Marta Tomaszewska - Omijajcie wyspę Hula

Page 1


PODRÓŻ W ŚWIAT WIELKI I MAŁY

MARTA TOMASZEWSKA OMIJAJCIE WYSPĘ HULA

ILUSTROWAŁ GABRIEL RECHOWICZ

NASZA KSIĘGARNIA – WARSZAWA - 1968 2


Nazywała się Agnieszka i bardzo lubiła książki, zwłaszcza te z kolorowymi obrazkami. Miała też zwyczaj zadawać całe mnóstwo pytań i była przejęta swoją osobą. Najbardziej jednak lubiła się przebierać. Najpierw zjawiała się na podwórku w sukience w kratkę. Pokręciła się między dziećmi i szła do domu. Wracała w białej. – Patrzcie, przemieniłam się! – wołała na całe podwórko. Dzieci oglądały, podziwiały. – Ta Agnieszka to się stroi – mówił Mietek-Łokietek. Agnieszka spuszczała skromnie oczy i znowu biegła do domu. Wracała w żółtej sukience. – Patrzcie, przemieniłam się! – wołała na całe podwórko. – Nie mówi się „przemieniłam”, tylko „przebrałam” – rzekła raz Helka-Pętelka, która lubiła wszystkich pouczać. – Zazdrośnica – oburzyła się Agnieszka. – Ja już trzecią sukienkę dzisiaj przemieniłam. A ty ciągle w tej samej. O! I znowu pobiegła się przebrać. Zmieniała tak sukienki co godzinę, co pół godziny, ale dzieci już wcale na nią nie patrzyły. – Nudna jesteś – zdenerwował się wreszcie Mietek-Łokietek. – Szkoda słońca na to szperanie po szafach. – Sam jesteś nudny – zaperzyła się Agnieszka. – Moje sukienki są ładniejsze od słońca. Zobaczysz, tak się teraz przemienię, że mnie wcale nie poznacie! Pobiegła do domu, a taka była zła, że na drugie piętro poleciała bez zatrzymywania, jednym tchem. – Zobaczą teraz, zobaczą! – mruczała pod nosem otwierając na oścież szafę. W pół godziny potem zeszła na podwórko. Mietek-Łokietek puścił właśnie w niebo samolot. Warkot był taki, że nikt nie usłyszał kroków Agnieszki. – Dzień dobry! – krzyknęła więc z całych sił. Mietek-Łokietek oderwał na chwilę wzrok od samolotu. Spojrzał. – Cześć! – rzucił nieuważnie i zadarł głowę do góry. – Na twoim podwórku też chłopcy mają samoloty? – spytał, gdy umilkł motor. – A mówiłam, że mnie nie poznacie! – zawołała z triumfem Agnieszka. – Jak cię mamy poznać, skoro nigdy cię nie widzieliśmy – zdziwiła się Helka-Pętelka. – Nie widzieliście, cha, cha! – zaśmiewała się Agnieszka. – To przecież ja! Znowu się przemieniłam! – Na twoim podwórku też dzieci nie wiedzą, że mówi się „przebierać, a nie „przemieniać” – rzekła dumne Helka-Pętelka, bo lubiła pouczać. Agnieszka przestała się śmiać. – Jestem na swoim podwórku i zawsze się przemieniam. Już dosyć żartów! – Patrzcie, w gości przyszła, a jak się mądrzy! – zawołał Mietek-Łokietek. – To jest nasze podwórko, a ciebie nie znamy. Wracaj, skąd przyszłaś. – Już cię nie ma! – dodał Jurek-Ogórek i groźnie zacisnął pięści. Agnieszka przestraszyła się i wybiegła za furtkę. Nie do domu, a właśnie za furtkę, choć wiedziała, że za furtką był Świat. 3


