Rewolta Ziemi

Page 1

1


Człowiek jest istotą przejściową”, oświadczył Sri Aurobindo w początkach tego wieku, anonsując „nową ewolucję”. Ta książka jest o nieznanej historii tejże ewolucji i o kładzeniu kamienia węgielnego nowemu gatunkowi, który prześcignie Homo Electronicus w podobny sposób, jak my prześcignęliśmy małpy. Po zmierzchu nadchodzi nowy świt. Na bardzo wąskim przesmyku pomiędzy Cudem a Katastrofą.

przekład z j. francuskiego: Luc Venet przekład z j. angielskiego: Nina Senn

Opracowanie etc. : MOANA alias Adiafora copyparty zabronione

Sri Aurobindo i Matce, którzy dali mi wszystko i mojej matce oraz mewom z la Cote Sauvage

2


Rozdział 1

Naukowe Średniowiecze „Poprzez cudowną szczelinę w skorupie narodzin…” – Sri Aurobindo

Kiedy gatunek nie jest w stanie odnaleźć swego właściwego znaczenia, wtedy wymiera lub ulega autodestrukcji. Uważamy się za Francuzów, Chińczyków czy Rosjan, za żółtych, białych czy czarnych; to jest nasz pierwszy barbaryzm. Uważamy się za chrześcijan, hedonistów, mahometan czy coś podobnego; to jest nasz drugi barbaryzm. Uważamy się za naukowców i odkrywców gwiazd – i konsumentów wszelkich możliwych gatunków – i oto nasz trzeci barbaryzm. Pożeramy wszystko, ale kto tak naprawdę cokolwiek wie? Po religijnym średniowieczu przyszła pora na średniowiecze naukowe. I człowiek nie jest już pewien, które z nich jest gorsze. A jednak jest to proste – i jednocześnie bardzo trudne. Ewolucja danego gatunku nie zależy od tego, co ów gatunek myśli o sobie, chociaż zdolność do myślenia może nam faktycznie pomóc w przyspieszeniu całego tego procesu i odnalezieniu właściwego sensu. Od czterystu milionów lat jest sprawą jasną, że ewolucja zachodzi w ciele. Aby z rekina mógł rozwinąć się mały mors na krze lodowej, niewielkie znaczenie miał fakt, czy było się żółtą, białą czy też czarną rybą, a nawet i rybą-naukowcem, ponieważ w każdym przypadku ta nauka byłaby nauką ryby, a więc przestarzała. "Zaczekaj chwilę", powiedzą naukowcy, "żyjemy pod gwiazdami, wyprostowani i dwunożni, posiadamy mikroskopy i teleskopy, przy pomocy których możemy policzyć wszystko, włączając TWOJE atomy. Możemy nawet bardzo poważnie oświadczyć, że istnieje miliard miliardów atomów w jednym ziarnku soli". I tu jest błąd. Nie żyjemy pod gwiazdami, ani też w żadnej atomowej księgowości. Żyjemy w śmierci. Nasza nauka jest nauką śmierci, podobnie jak jest nią nasza teologia. Pierwszym i najważniejszym faktem ewolucji, fundamentalnym faktem życia, jest śmierć. A my oglądamy wszystko, wiemy wszystko i czujemy przez ścianę śmierci w podobny sposób, jak czyni to ryba przez swoją barierę wody. Największym oszustwem, jakie kiedykolwiek popełnił “myślący” człowiek, było nazwanie tego życiem. Jest to najbardziej fałszywy z opisów na przestrzeni całej historii. Nie można nawet mówić o symbiozie życia i śmierci, gdyż owo "życie" JEST śmiercią, nekrobiozą. 3


Nie posiadaliśmy jednakże wystarczającej odwagi, aby stanąć twarzą w twarz z tym prostym, pierwotnym faktem ewolucji gatunku, tak więc nasz rozwój potoczył się w zupełnie nieprawidłowym kierunku i przy pomocy nieprawidłowych środków działania. I właśnie ten proces zaczyna eksplodować w nasze twarze. Człowiek z Lascaux datuje się wstecz o 14 tysięcy lat, a my wciąż nie znaleźliśmy naszego ludzkiego sekretu. Gdzie więc wzięliśmy nieprawidłowy zakręt? Nakazem chwili jest obecnie "przyspieszyć proces" – o ile nie jest za późno. Nakazem chwili jest odnalezienie pęknięcia w Murze, takiego miejsca w CIELE, w którym leży możliwość dokonania następnego kroku naprzód dla naszego gatunku. Ale najpierw: w jakim KIERUNKU powinniśmy szukać? Jasną sprawą jest, że nie chodzi tu o usprawnienie naszych szarych komórek lub przeróżnych naszych zdolności, podobnie jak rekin nie miał szans na przekształcenie się w amfibię poprzez ulepszanie liczby i pojemności swych oskrzeli. Amfibia oznacza coś, co "żyje po obydwu stronach" (lub umiera po obydwu stronach, jeśli ktoś woli). My nie jesteśmy ani trochę amfibiami. My "żyjemy" po jednej tylko stronie, po stronie śmierci, i wszystko cokolwiek znamy na Ziemi, włączając planety i gwiazdy – aby już nie wspomnieć o nas samych – jest "stroną śmierci". Jak więc odnajdziemy to, co leży po drugiej stronie Muru – ale bez pozostawiania za sobą martwego korpusu? "Cóż, zobaczymy… po drugiej stronie Muru leży czysty duch, czyli trumna i cmentarz. Ale zatem, gdzie jest ten wasz Mur? Nigdy nie uświadczyliśmy go pod naszymi mikroskopami! oglądaliśmy tuberkulozy, zawały serca, wypadki samochodowe, jak również korpusy w trumnie. Ale gdzież, u licha, jest ten Mur? Powinno się być w stanie go zobaczyć!" Nic nie widzimy, podobnie jak ryba nie widzi nic w swym oceanicznym akwarium. Zdefiniowaliśmy wszelkie warunki “życia” nie zdając sobie sprawy z tego, że były one warunkami śmierci. Orzekliśmy: poniżej tylu a tylu stopni Fahrenheita – leży śmierć, poza tą granicą ciśnienia atmosferycznego – leży śmierć, poniżej tej dozy tlenu – istnieje śmierć, poza… Wyliczenie wszystkich “poza” mających należeć do życia ciągnęłoby się bez końca, gdyż są one wszystkie granicami śmierci. Stanowią one mury naszego więzienia, wewnątrz których powiadamy, że żyjemy to dobre życie (nie takie znowu dobre ostatnio). Ale to wszystko jest wielkim FAŁSZEM. To proste: ów pierwotny fakt ewolucji mógłby nam również dać klucz do następnego kroku ewolucji lub – jak Sri Aurobindo to nazywa – do “Nowej Ewolucji”, która jest radykalnym odejściem od Lamarcka i Darwina w tym sensie, iż jest faktycznie zaraniem pierwszego Życia na Ziemi, a nie jedynie nekrobiozą, pozbawioną swej fałszywej nazwy. 4


Wielkie Pęknięcie w murze ewolucji. Słabości danego gatunku są jego najlepszą szansą przejścia do czegoś jeszcze. Następny gatunek nie jest "ulepszeniem" poprzedniego. Nie jest to dodaniem czegoś, jak nogi, skrzela czy skrzydła, albo jakieś nowe zwoje mózgowe. Jest to coś, co ODPADA. Zasadniczo właśnie to "coś" co odpada powoduje wymieranie gatunku. To jest ten pierwotny kokon, który pokrywa i rujnuje wszystko. Nie ma żadnego "supermana". Istnieje za to "Inny człowiek", albo może nawet pierwszy człowiek, ponieważ aż do obecnej chwili istniały co najwyżej śmiertelne zwierzęta, wyposażone w bardziej lub mniej rozwiniętą inteligencję pozwalającą im na wymykanie się z ich żałosnych warunków czy to odgórnie, czy to oddolnie. Ani spirytualna, ni też materialne "dno" nie mogą nam pomóc, jedynie głębiny naszego ciała – głębiny tak doniosłe, że mogą się one datować wcześniej od trylobitów i litosfery. Nie możemy oczekiwać niczego od istnień spoza Ziemi, ale definitywnie możemy żywić oczekiwania wobec nadzwyczaj potężnego wewnętrznego sekretu drzemiącego we wnętrzu nieznanych istnień z tej Ziemi. Tak więc posiadamy już kierunek – tę śmiertelną słabość, która jest pierwszym naszym krokiem w kierunku właściwego klucza. Oczywiste jest – gdy się zagłębi co nieco w naszej wodnej filozofii, która ma się zmienić w ziemnowodną – że nic nie mogłoby istnieć w tym wszechświecie, gdyby nie istniało wyłącznie dla radości. Tworzenie "sposobu bycia" – opartego na śmierci, piekle i cierpieniu – nie posiadałoby najmniejszego sensu, chyba że mielibyśmy powtarzać w ślad za gladiatorami w rzymskim cyrku: “Ave Caesar, morituri te salutant!” – "Witaj Cezarze, pozdrawiają cię idący na śmierć!" Oczywiste jest również, że to zwierzęce ciało, wyprodukowane przez ewolucję i budowane poprzez niezliczone śmierci, nie posiada innego zrozumiałego sensu, jak tylko odnalezienie sekretu “nie– śmierci” i śmiechu radości w tym właśnie ciele wymykającym się śmierci. Oto jest wielkie ewolucyjne wyzwanie i następny krok dla naszego gatunku. Religijni i naukowi proponenci wyprowadzili nas na błędne ścieżki. Zarówno nauka, jak i religia okaleczyły nas – ogłupiły nas, obrabowały z naszych własnych potęg i ewolucyjnego sekretu; jedna poprzez zapędzanie nas do nieba, a druga – do utylitarnej maszynerii. Nie jesteśmy przez to mądrzejsi; jesteśmy bardziej kalecy. Ostatecznie, czy my jesteśmy jeszcze "ludzcy"? Jesteśmy wyposażeni w telefony, telegrafy, samoloty itd. – we wszystkie możliwe środki umierania w więzieniu w sposób naukowy, kontrolowany i nie podlegający dyskusji. Posiadamy wszelkie usprawiedliwienia, aby tylko nie szukać klucza. A jako szczyt wszystkiego – posiadamy nauki medyczne, które oferują nam wszelkie sposobności umierania od swych zbawiennych leków.

5


Ale gdzie jest prawdziwe Życie w tym wszystkim?

Rozdział 2

Rewolta Ziemi Czy faktycznie nikt nigdy nie znalazł owego klucza? Był tam Sokrates: "POZNAJ SIEBIE". Zamordowali Sokratesa. Był też Pompejusz, który pragnął znieść Boski Ogień dla ludzi. Czyżby jedynie mit?

W symboliczny sposób można by powiedzieć, że w roku 399 p.n.e., w dniu cykuty, Zachód dokonał owego fatalnego skrętu. Od tego dnia nieuchronnie odchodziliśmy coraz to dalej od klucza. Od tej oazy łaski i piękna, której motto brzmiało: "To kalon to apieikes" ("To, co jest piękne – jest prawdziwe") – odchodziliśmy stopniowo, aby dać się przytłoczyć rzymskim barbarzyństwem, którego okrzyk ciągle jeszcze rozbrzmiewa na przełaj pięciu naszych kontynentów: "Panem et circenses!" ("Chleba i cyrku!"); następnie – powoli, ale tym zdradliwiej – przez podobny do ośmiornicy Kościół, który udawał, że zamierza zrekompensować rzymską brutalność. Wbrew temu jednak stworzył niemało odrażających egzekucji na stosach, zamykając nas jednocześnie w zrobionej na gotowo i usankcjonowanej przez Boga wiedzy, z której jedynym możliwym wyjściem była materialistyczna rewolta – po niej zaś nastąpiło zanurzenie w raczej przepastnym bezmiarze ludzkiego brudu. To ten sam brud, z którego my dzisiaj nie możemy się wygrzebać, pomimo wszystkich naszych oszałamiających triumfów. Być może mamy dzisiaj więcej "chleba", a już na pewno więcej "cyrku", poprzez telewizję i nie tylko. Wydaje się on rodzić gwałty i morderstwa, jak gdyby sączyły się one zewsząd – z samego naszego ciała; z tego nieznanego zwierzęcego ciała, którego wszystkie prawa i atomy – zdawałoby się – już skatalogowaliśmy i zamknęli na zawsze w księgach naszego nowego naukowego kościoła, jak w grobowcu. Ale ten nowy kościół jest więzieniem, a jego cuda bywają okrutne. Jest on Bastylią bardziej duszącą niż Bastylia Kapetów i Inkwizycji. Nasze gwałty i mordy, nasze narkotyki i wirusy są krzykiem Ziemi, ostatnią rewoltą przeciwko nam samym, aby nas zmusić do znalezienia własnego sensu istnienia. Podobnie – materialistyczna rewolta była skierowana przeciwko więzieniu eklezjastycznemu, tylko że obecna jest bardziej radykalna i zachodzi głębiej w naszych komórkach.

