal

każdy z nas posługuje się jakimś rodza­ jem nowomowy. Może to być gwara, so­ cjolekt, slang lub całkowicie nowy język, zrozumiały tylko dla nas (chociaż nie­ ustanne monologi zapewne bywają nu­ żące). Doskonałym miejscem do badania wszelkich tego typu dziwactw jest Inter­ net. Już na samym wstępie badań można wy­ dzielić trzy podstawowe grupy nowomów wy­ stępujących w Sieci: ­ internetowa – to język używany przez przeciętnego internautę, zrozumiały dla większości (jeśli nie wszystkich) użytkowników Internetu ;

­ specjalistyczna – tej odmiany uży­ wają wszelkiej maści programiści i inni od­ mieńcy ich pokroju; ta odmiana nowomowy jest chyba najwdzięczniejsza w badaniu, ale też najbardziej hermetyczna – do tej zrozumienia najczęściej jest potrzebna wiedza z zakresu ma­ tematyki lub fizyki kwantowej

­ „graczowa” – jak sama nazwa wskazuje, używają jej głównie gracze lubujący się w roz­ grywce przez Sieć. Dzisiaj przyjrzymy się bliżej kilku repre­ zentatywnym przykładom wyrazów z nowomo­ wy „graczowej”, by lepiej móc rozumieć tych, którzy kilka godzin dziennie poświęcają na wy­ trwałe sterowanie zlepkiem pikseli wśród większego zlepka pikseli ;

­ avatar, avek – najprościej rzecz uj­ mując jest to postać, jaką gracz kieruje w trak­ cie gry. Avatar w świecie gry jest tym samym, co ludzkie ciało w naszym świecie. Jest także podstawowym łącznikiem między grającym a tym, co dzieje się na ekranie. To ten zlepek pikseli w naszym imieniu będzie pławił się w złocie i dostawał bęcki od wszelkiego rodzaju potworów. Nic więc dziwnego, że pomiędzy większością graczy a ich avatarami wytwarza się pewna więź emocjonalna ;

;

25


www.e-magnifier.pl ­ enpec – nazwa pochodzi od fonetycznego za­ pisu skrótu NPC (non­playable character, po­ stać nie do grania). Oznacza wszelkie postacie występujące w grze, z którymi możemy wejść w interakcję i które nie są wrogo nastawione do naszego avatara. Enpece najczęściej zlecają nam różne misje, dzięki którym możemy leve­ lować

stępuje dużo gatunków mobów, które różnią się od siebie siłą ataku czy wysokością nagrody za ich zabicie. Skrót nazwy pochodzi od angiel­ skich słów mobile object (poruszający się obiekt), przez co czasami do mobów zaliczane są także NPC. Niekiedy są to też po prostu zwierzątka, hasające po świecie gry, z których co najwyżej można zrobić obiad

­ expienie – podstawowa czynność, ja­ ką należy wykonywać we wszelakich grach in­ ternetowych. Polega ona na zdobywaniu doświadczenia, a robi się to w analogiczny spo­ sób, jak w rzeczywistości: wykonuje się swoją pracę. A ta w grach najczęściej sprowadza się do wypełniania misji zlecanych nam przez róż­ ne NPC oraz zabijania potworów. Expienie po­ zwala naszemu avatarowi levelować

­ levelowanie – nasz avatar w trakcie gry może osiągnąć nowy poziom po zdobyciu odpowiedniej liczby punktów doświadczenia. Im wyższy poziom (level), tym większe możli­ wości naszej postaci

;

;

;

­ tankowanie – to taktyka walki w grupie, w której nasi przyjaciele rażą wroga z daleka i wspomagają nas czarami, podczas gdy my wiążemy przeciwnika w walce wręcz. Oczy­ ­ moby – to wrogowie naszej postaci, wiście, żeby dobrze tankować (czyli dosłownie: które należy zabijać, aby zdobywać punkty do­ być czołgiem) nasza postać musi być dobra świadczenia. Najczęściej chodzą stadami. Wy­ w zwartej walce. ;

www.pexels.com

26



www.e-magnifier.pl

Renesans ksiÄ…Ĺźki Paulina Kosowska

Fot. P. Kosowska

28


M A G N I F I E R 2/2015

Nowy Rok, nowe postanowie­

nia i wyzwania, każdego roku niemal takie same lub w uproszczonej wersji. Byle tylko ich dotrzymać, by przy tworzeniu nowej listy, nie dosięgnęły nas wyrzuty sumienia. Pierwsze dni te­ go roku rozpoczęły się, zyskującą w szybkim tempie popularność, akcją 52 Book Challenge. Prawie 60 tysięcy Polaków zdeklarowało się przeczytać 52 książki w tym roku, czyli jedną w tygo­ dniu. Czy biblioteki znowu staną się popularne i wypełnione czytelnikami, a we wszechobecnych sieciowych księ­ garniach kolejki będą tak długie, jak w okresie przedświątecznym? Oby! Skąd wzięła się ta akcja? Jej au­ torzy zainspirowali się blogowym wpi­ sem Julien Smith z 2010 roku. Utworzyli wydarzenie, stronę interne­ tową, a akcja sama znalazła swoich zwolenników. Książka tygodniowo to dla wielu wyzwanie, przynajmniej tak twierdzą. A co gdyby czas spędzony przed ekranem telewizora czy kompu­ tera zamienić na czytanie? Wystarczy chcieć i wyrobić w sobie nawyk sięgania po lekturę, a początkowe obawy odejdą w niepamięć. Kolejnym problemem dla wielu może okazać się zdobywanie książek, bo przecież nie należą one do najtańszych. Zgodzę się, ale przecież można znaleźć osobę, która pożyczy nam książkę, możemy udać się do bi­ blioteki czy po prostu przejrzeć naszą domową i poszukać jeszcze nieprzeczy­ tanych pozycji. Krakowianom przypo­ minam o świetnej inicjatywie, Drugim Życiu Książki, darmowej wymianie książek organizowanej przez Krakow­ skie Biuro Festiwalowe.

Książki opanowały tramwaje i autobusy, czytelnicy wykorzystują każdą wolną chwilę na lekturę. To miły widok, bo telefony w rękach podróżują­ cych komunikacją miejską zostały za­ stąpione przez książki lub elektroniczne czytniki. Poza tym czytanie jest lepszym rozwiązaniem niż wpatrywanie się w szybę lub telefon siedzącego obok pa­ sażera. Książka rozpoczęta podczas po­ dróży będzie kusiła także przez resztę dnia, dzięki temu sięgniemy po kolejne jej strony i tak, w miarę możliwości, przeczytamy ją dosyć szybko. Akcja ma swoich przeciwników, którzy krzyczą, że wyzwanie promuje czytanie nawet książki telefonicznej czy instrukcji obsługi nowego sprzętu AGD. Wydaje mi się, że inicjatywy promujące sięganie po lekturę nieco częściej są bardzo ważne. Tym bardziej, że czytel­ nictwo nie jest zbyt rozpowszechnioną dyscypliną spędzania wolnego czasu, wystarczy spojrzeć na spadek popular­ ności książek w ostatnich latach. Nikt nie będzie nas rozliczał z faktycznej ilości przeczytanych pozy­ cji. Według mnie chodzi o dostrzeżenie problemu i chęć poznania świata za po­ mocą książek. Bo właśnie taki jest ich cel – poszerzenie naszych horyzontów, poruszenie emocji, traktowanie o tema­ tach tabu, wstydliwych dla społeczeń­ stwa. Ale dobór lektur należy do nas i powinien być sprawą indywidualną. "Czytanie książek to najpiękniej­ sza zabawa, jaką sobie ludzkość wymy­ śliła" – powiedziała kiedyś Wisława Szymborska, więc bawmy się i cieszmy z każdej przeczytanej strony!

29


www.e-magnifier.pl

ARTYSTYCZNA DUSZA Z Żanetą Łabudzką o The Voice of Poland, jej roli w Lekarzach i planach na przyszłość oraz o tym, że sukces sam nie przyjdzie i trzeba pracować, aby go odnieść, rozmawiały Klaudia Chwastek i Katarzyna Tkaczyk.

The Voice of Poland, rola w serialu Le­ Jak podeszłaś do tej roli? Spodobała Ci karze… Rok 2014 był dla Ciebie pełen się? sukcesów. Tak, i to bardzo! Od początku ją ukochałam, Żaneta Łabudzka: Tak, zdecydowanie. Na­ szczególnie, że miała w sobie dużo takich wet nie sądziłam, że będzie taki dobry! Tak na­ śmiesznych cech. W ogóle cała współpraca na prawdę wszystko zaczęło się w połowie roku. planie Lekarzy to była wspaniała sprawa. Wiedziałam już wtedy, że będę Lekarzach i w zasadzie tak od niechcenia poszłam na ca­ Jednak ta rola tematycznie była też bar­ sting do Voice'a. Kompletnie nie wiązałam dzo ciężka. z tym swojej przyszłości. To był czas, kiedy by­ Zgadza się. Sam temat surogatki to materiał na łam już zadowolona z tego, że będę grała w Le­ dwugodzinny film. Tutaj było o tyle ciekawie, karzach, więc było to moje największe że sytuacja rodziny Wanatów nie należała do szczęście. Gdy doszedł Voice, nie wiedziałam lekkich. Z drugiej strony moja bohaterka była czy pogodzę jedno i drugie. Na szczęście okaza­ w trudnym położeniu, bo musiała urodzić im ło się, że nie będzie żadnych komplikacji z ter­ dziecko i w pewnym momencie, co naturalne, minem nagrań. zaczęła się przywiązywać do tego dziecka, które nota bene nie jest jej. Wanatowie cały czas ma­ ją lęk, że Irmina z tym dzieckiem ucieknie. Nie Nie, po prostu wiedziałam, że Lekarze to było była to sprawa prosta do zagrania. coś pewnego. A w The Voice of Poland czekała mnie jeszcze długa droga i tak naprawdę w Vo­ Jak ci się pracowało na planie Lekarzy? ice'ie nie dawałam sobie nadziei. Była to naprawdę mega profesjonalna praca. Gra aktorska była twoim priorytetem?

W Lekarzach grałaś ukrainkę Irminę – Rozmawialiśmy z reżyserem jak zagrać, jak da­ ną kwestię rozwiązać. To nie było robione na surogatkę. szybko i czułam się z tym bardzo dobrze. Byłam bardzo dobrze traktowana, co było dla mnie Tak. 30


M A G N I F I E R 2/2015

fot. Piotr Litwic/TVN

cholernie miłe. Myślałam, że przyjdę tam jak jakaś gąska znikąd, a jednak spotkałam z bar­ dzo dobrym przyjęciem. Każdy mi chciał poma­ gać. Naprawdę bardzo polubiłam całą ekipę. Byłam zszokowana ich podejściem do mnie. Bardzo dobrze się tam czułam.

Dobrnęłaś jednak daleko i zyskałaś sobie rzeszę fanów.

Ja w ogóle bardzo kocham Marka Piekarczyka. Dzięki niemu, jak i całemu programowi, prze­ szłam pewną drogę, która wiele mnie nauczyła. Rzeczywiście, gdzieś tam dla siebie też wygra­ łam. To, że byłam w odcinkach live było dla mnie dużym szokiem i długo nie mogłam uwie­ rzyć, jak to się stało. Wszystko się po prostu działo. To był naprawdę napięty czas, ale gdzieś tam w środku rzeczywiście w siebie uwierzy­ łam. Zaśpiewałam przed ludźmi nie tylko w studiu, ale ze świadomością, że jest to też program dla milionów telewidzów. Gdybyś spytała mnie o to pół roku temu, w ogóle bym o tym nie myślała, że tak będzie – że wyjdę i że rzeczywiście to zrobię.

Zdecydowanie. Kiedyś miałam na to inny spo­ sób. Voice to był moment, gdy w życiu już mi się nieco uspokoiło i nie miałam wtedy nic poza programem. Mogłam się temu poświęcić i od początku stwierdziłam, że będę walczyć ze sobą i wymyślę swoją nowa drogę, dzięki której przezwyciężę swój stres. Rzeczywiście mi się udało i zrobiłam to za pierwszym razem, a na dodatek zdałam sobie sprawę, że dzięki temu nowemu sposobowi radze sobie jeszcze lepiej. Byłam bardziej świadoma siebie, dźwięków i tego, co robię. To na pewno było przełomowe i znacznie mnie umocniło.