I od razu natknęła się na Pana ze Spiczastą Głową. Stał po drugiej stronie furtki, jakby namyślał się: wejść do środka czy też nie. – Dzień dobry – zagadnęła grzecznie. – Co włożyłeś na głowę? – Nic – odparł Pan ze Spiczastą Głową. – Już taki jestem. Inni ludzie mają głowy jak jajka, a moja przypomina kawałek księżycowego rogalika. Co kto woli. Dokąd idziesz? – W Świat – odpowiedziała krótko Agnieszka. – A to świetnie – ucieszył się Pan ze Spiczastą Głową. – Ja właśnie też idę w Świat. Stałem sobie i zastanawiałem się, czy jest po tej stronie furtki, czy po tamtej. – Po tej – rzekła zdecydowanie Agnieszka. – Po tamtej stronie jest podwórko. Pan ze Spiczastą Głową zamyślił się. – Więc powiadasz, że Świat jest po tej stronie… Hm… Dobrze. To idziemy.

Szosa prowadziła pod górę. Była bardzo wyślizgana i mokra jak lód po deszczu. Zresztą deszcz musiał padać niedawno, bo niebo pod ciężarem chmur chyliło się nisko ku ziemi. Opierało się na drzewach przydrożnych dachem z szarej waty. Pan ze Spiczastą Głową szedł wielkimi krokami. Czubek jego głowy co chwila ginął w chmurach. – Boję się, że znikniesz – powiedziała Agnieszka z wyrzutem. – A przecież mamy iść razem. – Idziemy razem – potwierdził Pan ze Spiczastą Głową. – Już taki jestem, że czasami chowam się w chmurach. Inni chowają się pod łóżko. Co kto woli. Ale gdybym kiedyś znikł, to zamknij oczy i powiedz szybko: Lunarossabarbarossa. – Lunarossabarbarossa – powtórzyła zaintrygowana dziewczynka. – Już umiem. I wtedy się pojawisz? – Tak… Cicho. Słyszysz? Agnieszka cała zamieniła się w słuch. W uszach jej jednak rozbrzmiewał tylko tupot nóg, szum wiatru w gałęziach drzew. – Co mam usłyszeć? – spytała patrząc ku swemu towarzyszowi. Ten zaś pochylił spiczastą głowę do przodu, jakby węszył. Dopiero teraz Agnieszka zauważyła, że głowa ta chwiele się na nieprawdopodobnie długiej szyi. W ogóle cały Pan ze Spiczastą Głową był długi i cienki, a stopy w srebrnych pantoflach zdawały się zgoła nie mieć końca. Po prostu gubiły się gdzieś na szosie. – Co mam słyszeć? – spytała ponownie i nagle usłyszała. Od wierzchołka góry, ku której prowadziła szosa, dobiegał stłumiony hałas, jakby z daleka toczyły się kamienie. Pan ze Spiczastą Głową schwycił Agnieszkę za rękę. – Konie – szepnął. – Musimy uciekać. Nie przypuszczałem, że tak szybko mnie dogoni. – Kto? – zdziwiła się Agnieszka. – Nie widzę nikogo. Nie chcę uciekać, chcę iść w Świat! – Nie grymaś! – skarcił ją Pan ze Spiczastą Głową i pociągnął dziewczynkę ku bocznej ścieżce. Był silny, chociaż taki chudy, więc Agnieszka musiała biec za nim. Ale ciągle oglądała się do tyłu. I spostrzegła, że wierzchołek góry, ku której prowadziła szosa, zapłonął, jakby ktoś rozniecił tam wielkie ognisko. Nie zobaczyła nic więcej, bo ścieżka, którą biegli, wiła się jak korkociąg i góra wkrótce znikła za kolejnym zakrętem. Wtedy Pan ze Spiczastą Głową zwolnił kroku. Puścił rękę Agnieszki. 4