6


Czy po tamtym religijnym i naukowym Średniowieczu ma nastąpić Wiek Brutala? I nie łudźmy się, nie jesteśmy przy końcu "cywilizacji" niczym przy końcu Imperium Rzymskiego. Tym razem jesteśmy świadkami końca Ludzkiego Imperium. Czy człowiek faktycznie kiedykolwiek istniał? Czy dopiero ma zaistnieć? Człowiekowi brak było klucza do jego ewolucyjnego FIZYCZNEGO sekretu, który uwolniłby go raz na zawsze zarówno od jego diabłów, jak i bogów – jak również i z jego śmiertelnego więzienia. Ewolucja nie może się zatrzymać aż nie znajdzie całości swego sekretu. Sekret ten leży w samym ziarnie, w naszych komórkach. Mogą one być zrobione z czegoś innego, niż jedynie z kapryśnego kwasu dezoksyrybonukleinowego, którym tak szczycą się nasi naukowi czarodzieje. I może właśnie te konwulsje naszego wieku są po to, aby ans popchnąć w kierunku tego SEKRETU. *** Czasami zdarzają się dziwne koniunkcje w historii, podobne do koniunkcji planetarnych, w których można zdobyć większe wejrzenie na całość ludzkiego marszu i jego impasy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Sokrates się rodził, Budda wchodził w nirwanę i Ajschylos pisał swego "Prometeusza". Trzy wielkie ludzkie ziarna, z których ostatnie pozostaje tajemnicze i nieznane. Można by powiedzieć, że wraz z nirwaną Buddy Azja dokonała skrętu – niezupełnie "fatalnego" jak podobny skręt na Zachodzie, ponieważ skręt ten był słodki, dobrotliwy i współczujący i nawet wówczas zachęcał on swych "nieczułych", jak ich nazywał Budda, do odnalezienia własnego czucia i własnej rzeczywistości. Ale ta "rzeczywistość" miała wtrącić Azję w ślepą uliczkę, przynajmniej tak daleko, jak dotyczyło to ziemi. Zachęcała ona bowiem ku Nicości, z której przede wszystkim nie powinno się wynurzać, a która była jakąś aberracją, odpowiedzialność za nią bywała natomiast dzielona pomiędzy Bogiem, Diabłem i nami samymi. Nasza materialna nauka zaś miała to wkrótce wyrównać, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, tą samą mętną falą utylitaryzmu, która pokrywa obecnie każdy kontynent. Oczywiście, można się ciągle jeszcze cieszyć domowymi medytacjami i indywidualnymi "wyzwoleniami", które są nawet czymś odświeżającym pośród naszego chaotycznego świata. Ale jednocześnie Ziemia pozostaje skuta łańcuchami, jak Prometeusz na swym Kaukazie, i po pewnym czasie ta mętna osmoza nie pozostawi ani jednej świadomości w stanie nieskalanym. I musimy również pamiętać o fakcie, że oaza piękna nigdy nie przetrwa otaczającego ją barbarzyństwa i Tybet nie jest tu w lepszej pozycji niż były kiedyś Ateny. A owa fala nabiera rozpędu, jak już wiemy. Dzisiaj jest nas już więcej niż pięć miliardów. To jest przerażające.

7


*** Pozostaje tylko Prometeusz. To ziarno jest ciągle w stanie mitu czy poezji. Jest ono jedynie sugestywnym clue do ścieżki nadzwyczaj zaplątanej i kompletnie zintelektualizowanej, podczas gdy my potrzebujemy konkretnej drogi, uchwytnego sekretu, ewolucyjnej przekładni umożliwiającej nam dokonanie decydującego kroku na zewnątrz nowej ery lodowcowej lub Apokalipsy. One jedynie spowodowałyby zaczynanie wszystkiego od początku dotąd, dopóki nie dotrzemy do tego sekretu w naszych komórkach. Nie ma nic bardziej upartego od komórki; jest to ucieleśniony upór i miliardy lat nie czynią dla niej żadnej różnicy. Ale dlaczego by nie teraz, tym bardziej, że w końcu stukaliśmy we wszelkie możliwe niewłaściwe drzwi? Ogień... Prometeusz pragnął znieść Boski Ogień dla ludzi, lecz gdzie go szukać, gdy wszystkie tajemnice Indii zachęcają nas w stronę transcendentu? Nie, nie wszystkie. Na długo przed Grekami, na bardzo długo przed Buddą i Upaniszadami i może nawet przed pierwszą dynastią egipską, pomiędzy trzema a pięcioma tysiącami lat przed naszym młodym Chrystusem, pasmo Himalajów było siedzibą dziwnych pieśniopisarzy nazywanych "riszi", którzy pozostawili swoje hymny i swe sekrety w stanie nienaruszonym – podobnie jak hypogea i fresk z Teb – gdyż były one powtarzane ustnie z ojca na syna i od mistrza do ucznia z największą dokładnością w każdej intonacji, która jest zasadnicza dla wszystkich świętych formuł. Z owych hymnów – zwanych Wedami – pozostała jedynie Rig Veda, poświęcona Boskiemu Ognium, i Sri Aurobindo ją rozszyfrował, podobnie jak Champollion rozszyfrował egipskie hieroglify. Choć nie została ona rozszyfrowana przy pomocy "kamienia z Rozety", ani też przez użycie jakiejś wyższej wiedzy, ale rozszyfrowana i ponownie odkryta poprzez samo doświadczenie ciała i komórek Sri Aurobindo – "a więc to jest to! To jest całe znaczenie tego!" Komórki rozpoznają. Możemy myśleć co nam się podoba, ale ciało ma swe własne sposoby rozpoznawania swej macierzy. O Ogniu. ty jesteś synem niebios poprzez ciało ziemi... O Ogniu, ty jesteś dzieckiem wód, dzieckiem lasów, nawet w kamieniu istniejesz dla człowieka. Tam właśnie leży sekret. Oraz:

8


Nasi ojcowie słowami swymi łamali mocne i oporne miejsca; rozbijali oni górskie skały swym krzykiem: uczynili w nas przejście... I odkryli Dzień i słoneczny świat. Tamta "skała", tamte "mocne i oporne miejsca" mogą również być i naszą "ścianą śmierci", niewidzialną Bastylią, przeciwko której Ziemia powstaje w rewolcie. Następny krok naszego gatunku.

Rozdział 3

Sfinks

Czasami powinno się odrzucić literacką liczbę mnogą, przemawiając prosto i w pierwszej osobie, jak człowiek na ulicy. "Która godzina i dokąd idziesz? I co cię napędza, człowieku?" Tak to mawiał Sokrates: "Przystań na chwilę, przyjacielu, abyśmy mogli porozmawiać. Nie o jakichś tam prawdach, które rzekomo miałbyś posiąść, ani też o niewidzialnej esencji świata, ale o tym, co miałeś robić zanim cię spotkałem. Musiało to być coś sprawiedliwego, pięknego czy dobrego, skoro miałeś to czynić; powiedz mi więc, co rozumiesz przez sprawiedliwość, piękno i dobro". Sprawiedliwość – piękno – dobro... Dobry Panie, gdzież to na ziemi zniknęły te stworzenia? Idę więc naprzód. Przeszedłem już wiele. Przebyłem kilka kontynentów galopem. Co mnie podtrzymywało na tym kursie? Jaki to prąd sterował moją łodzią? I dlaczego wybrałem akurat ten szczególny kierunek, a potem następny – tak wiele kierunków – jak gdybym był na wpół oszalały, a jednocześnie z kompletną jasnością w głowie. Nigdy nie napędzała mnie ani jedna "myśl" czy też abstrakcja. Jestem Bretończykiem i lubię otwarte morza, i mewy, choć urodziłem się w Paryżu, w domu przy ulicy Giordano Bruno (heretyka wystarczająco upartego, aby był spalony na stosie). Wszystko przygotowywało niezły start. Ale na drogach Afganistanu często przypominał mi się Malraux: "Niech inni mylą poddanie się przypadkowi z tą niestrudzoną premedytacją nieznanego". Nieznane jest czymś, co jest bliskie bretońskiemu sercu (któryś z moich krewnych był chłopcem okrętowym na jednym z pierwszych statków u Przylądka Horn) i tęskniłem za nieznanym, za przygodą. Tym bardziej, że to, co "znane", coraz bardziej wywracało mój żołądek.

9


Dlaczego się tak działo? Co popchnęło mnie na ten kurs? Marynarze powiadają, że "urywają się z boi”. Koniec poszukiwań prowadzi do tego, co tam było na początku i każdy może zadawać takie samo pytanie. Nieme pytanie dziecka zapatrzonego na toczącą się falę i pierzaste kontury oceanu. Co to wszystko ma znaczyć? KTO tam jest? A potem moje pytanie zmiotło mnie jak trzęsienie ziemi. Był 5 maja 1945 roku. Miałem zaledwie 21 lat, gdy wyszedłem z baraku – zarażony wszawicą, chory na tyfus zakontraktowany w ostatnich dniach w obozie koncentracyjnym. Nie wiem, dlaczego zostałem uratowany. Wystarczyło, aby być heretykiem wobec WSZYSTKIEGO. Byłem ziejącą próżnią. Osiemnaście miesięcy w LUDZKIM Horrorze. Nie, nie to, że "Naziści", "Niemcy", nie to, że "inni". Dewastacja Człowieka. Nagle zostałem wrzucony w dziki świat, podobny do świata czerwonych małp wyjących w nocnej Gujanie. Może wyją w poszukiwaniu swego własnego znaczenia? Zawyłbym i ja, chętnie, o swoje. *** Istnieją jednakże nadzwyczajne przykłady Łaski. Może pewne rodzaje wołania powodują, że Łaska schodzi ze swych wyżyn? W dokładnie siedem miesięcy po wynurzeniu się z tej ziemi niczyjej i ponownym odnalezieniu morza – które mnie szczególnie inspirowało, za wyjątkiem że ono mnie kochało i ja je kochałem; było tam coś do kochania – znalazłem się na pokładzie starego, wojskowego samolotu transportowego (gdyż nie istniał żaden regularny transport w tym powojennym chaosie) w drodze do Kairu. Moim ostatecznym przeznaczeniem były Indie, gdzie mój bretoński kuzyn został właśnie mianowany gubernatorem. I tam, w Gizeh, stanąłem przez Sfinksem. Byłem skamieniały. Byłem tam sam, hordy turystów miały się dopiero później zwalić na świat jak Dżingis Chan. Miałem 22 lata. Czułem się jak chodzący zmarły. Jak dziecko w amnezji noszące głęboką i bolesną ranę. Byłem jedynie parą oczu wpatrzonych w piaski i Sfinksa, podobnie jak w nieskończoność morza. Nie pozostawało nic za wyjątkiem tej dziury we mnie, tego bólu; była to jedyna "rzecz", jaka ze mnie pozostała. I "TAMTO" gapiące się na mnie, jak gdyby z otchłani wieczności – jak gdyby morze miało dwoje oczu. Czułem się taki mały. Czymże ja byłem? Nie byłem nawet "człowiekiem". Moje człowieczeństwo zostało ze mnie brutalnie wyrwane. Czy można się głowić nad czymś, co jest NICZYM? Czymś, co jest jedynie pustą dziurą, krzykiem i niczym więcej? Ogniem, owszem. Ognistą, palącą dziurą. Istnieć to znaczy być tym palącym ogniem. Jego początki sięgają do czasów przed człowiekiem, przed wszystkimi tymi wiekami. Pierwszym krzykiem na górach ziemi był ogień. To moja istota z ognia stała przed Sfinksem.