Tak, co też mnie zaskoczyło. Gdyby porównać mnie sprzed pięciu lat i teraz od razu widać wielką zmianę, która we mnie zaszła. Co praw­ da myślę, że gdzieś tam w środku nigdy się nie W tym samym czasie był też The Voice of zmienię, natomiast jeśli chodzi o zachowanie Poland. Co prawda nie wygrałaś, ale sceniczne, to sto procent postępu gdzieś tam przebrnęłaś długą drogę, w pewnym w głowie nastąpiło. sensie dojrzałaś i to też spowodowało, że Nauczyłaś się jakoś walczyć ze stresem? dla Marka Piekarczyka wygrałaś.

31


www.e-magnifier.pl Co ci dał The Voice of Poland? Czy to jest swoją muzykę. Nie jest w stanie się przebić taka odskocznia, od której wystarczy się w taki sposób, w jaki umożliwia to telewizja. A poza tym, mogę się nawet przebić, mogę mieć odbić i twoja kariera dalej ruszy? rzeszę fanów i gówno z tego. Ja po prostu mu­ Myślę, że to wszystko zależy od nas samych. Od szę robić swoje. Bo w tym momencie gdybym każdego uczestnika. Co my z tym zrobimy. Bo sobie odpuściła i powiedziała: „no, fajna przy­ można wygrać, ale to nie znaczy, że od razu od­ goda była, to ja się żegnam” – dobra, to ktoś by nosi się sukces. To że ktoś wygra – spoko. To mnie może poznał na ulicy, ale co mi z tego? jest chwilowe, fajne. Ale najważniejsze jest to, Myślę, że najważniejsze jest to, co teraz będę co ktoś potem z tym zrobi. Czy ktoś odpadł robić. w finale, czy w bitwach – nieważne. Nie może się poddawać. I ja też bardzo z tym dzielnie Nagrywasz teraz płytę. Jaka ona będzie? walczę, ponieważ od razu po programie wzię­ łam się naprawdę do roboty z moim zespołem Na razie mamy dopiero trzy piosenki i ciężko to Trój.kącikiem (choć od teraz będziemy wystę­ określić. Będzie trochę elektroniki, bo chciałam pować pod inną nazwą). Ja zamierzam wyko­ też pójść w tę stronę, aczkolwiek nie wszystkie rzystać ten program jak się tylko da. Dlatego utwory takie będą. Patrząc na te trzy piosenki, działamy z chłopakami cały czas. Kiedyś nie które już mamy, można powiedzieć, że każda miałabym takiego podejścia, ale twierdzę, że jest trochę z innej bajki. Zobaczymy jak to dalej będzie wyglądało, ale myślę że spełniam się warto robić coś swojego. w tym, bo wyrażam w tym cały mój stosunek Byłaś w X Factorze, w The Voice of Po­ emocjonalny do świata. I dobrze mi z tym, bo land... Co programy typu talent­show nigdy tego wcześniej nie robiłam. Zawsze się dają młodym ludziom? Poza tym, że już wstydziłam śpiewać „jakieś tam” swoje teksty. po wszystkim trzeba działać samemu A teraz się wzięłam do roboty i robię swoje. i wziąć swoja karierę we własne ręce? Czyli to ty piszesz teksty? O czym one są? Jest cholernie ciężko się przebić. Na pewno ja – Żaneta, studentka, która nie ma pieniędzy – Są różne, zazwyczaj takie nie wprost. Są bardzo nie byłaby w stanie zrobić sobie takiej reklamy. dziwne, takie jak ja. Niektóre może nawet kon­ Bo to, nie ma co ukrywać, są miliony widzów, trowersyjne. Chcemy to wysłać dalej, zobaczy­ szybko uzyskana rzesza fanów. Nie jest to wy­ my czy się spodobają. Cieszę się też bardzo, bo konalne, jeżeli chodzi o człowieka, który robi chłopcy mnie mobilizują do działania. Bardzo

fot. Jan Bogacz/TVP

32


M A G N I F I E R 2/2015

fot. I. Sobieszczuk/TVP

ich lubię, a oni sami też się poświęcają. Krzy­ siek, który jest wspaniałym człowiekiem, two­ rzy muzykę, akompaniuje, ma dużo pomysłów. Robert, który gra na perkusji, też potrafi mnie postawić do pionu. W ogóle to są ludzie, z któ­ rymi warto współpracować. I myślę, że nasza współpraca będzie trwała przez naprawdę dłu­ gie, długie lata. Tego sobie życzę... no i im też. Wiążesz swoją przyszłość głównie z mu­ zyką? Nie do końca. Ja po prostu nie potrafię iść jed­ nym torem. Uwielbiam muzykę. Sama się na­ wet ostatnio nad tym zastanawiałam, co z moją przyszłością. Gdyby miały być to same koncerty z moją płytą, myślę, że byłabym wtedy spełnio­ na w stu procentach. Chociaż tak naprawdę nie jestem tego pewna. Mam też zespół eventowy, tylko to są covery, a więc rzeczy odtwórcze i tu­ taj mam możliwość takiego wyżycia się emocjo­ nalnego. Jednak też się niesamowicie spełniam w teatrze czy na planie. W Lekarzach czułam się fantastycznie i tylko wyczekiwałam, kiedy znowu pojawię się na planie, bo bardzo zżyli­ śmy się z tymi ludźmi. Mega mnie też to speł­ niało. Kompletnie nie potrafię ustawić się jednotorowo... Ale myślę, że o ten jeden pro­ cent przeważa jednak muzyka.

Bo grywasz też w teatrze w Tangu i Ferdydurke.

Cracovia

Tak. W ogóle moja przygoda z teatrem zaczęła się jeszcze w Rzeszowie w Teatrze im Wandy Siemaszkowej. Zawsze lubiłam śpiewać, ale też marzyłam o tym, by dostać na PWST. I teraz bardzo dziękuję, że tak się nie stało, ponieważ trzy razy byłam pod kreską i żyłam w wielkiej życiowej frustracji. Przeszłam długą drogę, by­ łam nawet na UJ na ukrainoznawstwie, co też się przydało do roli Irminy. Myślę, że gdyby nie ten kierunek, to tamta kwestia też by nie ru­ szyła. Potem była Gdynia, gdzie się nie spełnia­ łam i zrozumiałam, że szkoła aktorska czy musicalowa, czy jakakolwiek inna, kompletnie nie jest dla mnie, bo czułam się tam jak taka sardyneczka w puszeczce i to jeszcze zardze­ wiałej. Teraz wiem, że nie potrafię tak działać. Ja muszę być wolna. A teraz mam taką wolność i swobodę, że mogę studiować, ale mogę też robić swoje rzeczy. Tam takiej możliwości bym nie miała. Zresztą mi bardzo szybko się wszyst­ ko nudzi. I gdy ktoś mnie ustawia i mówi mi jak ma być – nie, to nie jest dla mnie. Aktor­ stwo tak, ale jeśli ktoś mi ustala wokal, nie po­ dobało mi się to strasznie. Czułam się wtedy ogromnie przytłoczona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

33


www.e-magnifier.pl

fot. Piotr Litwic/TVN

Jesteś rozpoznawalna na ulicy? To jest nieco śmieszne. Biorąc pod uwagę, że Lekarze to był w miarę popularny serial, my­ ślałam, że będę z tego tytułu mieć większą po­ pularność niż z The Voice of Poland, z którym tak naprawdę nie układałam sobie jakiś dal­ szych planów. Myślałam, że będzie bitwa i ko­ niec, „dziękujemy pani”. A tak się nie stało. Teraz ludzie podchodzą do mnie i mówią: „O! Pani z Voice'a” i mnie to bardzo bawi. Za każ­ dym razem, gdy kogoś spotykam, to zawsze „Voice, Voice, Voice”. Ja zawsze daje z siebie sto procent, na różnego rodzaju eventach i za­ zwyczaj trzy czy cztery osoby podchodziły do

mnie „super” i tak dalej, a po Voice'ie jest tak, że na początku jest cisza, a potem podchodzą do mnie ludzie z prośbami o autograf, co mnie nieco śmieszy. Natomiast jak śpiewałam na Sylwestra, to ludzie się nawet na mnie czaili... a ja nie jestem przyzwyczajona do takich rze­ czy. Co poradziłabyś osobom, które chcą iść do talent­show? Myślę, że najważniejsze jest to, aby w progra­ mie nie zatracić swojego „ja”. Trzeba też wy­ nieść jak najwięcej i nie pozwolić na to, aby chwilowa sława zawróciła w głowie.

Żaneta Łabudzka ­ dwudziestoczterolatka z Rzeszowa, studentka kulturoznawstwa na krakowskiej Akademii Ignatianum. Jej zaintere­ sowania są bardzo szerokie. Zaczynając od ról w rzeszowskim Teatrze im. Wandy Siemaszkowej dotarła aż do telewizji. Znana z roli Irminy w serialu Lekarze oraz jako podopieczna Marka Piekarczyka w The Voice of Poland.

34



www.e-magnifier.pl

FASNET

Emilia Gwoźdź

Od 12 do 18 lutego trwał w Niemczech

hucznie świętowany karnawał. Zaczyna się on w Tłusty Czwartek. Mieszkańcy Badenia­ Wirtembergia, w większości posługujący się szwabskim dialektem, nazywają tygodniowy maraton niekończących się imprez ”Fasnet”. W teorii jest to czas, kiedy mieszkańcy nie­ mieckich miast przebierają się w tradycyjne lub śmieszne stroje, paradują w nich po ulicach, chodzą w nich do pracy i szkoły. Jest to święto głęboko zakorzenione w kulturze niemieckiej. Jest hucznie, kolorowo, głośno i ciekawie. Ogrom ludzi świętujących w Rottweil, mieście, w którym mieszkam, można przyrów­ nać do ludzi bawiących się na juwenaliach. Nie ma tu jednak żadnych koncertów czy wystąpień znanych osób. Fasnet lub Fastnacht (w języku niemieckim) jest trwającą prawie tydzień zaba­ wą. Jest to również okres ferii szkolnych. Co­ dziennie na ulicach miast i wsi niemieckich można spotkać tłumy 15­18 latków, przebra­ nych w najróżniejsze kreacje ­ od postaci z kre­ skówek i filmów, poprzez historyczne osobistości, aż po stroje, które z założenia mają tylko szokować. Przemierzają oni ulice z butel­ kami szampana, wódki czy piwa (w Niemczech picie piwa i wina dozwolone jest od 16. roku ży­ cia). Niestety powszechne jest też picie alkoho­

36

lu przez osoby jeszcze młodsze. Moja Gastmutter (kobieta, dla której pracuję) jest policjantką. Kiedy po pierwszym dniu karna­ wału wróciła do domu z nocnej zmiany (z po­ ciętą ręką, od rzuconej w nią butelki wina), opowiadała o tym, że już o 12 w południe za­ trzymała 13­latka z 1,6 promila alkoholu we krwi. Sama byłam tego świadkiem, wychodząc po południu na spacer z dziećmi. Zewsząd do­ biegały krzyki wypuszczonej ze szkół młodzie­ ży, która siedziała w całym mieście na ulicy, hamowała ruch drogowy lub… spała pod ścia­ nami budynków na rynku. Większość sklepów została zamknięta, a ze wszystkich barów i ka­ wiarni, w których świętowany jest karnawał, zostały usunięte cenne rzeczy i sofy, zastąpione przez zwykłe, drewniane ławki – zapewne z obawy przed zniszczeniem. Ja również posta­ nowiłam wybrać się wieczorem na lampkę wina do miasta – oczywiście nie sama, nie polecam w tym okresie wychodzić wieczorem w poje­ dynkę. Znalezienie miejsca w barach było rze­ czą niemożliwą. Nie dlatego, że nie było gdzie usiąść. Nie było gdzie stać. Nawet ulice przed pubami były oblegane przez ludzi – wieczorem również dorosłych lub starszych. Kiedy w koń­ cu udało nam się znaleźć wolny kąt w jednym z lokali, jak na złość rozpoczęła się bójka. Jeden rosły mężczyzna spadł ze schodów prosto na


M A G N I F I E R 2/2015

mnie i dosyć boleśnie zranił mnie w stopę, więc postanowiliśmy szukać szczęścia gdzie indziej. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy jedną wolną drewnianą ławeczkę w… barze z keba­ bem. Lepsze to niż nic, prawda? Od godziny 21 widok osób śpiących w alejkach był czymś nor­ malnym. Również w barze z kebabem zostali­ śmy uraczeni show zrobionym przez dwójkę całujących się na stole pijanych chłopaków. Po tym postanowiliśmy poszukać innego miejsca do zabawy. W jednej z małych kawiarni, które na czas karnawału zostały przekształcone w mi­ ni dyskoteko­puby, znaleźliśmy dosyć przytul­ ne miejsce przy barze. Spędziliśmy tam bardzo miło czas. Tylko na końcu spotkała nas mała nieprzyjemność, kiedy grupa nastolatków ude­ rzyła mnie drzwiami, a na uwagę zwróconą im przez mojego chłopaka… zostaliśmy zwyzywa­ ni. Po tylu wrażeniach w ciągu jednej nocy, o godzinie 23.30, postanowiliśmy wrócić do domu.