– No, możemy odsapnąć – powiedział. – Tutaj jesteśmy bezpieczni. Nie wiedziałem, że tak trudno poruszać się po Ziemi, kiedy trzeba uciekać. Siadaj. – Na mokrym piasku? – odburknęła Agnieszka, która ciągle się boczyła. – Spróbuj, może nie jest mokry – uśmiechnął się Pan ze Spiczastą Głową. Agnieszka poczuła, że coś ją delikatnie unosi do góry, a potem sadza na ziemi. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, nie klapnęła na grudę błota, ale na miękką, puchową poduszkę. – Nosisz przy sobie poduszki? – spytała zanurzając się głęboko w puch. – Aj, nie tak mocno! – zapiszczał głos. – Czy nie możesz usiedzieć spokojnie? Zdziwiona Agnieszka rozejrzała się wokół. Pan ze Spiczastą Głową wyciągnął się jak długi na ścieżce i zdawał się spać. „Skoro śpi, to nie mówi – pomyślała Agnieszka – ale przecież ktoś się odezwał”. Uniosła się trochę i z całej siły opadła na poduszkę. – Aj – zapiszczał głos. – Chcesz mnie zgnieść? Głos dochodził od dołu! Agnieszka z natężeniem wpatrywała się w ziemię. – Jeżeli jesteś pod poduszką, to możesz wyjść. Nie musisz się gnieść. – Nie mogę być pod czymś, skoro sama jestem tym czymś – usłyszała zaskakującą odpowiedź. – Cudownie! – zawołała Agnieszka klaszcząc w ręce. – Nigdy jeszcze nie miałam poduszki, która mówi. – Patrzcie, jakie to zarozumiałe – zapiszczała Poduszka. – Ledwo na mnie usiadła i zaraz mówi, że mnie ma! Ja jestem wolna Poduszka! – Ale ja na tobie siedzę. – Czysty przypadek, dziecinko, czysty przypadek. Wyszłam sobie z domu, idę moją własną ścieżką, a tu coś siada na mnie i gniecie. Aj, nie kręć się! Jestem bardzo delikatna. Aj! Agnieszka, choć bardzo lubiła się przemieniać i myślała, że Świat został specjalnie dla niej stworzony, nie była jednak zła. Więc wstała. – Proszę, możesz odejść. Bolą mnie nogi, ale nie chcę cię gnieść. Idź do domu. Poduszka podskoczyła dwa razy, zafalowała. Była biała w czerwone kropki, zupełnie jak muchomor. Na dwóch rogach u góry miała zawiązane żółte wstążeczki, te zaś u dołu przybrane były w wielkie papucie z białego filcu. Najśmieszniejsze zaś było to, że wielka czerwona kropka znajdująca się na samym środku wysuwała się do przodu i ruszała się bezustannie, jak różowy króliczy nosek. Dwie kropeczki po obu stronach tego noska były najwyraźniej oczami. Te oczy też bardzo szybko się poruszały. – Dlaczego tak mrugasz? – zapytała Agnieszka. I nagle zobaczyła, że Poduszka pochlipuje. – Tak cię bolało? – przestraszyła się. – Nie – powiedziała Poduszka i podskoczyła. – Tylko nie mogę przejść na drugą stronę ścieżki, bo ten śpi. W życiu tak jest, że albo na tobie siadają, albo zagradzają ci drogę. I to w dodatku na twojej własnej ścieżce, którą sobie sama wydeptałaś! – Śmieszna jesteś! – zakpiła Agnieszka. – Możesz przecież go obejść. – Nie mogę – zachlipała Poduszka. – Z lewej strony jest państwo Burczybrzuchów, a z prawej – królestwo Engina Potężnego. Do mnie należy tylko ten kawałek ścieżki, na którym śpi twój przyjaciel. Co ja teraz zrobię, co ja zrobię! Poduszka coraz szybciej mrugała czerwonymi oczkami i ku zdumieniu Agnieszki zaczęło się z nich wysypywać – pierze. Sypało się, sypało, zupełnie jak łzy. Zresztą to były łzy. – Nie płacz – zdecydowała się szybko dziewczynka. – Ja ciebie przeniosę. 5