10


A potem nastąpiło coś, jakby rewolta czy zdradzona miłość, ale to był "człowiek", który mnie zdradził. *** Czy istniała jakaś odpowiedź? Odpowiedź na co? Nie poszukiwałem systemu myśli czy filozofii! Szukałem... bicia serca. Powędrowałem w kierunku Górnego Egiptu – sam, kompletnie sam! Miałem cały Górny Egipt dla siebie! Abydos, Teby, Luksor, Dolinę Królów i Nag–Hamadi, gdzie koczowałem na brzegu Nilu przez sześć tygodni. Byłem oszołomiony. W ciągu tych sześciu tygodni żyłem w stanie głębokich, niezrozumiałych emocji, upojony tą powodzią świata. Świat ten był pusty – zaledwie kilka ruin rozrzuconych na piaskach – a jednak był tak wypełniony; owe kolumny Luksoru, masywne, spieczone słońcem, zawsze tam stojące i zawsze obecne – jak gdyby ciągle dźwigały boga Re na swych ramionach. To było żywe! Było to tam. I nagle Zachód wydawał się jakby pustą, dobrze przybraną skorupą. Nawet greckie kolumny wydawały się jakby zniewieściałe w zestawieniu z tymi gigantami. Cały zachodni świat, ze swymi kościołami i katedrami, swymi akademiami i Sorbonami – wydawał się jakby jakąś intelektualną sztuczką: czystą i uporządkowaną, dobrze wyglądającą, ale tak kruchą, że wydawała się bez żadnego oparcia. Przechodziło się nią, jak na spacerze pomiędzy straganami, ale pośrodku – czego? Podczas gdy tutaj czuło się pomniejszenie, ogarnięcie, przytłoczenie przez świat, który nie był jedynie pytaniami i odpowiedziami, ale był samym pytaniem – odczuwanym, ucieleśnionym, żywym, rozciąganym pod słońcem i wkrótce rozpraszanym wśród piasków po to tylko, aby powtarzać się znowu i znowu. Jak gdyby samo powtarzanie pytania tysiące razy miało osiągnąć swą własną potęgę i obecność ognia, który BYŁ tą Odpowiedzią. Być "inteligentnym" oznaczało być zdolnym do picia "TEGO". Wszystko pozostałe było jedynie pustą, małą anegdotą dla rozrywki szarych komórek. Tam stałem twarzą w twarz z "niczym", które w zdumiewający sposób było CZYMŚ – bez słów. I owo COŚ zawsze rozniecało ogień w mym sercu, jak gdyby ten ogień był jedyną rzeczą jaka istnieje. A potem Teby, hipogea. Wszystko przemawiało do mnie, jak żadna książka na Zachodzie nigdy dotąd nie przemówiła. Jakże dziwne jest, że nie było tam nic do zrozumienia, a jednak wszystko wypełnione było zrozumieniem! Czyżbym żył w chmurach przed tym wydarzeniem? Definitywnie nie! Istniało gestapo, które pogrążyło mnie w przepaści totalnego niezrozumienia. Tamten Horror był ze mną cały czas, jak gdyby w tle, wszędzie gdzie szedłem. Jak gdyby cały Zachód prowadził do tego. Cała zachodnia kultura, cała jego inteligencja i maszyneria były jakby wiatrem połykanym w czarnej dziurze. Wystarczyło na to dmuchnąć i rozpadało się to w gruzy.

11


Kolumny Luksoru niezmiennie trwały. Patrzyłem na te fraszki w półcieniu, na te hieroglify wypełnione znaczeniem bez znaczenia. I na wielkiego Węża Teb, z jego maleńkimi ludzikami ustawionymi jeden za drugim. A każdy z nich ze spiralą wielkiego Węża nad swą głową, podróżujący ciągle naprzód przez wieki oraz żyjące i pogrzebane dynastie. Wszystko to popychane unikalnym przeznaczeniem w kierunku – czego? *** Przez całe te półtora miesiąca pozostawałem w stanie otępienia. Narodziłem się wtedy po raz drugi – w imię czegoś nieznanego. Nie byłem już tą samą osobą, którą widywano w świetle dnia przy ul. Giordana Bruna; chociaż niewątpliwie byłem osobą, która umarła w pewnej jaskini gestapo. Spakowałem swój plecak i wsiadłem w nocny pociąg jadący do Kairu. Czy to był li tylko przypadek, że miało to miejsce w dniu imienin kogoś, kogo dopiero miałem spotkać i kto miał nieodwracalnie zmienić moje życie daleko, daleko w Indiach – w dniu imienin "Matki"? W pociągu zatopiłem się w sobie bez słów. Pola trzciny cukrowej przepływały za oknami i księżyc odbijał się poświatą w Nilu. Byłem niczym ciemne palące spojrzenie pragnące przeszyć na wylot Tajemnicę. Trzeba ją było albo rozwiązać, albo wysadzić w powietrze. Tyle było na razie jasne. Nie można było dalej żyć z tym horrorem na dnie żołądka. Cała moja ludzkość była obumarła, a te pustynne wielkości próbowały osiedlić się w moim najgłębszym podziemiu. Pewnego wieczoru, w pobliżu Abydos oglądałem cudowne posągi moich wielkości ze strzaskanymi obliczami – dziko roztrzaskanymi – przez jakichś fanatycznych muzułmanów (Boże, ratuj!) z przeszłości. Czy istnieje jednak jakaś przeszłość? Przechodzi się jedynie pod Wielkim Wężem Teb, aby wkrótce pożarły cię okrutne szczęki. Co było dla mnie aż tak odrażające w tych ludzkich warunkach? Gapiłem się i gapiłem, ostrząc swe ciemne spojrzenie. Był tam jednak Spartakus i jego grupa zbuntowanych niewolników, którzy wierzyli, że skutecznie przeciwstawili się Rzymowi. Ale potem przyszedł Glaber i podły Krassus, który ukrzyżował sześć tysięcy niewolników Spartakusa wzdłuż drogi pomiędzy Kapua a Rzymem.

Krassus był przed Jezusem Chrystusem. Hitler zaś był po Jezusie Chrystusie. Gdzież jest różnica? KTO będzie następnym Hitlerem? Gdzie? W czterdzieści lat później wiemy już, że Hitler rozmnożył się wszędzie, i że wygrał wojnę. Nie, to nie upadek Zachodu kontemplowałem w pociągu zmierzającym do Kairu, ale coś o wiele bardziej doniosłego i nieznanego, w czym Sekret życia czy śmierci musiał być odnaleziony – jeśli nie chciało się ponieść klęski podobnej do Spartakusa w tysięcznej, próżnej rewolcie. ***

12


I wróciłem tam ponownie, aby zobaczyć Sfinksa jeszcze raz. Byłem wtedy w drodze do Portu Saidu, by dostać się na brytyjski statek zmierzający do Bombaju. Prawdę mówiąc, nie dbałem wtedy o nic. Byłem jak gdyby samobójstwem w zawieszeniu. I był tam ów zdumiewający Sfinks, niczym Tytan, który zebrał wielkie Pytanie Ziemi i wsunął je na samo dno bez słowa. I wszędzie piaski dokoła. Człowieku, która godzina? Dokąd to zmierzasz? Kiedy rodził się Sokrates – Sfinks miał już dwa tysiące lat.

Rozdział 4

Rewolucjonista

Co zatem cię napędza, człowieku, albo raczej – co nas napędza w tych niewidzialnych głębinach, pozornie każąc nam błądzić tu czy tam, aby nagle odsłonić cud ziewający przy drodze? Jak gdyby ten cud został zaplanowany z "premedytacją", używając słów Malaraux. I jaki to kurs przemierzyliśmy przedtem, w przeszłości, aby przybyć do tego skrzyżowania, gdzie wszystko wydaje się być znane, być w zgodzie, by spotkać się ponownie? W końcu to jest to; jesteśmy wreszcie na właściwej drodze, po niezliczonych próżnych krokach i mylnych początkach. Nigdy nie przestanę się zastanawiać nad ową trajektorią podobną do błyskawicy, która wkrótce po moim "ludzkim" załamaniu przywiodła mnie najpierw do stóp Sfinksa, przed tę tajemnicę uwięzioną w piaskach, a następnie do tego niekończącego się cudu: Sri Aurobindo. W dziesięć miesięcy po agonii bycia pacjentem chorym na tyfus, który nie wiedział, czy chce w ogóle żyć i po co, stałem przed samym Przeznaczeniem – przed życiem lub śmiercią. Było to 24 kwietnia 1946 roku. Miałem niewiele ponad 22 lata. Nie wiedziałem nic o Sri Aurobindo, kiedy przybyłem do "Rządy Pondicherry". Wiedziałem tylko, że był on "rewolucjonistą" i że był więziony przez Brytyjczyków, oraz że prawie został posłany na szubienicę. Spowodowało to, że natychmiast go polubiłem! 13


Ludzie powiadali, iż był on również "mędrcem". Ale ja byłem kompletnym laikiem w odniesieniu do "Mądrości Wschodu". Posiadałem większe zrozumienie dla Vasco da Gamy, Krzysztofa Kolumba i bretońskich piratów zaciągających się na hiszpańskie galeony. I – aby być zupełnie szczerym – wolałem Spartakusa od Buddy. W tym szczególnym dniu, 24 kwietnia, wszystko wywróciło się ku nowemu, nieznanemu morzu. Była druga trzydzieści po południu. Gorąco było nie do zniesienia. Pavitra, francuski absolwent z Ecole Polytechnique (Boże!) oczekiwał mnie na pierwszym piętrze "Ashramu". Był to braterski i prostolinijny typ człowieka, o wiecznie uśmiechniętych oczach. Poszedłem za nim po wąskich schodach zatłoczonych uczniami, potem przez korytarz, a następnie do tego... absolutnie cichego – można by powiedzieć, że cisza była nieomal czymś solidnym – pokoju przybranego w białe draperie. Wewnątrz siedziało dwoje ludzi. Jakoś mechanicznie postąpiłem naprzód i złożyłem ręce na hinduską modłę, jak mi wcześniej poradzono tak uczynić. Był tam On – jak masa nieruchomej potęgi. Jego twarz przenikało niebieskie światło (myślałem wtedy, że było to światło neonowe). Spojrzał na mnie. To spojrzenie było rozległe, bardziej rozległe niż wszystkie piaski Egiptu, bardziej miękkie niż wszelkie morza! I wszystko wydawało się być zanurzone w... czymś nieznanym. Trwało to trzy sekundy. A potem Matka, siedząca po Jego prawej ręce, przechyliła głowę i podbródek w mym kierunku i dała mi szeroki, promienny uśmiech, jak gdyby mówiła "Ach!" Byłem kompletnie oszołomiony. Trzy sekundy. Powróciłem do swego pokoju w pałacu gubernatorskim, usiadłem na swym ogromnym łożu, które datowało się prawdopodobnie z czasów Kompanii Indyjskiej i tkwiłem tam w oszołomieniu, podobnie jak byłem osłupiały w Dolinie Królów w Tebach. Coś tam ciągle wibrowało w głębinach, daleko, daleko poza wszelkimi znanymi horyzontami i nie wiedziałem już nic. Jedynie tylko, że spotkałem "coś na zawsze". Trzy sekundy na zawsze. Unikatowe istnienie, niepodobne do żadnego , jakie kiedykolwiek spotkałem. Istnienie. Potem czułem jak gdyby kciuk wwiercał się w moją czaszkę poprzez szczyt głowy. Było to bardzo dziwne – fizyczne wrażenie. Odczuwało się to jak coś nieruchomego, potężnego, a jednak bez sensu. Nic już nie miało sensu! A jednak nigdy wcześniej nie czułem się w takim stopniu ŻYWY, jak czułem się tamtego dnia. *** Jesteśmy tacy ubodzy w wyrażaniu tego, co istnieje w naszych sercach. Jesteśmy zawsze zmuszani do używania jakiegoś poskręcanego procesu, który przebiega okrężnymi drogami. Kiedy nauczymy się przemawiać muzyką?