Karnawał jest imprezą szalenie pozy­ tywną, jednak w części Niemiec, w której mieszkam, traci ona cały swój urok. Moim zda­ niem jest to wina pijanych nastolatków, którzy wszczynają bójki i demolują miasto. Chociaż w Rottweil na czas karnawału wprowadzono zakaz sprzedaży alkoholu ludziom poniżej 21. roku życia w sklepach, w barach nadal może kupić go każdy. Po kilku dniach karnawał staje się dla ludzi mieszkających w centrum męczą­ cy, ponieważ – dosłownie – imprezie nie ma końca. Ludzie zaczynają w czwartek o 8 rano, a kończą w środę o północy. Bary, puby i dys­ koteki są otwarte 24/h. Słyszałam również, że Fasnet jest czasem, kiedy w Niemczech zacho­ dzi w ciążę najwięcej kobiet.

37


www.e-magnifier.pl

BERLIN W 24H Podróżowały Katarzyna Jankowicz i Dorota Sagan

Kraków i Berlin – oba te miasta dzieli

około 600 kilometrów. Podróż do Berlina tro­ chę trwa, zwłaszcza autokarem. Jednak wszyst­ ko da się tak zorganizować, by wpaść do stolicy Niemiec na 24 godziny na wyprzedaże i przy okazji zobaczyć jeszcze trochę miasta. Docierając do Berlina parę minut po 18:00, po ośmiu godzinach w autokarze i z przeszkodami (bo jak inaczej można nazwać korki na A4, czy panią awanturującą się z kie­ rowcą o opóźnienia), na wyprzedaże już raczej się nie załapiemy. Nie ta pora, a i chodzenie po sklepach po tak długiej podróży raczej nie jest dobrym pomysłem. Dlatego nie pozostaje nic innego, jak zwiedzić trochę miasta i chociaż z zewnątrz obejrzeć najważniejsze symbole Berlina. Znalezienie miejsca w hotelu czy ho­ stelu to nie problem i to na dodatek w przy­ stępnej cenie i lokalizacji. Wszystko można załatwić przez Internet – w końcu po coś on jest. Lokalizacja jednak wydaje się być kluczo­ wa, wyprawę należy zatem zaplanować tak, aby mieć blisko na dworzec, do sklepów i do metra. Wszystko zależy od tego, w jakim celu się tam jedzie. Jednak biorąc pod uwagę, że ta wyciecz­ ka miała na celu wyprzedaże, noclegu trzeba było szukać pod tym kątem. Wieczór w Berlinie zacząć można od udania się w kierunku Alexanderplatz i zoba­ czenia Fernsehturm, czyli wieży telewizyjnej. Jest to najwyższa budowla niemiecka. W kuli, która znajduje się na wysokości 203,8 metra, 38

jest taras widokowy, a nad nim, w pierścieniu, umieszczona jest restauracja, która się obraca. Następnie można zobaczyć Czerwony Ratusz i Katedrę Berlińską, by potem udać się na Wy­ spę Muzeów. Idąc w kierunku Sony Center na pewno nie można pominąć Pomnika Pomor­ dowanych Żydów Europy, czyli Holocaust Mahnmal. Robi wrażenie, zwłaszcza w późnych godzinach wieczornych. Następnie można udać się pod Bramę Brandenburską i Parlament, a kolejno pod Sony Center, gdzie znajduje się fragment Muru Berlińskiego. Mając na uwadze późne godziny wie­ czorne, zwiedzanie można przełożyć na na­ stępny dzień. Jednak celem wycieczki były wyprzedaże, na których rzeczywiście można coś upolować i to za grosze, a do Polski wrócić z pełną walizką. A mając jeszcze trochę czasu do odjazdu autokaru, przejść można w kierun­ ku Bahnhof Zoo i zobaczyć dworzec, który pewnie większość skojarzy z książką „My, dzieci z dworca ZOO”. I choć dworzec nie przypomina już tego, jaki został opisany w książce, jakieś dziwne typy zawsze można spotkać. Będąc w Berlinie wypada również zaj­ rzeć do Kościoła Pamięci, który został zbom­ bardowany, lecz nigdy go nie odbudowano. Plany wobec kościoła po wojnie były różne, jednak po publicznej debacie postanowiono zostawić kościół w takim stanie jaki był, jako symbol antywojenny.


M A G N I F I E R 2/2015

Natomiast wracając już na dworzec au­ tobusowy, można przejść się jeszcze ulicą Kur­ fürstenstraße, gdzie znajdują się najdroższe butiki od — Hermesa po Chanel. Wycieczka do Berlina na 24 godziny jest jak najbardziej możliwa. Czy to na wyprzedaż, czy po to, by w ekspresowym tempie zwiedzić miasto, choćby w minimalnym stopniu. Zoba­ czenie miasta w tak krótkim czasie oczywiście ma swoje minusy, tak samo jak swoje minusy ma sam Berlin, jak chociażby brak dwudzie­ stoczterogodzinnych biletów komunikacji miej­

skiej, bo obojętnie, o której taki bilet kupimy, jego ważność kończy się o trzeciej nad ranem. Jednak sama komunikacja jest całodobowa, co znacznie ułatwia przemieszczanie się po Berli­ nie. Berlin to Berlin. Niemiecka stolica z pewnością jest warta zwiedzenia. A w 24 go­ dziny też jest to możliwe i to wcale nie wymaga dużego nakładu finansowego, więc nie pozo­ staje nic innego niż zarezerwować bilet i hotel i wybrać się na weekend pozwiedzać.

Zdjecia: Katarzyna Jankowicz

Zdjęcia: Paulina Kosowska

39


www.e-magnifier.pl

Śmierć zaklęta w piękno Indie to kraj kontrastów. Z jednej strony mamy zatrważającą wprost biedę, ludzi umierających na ulicach, ale z drugiej czystą magię, złoto i bogactwo. Już sam dźwięk nazwy tego kraju wywołuje konkretne emocje. Czuje się upajającą mieszankę przypraw, w uszach rozbrzmiewa cichy szelest zdobnego sari, a przed oczyma staje on – Tadź Mahal, mauzoleum miłości.

Katarzyna Tkaczyk Perska ukochana Historia tego uczucia wygląda jak wyjęta z baśni. On, Churram – książę i przyszły władca, kolejny z dy­ nastii Wielkich Mogołów, władających Indiami od XVI wieku. Ona, Ardżumand Banu, jest siostrzenicą Nur­ dżahan, jednej z dwudziestu żon cesarza Dżahangira, ojca Churrama. Piękna perska szlachcianka w jednej chwili zawróciła w głowie przyszłemu władcy Indii. Jak jednak przystało na młodzieńca wysoko urodzonego, ten był już żonaty – zostały mu poślubione dwie kobie­ ty. Co jednak stoi na przeszkodzie, by miał ożenić się jeszcze raz? Zwłaszcza, że tym razem był naprawdę za­ kochany. Jak we wszystkich królewskich rodzinach na całym świecie, większość małżeństw zawierana była z rozsądku, ze względu na dobro dynastii. Tym razem było jednak inaczej. W ówczesnej stolicy, Agrze, wszy­ scy wiedzieli, że młody książę ogląda się tylko za mło­ dziutką, bo ledwie dziewiętnastoletnią Ardżumand i nie widzi poza nią świata. Po wielu miesiącach wreszcie spełnia się marzenie młodych. Stolica rozbrzmiewa muzyką, tańcem i śmiechem, gdy 10 maja 1612 roku szczęśliwy Churram pojmuje Ardżumand za żonę. 40


M A G N I F I E R 2/2015

Miłość o smaku piołunu Młodzi małżonkowie po ślubie stali się nierozłączni. Książę chciał mieć ukochaną za­ wsze przy sobie. Zabierał ją dosłownie wszędzie – księżna była obecna nawet na wojskowych ekspedycjach! Jak głosi legenda, była nie tylko faworytą Churrama i jego ukochaną żoną, ale także przyjaciółką i powierniczką. Ich uczucie rozwijało się przez lata i trwało dalej, gdy w lu­ tym 1628 roku książę został koronowany na ce­ sarza i przyjął imię Szahadźhan. Z tej okazji imię zmieniła także jego wybranka. Od tej chwili nosiła miano Mumtaz­i Mahal – Umiło­ wana Ozdoba Pałacu. Miłość między małżonka­ mi kwitła, czego owocem były kolejne dzieci, w sumie aż trzynaście. Pragnienie ciągłej bli­ skości w końcu jednak obróciło się przeciwko cesarzowi. W 1631 roku w Dekanie, podczas jednej z kampanii wojennych, Mumtaz Mahal umiera, rodząc ostatnie, czternaste dziecko. Po odejściu ukochanej cesarz wpadł w rozpacz.

Przez trzy dni nie pokazywał się publicznie, a gdy wreszcie opuścił swoje komnaty, jego broda i włosy były całkiem siwe… Na znak ża­ łoby nałożył na siebie ubogie szaty, zakazał za­ baw, tańców i nawet muzyki, której był wielkim koneserem. Zakończył też wszelkie działania wojenne. Smutek i cisza zapanowały w kraju aż na dwa lata. W tym czasie jedynym ukojeniem dla pogrążonego w rozpaczy Szahadźhana było spełnianie ostatniej obietnicy danej ukochanej. Według legendy, umierająca Mumtaz poprosiła męża o trzy rzeczy: by zaopiekował się dziećmi, nigdy już się nie ożenił i wreszcie – by wzniósł na jej cześć budynek, który ją upamiętni. Ce­ sarz poprzysiągł, że to zrobi i słowa dotrzymał. Do końca życia nie pojął żadnej kobiety za żonę (chociaż miał liczne konkubiny) i zajął się dziećmi. Tuż po zgonie żony rozpoczął także budowę budowli na jej cześć, która wkrótce stała się jednym z wielkich cudów architektury – Tadź Mahal.