14


Byłem tak wstrząśnięty, tak niewyrażalnie wstrząśnięty, że pomimo mej słabej angielszczyzny rzuciłem się na wszystko, co tylko mogłem znaleźć autorstwa Sri Aurobindo: pamflety, listy, artykuły i kilka utrwalonych konwersacji. A potem, prawie natychmiastowo, natknąłem się na następujące zdanie złożone z czterech słów: CZŁOWIEK JEST ISTOTĄ PRZEJŚCIOWĄ. Spowodowało to coś w rodzaju rewolucji w mej głowie, w moim sercu, w moim życiu. Faktycznie mogłem zupełnie zignorować, że Ziemia jest okrągła i obraca się wokół Słońca, aby już nie wspomnieć newtonowskiego jabłka i całego tego "oświeconego" lamusa, a NIC nie byłoby zasadniczo inne w moim życiu. Byłbym tylko żeglował na kilku piękniejszych łodziach po morzach, które nie były już bezpieczne. Ale to, że człowiek był istotą "przejściową" było oszałamiającą wieścią. Żeglować można z mapami i kompasem, albo nawet przy pomocy gwiazd, ale czy można żeglować ze śmiercią w sercu? Serce człowieka wypełnione jest śmiercią. Tak więc rozsiewa ją wszędzie. Oczywiście, czytywałem Lamarcka (albo przynajmniej to, co się o nim mówiło na lekcjach filozofii) i fascynował mnie kiedyś, ale nigdy nie wyobraziłbym sobie, że ten nasz triumfalny gatunek był niczym innym, jak tylko ogniem, czymś w rodzaju "wyższego" pawiana i że byliśmy wciąż w drodze do czegoś jeszcze. Moje serce wyrywało się owego "czegoś jeszcze" – nie w niebie, nie w Biblii takiej czy innej, ale w moim ciele! W tym poranionym, oszukanym ciele obciążonym fałszywą wiedzą, wszystkimi religijnymi i naukowymi wstawkami i całą tą resztą – wszystkim tym, co kończyło się ludzkim Horrorem. Nagle wszystko stało się tak jasne, jak w świetle dnia! Mój kompas wskazywał prosto na tamtą gwiazdę. I nagle wszystkie te ludzkie mięsojady – za przeproszeniem – wydały się, cóż, jedynie fazą, bolesnym i płodnym przejściem. Fantastycznie płodnym, gdyż ostatecznie prowadziło ono dokądś! To Istnienie, które oglądałem, tak gęste, tak przejmujące jak gdyby tryskające potęgą, niczym owe kolumny Luksoru o tym bezgranicznym spojrzeniu – tamto istnienie po prostu nie mogło mówić filozoficznym żargonem. On wiedział. On znał drogę. Droga istniała. Była to fantastyczna świadomość; pierwsza ważna informacja w całym moim życiu. Czytałem dalej – było to na pierwszych stronicach "Wieczornych Rozmów" spisywanych przez starego, ciepłego i dynamicznego człowieka, innego rewolucjonistę – A.B. Puraniego – którego spotkałem na ulicy. Wciąż jeszcze był to wiek, kiedy hinduski Sokrates mógł pozdrowić cię na ulicy słowami: "O człowieku, dokąd to zmierzasz?" Faktycznie, dokąd to zmierzamy? Te pierwsze stronice zawierały inny skrawek informacji, albo raczej deklaracji, już nie "ludzkich praw", ale raczej ludzkich zadań – my jesteśmy tu jak gdyby pracownikami, zasadniczo wyposażonymi 15


w zadania do wykonania. Jakie zadania? Jesteśmy odkrywcami, ale po to, aby odkryć: co? Organizujemy rewolucje i umieramy, kolektywnie lub indywidualnie, czasami dziko i okrutnie, dopóki nie odkryjemy swego zadania do wykonania i znaczenia naszego gatunku. Sri Aurobindo powiedział temu staremu rewolucjoniście Puraniemu, który był jeszcze młody, może nawet w moim wieku: "To nie jest rewolta jedynie przeciwko zarządowi brytyjskiemu, której każdy mógłby z łatwością dokonać. Jest to faktycznie rewolta przeciwko całej uniwersalnej Naturze". Wyobraźcie sobie tylko! To rzeczywiście stawało się interesującym wyzwaniem. Jak by na to zareagował Spartakus? Albo Lenin? Możemy tak akumulować rewolucje bez końca, ale nie zrewolucjonizują one niczego, a jedynie zamieszają te same składniki w kotle, z których ostatecznie i tak nie wyjdzie nic innego za wyjątkiem tego, co tam włożyliśmy. I tym, co w efekcie zdaje się wychodzić, są żarłoczne małe ludziki i coraz to bardziej monstrualne wynalazki zmierzające do zaspokojenia niezaspokajalnej żarłoczności. Wszystkie nasze rewolucje padają w gruzy lub kończą się korupcją, ponieważ nigdy nie rozpętaliśmy TAMTEJ Rewolucji. Ostatecznie, jak gdyby doprowadzając myśl do końca: "Jeśli naszym celem ma być totalna transformacja naszej istoty, to transformacja ciała musi być jej nieodłączną częścią". Stałem autentycznie twarzą w twarz z Tym Rewolucjonistą. I to rewolucjonistą o rzeczywistym kursie działania. Moje zadanie leżało przede mną. Miałem mnóstwo do odkrycia. Mój kompas wskazywał prosto ku nieznanemu!

Rozdział 5

Ona

A jednak wciąż jeszcze nie byłem gotów. Wycie syren rozdziera noc, a człowiek ciągle wędruje bez celu po porcie.

16


Wędrowałem wiele, ale było to częścią rosnącego Ognia. Być może trzeba dopiero osiągnąć taki punkt, gdzie wszystkie cumy ulegają zerwaniu – cumy wszelkiego rodzaju. Nie pozostawało mi ich zbyt wiele, za wyjątkiem tych, które bywają niewidoczne – tych we własnym ciele. Sądzę, że Bretończyk również musiał być wykorzeniony; to, co "najlepsze" w nas, jest największą przeszkodą. To były ostatnie moje cumy w tym bezsensownym świecie: ocean, morskie mewy, mała słoneczna zatoka, gdzie surf toczy się poprzez nieskończoność i rozbija się o skały przybrane w maleńkie, pomarańczowe muchy. Tamta skała... A potem, nagle przyszedł taki dzień w grudniu 19950 roku, kiedy mój brat przyniósł egzemplarz gazety "Walka" do mojego pokoju w Paryżu: Sri Aurobindo odszedł. On odszedł. Tamto poczucie załamania. Tamten krzyk w moim sercu! On odszedł. Tamto Istnienie. Krzyk całej ziemi brzmiał w moim sercu. Cała ziemia była nagle zubożona, rozdarta, pozbawiona swego Sensu. Sri Aurobindo... Tak więc, spakowałem swe walizki i wyjechałem do Francuskiej Gujany – do dżungli, gdziekolwiek, abym mógł wypłakać swe przygnębienie i swój brak ludzkiego znaczenia, ile tylko dusza zapragnie. Jeśli już nie mogłem dokonywać skoku w przyszłość, to przynajmniej pragnąłem zanurzyć się w prehistorii ożywianej jedynie przez małpy i wrzaski makao. Zawsze jednak staje się twarzą w twarz z samym sobą, z palącą enigmą, która umiera i się odradza. Człowiek jest faktycznie pytaniem stawianym przez całą ziemię. Jest to jego Przeznaczenie jako następcy małp, jego pożerający Ogień, który nie pozwoli mu spocząć, dopóki nie osiągnie "bramy bez klucza" – samego końca ostatecznego muru, gdzie albo znajdziesz odpowiedź, albo też mur umrze. Jednostka jest całym gatunkiem. Jest to jedna i ta sama substancja. Czyż po to zanurzyłem się tak głęboko w ten ludzki Horror, aby teraz powiedzieć "Mam już dość, wysiadam"? Musiałem wiercić Dziurę, dojść do samego jej dna, do drugiej strony dna – tak, wyciągnąć ten tracki miecz, ale nie po to, by nim zabić jakiegoś szczególnego ciemiężcę – gdyż ci ciemiężcy są wszędzie! Być może wszystko musiałbym zabić! A jednak nie było żadnej nienawiści w moim sercu, jedynie zrozumienie i współczucie dla tych wszystkich rzeczy, które jedynie cierpienie i upadek mogą przynieść. Tak, znalezienie drogi wyjścia z ludzkiego obozu koncentracyjnego. Korzeni całej tej nędzy, aby skończyć tę radykalną opresję, która popycha nas jednych przeciw drugim i zmusza nas do żerowania na każdym innym gatunku i samej ziemi – jakby nie była ona niczym więcej, niż słabą kobietą, którą należało zgwałcić, posiąść i wyeksploatować na każdy z możliwych sposobów dla naszych ulotnych korzyści. Przez całe te dwa lata grzmiałem, błąkałem się, znosiłem swój ból przerywany kilkoma momentami wielkiej radości, w dziczy. 17


A potem spakowałem swój bagaż buntu. Była tam ciągle jeszcze Matka, której nie rozumiałem w ogóle. Przezwyciężyłem swoją awersję do wszelkich "społeczności", "ashramów" i podobnych zatłoczonych miejsc, które bywają kustoszami "Prawdy" i powróciłem do Indii. Miałem już wtedy trzydzieści lat. *** Była tam Ona. Ta tajemnica. Nigdy specjalnie nie dbałem o ashramy i cały ten ich interes. Za wyjątkiem Niej. Owego niebezpieczeństwa – dla mnie. Podchodziłem do Niej jak się zbliża do raf Tailefer, uwieńczonych i tryskających morską pianą, a tak pięknych – jak do nieodpartego zagrożenia. Miałem zatonąć, rozbić moją łódź. Chciałem tego i jednocześnie się obawiałem. Ale zawsze kochałem morze. I kochałem Matkę tak, jak tonący kocha powietrze. Tak, walczyłem z Nią. Mówiłem nie, a potem tak. Ale jakże pragnąłem wiedzieć! Ona powodowała, że wszystkie moje wcześniejsze rozumienia topiły się... w przytłaczającym swym rozmiarem, ogromnym nieznanym. Stawałem do walki, ale potem moje serce stapiało się z Nią, krwawiące, zranione. A Ona brała moje rewolty w swe ramiona i przekuwała w miecz, który miał przeszyć ów Horror. "Mamy coś razem do zrobienia". Do zrobienia, tak! Byłem już tak przesycony medytacjami i spekulacjami. Owszem, robić, przecinać z maczetą w ręce, jak w dżungli. Najpierw trzeba się przecinać przez samego siebie; jest rzeczą trudną i bolesną znaleźć Wroga, coraz to gęstszego, coraz to bardziej okrutnego i nieuchronnego. Gdyż ucieczka w górę jest piękna i miła, ale zejście w dół, w ten... Poza skorupą paru centymetrów nie napotyka się wyłącznie własnego atawistycznego makijażu, ale makijaż całej Ziemi! Nie ma tysięcy ludzi; istnieje tylko jeden człowiek. Nie ma tysięcy wrogów, istnieje tylko jeden wróg. I istnieje tylko jedno Zwycięstwo: zwycięstwo nad śmiercią. Gdyż każdy jeden z małych diablików wyrasta z tego jednego korzenia. Ona prowadziła mnie za rękę. Uczyniła mnie swym zaufanym, przez blisko 20 lat. Oczywiście zwycięstwo nad śmiercią nie oznaczało "nieśmiertelności" w skórze tej wyższej małpy, Boże broń! Oznaczało zwycięstwo nad czymś, co powoduje śmierć, a co pokrywa cała Ziemię – czy też

18


"odżywia ją" – tamten potworny, pierwotny kompost. Chyba, że jest to "skała", jak to nazywali wedyccy riszowie, owi tajemniczy mędrcy w początkach ludzkości, którzy wydawali się znać już koniec, czyli Cel.

O, Jasnowidzowie... Uplećcie dzieło niezwyciężone STAŃCIE SIĘ ISTOTAMI LUDZKIMI Stwórzcie boską rasę... Zaostrzcie błyszczące lance Którymi przetniecie drogę Ku temu, co Nieśmiertelne.

"Stańcie się istotami ludzkimi". Zostało to powiedziane około pięciu do siedmiu tysięcy lat temu! Długą drogę trzeba przejść, aby stawać się tym, czym dopiero mamy być. Jutrem Ziemi. Następstwem kilku płodnych konwulsji. Matka wiodła mnie za rękę. Uczyniła mnie świadkiem swych niewiarygodnych postępów w kierunku Jutra Ziemi, ku człowiekowi, który ma nastąpić. Oglądałem Jej trud, słyszałem Jej jęki, słuchałem Jej krzyku, czasami rozpaczy, Jej doświadczeń nieco... oszałamiających, i widywałem Jej uśmiech, zawsze, tak długo, jak tylko mogła się uśmiechać. Próbowała się śmiać do samego końca. Jej oddech stawał się coraz krótszy, gdy chwytała powietrze pośrodku ashramowej dżungli, która jedynie rozumiała swoje własne, małe człowieczeństwo. Przecinała się Ona przez nią, poprzez wszystkich tych mężczyzn i kobiety, którzy nie wyróżniali się niczym w jednym i tym samym "bagnie", jak Ona to nazywała. Gdyż mimo wszystko jesteśmy kompletnie ambiwalentni. Ona przecinała ścieżkę poprzez owe "odbite fortece". Kładła fundamenty dla nowego gatunku poprzez same opory starego gatunku, podobnie jak ryba na piasku poddaje się słońcu poprzez swe własne duszenie się i konwulsje, które są duszeniem; i konwulsjami starego gatunku jako całości. To w ciele musi się przecinać tę drogę! Trzeba stawać przeciwko swej własnej istocie! Należy ośmielić się stanąć wobec całego świata, aby odgrzebać to, co jeszcze nie jest z tego świata. Nowe istnienie jest niebezpieczeństwem dla wszystkich. Zakłóca ono wszystko, wyzywa wszystko, staje okoniem przeciwko każdemu z istniejących praw. Ależ oczywiście! Nowe Prawo musi być wykute z samej negacji w naszym ciele – i ze wszystkich ciał, gdyż istnieje tylko jedno ciało! A Ona cięła i cięła. Przecinała tak wiele, jak tylko mogła, z wnętrza swego złocistego lochu, otoczona przez okrutnych strażników i różnorodność węży. I w końcu nie miała już słów; jedynie to bezmierne spojrzenie, które przebija się przez czas i mury, ten niewyrażalny uśmiech współczucia dla ziejącej rany, którą my wszyscy jesteśmy. Brała moje ręce, zamykała oczy tajemnie wiodąc mnie ku czemuś, co dopiero miałem później zrozumieć, czym dopiero musiałem się stawać. I z tego, co wiem teraz, posiała w moim sercu i ciele kilka cząsteczek tego nowego Ziarna – tej nadziei dla Ziemi. "Chcę jeszcze pochodzić" – powiedziała na dzień przed owym 17 listopada 1973 roku. Ona, nieustraszona. 19


Ona, która dała mi wszystko, która zrobiła dla mnie wszystko – dla wszystkich nas. I dla wszystkich nieznana. Ona, bardziej starożytna niż same Teby, która wyrwała sekret Sfinksowi – nasz sekret. Och, Jej ręce tak zawsze świeże i silne, trzymające moje – tak silne, jak gdyby ciągnęła mnie i próbowała ze mną ciągnąć całą Ziemię. "Która godzina?" – zapytała mnie po raz ostatni. To były ostatnie słowa, jakie od Niej usłyszałem. Czas. Która to godzina dla Ziemi? *** Ona odeszła. Miałem pięćdziesiąt lat.

Rozdział 6

Wyzwanie

Mam tu niełatwe rzeczy do powiedzenia. Jakiego języka powinienem użyć? O świcie, w więziennej celi przy ul. Fresnes, moje serce wypełniała wielka, paląca cisza, gdy wsłuchiwałem się w stukot buciorów na korytarzu. Po odejściu Matki nie doświadczałem tego poczucia załamania, jakie nastąpiło po odejściu Sri Aurobindo. Była tam właśnie ta paląca cisza. Nie doświadczałem już swojej małej osoby zastanawiającej się nad sobą i swym przeznaczeniem. Byłem ostrym spojrzeniem na czarnej ścianie więziennej celi. Słuchałem innych buciorów maszerujących w korytarzach świata. Stałem po prostu przed przeznaczeniem Człowieka i pytaniem Ziemi. Czy zatem nie było już żadnej nadziei? Czy mieliśmy znów zaczynać od początku z ojcami i synami, i Tablicami Praw, i Euklidesem, i tysiącem jedną Insurekcji na próżno, aby już nie wspomnieć tych wszystkich horrorów w przyspieszonym ruchu? I milionów dzieciaków, które by kontynuowały to samo z nowymi ojcami i dziadkami? Było to tak, jak gdybym kwestionował ponownie użyteczność wszystkich tych żywotów i śmierci wszystkich tych ludzi, jak również ich ostatnie pytanie. Czy mamy znów zaczynać od kołyski po to, aby jeszcze raz odejść z tym samym pytaniem? Miałem "szansę" umierać po drodze i kontynuować dalsze życie z tym pytaniem. 20


Nie, nie "śmierć", ale niezliczone śmierci i sam Sens naszego gatunku. Znałem ten Sens, ale nie w filozoficznych terminach, raczej w fizjologicznych. Człowiek, który ma umrzeć, niespecjalnie troszczy się o filozofię; jest on w szponach bardzo fizjologicznych konwulsji. Podobnie jak Ziemia. Znałem ten sekret, ale trzeba go było przeżyć. Musiał być transmitowany. Była to dziwna opowieść. Ale najpierw ten bajeczny dokument własnego postępu Matki – musiał być zabezpieczony. Owe błąkania po omacku i jąkanie się nowego gatunku, owe okrzyki triumfu i załamania nie mogły w żadnym przypadku wpaść w ręce nowego kościoła. Rozpoczęła się trudna walka, o której nie potrzeba tu opowiadać. Giordano Bruno był człowiekiem upartym, i ja takim jestem. Dzisiaj, na szczęście, nie ma już palenia na stosie, ale wciąż istnieją wynajęci zabójcy w kanionach. I sądzę, że zamachowcy są wszędzie, jak to już mój brat Rimbaud przewidział: "Voici venir le temps des assassins" – "Wiek zamachowców się zbliża". Zabrało mi osiem lat zmaterializowanie tej bajecznej wiadomości na sześciu tysiącach stronic i próba – cóż to za zadanie! – nakreślenia mapy dla "drogi pomocniczej", jak to nazywają w dżungli, ścieżki poprzez tę powódź zieleni już nie związanej z prehistorią, ale z historią, która dopiero ma się narodzić i jest wciąż jeszcze niezrozumiała dla wszystkich. I cóż ja sam z tego zrozumiałem? Rozumieć jest dobrze, ale rozumie się prawdziwie dopiero wtedy, gdy rozumie się w ciele. Podobnie, jak rozumie się morze poprzez nurkowanie w nim i kaleczenie się o skały. A co potem? Więcej książek? Owszem, ale poprzez czytanie podręcznika nie stają się tym małym morsem kąpiącym się w słońcu! STAWANIE SIĘ było faktycznie tym punktem nacisku. Owi "czytelnicy" niewątpliwie by czytali, a może nawet otwarłyby im się oczy na ten nadzwyczajny Sens, ale kiedy Imperium pada w gruzy – nasze ludzkie imperium – kiedy nasza Ziemia jest plądrowana, jak nie splądrował jej jeszcze żaden Atylla, kiedy nasza ludzka świadomość staje się coraz to bardziej zamglona i przytłoczona sprytnym barbaryzmem i zmierzch nas powoli otacza: czy nie można coś więcej uczynić? Tak, właśnie dokładnie: CZYNIĆ. Było to ogromne wyzwanie. Nie śmiałem go podjąć. A jednak prześladowało mnie ono. Czyżbym miał zaznać przywileju, tej łaski, aby słuchać Matki, znać Sri Aurobindo, dotknąć tego sekretu wedyckich riszów po to tylko, aby pisać o tym książki? Gdyby nikt nie wyruszył w ślad za Wikingami lub Krzysztofem Kolumbem – Ameryka by nigdy nie istniała. Gdyby się nikt nie dusił w wysychających bagniskach i nie "wynalazł" oddychania płucnego – Ziemianie by nigdy nie zaistnieli. Ktoś musiał RUSZYĆ NAPRZÓD!

21


A jednak wstydziłem się próbować. Dlaczego się wstydziłem? Wydawało się to tak dalece przewyższać miarę małej jednostki! Ale gdyby żadna mała jednostka nie poszła w ślady – jakkolwiek słaba mogłaby ona być, jakkolwiek nie byłaby pomieszana, podobnie jak wszyscy jej ludzcy bracia w tym ogólnym bagnie – wtedy jaka nadzieja by istniała? Nie ma potrzeby być "wyższym" lub superinteligentnym, aby uczynić pierwszy krok w kierunku następnego gatunku, ani też nie ma potrzeby posiadać specjalne cnoty, ponieważ nasze najwyższe jakości, "inteligencje" i cnoty są dokładnie syndromami starego gatunku. I faktycznie nie jest to kwestią stawania się "supermanem", ale czymś jeszcze, czymś jeszcze zupełnie innym. jest to kwestią posiadania odwagi. I tak wielkiego pragnienia! Tak więc, powiedziałem sobie: "Dlaczego by nie?" Podobnie, jak ktoś o nazwisku Charcot wyruszył na Morze Arktyczne. Zaginął bez wieści. Ale inni poszli w jego ślady. *** Moje zadanie jako skryby było zakończone. Kto wie, czy w Tebach, u stóp Matki, nie wsłuchiwałem się już kiedyś w opowieści o innej ludzkości? Ale czas idzie zdradziecko naprzód, podczas gdy bogowie Słońca czekają. "Odkryli oni Dzień i słoneczny świat" – powiada Weda. I było to tak dawno temu! Czy możliwe jest, by ten czas, ta godzina, ten dzień wreszcie zawitał? Ciemność nigdy nie jest aż tak gęsta, jak tuż przed świtem. Tak mawiał Sri Aurobindo. Mam trudne rzeczy do przekazania, które już od bardzo dawna ukryte były pod mitami, legendami, zagubionymi śladami – i całym morzem krwi. Bardzo kłopotała mnie myśl o podjęciu śladu tam, gdzie Ona go pozostawiła. Ale zdecydowałem się na zanurzenie. To już siedem lat – ponad siedem lat – dzień po dniu i godzina po godzinie, odkąd przedsięwziąłem to zadanie. Wedyccy riszowie nazywali je "kopaniem". Jest to podobne do ujeżdżania sztormu, który wyrywa wszystko z korzeniami; wszystko zostaje obnażone. Ale gdy już raz się znajdzie pośrodku sztormu – nie można się zatrzymać na odpoczynek: albo się z nim płynie, albo się topi. Byłem w tym sztormie przez siedem lat – izolowany i odcięty od świata. A jednak nigdy nie widziałem aż tyle z tego świata! Och, cóż za horrory! Ziemia jest opętana jak nigdy jeszcze nie była w żadnym średniowieczu. Opierając się na doświadczeniu Matki i Sri Aurobindo wiedziałem, iż muszę być absolutnie sam, w odosobnieniu, aby przedsięwziąć takie zadanie. Można być fizycznie odosobnionym, ale wszystkie tunele Ziemi prowadzą do nas i tyleż samo oporu, jak gdyby się mocowało ze WSZYSTKIM. Uczyniłem tyle odkryć od tamtego dnia w 1982 r., odkryć, które dokonywali Sri Aurobindo i Matka, a może Jan z Patmos na swej wysepce zesłania, jak również i riszowie. I zdałem sobie sprawę, że nie zrozumiałem niczego, albo i bardzo niewiele, chociaż byłem świadkiem i napisałem książki – trylogię – 22


próbując wyjaśnić podróż Matki. Nie rozumie się jednak niczego, dopóki "to" nie zejdzie w nasze własne ciało jak trzęsienie ziemi. Wtedy się mówi "Ach!" i jest się jakby rażony piorunem, stojąc przed Sekretem Ziemi i całych wieków. Ale pozostaje ostateczny znak zapytania, ostatni krok i nic nie będzie wiadome naprawdę, dopóki nie dotrzemy do samego końca. Powiedziałem też, że nie chcę już więcej pisać, gdyż słowa wydają się nadzwyczaj frywolne, ale czasami zachodzi potrzeba rzucenia butelki na otwarte morze. Jednakże od owych siedmiu lat – i kto wie, ilu więcej? – utrzymywałem dziennik tej niebezpiecznej odysei, czułem potrzebę pozostawienia jakiś śladów. Nazywam to mymi "Notatkami". "Notatki z Apokalipsy". Grecy wiedzieli, podobnie jak Jan z Patmos, że owa osławiona Apokalipsa, która jeżyła się od monstrów (chociaż może tam być w końcu kilka trzęsień i parę "bestii"... już widocznych), znaczyła po prostu "obnażyć", "wyjawić" – "apo-kalupsis". Jest to właśnie czas obnażania okropnej rzeczy, którą można oglądać pełzającą wszędzie. Nie wiem, czy owe "Notatki" kiedykolwiek zobaczą światło dzienne. Może zostaną one prześcignięte i zdezaktualizują się w świetle "Dnia", o którym wspominały Wedy, poprzez zaistniałe fakty. Ale czułem wewnętrzny przymus, dosłowny przymus, aby napisać te stronice, jako że dzień po dniu mogę widzieć, jak wyczerpujące jest zadanie nowego gatunku i... nigdy nic nie wiadomo. Chciałem pozostawić kilka clue, a przynajmniej parę "wskazówek" – podam jedynie dwie – o tym, co zaobserwowałem, "obnażałem" w moim własnym ciele, dzień po dniu. I w boskich rękach!