41


www.e-magnifier.pl Obraz raju Mauzoleum dla Mumtaz było wznoszone rękami dwudziestu tysięcy robotników i rze­ mieślników ­ nie tylko tych indyjskich, ale tak­ że pochodzących z Turcji, Bagdadu, Szirazu (dawnej stolicy Persji), Samarkandy i Buchary (miasta te dzisiaj leżą w Uzbekistanie). Ludzie ci zaangażowani byli do pracy aż przez dwa­ dzieścia dwa lata. Tadź Mahal zostało zaprojek­ towane jako kompleks, w skład którego wchodzi nie tylko przepiękne mauzoleum z pia­ skowca i marmuru, ale także bajeczny, osiem­ nastohektarowy ogród, stworzony na podobieństwo muzułmańskiego raju. Aby móc postawić coś tak dużego i tak wspaniałego, te­ ren pod budowę należało najpierw osuszyć; pierwotnie był bowiem bagnisty, ze względu na bliskość rzeki Jamuny. Jej wody zresztą także wykorzystano do pomocy w dekorowaniu ogro­ du – nurt rozdzielono na dwa prostopadłe ka­ nały, które od tej chwili zasilają baseny, leżące u stóp budowli. Chociaż Tadź Mahal jest wspa­ niałym zabytkiem, nie wszyscy przybywają tam

42

tylko z potrzeby doświadczenia piękna. Mau­ zoleum Mumtaz jest też obiektem pielgrzymek religijnych. W budynku wierni dostrzegają ob­ raz tronu Allaha, przed którym staną wszyscy w dniu zmartwychwstania, by następnie dostać się (lub nie) do raju. Odzwierciedleniem miej­ sca życia wiecznego jest właśnie ogród, a base­ ny, które się w nim znajdują, symbolizują cztery rzeki: wody, mleka, wina i miodu, o któ­ rych wspomina Koran. Trzeba w tym momen­ cie wspomnieć, że dzisiaj otoczenie Tadź Mahal wygląda inaczej niż jeszcze sto dwadzieścia lat temu. Pierwotnie na terenie ogrodu wokół mauzoleum rosły drzewa owocowe, symbolizu­ jące nowe życie, oraz mnóstwo kwiatów – jak na raj przystało. Dopiero na początku XX wie­ ku wicekról Indii, lord Curzon, rozkazał je wy­ ciąć i zastąpić znanymi nam ze zdjęć i pocztówek trawnikami. Ambitny Anglik (po­ dobno wybitny mówca) naruszył jednak w ten sposób strukturę raju… i zmienił jego obraz na zawsze.


M A G N I F I E R 2/2015

Złoto, srebro i marmur Mauzoleum Mumtaz Mahal wzniesiono z piaskowca i marmuru, sprowadzanego z ka­ mieniołomu oddalonego o prawie 350 kilome­ trów. Wbrew temu, co mówią nam współczesne fotografie, nie jest on jednak idealnie biały, chociaż początkowo z pewnością taki właśnie był. Z powodu zanieczyszczeń środowiska, z ro­ ku na rok staje się on coraz ciemniejszy – dla­ tego też, aby chronić naturalne piękno budowli, wydano zakaz lokalizowania obiektów przemy­ słowych w odległości mniejszej niż 50 kilome­ trów. Oprócz piaskowca i marmuru, do zbudowania Tadź Mahal użyto także aż 28 ro­ dzajów kamieni szlachetnych, sprowadzanych z różnych zakątków świata. Znajdziemy tutaj między innymi: jaspis z Pendżabu, kryształ górski i turkus z Tybetu, agat i malachit z Persji i Jemenu, cejloński lapis lazuli czy onyks z Dekkanu (wyżyna w środkowej i południowej części Indii). Oprócz tego śmiało korzystano ze srebra i złota – w 1632 roku, a więc około rok po rozpoczęciu budowy, angielski podróżnik Mundy pisał, że używano ich, jakby były to zwykłe materiały rzemieślnicze, a nie drogo­

cenne kruszce. Rzeczywiście, poczynano sobie z nimi niezwykle śmiało, nie licząc się z koszta­ mi. Główne drzwi do mauzoleum w całości ob­ łożone były srebrem, jednak nie zachowało się ono do naszych czasów, zostało bowiem skra­ dzione. Nie oszczędzano na niczym, a już w szczególności nie na tym, co w mauzoleum jest najważniejsze, czyli na grobowcu. Miejsce wiecznego spoczynku Mumtaz, a także i same­ go Szahadźhana, który wiele lat później spoczął obok niej, zbudowano z wielobarwnego mar­ muru i pokryto wspaniałymi dekoracjami. Grobowce były osłonięte także złotym parawa­ nem, wysadzanym drogimi kamieniami, jed­ nak, aby nie kusił złodziei zastąpiono go tańszym, bo kamiennym odpowiednikiem. Nie zmienia to jednak faktu, że mauzoleum urzeka pięknem tak z zewnątrz jak i od wewnątrz. Ce­ sarz z miłości do żony zadbał nawet o jej… po­ śmiertne bezpieczeństwo. Uważny obserwator dostrzeże, że cztery minarety okalające Tadź Mahal nie są idealnie proste. Wbrew pozorom nie jest to błąd architektoniczny ani efekt upły­ wu czasu, lecz zabieg celowy. Taki układ zabez­ piecza mauzoleum Mumtaz przed zniszczeniem, wywołanym… trzęsieniem ziemi.

43


www.e-magnifier.pl

Wrota do baśni Jedna z legend związanych z budową Tadź Mahal głosi, że Szahadźhan rozkazał obciąć dłonie architektom, by już nigdy nie zaprojektowali czegoś równie pięknego. Nie wiadomo, czy to prawda – chociaż powiada się, że cesarz bywał okrutny i brutalny. Na pewno jednak bardzo ko­ chał swoją zmarłą żonę i gotów był poświęcić przeszło dwadzieścia lat życia i mnóstwo środków na zbudowanie godnego mauzoleum ku jej czci. Z pewnością również Tadź Mahal jest jedną z najpiękniejszych budowli na świecie. Gdy o wschodzie słońca spojrzymy na jasne mury na tle zaróżowionego nieba i ich odbicie w gładkiej, spokojnej tafli basenu, można poczuć się jak u wrót raju… lub u progu baśni tysiąca i jednej nocy.

44


45


www.e-magnifier.pl MIUOSH & NOSPR & JIMEK Koncert w pięknej sali Narodowej Orkiestry Symfo­ nicznej Polskiego Radia przebił oczekiwania chyba wszystkich zgromadzonych w nowym wnętrzu. Na jed­ nej scenie połączyły się dwa światy, rap w wykonaniu katowickiego rapera Miuosha i kompozytora Radzimira Dębskiego. (…) Artyści zachwycili publiczność, okla­ skom nie było końca, a artyści kilkukrotnie wracali na scenę. Wśród widzów prócz wielbicieli rapu byli także starsi odbiorcy, początkowo zaskoczeni muzyką wyszli z sali z uśmiechami na twarzach.

Targi Plac Nowy – WALENTYNKI 14 lutego na krakowskim Placu Nowym miała miejsce kolejna edycja, tym razem Walentynkowa, Targów Plac Nowy. Kilkunastu wystawców i jeszcze więcej cudów hand­made! (…) Ze względu na datę, czyli 14 lutego, motywem przewodnim były Walentynki, jednak wszy­ scy, zarówno ci duzi, jak i ci mali, mogli znaleźć coś dla siebie. Wspaniałych i urzekających rzeczy nie brako­ wało. Piękna biżuteria, oryginalne ubrania czy maskot­ ki.

Materia Prima 3. Międzynarodowy Festiwal Formy Materia Prima przeszedł do historii. Nie powinien jednak przejść bez echa. Trwające osiem dni (21­28 lutego) wydarzenie ściągnęło do Krakowa 11 zagranicznych grup teatral­ nych z Francji, Niemiec, Włoch, Izraela, Rosji i Norwe­ gii. Polskę reprezentowała sztuka Przemiany Teatru Groteska. (…)Oglądane spektakle, bogate w różnorodne środki artystycznego wyrazu, urzekały pięknem i po­ etyckością, budziły emocje, nierzadko skrajne: od śmiechu aż po dramatyczne, gorzkie refleksje na temat ludzkiego okrucieństwa.

46



www.e-magnifier.pl

Powrót do przeszłości Paulina Kosowska

Zdjęcia: Paulina Kosowska 48


M A G N I F I E R 2/2015

Fabryka Emalia Oskara Schindlera jest

oddziałem Muzeum Historycznego Miasta Kra­ kowa. Tereny po dawnym zakładzie zostały po­ dzielone na dwie części; drugą zajmuje MOCAK, opisywany przeze mnie w poprzed­ nim numerze Magnifier. Warto przypomnieć historię tego miej­ sca. Fabryka została założona w 1937 roku jako zakład produkujący wyroby emaliowane i bla­ szane. Dwa lata później pierwsi właściciele ogłosili upadłość, a wytwórnię przejął Oskar Schindler, niemiecki przedsiębiorca. Fabryka rozwijała się pod opieką nowego dzierżawcy. Rozpoczął on rozbudowę, pozyskiwał nowych klientów, a w 1943 roku uruchomiono w fabry­ ce także dział produkcji zbrojeniowej, który zajmować się wytwarzaniem menażek dla We­ hrmachtu. Nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie fakt, że zatrudniał on Żydów, tak bardzo znienawidzonych przez jego naród. Wiosną 1943 roku miała miejsce likwidacja krakowskiego getta. Ocalałych umieszczono w obozie Płaszów, gdzie byli oni zmuszani do nie­ wolniczej pracy. Schindler dołożył wszelkich starań, by umieścić Żydów na terenie parceli na Zabłociu. Udało mu się. Ten moment był po­

czątkiem działań mających na celu opiekę nad ponad tysiącem ludzi. Gdy przystąpiono do li­ kwidacji obozów na skutek zbliżania się frontu wschodniego, przeniósł swoją firmę do cze­ skich Sudet. W tamtym momencie powstała słynna Lista Schindlera, dzięki której ocalono życie ponad 1100 osób. Od 2010 roku w miejscu Fabryki Naczyń Emaliowanych został utworzony oddział Mu­ zeum Historycznego Miasta Krakowa. Stała ekspozycja przestawia losy Krakowa i jego mieszkańców podczas niemieckiej okupacji. Materiał zebrany na terenie tego muzeum opo­ wiada losy miasta, jego polskich i żydowskich mieszkańców oraz samej fabryki i jej dziejów. Zwiedzający dzięki wizycie mogą dowiedzieć się kim był Oscar Schindler, jak wyglądało tajne państwo czy codzienne życie krakowian. To, co zasługuje na uwagę w tej placów­ ce, to duża ilość autentycznych eksponatów, zdjęć, dokumentów archiwalnych. Ciekawym rozwiązaniem wzbogacającym odbiór prezen­ towanych treści są autentyczne nagrania lub te nawiązujące do nich.

Fabryka Emalia Oskara Schindlera Kraków, ul. Lipowa 4 49




Jupiter: Intronizacja Piętnaście lat temu bracia Wachowscy poka­ zali światu, że to w co każdy wierzy, co wydaje mu się prawdziwym życiem, to tylko i wyłącz­ nie wizja, którą wpajają nam do głowy maszy­ ny, które każdego dnia żywią się dobrami Ziemi. Czym zatem może zaskoczyć ich nowe dzieło – Jupiter: Intronizacja? Czy science­ fiction w wykonaniu rodzeństwa Wachowskich może być tak różne od wcześniejszej produkcji, by stało się wyjątkowe? Grzegorz Stokłosa

Gra tajemnic Alan Turing był genialnym matematykiem, oraz, jak się go współcześnie nazywa, ojcem komputerów. Przyszło mu niestety żyć w cza­ sach gdy ludzie tacy jak on byli w Anglii uzna­ wani za przestępców. Był bowiem homoseksualistą. Trzeba jednak pamiętać, że to nie wszystko co osiągnął. (…) Twórcy stwo­ rzyli dzieło, opowiadające tragiczną historię geniusza, w sposób, który najlepiej przybliży jego postać. Całkowicie owładnięty logiką, po­ trzebą odnajdywania i wykorzystywania naj­ skuteczniejszych rozwiązań. Grzegorz Stokłosa

Joanna Najnowszy film Anety Kopacz stanowi poru­ szającą opowieść o chorej na raka kobiecie, której upór, determinacja i ogromna wola walki stały się swoistym drogowskazem dla ty­ sięcy ludzi. (…)Dokumentując ostatnie miesią­ ce życia nieuleczalnie chorej kobiety, reżyserka nigdy nie posuwa się za daleko. Nie naciska, natomiast wykazuje się niespotykanym zmy­ słem dyskretnej obserwacji, dzięki czemu Jo­ anna przybiera formę kameralnej przypowieści o najprostszych uczuciach. Mateusz Demski

52


Marek Piekarczyk. Zwierzenia konte­ statora Marek Piekarzyk, Leszek Gnoiński Dla pokolenia urodzonego w latach 90. książka jest ciekawą podróżą do historii polskiej muzyki, mło­ dości naszych rodziców i narodzin pokolenia two­ rzącego heavy metal i rock w naszym kraju. Przewodnikiem w tej drodze jest jeden z najważ­ niejszych wokalistów ostatnich dekad, znawca mu­ zyki, autor pięknych tekstów, właściciel tenoru. (…) Zagłębiając się w lekturę mamy wrażenie jakbyśmy podsłuchiwali dwóch dobrych znajomych. A opo­ wieści słucha się bardzo przyjemnie! Paulina Kosowska