Rozdział 7

Życie i Śmierć

W jakim kierunku należy szukać? Aż do tej pory "kierunek" był całkowicie i z góry zadecydowany za nas, jak również dla pozostałych gatunków przed nami: Natura miała nas zanurzać w stosownych warunkach i nie było tam nic do szukania. Ciało wykonywało "poszukiwania", walcząc ile mogło pośród trzęsień ziemi, powodzi, suszy, załamań w naszych nawykach odżywiania się czy oddychania, czy też w przypadkach asteroidów uderzających w ziemię i grzebiących nas pod skorupą ery lodowcowej. Ale w każdym przypadku było to ciało, które szukało. 23


Dzisiaj również to ciało szuka, ale już w inny sposób. Gdyż jest ono kompletnie zagrzebane; już nie pod erą lodowcową, ale pod technicznymi, naukowymi i medycznymi erami, które duszą je śmiertelnie i pozbawiają je jego własnych zasobów – jego wrodzonej samowiedzy, można by powiedzieć. Choć może też być tak, iż ten wiek czarów, a raczej oszustw (gdyż jest to czas oszustw i zwodniczości) – jest też częścią projektu Natury, polegającego na duszeniu nas w tak wyszukany sposób, aby nas zmusić, albo choć zmusić kilka bardziej wrażliwych na duszenie jednostek (!) do odnalezienia ewolucyjnego klucza. Prawdziwego klucza. Takiego, który rozpoczyna całą tę aferę. Znalezienie następnego kroku dla danego gatunku nigdy nie wymagało mnóstwa "ciał". Jedyne, co jest potrzebne, to szczelina, pęknięcie w starej, zwyczajowej zbroi. Kilku się przez nie prześlizgnie i oznacza to już zaczyn innego świata. Pęknięcie, tak; a dokładnie – załamanie. Tak długo, jak długo rzeczy toczą się i działają, fruwają lub pływają w tym samym zwyczajowym i wygodnym otoczeniu – "ulepsza się" jedynie owo otoczenie i owe warunki życia, ale jest się też już gatunkiem stacjonarnym lub chylącym się ku upadkowi; albo też na autodestrukcyjnym kursie, jak wskazuje na to nasz antyludzki wirus. I Bóg wie, że ten nasz tzw. wiek humanizmu jest pełen załamań, które nasze nauki i religie próbują załatać najlepiej jak umieją. Ale nasz statek już tonie i im bardziej próbujemy usprawniać nasze warunki, tym stajemy się ciężsi. Im bardziej to jest "wspaniałe", tym bardziej jest też duszące. Nie ma najmniejszego sensu w ulepszaniu takiego "środowiska". Gdzie więc szukać? I jak szukać czegoś, co jeszcze nie istnieje? Gdyby ryba miała ongiś jakąś "ideę" poszukiwań, wystawiłaby ona głowę na zewnątrz swej wody, aby wkrótce zdać sobie sprawę w swych skrzelach, że była to śmierć dla niej. Dla każdego bowiem gatunku, który ewoluuje do "czegoś innego" – jest to jakby wstępowaniem w śmierć; jest to bowiem coś, co nie istnieje, a co jednak MUSI zaistnieć! Tak więc śmierć może być jednym z warunków poszukiwania. To właśnie tam musimy próbować wystawiać nasze głowy, a jeśli to możliwe – to i całe nasze ciała. Dokładniej zaś, co my wiemy w ogóle o śmierci? Nic, dokładnie nic, za wyjątkiem tego, co mówią nam naukowcy, czarownicy i księża starego środowiska, którzy są jedynie ministrami starego Więzienia, albo raczej – jego strażnikami. I którzy będą się upierać z najwyższym autorytetem, że poza tymi naukowymi i medycznymi kraterami leży "śmierć" – która jest po prostu śmiercią ICH nauk. To są warunki ICH życia wewnątrz więzienia. Rybi papież nie mówiłby niczego odmiennego, gdyby mógł mówić. Jesteśmy całkowicie w błędzie, kiedy za śmierć uważamy martwe ciało. Ma ono wystarczającego pecha, aby się różnić od karty medycznej, lub też być zmiażdżonym przez koła ciężarówki. A zatem, po tej drugiej stronie krat mielibyśmy rzekomo odnaleźć niebo lub piekło, w zależności od naszych proporcji grzechów i cnót w starym środowisku. Albo też "nicość" – choć wciąż jeszcze poprzez

24


swoją śmierć owe "nicości" wydają się produkować całkiem niezłą liczbę gatunków w danym przeciągu czasu! Ale co, jeśli istniałoby coś innego po tej drugiej stronie krat? Co, jeżeli jest tam inne Słońce, jak słońce amfibii wylegującej się na piasku? Tu z kolei – jak przejść na tę drugą stronę, pozostając jednocześnie żywym? A jednak, w każdej ewolucyjnej tranzycji, owemu przedstawicielowi gatunku, będącemu na skraju śmierci, udało się pozostać żywym. W ten sposób pierwszy mutant zaczynał pływać, pełzać czy biegać. Każda tranzycja musi przejść przez śmierć lub jakąś formę śmierci. Z każdej śmierci wynurza się nowa forma życia. Wedyccy riszowie mawiali o "wielkim przejściu" – "Mahas patah". To może być równie dobrze pierwszym kierunkiem, w jakim należy szukać. Ale nie "szukać" przy pomocy sztucznych środków – mikroskopów, probówek, teorii – raczej: szukać we własnym ciele. Szukanie śmierci? We własnym ciele? Gdzież ona się znajduje na zewnątrz naszych medycznych katalogów? W jakiej to szczególnej części ciała się ona ukrywa? Jeśli pragniemy zwalczać wroga, to musimy go gdzieś przyłapać za ogon, skrzydła lub pokrywę z listów. *** Tak naprawdę nie ma żadnej potrzeby "szukania śmierci"; jest ona właśnie tutaj. Jest ona jak najbardziej obecna i najbardziej niewidzialna ze wszystkich rzeczy. Największe odkrycia bywają nadzwyczaj proste i kompletnie niezrozumiałe, ponieważ zaprzeczają one czemuś, co jest tak zasadniczo oczywiste czy też "naturalne", że nie znaczy ono NIC dla naszej świadomości. Gdyby chłopu pańszczyźnianemu w średniowieczu powiedziano, że Ziemia jest okrągła, podrapałby się po głowie i powiedziałby: "Cóż, może to i prawda, ale moje pole ciągle jest płaskie. W każdym zaś razie, czy okrągła czy kwadratowa, to ciągle mogę po niej chodzić i to mi wystarcza". Spędziłem blisko 20 lat u boku Matki i, jak ten średniowieczny chłop, nie uchwyciłem czegoś bardzo zasadniczego. Pewnego dnia, kiedy komentowałem to przy Matce, Ona wykrzyknęła: "Ależ to jest moim stałym doświadczeniem, że życie i śmierć są tą samą rzeczą!" Zrozumiałem, że miała na myśli, iż stan nazywany "życiem" i stan nazywany "śmiercią" (po drugiej stronie grobu lub na okrągłej Ziemi) były tą samą rzeczą, tzn. że istniało życie po śmierci i że to życie jest tak samo żywe, jak to nasze – co jest faktycznie całkiem jasne i trzeba byłoby być zupełnym prymitywem, aby tego nie wiedzieć. Ale to już inna historia. To nie było wcale to, co Matka przez to rozumiała! Ona miała na myśli, że to nasze życie JEST samą śmiercią, tzn. nie ma tam żadnej "innej

25


strony"; my już tkwimy w śmierci! Albo też, ujmując to inaczej, my jesteśmy po złej stronie i ŻYCIE DOPIERO MA ZAISTNIEĆ. Dla osoby, którą byłem 15 czy 20 lat temu, było to zupełnie niezrozumiałe. Moje pole było ciągle płaskie. I dla wysoce zintelektualizowanych ludzi, którymi jesteśmy, wydaje się to jedynie grą słów, grą mentalną: nazywa się białe czarnym czy czarne życie białym, ale co to zmienia? Zmienia to absolutnie wszystko! Nie można zrozumieć tego fundamentalnego odkrycia (a zrozumienie nic nie znaczy, jeśli nie prowadzi do praktycznych środków działania), dopóki się człowiek nie pożegna z intelektem i nie znajdzie się w czystym i prostym stanie CIAŁA lub też w stanie esencji zwierzęcia, którym wszak i tak jesteśmy pod naszymi wielokrotnymi przebraniami – czyli fizycznym stanem; nigdy go nie doświadczamy, ale jednak zawiera nasz sekret. Gdyby jakiekolwiek zwierzę, powiedzmy ryba, mogło odczuwać swoje warunki jako śmiertelne w ten sam sposób, w jaki Matka odczuwała swoje warunki jako śmiertelne, oznaczałoby to, iż to zwierzę już poznało inny stan, który odczułoby właściwie jako życie. I w porównaniu z tym nowym, innym stanem, mogłoby wówczas powiedzieć: "Żyję, czy też żyłem w śmierci. Moje życie wodne jest stanem śmierci w porównaniu z tym innym Słońcem". Owo głębsze znaczenie słów Matki zrozumiałem dopiero później, kiedy sam zaangażowałem się w pracę i zacząłem doświadczać surowej materii, czyli (jak gdyby) ciała odartego ze swych forteli i atawizmów. Sprawa jest jasna, że nawet dziecko rodzi się już w nie ubrane – to, co Matka miała na myśli, było daleko bardziej fundamentalnym i radykalnym! To nie tylko życie danego gatunku, które jest śmiercią w porównaniu z życiem innego gatunku, jak na przykład śmierć ryby miałaby być życiem małej jaszczurki wylegującej się w słońcu. Nie, wcale nie! Jest to CAŁOŚĆ ŻYCIA, wszystko to, co nazywamy "życiem" – zaczynające się od pierwszej niebieskiej algi z Grenlandii czy pierwszych annelidów – tego, co nazywamy pierwszym życiem na Ziemi: to wszystko JEST w stanie śmierci. Życie jeszcze nigdy nie zostało zrodzone! A jednak musi ono zaistnieć. Od zarania ziemskiej egzystencji zostaliśmy pochwyceni przez śmierć i pożera ona nas dalej, niczym nie zaspokojona, od jednego gatunku do następnego. To śmierć, która żyje. "Cóż, wszystko w porządku, ale moje pole jest ciągle płaskie" – odpowie na to intelektualny chłop, którym my wszyscy, w jakimś stopniu, jesteśmy. Pozostawiamy naukowych chłopów ich własnej ignorancji. Ale dla tych, którzy szukają, którzy się duszą i którzy wędrują po okrągłej ziemi – jest to fantastyczny klucz. Wewnątrz ciała naszego zwierzęcego gatunku istnieje coś FIZYCZNEGO (Matka była doskonale fizyczna i miała 95 lat ludzkiego doświadczenia), do doświadcza jutrzenki pierwszego Życia na Ziemi. Coś, co Matka znała i co ja odkryłem po Jej odejściu. Coś kompletnie dla nas nieznanego, nieznanego dla każdego gatunku co zamierza zrewolucjonizować i zmienić oblicze Ziemi. Jak powiedział Sri Aurobindo: "Rewolta przeciwko całej uniwersalnej Naturze".