Lucky Jackie Collins Blisko 800 stron o śmietance towarzyskiej po­ czątku lat 80. ubiegłego wieku – tej najbogatszej – autorstwa Jackie Collins. Jednak Lucky, to nie tylko książka o tym, że światem rządzi pieniądz i że „zielonymi” można załatwić wszystko. (…) Lucky to nie tylko tytuł książki, ale także imię głównej bohaterki. Ale czy jej życie było szczę­ śliwe? Z pewnością jak na trzydziestolatkę wiele przeszła i nie miała w życiu łatwo. Klaudia Chwastek

Daft Punk. Podróż do wnętrza piramidy Dina Santorelli (…)książka to nie tylko duet Daft Punk i ich mu­ zyka. To kawałek historii muzyki elektronicznej, ale też szeroko pojętej muzyki. To także wiele in­ spiracji tego duetu, a mieli ich naprawdę wiele. Jednak ukazane są też projekty Daft Punk, a ich zainteresowania są naprawdę szerokie. Nie bra­ kuje też historii związanych z duetem, jak cho­ ciażby wyjaśnienie, skąd wzięły się te charakterystyczne hełmy, w których występuje Daft Punk. Klaudia Chwastek 53


54



www.e-magnifier.pl

Superherosi komiks i film W historii kina istnieją produkcje, które łącza pokolenia. Dzieje brytyjskiego agenta z licencją na zabijanie oglądał mój dziadek, później zachwycała się nimi moja matka. Również mnie bliskie jest nazwisko Bond, a wszystko wskazuje na to, że moje dzieci także przeżyją premierę kolejnej części opowieści o agencie 007. Ostatnia dekada pokazała, że świetnym pomysłem na hit kinowy jest adaptacja popularnej serii komiksów, albo jeszcze lepiej – seria filmów poświęcona całemu, ogromnemu uniwersum komiksowemu.

Grzegorz Stokłosa Symbol potęgi zza oceanu

wiednią jednostkę i zostaje przyjęty do projek­ tu. Zaaplikowano mu serum, które rozwija jego zdolności fizyczne jak i psychiczne. Niestety, dochodzi do sabotażu, którego ofiarą jest dr Erkine. Steve Rogers stał się pierwszym i ostatnim superżołnierzem.

Historia Marvel Entertainment sięga pierwszej polowy poprzedniego wieku. W 1933 roku w Nowym Jorku powstało przedsiębior­ stwo, które już po kilku latach zdecydowało się na publikowanie gazety komiksowej. Wtedy świat ujrzał pierwszego marvelowskiego super­ Posłany do walki z nazistami sprawdza bohatera – Kapitana Amerykę. się świetnie. Niczym mitologiczny Herkules, pokonuje w pojedynkę kolejne oddziały nie­ Amerykański sierota, Steve Rogers, przyjaciela, ratując sojusznikom życie i znaczą­ chcąc za wszelka cenę wspomóc swój naród co przechylając szalę zwycięstwa na stronę w walce z niemieckim agresorem, postanawia aliantów. Jednak każdy superbohater musi wstąpić do armii. Niestety, chorowity i drobny, mieć swojego superwroga. W przypadku nie spełnia wymogów i jego kandydatura zosta­ Kapitana Ameryki jest to RedSkull, nazista je odrzucona. Niespodziewanie młodzieniec o wielkich ambicjach i możliwościach, który – styka się z projektem doktora Erkine’a, który wszystko na to wskazuje – prowadzi swoją planuje stworzyć oddział superżołnierzy. Po własną wojnę, poza wiedzą Führera. wstępnych testach, Rogersa uznano za odpo­ 56


M A G N I F I E R 2/2015

Pierwsze spotkanie na dużym ekranie z Kapitanem Ameryka miało miejsce w roku 2011, gdy do kin trafił Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie, w reżyserii Joego Johnstona. Film przedstawia początki superbohatera, jego wysiłki, które musiał włożyć w dostanie się do armii, przemiany w super żołnierza, oraz walkę z RedSkullem. W role Stevena Rogersa wcielił się Chris Evans. Poza nim spotkać można kilka wielkich gwiazd, takich jak Tommy Lee Jones, Hugo Weavin, czy Samuel L. Jackson, który wcielił się w krótką, lecz znaczącą rolę. Być mo­ że ta produkcja nie pobiła rekordu pod wzglę­ dem dorobku, jednak trzeba tu podkreślić, że druga część, czyli Zimowy Żołnierz który miał swoją premierę w 2014 roku zarobił ponad dwa razy tyle, co część pierwsza. Powód jest prosty, w międzyczasie dane nam było spotkać Kapita­ na Amerykę w jednej z najbardziej kasowych produkcji wszech czasów – Avengers, jednak o tym nieco później Człowiek w żelaznym ciele Podczas, gdy poprzedni superheros na­ potkał geniusza, który pomógł mu stać się nad­ człowiekiem, Tony Stark sam jest człowiekiem o nieprzeciętnym ilorazie inteligencji. Na co dzień jest bardzo zamożnym biznesmenem, jednak potrzeba ratowania świata i najbliż­ szych przed wszechogarniającym go złem skło­ niła Tony’ego do zbudowania zbroi, która pozwoli mu stanąć do walki z najgroźniejszymi przeciwnikami. Tak narodził się Iron Man, su­ perbohater wykorzystujący najnowocześniejsze technologie do walki z przestępcami z Ziemi i reszty wszechświata.

Twórcy pokazali już fanom trzy filmy opowiadające tylko i wyłącznie o Iron Manie. Co ciekawe, każda następna produkcja zara­ biała dwa razy tyle, co poprzedniczka. W efek­ cie, dzięki technice, pomysłowości i świetnej obsadzie (w roli Starka – Robert Downey Jr.) seria Iron Man przyciągnęła uwagę milionów widzów, zaskarbiła sobie serca nowych fanów serii Marvela i przyniosła dochód liczony w miliardach dolarów. Trudno by było inaczej, jest to bowiem seria przemyślana, pełna na­ prawdę dobrych efektów specjalnych. Nie przyćmiewają one jednak fabuły – a ta również zasługuje na pochwałę. Filmy o Iron Manie nie są w żadnym stopniu nudne, nie następuje tu tendencja spadkowa, kolejna część nie ustępuje pod względem jakości swojej poprzedniczce. Iron Man przyciągnął do świata Marvela nowych fanów, którzy zafascynowani opowie­ ścią o miliarderze ratującym świat od zagłady zostali na dłużej i śledzą coraz nowsze produk­ cje ze świata komiksu. A trzeba zaznaczyć, że do dnia dzisiejszego powstało ich całkiem spo­ ro i nic nie wskazuje na to by twórcy planowali zwolnić. Kto wie, czego jeszcze można się spo­ dziewać. Czy czegoś brakuje? Jako fan Hansa Zimmera z radością usłyszałbym soundtrack, którego autorem byłby właśnie on, jednak mu­ zyka AC/DC w tym wypadku doskonale pasuje, idealnie wpisując się w klimat produkcji.

57


www.e-magnifier.pl Bóg zakochany

Thor to świetny film, wyreżyserowany przez Kennetha Branagha. W rolę tytułowego herosa wcielił się Chris Hemsworth, świetnie ukazując arogancję i brak konsekwencji w działaniu, co cechowało młodego boga. W rolę ludzkiej miłości Thora wcieliła się jedna z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd współ­ czesnego kina – Natalie Portman. Pomimo te­ go, że chciałoby się rozpłynąć nad kunsztem aktorskim odtwórcy roli Odyna, czyli Antho­ ny’ego Hopkinsa, to jednak najlepiej sprawdził się Tom Hiddleston jako przebiegły i kłamliwy Loki. Jego gra to prawdziwa uczta dla wzroku każdego fana kina. Cały film jest lekki, dobrze zmontowany, wciągający. Ten sam zespół ak­ torów zobaczyć można w drugiej części, czyli Thor: Mroczny świat. Istotna jest też przewi­ jająca się w tle postać czarnego charakteru, która wydaje się spajać ze sobą większą część produkcji z uniwersum Marvela.

Nie każdy superbohater z kuźni Marvela został ugryziony przez pająka, naszprycowany sterydami, czy zbudował sobie pancerz pełen przydatnych gadżetów. Są tacy, którzy po pro­ stu urodzili się herosami. Ale jak może być ina­ czej, gdy twoim ojcem jest najpotężniejszy ze skandynawskich bogów – Odyn. Thor jest bogiem. Dziwnym zrządze­ niem losu zostaje wygnany z krainy nieśmier­ telnych, pozbawiony swoich mocy i trafia na Ziemię. Wszystko to ma na celu dać nauczkę pysznemu bogu, za jego brawurowe, nieodpo­ wiedzialne zachowania, podczas których sprze­ ciwił się woli swego króla i ojca. W ten właśnie sposób Thor rozpoczyna swój przyspieszony kurs pokory. Wszystko się zmienia, gdy odnaj­ duje źródło swojej potęgi – Mjollnir, magiczny młot, artefakt, którego Thor używał potem do walki ze złem. Wraz ze znalezieniem oręża Władca Piorunów rozpoczyna walkę z siłami Zielony poszerza zła i wszystkimi istotami które pragną zmącić Historia Bruce'a Bannera jest przykra. spokój mieszkańców Ziemi. Nadszedł czas, by Również w jego przypadku geneza supermocy nauczył się ­ co to znaczy być bohaterem? związana jest z nauką. Banner to młody i bystry doktor fizyki, który w wyniku braku ostrożności zostaje poddany bardzo dużej dawce promie­ niowania gamma. Efektem są powtarzające się i całkowicie niekontrolowane przemiany w ogromną, człekopodobną bestię o niezwykłej sile. Wszystko to wydaje się brzmieć całkiem nieźle, gdyby nie fakt, że doktor Bruce Banner na czas transformacji staje się więźniem we własnym (choć może nie do końca własnym) ciele. Nie ma praktycznie żadnej kontroli nad Hulkiem, bo tak się monstrum nazywa. Jeżeli „Zielony” uzna za stosowne rozwalić pół miasta to prawie nikt i nic nie jest w stanie go po­ wstrzymać. A Hulk jest wiecznie wściekły. Je­ dynie ukochana Bruce'a potrafi uspokoić potwora i przyspieszyć powrót doktora do jego ludzkiej postaci. Poza animowanym serialem, powstały dwie produkcje filmowe. Pierwsza z nich uj­ rzała światło dziennie w 2003 roku. W roli głównej widzowie zobaczyli wtedy Erica Banę. Film bardzo głęboki, nieco mniej dynamiczny niż spodziewali się fani komiksu i kreskówki. Być może istotny wpływ miało niewielkie, wręcz symboliczne zaangażowanie studia Ma­


M A G N I F I E R 2/2015

rvel, które w tym przypadku zajęło się tylko współpracą. Co innego w przypadku Incredible Hulk z roku 2008. Wtedy Marvel sprawował pieczę nad całością projektu. W roli Hulka zo­ baczyliśmy Edwarda Nortona, towarzyszyła mu Liv Tyler. Niestety, ten film również przeszedł bez echa. Być może nauczeni fiaskiem poprzed­ niej próby widzowie zdecydowali, że nie jest to film, dla którego warto zapłacić za bilety. Oso­ biście przeoczyłem czas, gdy nowa historia o Hulku weszła na ekrany i dopiero po kilku la­ tach ujrzałem go w telewizji i nie mogłem zro­ zumieć „gdzie jest Eric Bana?!”. Hulk to również bohater, która pojawił się w Avengers, lecz i w tym przypadku postać została wykre­ owana przez jeszcze innego aktora. Co kilka głów, to nie jedna... W roku 2012 dla widzów została przygo­ towana prawdziwa niespodzianka. Wielu ulu­ bionych bohaterów spotkało się w jednej produkcji – Avengers. Jest to historia opowia­ dająca o próbie zagłady świata. Gdy zły brat Thora, Loki, łączy się z siłami ciemności by wspólnie podbić Ziemię i zemścić się na swojej boskiej rodzinie, nie spodziewa się oporu jaki

stawią mu zjednoczeni superbohaterowie. Jed­ nak by mogli oni połączyć swe siły, każdy z nich musi zaakceptować odmienność reszty i stać się częścią drużyny. Entuzjazm, z jakim zostało przyjęte to dzieło, zaskoczyło zarówno twórców, jak i sa­ mych widzów. Film zarobił ogromne pieniądze, przychód wyniósł ponad półtora miliarda dola­ rów. Nie ma w tym jednak nic dziwnego. Efekty specjalne to prawdziwy hołd dla wszystkich bohaterów, jakich kiedykolwiek stworzył Marvel Entertainment. Sama fabuła jest bardzo interesująca i pełna zwrotów akcji. Jednak naj­ ważniejsza jest drużyna aktorów, którzy wystą­ pili w filmie. Świetnie wczuli się w postaci, dają się kochać i nienawidzić. Artyści swoją grą zdołali wzbudzić emocje u fanów i teraz, gdy cały świat wielbicieli Marvela niecierpliwie wy­ czekuje drugiej części Avengers, jestem prze­ konany, że będzie to prawdziwy hit, który pod względem dochodów rzuci wyzwanie produkcji Titanic. Czy będzie najgłośniejszą produkcją roku, która zostanie okrzyknięta najlepszym z tegorocznych filmów, okaże się w dwudzie­ stego piątego grudnia.