26


My znajdujemy się w pewnym niewidzialnym, ziemskim obozie koncentracyjnym i wewnątrz tego obozu (bardzo dla nas żywotnego) jesteśmy świadkami fenomenu, który nazywa się "śmiercią" i za który winimy tyfus, serce, wątrobę, raka, starość, wyczerpanie, złośliwość podłego sąsiada, wypadek samochodowy czy coś jeszcze. Ale to wcale tak nie jest! To nie są choroba, wiek czy jakiekolwiek fizyczne dane, które powodują śmierć. To ściany naszego obozu koncentracyjnego powodują śmierć wszystkiego, co znajduje się wewnątrz tych ścian. To zmienia wszystko! Zmienia to cały nasz kurs działania. Nie potrzebujemy wynajdywać 36 tysięcy typów penicyliny, 36 tysięcy supersonicznych skrzydeł lub innych niezliczonych sztuczek i wybiegów, by nadrobić naszą drastyczną nietrwałość. Musimy tylko znaleźć lekarstwo na ŚCIANY. A wtedy WSZYSTKO będzie uleczone. Potrzebujemy wydostać się z Obozu, a tam, na zewnątrz, będzie Życie – na wolności. Zbawienie jest kwestią FIZYCZNĄ – mówiła Matka. Znajdujemy się w uniwersalnym czarnym lochu, niewidzialnym dla nas, i żyjemy w tym lochu z przyzwyczajenia sądząc, iż jest to nasze światło dzienne i nasze życie, dokonując wszelkiego rodzaju "cudownych" odkryć. A nawet gapiąc się na cały wszechświat poprzez ściany lochu, używając składników lochu dla osiągania atomowych, elektronicznych i medycznych "cudów". Nawet fruwając w powietrzu lochu i manipulując genetyką w zamiarze ulepszenia naszego nocnego gatunku – aż do czasu, gdy loch ulegnie dezintegracji. I coś innego się wynurzy. Coś całkowicie i zupełnie odmiennego. Nigdy się jeszcze naprawdę nie narodziliśmy. Nigdy nie byliśmy "ludźmi" – byliśmy jedynie, hm, jak axolotle w podziemnych jeziorach Meksyku. Nigdy nie widzieliśmy światła dziennego, nigdy nie widzieliśmy życia. Byliśmy żyjącymi martwymi. A potem nasze ściany się skruszą. I będzie inna Ziemia. To jest owo "inne niebo", które oglądał Jan z Patmos. To jest ów Dzień, który wedyccy riszowie widzieli te pięć do siedmiu tysięcy lat temu.

"Rozbijali oni górskie skały swym krzykiem; Uczynili w nas ścieżkę... Odkryli Dzień i słoneczny świat... Brzemienna góra (nasz własna materia, nasz loch)... rozwarła się, Niebo zostało udoskonalone"

27


Rozdział 8

Wiedza ciała

Istnieje też drugi, potężny klucz. Właściwie będzie to pierwszy klucz, który się ujawni. Przez tyle lat słuchałem Matki i sądziłem, że rozumiałem. Ale – kiedy TO wyłamuje się w ciele, to owo "pole" nie jest już płaskie, w ogóle. Leży ono nawet rozwarte na oścież przed niewiarygodnym i niebezpiecznym Nieznanym. Oczywiście, stawanie się nieznanym jest rzeczą niebezpieczną! Nie JEST się jeszcze, a jednak jakoś się tym czymś staje. Staje się tym z każdym następnym krokiem. Każdy krok jest krokiem w nieznane, a jednak stawia się jakoś na czymś tę stopę. Jest to naprawdę tak, jakby się człowiek rodził na nowo, z minuty na minutę, ale tym razem nie wyłania się już z łona matki w świat zrobiony na gotowo. Dziecko płacze – tu płacze się również. Często. Wyłania się bowiem z łona wspaniałej Matki. Tej, z oddechu której zrodziły się wszystkie gwiazdy. I zapaliły wszystkie te małe ogniki. Myślimy, że jesteśmy tak głębocy i uczeni. Cóż za żart! Jesteśmy głęboko i naukowo uśpieni na dziwnym ogniku, który się tam tli i który ma wkrótce wywrócić całą tę naszą głębię i uczoność. Jakże jesteśmy dziecinni! Właśnie tutaj, w ciele. Tamta tajemnica. Czego potrzebujemy teraz najbardziej, to właśnie zejść w owo ciało z całym naszym sercem, z całym naszym płaczem – a nie z elektronicznymi okularami czy wszystkimi tymi sztucznymi urządzeniami, które odsłaniają nam jedynie grymas, karykaturę rzeczywistości. Ukazują one oszustwo, które wygląda tak autentycznie! Dla starożytnych – weźmy nawet owych riszów na przykład – jedynie to, co człowiek może sam poznać i osiągnąć jest ludzkie, we właściwym znaczeniu. Gdyby znali oni nasze elektroniczne, telefoniczne, astronautyczne i mechaniczne sztuczki, uznaliby je za głęboko nieuczciwe. Podobnie, jak służących złapanych na podsłuchiwaniu lub małpowaniu swego pana. Orzekliby oni: "To jest nieuczciwa cywilizacja". Świadomość jest jednym panem. Świadomość jest potęgą. Wszystko może być dokonane poprzez świadomość. Ale gdy tylko pozbyliśmy się tego pana – rozpoczęliśmy natychmiast używać niewłaściwych potęg i niewłaściwej wiedzy – karykatury wiedzy, zaprzęgając się tym samym w jarzmo okrutnego despoty, który w końcu doprowadza nas w coraz to szybszym tempie do katastrofalnej nie-ludzkości.

28


Tak więc, prawda–fałsz lub fałsz–prawda podbiły obecnie całą ludzką świadomość do takiego stopnia, że pływamy w morzu fałszu i w takiej halucynogennej, mesmeryzującej i fałszywej rzeczywistości materii, że wszelkie autentyczne podejścia zostały zupełnie zamglone. Faktycznie zaś, wycie pierwszych zwierząt w zaraniu życia na ziemi było już rodzajem tęsknoty i poszukiwania czegoś. Zrobiliśmy o wiele lepiej zaczynając w podobny sposób. Owo palące spojrzenie wbijane w ścianę mej więziennej celi na Fresnes – było już pierwszym krokiem, choć uczynionym w zaraniu nie-życia, gdyż było to na skraju śmierci. Spojrzenie na NIC. I owo NIC staje się tak intensywne i palące, że jest to już COŚ. Nie ma żadnej wcześniejszej koncepcji materii czy wszechświata w takim momencie. Istnieje coś, co przebija się przez wszystko. Istnieje dokładnie pierwszy ludzki krok na nie istniejącym kontynencie i nie istniejącym "polu", gdyż poprzednie pole się załamało. I od jednego załamania do następnego przekopuje się w głąb. I staje się w coraz to większym stopniu "niczym" – ciemnością, ścianą, która staje się coraz to bardziej ogniem, w miarę jak schodzi w dół. Jest to straszny loch. Jest się w desperackich warunkach. Bardziej desperackich, niż ktoś oczekujący na śmierć, gdyż wtedy przynajmniej śmierć jest tą kwestią. Rozpacz ta jest jednak ogniem. Zdawałoby się, że ogień jest jedyną rzeczą, która może istnieć w tej strasznej sytuacji. Kopie się więc i kopie, jak mawiali wedyccy riszowie, poprzez niezliczone warstwy i bagna, które wyłaniają się na światło dzienne wszystkich dziadków w świecie razem z wszystkimi ich historiami – podobnymi do naszej własnej – jak gdyby istniał tylko JEDEN człowiek na całej planecie; a wszystkie horrory przeszłości – podobne do obecnych – jak gdyby istniało tylko jedno zło, tylko jeden ból w tych milionach żywotów. I tyle dzikich bestii... A noc staje się coraz bardziej dusząca, w miarę jak się szuka przekopując własnym skalpelem ognia warstwę po warstwie, aby dotrzeć do samych korzeni tego bólu i skręcić mu kark raz na zawsze. Nie, ten "horror" nie jest tym, o czym myślimy. Jest to tamten ból w głębinach – coś jak zduszony okrzyk. Może nawet krzyk miłości, która została przytłoczona nocą i fałszem. Coś, co stworzyło śmierć po to, aby się zatracić i ponownie odnajdywać, dopóki nie uwolnimy Sekretu drzemiącego w głębinach tego nieodgadnionego ciała. Kopałem już od dawna. Rozmijamy się z właściwą drogą, gdyż próbujemy ubierać w słowa, wyjaśnienia, "historie" i terminy psychologiczne coś, co jest jedynie dziurą zastępującą coraz to głębiej w pierwotną ludzką materię wraz z tym rosnącym Ogniem.

29


Ów Ogień jest Drogą, jak rzeka wiodąca do swego źródła. Jeśli popłyniemy w górę strumienia – dotrzemy do celu. Jeśli zaś popłyniemy w dół – jesteśmy wrzuceni do zbiornika razem z odpadkami, naszymi niezliczonymi otoczkami i mułem. A potem jest to ten ból zaczynania wszystkiego od nowa. Ale jest to źródło Ognia. Gigantyczne odkrywanie. Nigdy nie będzie za mało powtarzania, że "odkrywanie" to – po pierwsze i największym stopniu – ściąganie i odrzucanie czegoś, co przykrywa. *** Mogę jedynie opowiedzieć o moim własnym doświadczeniu. Podobnie, jak opowiadałem o moich doświadczeniach w dżungli Gujany Francuskiej, czy na burzliwym morzu pomiędzy rafami Belle-Ile. Natomiast siedem lat doświadczenia w tej nieznanej Materii, streszczone tu na kilku stronicach, podkreśla jasno, że fakty Natury nie wymagają obfitości słów. Tak więc kopałem w tym moim ciele tak zażarcie, jak się człowiek zmaga, aby wyrwać z korzeniami horror i stawało się to nieznośnym gorącem – podobnie jak w głębinach bezdennej kopalni. A potem, pewnego dnia coś w rodzaju rewolucji wydarza się w głębinach ciała, jak gdyby tysiące i miliony, niepoliczalne ilości mikroskopijnych wulkanów zostały tam rozniecone czy odgrzebane. Wulkany, które mogą być nawet mniejsze od komórki, ale są tak niezliczone i tak nieokiełznane – faktycznie niczym nie ograniczone – że obserwowałem i doświadczałem tego wszystkiego z poczuciem głębokiej konfuzji i egzaltacji, w podobny sposób, jak się odbiera pewne fenomeny natury – burze czy trzęsienia ziemi. Potworne, niezliczone ognie w głębinach tej cielesnej materii. A następnie cała ta masa została pochwycona niepowstrzymaną potrzebą i zaczęła się wznosić i wznosić, strząsając wszelkie ograniczenia i pokrycia, zbierając się w niekontrolowany zryw w górę, jak gdyby ponad głową, gdzieś ponad ciałem i na zewnątrz tych ścian. Gigantyczny magnes (nie wiem, jak to mógłbym jeszcze nazwać) o kolosalnej sile przyciągania – ciągnął do siebie te niezliczone, uwolnione ogniki. Czułem się absolutnie tak, jakby umierał – otóż to: Wróg natychmiastowo pokazuje swoją twarz i Śmierć jest oczywiście... fascynująca. Od tego czasu miałem ją kontrolować regularnie, dzień po dniu. Widzicie – na tym polega doświadczenie. Oto, jak sprawy wyglądają. Tak wyglądał mój horror. Dokładnie. To, czego nikt nie wie, aż do ostatniego momentu. Sekret naszych ciał. Ale najpierw, kiedy owe niezliczone, mikroskopijne wulkany wyłamały się w moich ścianach ze swego więzienia poprzez wessanie gdzieś tam w górze i moje stare, normalne ciało czuło, że umiera – to samo istnienie i ciało było mimo wszystko przytłoczone poczuciem egzaltacji nie do wyrażenia; radością tego rodzaju, jakiej nigdy nie zaznałem w całym moim życiu. Nawet w oku sztormu na morzu przy la Cote Sauvage! Fizyczny zachwyt, jak gdyby te niezliczone cząsteczki ognia rozpoznawały swoje źródło, swoją Matkę – czyli to, czego poszukiwały życie po życiu poprzez jedno ciało po drugim, poprzez nie kończące się pustynie i bolesne egzaltacje. Teraz tamto Pragnienie było w końcu wypełnione, zaspokojone w pełni tamtym nektarem. Jak gdyby ciało osiągnęło wreszcie CEL wszystkich Wieków. 30