59


www.e-magnifier.pl

Poezja spod znaku Google Marcin Świątkowski

Intertekstualność

jako podstawa kon­ wencji postmodernistycznej w literaturze od dawna już zagościła na stałe w umysłach bada­ czy i czytelników. Przywykliśmy do tego, że aby poprawnie i zgodnie z zamierzeniem autora od­ czytać utwór, musimy być przygotowani na mniej lub bardziej mozolne poszukiwanie na­ wiązań. Takich truizmów chyba nie trzeba roz­ wijać. Problem jednak tkwi w tym, że nawiąza­ nie intertekstualne, zarówno w obrębie litera­ tury jak i sztuk wszelakich, odbywa się na przestrzeni pewnego słownika kulturowego. W pisarstwie dawnym był to kanoniczny, nie­ odmienny dla wszystkich kręgów kultury euro­ pejskiej słownik antyczny, później rozszerzany dopiero o średniowiecze, renesans, barok, ro­ mantyzm, modernizm i wreszcie postmoder­ nizm. I nagle okazało się, że kanoniczny słownik dla każdego jest innym słownikiem. Szeroko rozumiana kultura dawno już stała się zbyt obszerna i zbyt rozwinięta, aby pojedynczy czytelnik był w stanie znać ją od podszewki. O ile można jak najbardziej przy­ puszczać, że ktoś czytał wszystkie tragedie an­ tyczne, o tyle trudno oczekiwać, że czytał wszystkie tragedie, które napisano w o g ó l e. Co, jeśli nie czytał sztuki X, a autor właśnie do niej nawiązał? Według teorii literatury, utwór staje się dla niego niezrozumiały. Poprawny odbiór dzieła jest uzależniony od znajomości architekstu przez wszystkich uczestników pro­ 60

cesu komunikacyjnego1. Na pewno? Nie do końca. Dziś przychodzi nam z pomocą techni­ ka. Przykład hipotetyczny i najprostszy: czytel­ nik zupełnie niezapoznany z żywotami rzymskich cesarzy natrafia na wiersz Herberta Kaligula i nic nie rozumie. Wyciąga iPhone’a, łączy się z siecią i w ciągu 20 sekund wie, że Kaligula mianował konia senatorem. Bariera została złamana, ciągłość komunikacji jest za­ chowana, można wracać do lektury. Współcześni autorzy doskonale zdają sobie sprawę z tego przesunięcia. Oczywiście, praktycznie rzecz ujmując, narzędzia pozwala­ jące z większą skutecznością i dokładnością śledzić połączenia na tekstualnej mapie nie zmieniają stanu rzeczy: w pierwszej chwili wiersz czy opowiadanie pozostaje niezrozu­ miałe. Jednak sam fakt istnienia takich narzę­ dzi wymusza zmianę strategii twórczej. Techniczna możliwość błyskawicznego prze­ szukiwania zasobów sprawia, że niektórzy po­ eci świadomie i z rozmysłem przesuwają granice intertekstualne w swoich tekstach da­ leko poza dawniej przyjęte normy, albo wręcz przeciwnie – z premedytacją starają się tak je ustawiać, aby były nieprzekraczalne dla „zwy­ kłego” człowieka z wyszukiwarką. Przykładem tej drugiej strategii jest znany skądinąd w Polsce erudyta, Jacek Deh­ nel. Jego poezja, bardzo często stylizowana, ozdobna, od kilkunastu lat rozbudza wyobraź­ nię poetycką wielu młodych poetów i zajmuje ważne miejsce w dyskursie literackim. Strategie


M A G N I F I E R 2/2015

rys. Kinga Ziembińska

metatekstów widać przede wszystkim w jego juwenaliach, jak choćby w zawartych w zbiorze Rubryki zysków i strat cyklach poetyckich. Warto się przyjrzeć tym wierszom. Roją się od nawiązań – jednak są to nawiązania nie­ oczywiste, niełatwe do zgłębienia, szczególnie dla osoby zupełnie z kulturą nieobytej. Świet­ nym przykładem jest Venezia albo Zuzanna i starcy. Już sam tytuł przynosi nam metatekst, którym jest biblijna historia. Ale to zgooglować łatwo – schody zaczynają się później, gdy po­ znajemy kolejne wiersze. Bo nagle należy koja­ rzyć kim był Carpaccio, znać życiorys Vivaldiego, orientować się, co to jest Prokura­ cja, żywoty świętych pamiętać na piątkę… Ale to jeszcze nic, bo to wszystko nadal jest do zna­ lezienia. Nagle jednak czytelnika (nadal hipote­ tycznie nieobeznanego z kulturą) atakuje wiersz Kurtyzana III, opatrzony enigmatycz­ nym podtytułem Rilke2. I co? I mogiła, bo cała interpretacja pada pod tym jednym wierszem. Nie wiadomo do jakiego utworu Rilkego się od­ wołuje, sam Rilke do Wenecji pasuje ni w pięć ni w dziewięć, a bez szerokiej znajomości jego twórczości czytelnik nie ma szans pojąć całego cyklu. To jeszcze nic. Nawiązanie, aby być cał­ kowicie czytelnym, musi być zasygnalizowane; poprzez tytuł, podtytuł, wyróżnienie typogra­ ficzne. Tymczasem Venezia jest przesycona metatekstami transparentnymi, motywami, które jeden czytelnik rozpozna, a drugi nie, bo

nie są nijak zaznaczone w tekście – są to wła­ śnie nawiązania klasyczne, takie jak znajduje­ my u poetów oświecenia operujących toposami antycznymi. Różnica jednak jest taka, że w XVIII wieku toposy antyczne znał każdy; dziś nie każdy orientuje się w malarstwie włoskiego baroku: „Nic w tym dziwnego, że stoi w ołtarzu ­ ­ rama z amorów godną jest oprawą dla jej jedwabiów i wiotkiego ciała3.” To nie są wiersze, które da się przeczytać i zrozumieć z iPhone'em w ręku – należy dużo szerzej orientować się w meandrach i zawiło­ ściach kultury włoskiej. Taka strategia kon­ strukcji intertekstualnych powoduje przesunięcie granicy odbioru w stronę szeroko pojętej erudycji czytelnika. Jeszcze kilkadzie­ siąt lat temu niewielu autorów pozwoliłoby so­ bie na tak hermetyczne operowanie tym zabiegiem, bojąc się całkowitej niezrozumiało­ ści tekstu. Dziś, aby stworzyć poezję wymaga­ jącą, Dehnel musiał zniwelować wpływ rozbuchanego przepływu informacji i sięgnąć po metateksty właściwie nieznane, nieistniejące w świadomości kulturowej czytelnika; takie, dla których odnalezienia trzeba włożyć wiele wy­ siłku i starań. Zupełnie inną taktykę przyjmuje poeta na pewno mniej znany, ale nie mniej w oma­ wianym kontekście interesujący: Paweł Podlip­ niak. Jego najnowszy tomik, Madafakafares, 61


www.e-magnifier.pl jest perfekcyjnym przykładem zbioru wierszy, które oparte są na metatekstach. Podlipniak ze swojego osobistego słownika kultury uczynił świadomy zabieg stylistyczny, którym dzieli się z czytelnikiem; nie interesuje go, co odbiorca czytał, a czego nie, chce tylko pokazać, co na nim, jako autorze, zrobiło wrażenie i w jaki sposób wpłynęło na jego odbiór rzeczywistości. Dlatego tutaj nie ma transparentnych nawiązań – wszystko, co konieczne do zrozumienia dzie­ ła, jest wyróżnione za pośrednictwem tytułu lub układu typograficznego. Wyróżnienia są absolutnie zrozumiałe. W samej tylko pierwszej części tomu, Kantycz­ ce dla Kurtza (liczącej 16 utworów), znajduje­ my: Larkina, list do Koryntian, Parmenidesa, powstanie warszawskie, Burzę Szekspira, Ulis­ sesa, Fight Club, Marka Aureliusza, Stary Te­ stament, Jądro ciemności i Czas apokalipsy, Debbie Harry, Moliera, Celane’a, holokaust, znów Szekspira (tym razem Koriolan), serial The Big Bang Theory, drugiego Joyce’a, Led Zeppelin, Salvadora Dali (a zarazem Grocho­ wiaka), Johna Bootha… I jestem absolutnie pe­ wien, że nie wypisałem wcale wszystkiego. Czy z tego miszmaszu coś wychodzi? O dziwo – tak. Bo nawiązanie, metatekst, staje się tutaj nie tyle zwykłym zabiegiem stylistycz­ nym, co raczej dominantą całego tomu. Autor pokazując nam swój świat wewnętrzny poprzez odsyłacze do tekstów kultury tworzy całościowy obraz człowieka postmodernizmu, w którym różne artystyczne siły ścierają się ze sobą, two­ rząc plątaninę obejrzanych obrazów, przeczyta­ nych wierszy i pochłoniętych filmów. Gdy Podlipniak pisze w Litanii do wielkości urojo­ nej:

myśli przewodnie przywoływanych tekstów, zdarzeń i zjawisk. W dzisiejszych czasach dany słownik kulturowy, w tym wypadku należący do autora, nigdy nie będzie pokrywał się w stu procentach ze słownikiem kulturowym innego człowieka, czyli odbiorcy. Być może niesłychany erudyta byłby w stanie pojmować wszystkie nawiązania Podlipniaka w lot – jednak autor ewidentnie tego nie oczekuje, bowiem konsekwentnie przez cały tomik zaznacza miejsca, w których należy dostrzec metatekst. Po to, aby czytelnik mógł go sobie zgooglować. Bo tej z kolei poezji bez Google czytać się po prostu nie da, a w każdym razie mało prawdopodobne jest, aby komuś się to udało.

„Pozostanie tylko senne miejsce Po lewej stronie grzyba, które może zmniejszyć Świat do rozmiaru doskonałej próżni4.” Nie odsyła nas wcale do Lema, mimo ja­ sno zasygnalizowanego odsyłacza w postaci motta oraz dwóch tytułów jego książek. Pozo­ stajemy w sferze jego doświadczeń i przeżyć, w sferze przemyśleń, które spowodowało dane dzieło, będące jednak tutaj nieistotne. Nawią­ zania w poezji Podlipniaka są jak przypisy w pracy naukowej – odsyłają nas tam, skąd wzięła się dana myśl, pomysł, sformułowanie, natchnienie. Dlatego są tak niesamowicie licz­ ne: są w istocie metonimiami, które zastępują 62

1 Nycz R., Wykładniki intertekstualności [w:] Tekstowy świat. Poststrukturalizm a wiedza o literaturze, wyd. 2, Kraków 2000, str. 83. 2 Dehnel J., Venezia albo Zuzanna i starcy [w:] Rubryki strat i zysków. Zebrane poematy i cykle poetyckie z lat 1999­2010, Wrocław 2011, str. 29. 3 Dehnel J., Święta Maria Magdalena – niepokutująca, [w:] dzieł. cyt., str. 27. 4 Podlipniak P., Litania do wielkości urojonej [w:] Madafakafares, Olkusz 2014, str. 23.


M A G N I F I E R 2/2015

Dziary

na ekranie Grzegorz Stokłosa

Choć na przestrzeni lat, wieków, mile­

niów, to co obecnie znamy jako „tatuaż” wielo­ krotnie zmieniało swą postać i znaczenie, to malowidła i symbole naskórne są znane od cza­ sów najdawniejszych. Często związane z mi­ stycznymi obrzędami, dostępne tylko dla nielicznych, piastujących ważne funkcje, wy­ różnionych za zasługi wojenne. Obecne tatuaże to prawdziwe dzieła sztuki, wymagające talen­ tu, lat praktyki i bardzo pewnej ręki artysty. Przedstawiają wszystko, począwszy od napi­ sów, przez symbole, na bardzo szczegółowych obrazach kończąc. Ludzie decydujący się na wytatuowanie swego ciała mają przeróżne po­ wody. W zasadzie każdy przypadek jest indywi­ dualny, podobnie jak każda dziara. W zależności od kręgu czy społeczności, mogą być one różnie rozumiane. Choć coraz większa część społeczności akceptuje wzory na skórze, dla wielu jest to nadal oszpecanie ciała, koja­ rzące się ze środowiskami kryminogennymi. Ja sam ukrywałem swój tatuaż przez miesiąc, co było trudne, z racji wysokich, letnich tempera­ tur i wszechobecnego słońca. Jak wszystko co w jakikolwiek sposób może przyciągać tłumy, również tatuaże stały się nierozłącznym elementem kina. W produkcjach filmowych pojawiają się bardzo

często, niejednokrotnie stanowiąc główny element filmu. Wszyscy, którzy choć raz ze­ tknęli się z pierwszą częścią, sławnej trylogii Rodzeństwa Wachowskich, pamiętają scenę, gdy hasło „podążaj za białym królikiem” roz­ poczęło całą historię Matrixa. Czasem jest to krótki epizod. Czasem rozbudowana część fa­ buły, a bywa to słowo zawarte w tytule, wokół którego kręci się cała opowieść. Tatuaże, dzia­ ry... Reżyserzy wiedzą, że urok, który roztaczają wokół siebie potrafi przyciągnąć uwagę wi­ dzów. To dzicy są... Mela Gibsona nikomu nie trzeba przed­ stawiać. Jest on nie najgorszym (Dwa Oscary!) aktorem i reżyserem. Przez całą karierę budo­ wał swój wizerunek człowieka niezwykle pro­ rodzinnego, bogobojnego, dla którego religia jest najważniejsza. Wyreżyserował nawet film o Męce Pańskiej – Pasja, który okazał się prawdziwym hitem i przyniósł ogromny zysk. Jego kariera stanęła na włosku, gdy na jaw wy­ szedł jego romans z piosenkarką rosyjskiego pochodzenia. Po sukcesie Pasji, Mel Gibson pozwolił sobie na większą produkcję, o wyższym budże­ cie. Wyreżyserowany przez niego Apocalypto trafił na ekrany kin w roku 2006 i od razu stał 63


www.e-magnifier.pl Apocalypto

się tematem numer jeden w branży filmowej. Brutalna opowieść o Cywilizacji Majów, do­ kładniej o nadciągającej na nią zagładzie. Bo­ haterami są właśnie Majowie, różnych stanów społecznych. I w zależności od pozycji, płci, do­ konań, ich ciała są w różny sposób udekorowa­ ne. Współczesne kanony piękna nie uznałyby tego za dzieła sztuki, jednak Bogowie tego ludu upodobali sobie wiernych o takim wyglądzie, a wszelkie wrogo nastawione plemiona, miało to przerażać, wzbudzać respekt. Mówiąc w ich przypadku „tatuaże” mam na myśli nie tylko nałożone na skórę barwniki. Twórcy ukazali popularne w tamtych czasach, a gdzieniegdzie współcześnie, kompozycje wzorów zrobionych z blizn. Efektem tych wszystkich zabiegów są ciała tubylców, pełne często paskudnych szny­ tów oraz różnych symboli. Z początku mogą one wydawać się przypadkowe, jednak pod do­ kładnym przyglądnięciu się, dostrzec można sens i plan. Apocalypto dla wielu stał się wybitnym dziełem sztuki filmowej, zebrał też sporą grupę krytyków, wytykających wszelkie wady produk­ cji. Nie podlega dyskusji, że porusza tematy ważne, jest intrygujący i może wciągnąć. Cieka­ wy jest choćby tajemniczy język, którym posłu­ gują się dzicy bohaterowie filmu – jest to starożytny język Majów, a nie nic nieznaczący bełkot. Ostatecznie jednak dzieło Gibsona nie zgarnęło żadnej prestiżowej nagrody. 64

Palenie szkodzi duszy... Świat nie jest taki jakim się z pozoru wydaje. Wokół nas żyją, choć nie zawsze jest to dobre określenie, istoty z innego świata. Przy­ bywają by wypełniać zadania, chronić lub na­ wiedzać ludzi... bądź zwyczajnie wyrwać się z Otchłani. Nikt nie wie o ich istnieniu, bowiem funkcjonują wśród nas w ludzkich ciałach. Tyl­ ko jeden człowiek je widzi. Potrafi to odkąd się urodził, lecz nie traktuje tego jako talent. Ra­ czej uważa to za przekleństwo, którego niena­ widzi do tego stopnia, że zdecydował się na próbę samobójczą, która na szczęście się nie powiodła. John Constantine, egzorcysta, nało­ gowy palacz i ogółem – bardzo nieprzyjemny typ. Przy okazji okazuje się jedyną nadzieją dla świata, bowiem postanowił odkupić wszystkie swoje winy poprzez walkę z istotami nie z tego świata. W tym celu skompletował doprawdy boski ekwipunek bojowy, na który składają się różne relikwie, księgi zaklęć i najważniejszy – Ukrzyżowywacz, czyli broń palna, wykorzystu­ jąca święcone gwoździe jako amunicję. John posiada jeszcze jeden istotny atry­ but. Na jego rękach widnieje tatuaż, który w rzeczywistości jest amuletem. Constantine czerpie z niego moc, która pozwala mu jeszcze skuteczniej pokonywać wrogie stwory. A nie każdą bestię można przegnać zadając jej zwy­ czajne obrażenia. Często trzeba posłużyć się


M A G N I F I E R 2/2015

magią. Tatuaż powstał na wzór symbolu alche­ micznego stworzonego w siedemnastym wieku przez alchemika Eugeniusa Philalethe’a. Przed­ stawia on płomień, zawarty we wkomponowa­ nym w koło trójkącie. Czy w założeniu miał mieć związek z magią? Z pewnością! W końcu to alchemia.

Constantine

niż się pierwotnie wydawało, bowiem Michael był jednym z architektów projektujących kom­ pleks. Dokładnie analizując projekty konstru­ uje plan ucieczki, a następnie daje się zamknąć w więzieniu. Gdy dochodzi do ponownego spo­ tkania braci, Michael ujawnia swoją największą tajemnicę. Tuż przed dniem, w którym dał się zła­ pać podczas napadu na bank, młodszy z braci wytatuował sobie na całym torsie i rękach skomplikowane wzory, które są w rzeczywisto­ ści ukrytą mapą ucieczki. Genialny architekt umieścił w kompozycji wszystko, co może sie przydać podczas ucieczki ­ począwszy od ukła­ du rur, które kryją się w skrzydłach anioła, aż po rozmiar śrub, w oczach demonicznej posta­ ci na jego przedramieniu. Wszystko zostało przygotowane i skomponowane z wręcz chorą dokładnością. Michael Scofield świadom, że ma tylko jedną szansę na uratowanie brata, nie ry­ zykuje pozostawienia czegokolwiek losowi. Po­ myłki nie mogą mieć miejsca.

Mapa na ciele Kilka lat temu serial Prison Break bił re­ kordy popularności na całym świecie. Historia architekta, który daje się zamknąć w więzieniu, by uratować skazanego na śmierć brata przy­ ciągała ludzi w ogromnym tempie. Michael to młody mężczyzna, który, mi­ mo ciężkiego dzieciństwa, zdobył wykształcenie i dobrze płatną pracę. Jego starszy brat, Lin­ coln, miał jednak mniej szczęścia. Popełnił on w życiu wiele błędów, ale raz posunął się za da­ leko i spotkała go kara ­ za zabójstwo polityka został skazany na dożywocie. Podczas spotka­ nia w zakładzie karnym, Lincolnowi udaje się przekonać brata o swojej niewinności. Michael postanawia mu pomóc. Jak jednak ma wycią­ gnąć brata z jednego z najlepiej strzeżonych więzień? Zadanie okazuje się być nieco prostsze

Prison Break

65


www.e-magnifier.pl Niegrzeczna dziewczyna i jej smok Popularyzacja zawodu pisarza wpłynęła na świat książek w dwojaki sposób. Zdecydo­ wanie zwiększyła liczbę dostępnych dzieł, dzię­ ki czemu każdy może znaleźć powieść dla siebie. Niestety, wiąże się to też niekiedy z ob­ niżeniem poziomu piśmiennictwa i dziesiątka­ mi książek opowiadającymi niemal tę samą historię. Natrafienie na naprawdę dobrą po­ wieść kryminalną jest sporym wyzwaniem, jed­ nak nie ma rzeczy niemożliwych. Na pisaniu można zarobić, a jeśli dzieło jest bardziej po­ czytne, tym zarobek wzrasta. Niestety nie za­ wsze autorzy mogą ujrzeć swój sukces. Tak było ze Stiegiem Larssonem, szwedzkim pisarzem, autorem serii Millennium.

Dziewczyna z tatuażem

66

Historia o szwedzkim dziennikarzu, Mi­ kaelu Blomkvist, który w przerwie od pracy postanawia pomóc staremu biznesmenowi w odnalezieniu wnuczki, stała się światowym bestsellerem i doczekała dwóch ekranizacji. Wielką sławę, oraz statuetkę Oscara zdobyła amerykańska wersja pt. Dziewczyna z tatu­ ażem, gdzie w rolach głównych zobaczyć mo­ gliśmy Daniela Craiga oraz Rooney Mara. To właśnie aktorka wcieliła się w tytułową postać, młodej, zepsutej dziewczyny z charakterystycz­ nym tatuażem smoka. Lisbeth, z zawodu rese­ archerka, postanawia pomóc Mikaelowi w jego śledztwie. Nie jest świadoma, jak groźne mogą się okazać dla niej próby poznania prawdy. Choć jej tatuaż nie posiada żadnych, specjal­ nych zdolności magicznych, nie jest mapą skarbów ani symbolem licznych zwycięstw nad wrogiem, wizerunek smoka stał się tak istot­ nym elementem, że tytuł filmu został nim za­ inspirowany (w porównaniu do książki – Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet). Jest on swego rodzaju symbolem buntu dziewczyny, która stanowi kontrast do postaci dziennikarza. Mimo tego jednak tworzą oni świetny zespół i uzupełniają się wzajemnie. Oczywiście, przedstawione pozycje to tylko kilka charakterystycznych dzieł, a historia kina skrywa wiele innych motywów tatuaży. Warto tu chociaż wspomnieć o Russelu Crowe w Romper Stomper i dziarze na jego lewej ręce, George'u Clooney'u w Od zmierzchu do świtu i tatuażu, który w pewien sposób rozpoczął mo­ dę na tribale. Bądźmy szczerzy – chcąc przed­ stawić każdy tatuaż, mający choć minimalne znaczenie dla filmu, musielibyśmy stworzyć extra dodatek do tego numeru, poświęcony tylko tej tematyce. Jak widać bowiem, tatuaż był, jest i nadal będzie obecny w filmach. Za­ warta w nim magia, aura tajemniczości, która otacza jego posiadaczy, to coś co wciąż przy­ ciąga i intryguje. Ponoć tatuaż świadczy o czło­ wieku. Być może również o filmie. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że dziary, tatu­ aże i sznyty jeszcze długi czas będą nam towa­ rzyszyć w wędrówce przez świat kina.