Nie ma słów, aby to wyrazić. Można by powiedzieć, że były to wszystkie miłości ciała spotykające swoją bezczasową Miłość. Człowiek "kocha" tysiące rzeczy – ocean, mewy, różnych ludzi – ale Tamto było samym źródłem: miejscem, gdzie można się zanurzyć bez ograniczenia, bez "innych", bez poczucia ciebie i mnie, i wreszcie bez żadnych ścian. Było to na zewnątrz naszego lochu. A potem nastąpiło połączenie pomiędzy tymi niezliczonymi, cielesnymi mikrowulkanami i ich wielkim ogniem "na zewnątrz". Owa fontanna nektaru i ten sam Ogień z "góry" (nie wiem, jak to wyrazić) zaczął zstępować w mój stary loch. I oto, gdzie cała trudność i niebezpieczeństwo, ale i też całe odkrycie ma miejsce. Oto, kiedy właściwie zaczynamy zdawać sobie sprawę z rzeczywistości naszych ciał i naszych substancji – substancji intelektualnych zwierząt ziemskiej rzeczywistości – gdyż nie ma nieskończonej ilości ciał i rodzajów substancji. Możemy uważać się za mędrców, żeglarzy, doktorów w takim czy innym rodzaju nauki, czy też za demokratycznych bohaterów Zachodu lub Wschodu, ale faktycznie jesteśmy jedynie starym lochem i cała Ziemia jest tym lochem. *** Kiedy ta wspaniała materialna Rzeczywistość zaczęła zstępować w moją własną materię – poczucie paniki i agonii przetoczyło się po mnie falą... długiej agonii. Panika może być przezwyciężona. My sądzimy, że znamy rzeczywistość Materii i wszystkich gwiazd, ale jesteśmy jedynie małżami czy skorupiakami zamurowanymi w pierwotnej skorupie, która oddziela nas od rzeczywistości. Poprzez nasze ściany możemy wysyłać jakie tylko chcemy peryskopy i teleskopy, ale nasze instrumenty pozwolą nam jedynie spostrzegać i rozumieć to, co nasza zewnętrzna struktura czy konstrukcja pozwala nam postrzegać i rozumieć. Są one jedynie instrumentami skorupy i jest to jedynie wiedza skorupy. W jaki sposób orzeł postrzega galaktyki? Widzi on galaktyki orłów, podczas gdy my oglądamy galaktyki ludzi, to wszystko. Ale rzeczywistość, ta wspaniała materialna rzeczywistość, jest czymś jeszcze zupełnie innym. Tak faktycznie, to potrzebujemy dopiero zniszczyć całą tę naszą tysiącletnią strukturę, aby mieć dostęp do tamtej Rzeczywistości. I to jest właśnie tą agonią wspomnianą wcześniej. Jest to właśnie burzenie lochu. A ów loch jest samą śmiercią. Jest to coś, co powoduje śmierć naszego gatunku i wszystkich gatunków od zarania życia, które nigdy naprawdę nie było życiem.

31


Tutaj, nagle ciało poczuło Życie, odkryło Życie, napiło się tego nektaru. Owe miriady komórek w niewyrażalny sposób dotknęły swego Źródła na zewnątrz skorupy. Owe miriady maleńkich ogni zaczerpnęły nektar z Wielkiego Ognia, z którego powstały – jako z pierwotnej Matki. One WIEDZĄ. Komórki WIEDZĄ. A zatem – mogą one wytrzymać tę próbę. Wiedzą one tak, jakby posiadały tę wiedzę cały czas i od początku czasu. Rozpoznają one to ponownie w taki sam sposób, jak dziecko rozpoznaje swą matkę. I nic ani nikt, żadna śmierć ni żaden wysłannik śmierci nie będzie nigdy w stanie odebrać im tego, wyrwać im to z ich najbardziej intymnej wibracji. Jest to jak gdyby nowa fizjologiczna pamięć. I jest to właśnie tym, co pomoże nam wreszcie w owym przejściu przez śmierć, w owej rozbiórce lochu – owej "skały", jak ją nazywali wedyccy riszowie, która oddziela nas od Życia. Ta inwazja Życia w naszą starą, ograniczoną strukturę podobna jest do inwazji śmierci! Oznacza to śmierć naszego starego sposobu bycia. Wszystko ulega odwróceniu! Wtedy człowiek staje się nareszcie świadomym, czym faktycznie jest śmierć. To znaczy, staje się świadomy tego, co my zwiemy "Życiem". W czasie tej inwazji każdy z sygnałów alarmowych w ciele zaczyna dzwonić. Tamto Słońce się pojawia i cala nasza noc zaczyna pierzchać rozdarta światłem – serce, mózg, płuca, nerwy – umierasz, palisz się, eksplodujesz, zapadasz się. Jest to miażdżące ciśnienie. Jest to być może to, co odczuwa ryba wyrzucona na piasek, gdy chwyta rozpaczliwie powietrze i MUSI wynaleźć nowy sposób oddychania lub umrzeć. Nowym sposobem jest faktycznie wdychanie tamtego Życia. Nie może być on odkryty w ciągu jednego dnia, jest to długa agonia. Matka zwykła czasem mówić: "Gdybym nie wiedziała jak ten proces działa, byłoby to nieprzerwaną agonią". I ja dokonałem tego samego odkrycia, kiedy przed około 5. laty powiedziałem do mojego przyjaciela Luca, który przybył zrobić ze mną wywiad: "W tym biznesie spędza się czas umierając bezskutecznie i bez przerwy". W pięć lat później istnieje to nadal. Zrobienie kroku w kierunku nowego gatunku jest zadaniem na dłuższą metę. Wymaga to długiej adaptacji do nowego i miażdżącego Słońca. To owo potężne "JA WIEM" ciała istnieje. Dziwna rzecz, ale odczuwa się to jak gdyby istniały dwa ciała, jedno w drugim, które WIE nieodwołalnie, po wsze czasy i wbrew całemu światu. Zna ono Życie, którego dotknęło. I to drugie – stare, śmiertelne ciało, nieco w górze, jak gdyby pokrywające to pierwsze – produkt nieokreślonej liczby przodków, którzy za każdym razem nasączali je śmiercią. Śmiercią w najmniejszym drobiazgu, który by kwestionował ten stary rytm przodków. I to ciało już nic nie wie! Zna ono jedynie stare prawo. Choć nie są to dwa odrębne ciała, ale jedno i to samo – lecz jak gdyby pod kontrolą lub borykające się z dwoma różnymi prawami i rzeczywistościami będącymi z sobą w konflikcie. Żeglarze mawiają o łodzi, że posiada ona dwie części: "szybka praca" pod linią wody i "martwa praca" na powierzchni. Ale jest to ciągle tą samą łodzią! Podobnie więc głęboko wewnątrz, pod powierzchnią, istnieje owo ciało zrodzone przez ten zdumiewający nowy prąd, przez ten zdumiewający nowy oddech, które woła: "JA WIEM, JA WIEM i nawet jeśli umrę – JA wciąż WIEM!" Podczas gdy to drugie, na zewnątrz czy ponad nim, jęczy: "Umieram, umieram, umieram!" 32


A to właściwie umiera sama śmierć. Jednakże każda oznaka nadciągającej i miażdżącej śmierci wydarza się jednocześnie i uderza w naszą twarz, w serce czy mózg, lub w ten stary sztywny kręgosłup, miażdżony pod wagą owego niepowstrzymanego Życia. Może to być podobne do kosmonauty na Księżycu, który musi powoli, ostrożnie zdejmować swój kosmiczny skafander, aby się przyzwyczaić do nowej grawitacji i ciśnienia. Tak więc, posiadamy klucz, potężny klucz – czyli owo "JA WIEM" ciała. Wtedy odkrywamy ogromny obóz koncentracyjny w jakim żyjemy – zarówno indywidualnie, jak i kolektywnie – tu na Ziemi. Odkrywamy, że to ciało, nasze ciało – jest całkowicie zmanufakturyzowane przez śmierć, że JEST ono żyjącą śmiercią, podczas gdy tysiące i miliony strażników śmierci nieustannie je rozrywa, zamyka, wygraża i zastrasza w każdej chwili: "Zrób jeszcze krok i umrzesz; poza tym punktem jest śmierć; twoje serce się załamie, twoja siła się wyczerpie, będziesz kaleką, stracisz rozum..." etc., etc. I wszystko to jest kompletnym nonsensem. Miliony strażników śmierci, wyposażonych w medyczne i ojcowskie karabiny maszynowe i w najbardziej przekonywujące – boleśnie przekonywujące – oznaki fizjologiczne. Uczymy się, musimy się nauczyć, że każda oznaka fizjologiczna jest KŁAMSTWEM WYPRODUKOWANYM PRZEZ ŚMIERĆ, ABY NAS TRZYMAĆ W JEJ SIDŁACH. Musimy się tego nauczyć lub umrzemy. Jak ta ryba na piasku. I jeśli się załamiemy choć na moment – to faktycznie umieramy. Faktycznie – jest to dokładną podobizną obozu koncentracyjnego! Jest tam coś, co WIE w taki ostry, w taki nieodparty sposób: "Otwarta przestrzeń leży po drugiej stronie!" oraz "Chcę – chcę – chcę się z tego wydostać!" Rzeczy stają się totalnie niemożliwe; nie można dłużej wytrzymać, osiągnęło się kres, jest się gotowym paść, jest to koniec. A jednak coś – tamten KRZYK ŻYCIA wtedy wybucha, coś, co sprawia, że pokonujemy przeszkodę. Wzdłuż tej nowej drogi, tej przeprawy nowego gatunku (nie ma innego sposobu wyłożenia tego), raz po raz niemożliwość MUSI SIĘ STAĆ MOŻLIWOŚCIĄ. Po każdej takiej "operacji" wydaje się tam istnieć boski Uśmiech, który mówi: "Widzisz, jest to totalnie niemożliwe, a jednak jest to totalnie możliwe!" Każdego dnia wstępuje się w nową niemożliwość, która staje się możliwa poprzez samo wejście w nią, krok po kroku, sekunda po sekundzie; dopóki to ciało nie wykorzeni zupełnie śmierci, która w nim zamieszkuje – nie zedrze maski ze śmiercią z tego przeraźliwego fałszu zakrywającego cudowną Miłość i udającego, że jest samym życiem. Każde jedno z naszych wrażeń zmysłowych jest sfabrykowane przez śmierć. A to Życie wykorzenia śmierć. Odczuwa się to jakby wyrywanie z korzeniami wszystkiego w nas samych. I właśnie tamto Życie jest obecnie w procesie wykorzeniania śmierci na całej Ziemi, w każdym narodzie, w każdej istocie ludzkiej. Jest to proces rozbiórki lochu. Powolna inwazja nowego Życia. 33


I – na drugim końcu – nowy gatunek, który zmieni oblicze Ziemi. Zmierzch człowieka jest jednocześnie początkiem wolnego Człowieka i boskiego życia na Ziemi.

"Niech Ziemia i Niebo staną się równymi sobie – w jedności" – powiada Weda. "Nowe Niebo i nowa Ziemia" – powiada św. Jan od Apokalipsy. Zmartwychwstanie zmarłych jest NASZYM zmartwychwstaniem. Jest to ostatnia rewolta Ziemi. Jest to rewolucja Sri Aurobindo. I miłość Matki.

Copyright © 2012 - All Rights Reserved

34


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.