M A G N I F I E R 1/2015

67


Trans-tra Pablo De Santis jest mało znanym au­

torem, a podobno sława argentyńskiego pisarza mogłaby być jeszcze mniejsza, gdyby w roku 1998 nie został wydany Przekład. Powieść opi­ sywana jest jako mistrzowski thriller erudycyj­ ny, chociaż wcale nie wymaga od czytelnika szczególnej wiedzy naukowej. Prawdopodobnie to właśnie niewiedza jest tutaj kluczem – książ­ ka opiera się na zagadkach, a zagadki zdają się być zawsze bardziej przywiązane do niewiedzy, aniżeli wiedzy. Jedynie wówczas rodzą cieka­ wość. W takich przypadkach olśnienie pożąda­ ne jest tylko na końcu. Reszta to poznawanie świata częściowo wymyślonego przez autora, to chęć bycia kimś oszukanym przez bohaterów i ich niesamowite odkrycia. Dużym plusem książki jest typowy dla De Santisa styl wypowiedzi. W akcję wplecione są krótkie, świeże oraz interesujące opisy wraz z dygresjami narratora. Zwłaszcza przy tytule takim, jak Przekład, warto podkreślić, że język to zasługa nie tylko autora, lecz także polskiego translatora. „Pisarz tłumaczy sam siebie, jak gdyby był kimś innym, tłumacz pisze za kogoś innego, jak gdyby ten ktoś był nim.” Tomasz Pindel to pracownik Instytutu Książki i były 68

wykładowca Katedry Ameryki Łacińskiej Uni­ wersytetu Jagiellońskiego. Za swoje przekłady otrzymał nagrody przyznawane przez Ośrodek Kultury w Krakowie oraz polski oddział Insty­ tutu Cervantesa. Obecnie współpracuje m.in. z Chimerą, Kulturą Liberalną i Magazynem Książki. Główną postacią Przekładu jest czter­ dziestokilkuletni Miguel De Blast – tłumacz wracający do opisu poszukiwań wytłumaczenia dla wydarzeń sprzed pięciu lat. Pierwszooso­ bowa narracja pozwala na poznanie jego od­ czuć i przemyśleń, stanowi spotkanie z bohaterem bez pośrednika w osobie narratora wszechwiedzącego, który w powieściach jest chyba mniej wiarygodny. Szybciej zaufamy ko­ muś, kto istnieje, niż komuś o istnieniu za­ chwianym, a właściwie niemożliwym, pomimo że Miguel żyje wyłącznie na niewielkiej prze­ strzeni 149­u stron. Prawie cała akcja książki przedstawiona jest w sposób retrospektywny, co daje nam pewność, że główny bohater przetrwa wszelkie momenty grozy i niebezpieczeństwa. Za sprawą takiego zabiegu, autor nie pozbawił jednak czytelnika dreszczu emocji, a fabuła jest dość wciągająca.


M A G N I F I E R 2/2015

anslacja De Blast wspomina służbową podróż do Puerto Esfinge – nadmorskiej miejscowości, która wita swych gości żelazną cmentarną bra­ mą i plażą pełną martwych alg tworzących wy­ soki wał zgnilizny. Stara, zaniedbana latarnia nie wysyła sygnałów dla zagubionych, bo już od dawna sama nie potrafi się odnaleźć, a miejsce zakwaterowania uczestników kongresu zorga­ nizowanego przez dyrektora Instytutu Lingwi­ styki na Uniwersytecie w Buenos Aires to „(…) centrum wielkiego kompleksu turystycznego, który nigdy nie powstał”. Na Miguela czyhają symbole ukryte w różnych przedmiotach. Za­ uważone ciało martwej foki odczytuje jako za­ powiedź przyszłych zdarzeń. Wkrótce zostają znalezione zwłoki jed­ nego z uczestników kongresu. Jego śmierć staje się motywem przewodnim rozmów oraz pod­ nietą dla prasy i mieszkańców portu. Rozpo­ częte śledztwo nie zapobiega kolejnej tragedii – tym razem ginie kobieta. W jej pokoju bohate­ rowie odnajdują tajemnicze listy, notatki oraz nagrania, na których można usłyszeć połykają­ cy jak wir język Acherontu. Mityczna mowa piekieł brzmi niczym „(…) muzyka utworzona przez zupełny brak muzyki, sugerująca istnie­

Paula Gotszlich

nie sensu stworzonego przez brak sensu”. Mi­ guel jest coraz bliżej poznania zaskakującej prawdy. Enigma miesza się w powieści z aspek­ tami językoznawczymi. Wstępem do jednej z części Przekładu są słowa Ferdinanda de Saussure’a: „>>Kto wkracza na teren języka, może powiedzieć, że opuściły go wszystkie analogie w Niebie i na Ziemi<< ”. Oznacza to, że żadne słowo nie jest ekwiwalentem tego, do czego się odnosi. Ludzie są uwięzieni w syste­ mie znaków, czyli w zależnościach pomiędzy elementami znaczonymi i znaczącymi. Poje­ dynczy znak jest z kolei niewolnikiem wszyst­ kich innych znaków, dzięki którym istnieje i posiada znaczenie. Powszechny język to bez­ skuteczne narzędzie dla człowieka, który ma wyrazić nim swą jednostkowość. Jeżeli pięć osób określi Przekład De Santisa epitetem „dobra książka”, to mimo, iż użyją tych samych słów, napięcie będzie w nich zupełnie różne. Mnie również powieść się spodobała, lecz na pewno w innym stopniu niż spodoba się wam. Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: P. De Santis, Przekład, przeł. T. Pindel, Warszawa 2006.

69


www.e-magnifier.pl

Kryminał b Dzięki wydanej w roku 1998 powieści

Przekład, Pablo De Santis zyskał szerszy roz­ głos. Wyznaczyła ona zarazem pewien styl pi­ sania i kierunek, na jaki zdecydował się Argentyńczyk, i który potwierdził swoimi ko­ lejnymi powieściami. Powieść, a właściwie minipowieść (rap­ tem 150 stron) składająca się z czterech ściśle ze sobą powiązanych części, stopniowo wzbu­ dza w czytelniku napięcie i pobudza wyobraź­ nię. Pokazuje nam, że nawet na tak „nudnym” i przewidywalnym wydarzeniu, jakim bywa kongres tłumaczy, mogą dziać się rzeczy, o któ­ rych nie śniło się lingwistom. Warto postawić sobie pytanie: Kto tak naprawdę jest głównym bohaterem powieści? Kandydatów jest dwóch. Pierwszy – zawodowy tłumacz Miguel de Blast. Protagonistą czyni go zwyczajnie fakt, że to on prowadzi narrację. Jako drugiego głównego bohatera wskazałbym sam język. To on staje się pretekstem do spo­ tkania środowiska tłumaczy, to o nim traktują referaty streszczane w trakcie akcji, to właśnie język ma ścisły związek z tajemniczymi wypad­ kami dziejącymi się w Puerto Esfinge. Wresz­ cie, to być może on jest kluczem do rozwiązania tajemnicy. Język jest także przedmiotem dysput a nawet sporów, prowokuje wymianę zdań i poglądów. Jest go dużo w całej fabule, a z drugiej strony odczuwamy pewien niedosyt. 70

Szczególnie kiedy spojrzymy na język samej narracji, odczuć możemy jego prostotę, która przy dłuższej powieści mogłaby powodować znużenie. Z pewnością moglibyśmy oczekiwać więcej od narratora zawodowo zajmującego się językiem. Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie jeden z uczestników spotkania, postać dość ekscentryczna, zainteresowanie językiem – właściwym przedmiotem kongresu – spada. Na pierwszym planie pojawiają się ludzie. Ma­ my jednak wątpliwości, czy są to ludzie z krwi i kości. Są oni nieco zbyt powierzchownie przedstawieni, przez co sprawiają wrażenie postaci bez szczególnej historii, osób, których autentyczność można by poddać w wątpliwość. I to właśnie w momencie, gdy fabuła powieści „rozkręca się”, zaczyna przypominać kryminał, gdy akcja nabiera tempa – bohaterowie dość ostrożnie podążają za wydarzeniami. Jedynie ich kariera naukowa zdaje się cokolwiek ob­ chodzić narratora. Niby następuje pewne oży­ wienie towarzyskie, pojawiają się postaci z zewnątrz, a zaproszeni goście podejmują dy­ wagacje na temat numer jeden – śmierci kole­ gi. Nie prowadzą one jednak do rozwiązania zagadki. Na tle tym najkorzystniej wypadają trzej bohaterowie, między którymi zawiązuje się specyficzny trójkąt. Dzieje się to w momencie przyjazdu profesora Nauma. Obok niego, trój­


M A G N I F I E R 2/2015

bez puenty

Mundek Koterba

kąt ten tworzą: sam De Blast, a także Ana – je­ go była dziewczyna, którą ostatni raz widział dziesięć lat temu. Dla samego De Blasta spo­ tkanie Any jest okazją, aby myślami powrócić do przeszłości. Ich spotkanie po latach ewokuje wspomnienia, które wytwarzają poniekąd ro­ mansowe napięcie. Niemniej jednak znów na napięciu się kończy. Te swoiste niedoprowa­ dzenia do jakichś kulminacji pewnych wątków, kryminalnego czy romansowego, irytuje i intry­ guje zarazem. Kiedy do akcji wkracza Naum – tworzy się okazja do pewnej rywalizacji pomię­ dzy nim a De Blastem o kobietę, a może też o prestiż zawodowy? Te wszystkie napięcia nie zostają jednak wyładowane. Relacja Any i De Blasta nie kończy się fizycznym romansem, które w jego przypadku równałoby się zdradzie żony – Eleny. Nie otrzymujemy też dramatycz­ nego rozstrzygnięcia (dramat istotnie rozgrywa się, ale jesteśmy już z nim oswojeni). Niemniej jednak w wyżej przedstawionych momentach akcji, losy bohaterów stają się bardziej wyrazi­ ste i więcej zajmują czytelnika niż właściwości czy tajemnice języka. A bohaterowie spoza kręgu tłumaczy? Młoda dziennikarka, sędzia śledczy? Oni też dość powierzchownie angażują się w sprawę, która w dobrej powieści kryminalnej zdomino­ wałaby fabułę i ustawiła wokół niej bohaterów. Z pozoru dość nikłe, ograniczające się do sensacyjnych przypuszczeń, zainteresowanie

bohaterów tajemniczymi zdarzeniami wydaje się najsłabszą stroną powieści. Co by jednak było, gdyby autor konsekwentnie poszedł w kryminał? Czy nie otrzymalibyśmy kolejnej, sztampowej powieści kryminalnej? W Przekła­ dzie Herkules Poirot jest niepotrzebny, tak jak niepotrzebna jest puenta. Właściwie wraz z końcem powieści zmierzamy w coraz bardziej niejasnym kierunku. Tajemnica tkwi prawdo­ podobnie w języku Acherontu, języku, o którym wiemy niewiele, a poszlaki, jakie otrzymujemy, sprowadzają nas na drogę ezoteryzmu. Oprócz „magicznego rozstrzygnięcia” można by zasta­ nowić się nad zasygnalizowanym nam innym rozstrzygnięciem i poszukać go w kognitywi­ zmie lingwistycznym, polegającym na badaniu związków języka z procesami pracy mózgu. Otwiera to przed czytelnikiem bardzo współ­ czesny kontekst. Ale szukać rozwiązania można pewnie i gdzie indziej. To właśnie brak osta­ tecznego rozstrzygnięcia sprawia, że powieść nabiera dodatkowej atrakcyjności już po skoń­ czonej lekturze. Książka De Santisa z pewnością powinna zainteresować poszukiwaczy dziwnych historii. Może stanowić także pewną atrakcję – aczkol­ wiek absolutnie nie wyczerpującą tematu – dla zainteresowanych teorią i badaniami języka. Zadowolić powinna też każdego czytelnika, który nie lubi zamkniętych zakończeń.

71


Chcesz do nas dołączyć? Napisz! redakcja.magnifier@gmail.com


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.