Co rzekłszy, chwyciła Poduszkę pod pachę i przekroczyła Pan ze Spiczastą Głową w najcieńszym miejscu jego ciała. Znalazła się po drugiej stronie ścieżki. – Ojej! – zawołała otwierając szeroko oczy. – Co to jest? Tego wcale nie było widać z tamtej strony! – To nasze Miasto – rzekła dumnie Poduszka otrzepując się z pierza. – Możesz pójść ze mną, bo chociaż mnie przedtem gniotłaś, to jednak pomogłaś mi przejść przeszkodę. A to się liczy. Agnieszka z wahaniem obejrzała się w stronę ścieżki, na której leżał Pan ze Spiczastą Głową. – Nie bój się, nie będzie długo spał – przekonywała Poduszka widząc wahanie dziewczynki. „Mieliśmy iść razem w Świat – myślała Agnieszka. Ale on ma przede mną tajemnicę i skręcił w boczną ścieżkę, więc mogę go na trochę zostawić”. I pobiegła za Poduszką w stronę Miasta. A co to było za Miasto! Na ziemi, daleko, daleko, jak okiem sięgnąć, leżały różnobarwne puchate koce: czerwone, niebieskie, zielone, a nawet fioletowe. Na tych kocach stały domki. Ale jakie domki! Dachy z pikowanych kołder wspierały się na ścieżkach z pasiastych materaców. Tych ścian było trzy, a tam, gdzie powinna być czwarta, powiewały na wietrze muślinowe prześcieradła. Nad Miastem rozpościerało się niebo w biało-niebieską kratkę, a na tym niebie świeciła olbrzymia lampa z papierowym kloszem.

Agnieszka szła za Poduszką, nogi zapadały się w miękkie koce, musiała uważać na każdy krok, żeby się nie przewrócić, i pewnie dlatego nie dostrzegła nadlatujących Jasieczków. Była ich cała chmara. Fruwały fikając w powietrzu koziołki i ciągnęły za sobą smugę białego pierza, jak odrzutowce. – Na ziemię! – krzyknęła Poduszka. – Kryj się! Przerażona Agnieszka zaryła nosem w koc. Nie wiedziała, co się dzieje. Poczuła tylko, że spada na nią coś miękkiego i zasypuje ją ze wszystkich stron. – Ratunku, duszę się! – zawołała. – To przyjaciel, to przyjaciel – piszczała Poduszka. Pisk, gwałt, zamieszanie, pełno pierza. Wreszcie Agnieszka poczuła, że oddycha swobodnie. Uniosła głowę. Wokół niej jak psiaki przysiadły Jasieczki. Wcale nie wyglądały groźnie, tylko ciągle podskakiwały. – To nasze myśliwce – objaśniła Poduszka. – Wzięły cię za wroga. Nie miej im tego za złe, bo jesteśmy w stanie wojny z królestwem Engina Potężnego. – Co to znaczy: w stanie wojny, i czy mogę już się nie kryć? – spytała Agnieszka wytrzepując biały puch z włosów. Poduszka przysiadła na swoich filcowych papuciach i nadęła się niczym balon. – W stanie wojny to znaczy, o ile mi wiadomo – rzekła uczenie – że wszyscy nie są w stanie usiedzieć spokojnie w swoich domach, tylko bez przerwy siebie albo w siebie prują.

6


– Oni nas prują widelcami, a my w nich prujemy pierzem, hi, hi, hi – zaśmiał się Jasieczek, rozdarty na środku. – Skoro jesteś z nami, to my ciebie kryjemy. – Chcesz iść na wojnę? – spytał Jasieczek rozpruty w lewym górnym rogu. Agnieszka pokręciła przecząco głową. – Na razie idę w Świat. Ale może kiedyś… Nie dokończyła. Papierowy klosz zachybotał na lampie zawieszonej u nieba w biało-niebieską krateczkę i pofrunął jakby porwany przez wiatr. Ale wiatru nie było. Klosz płynął nad dachami z pikowanych kołder, a ogołocona lampa-słońce rozjarzyła się takim blaskiem, że wszyscy musieli zamknąć oczy. – Łapcie klosz! – zapiszczała Poduszka. – Już Imnie wystarczy rozpruwanie widelcami! Chcą nas porazić blaskiem naszego własnego słońca! Jasieczki wzbiły się wysoko ku niebu, aby zatrzymać w locie odpływający ku granicy klosz. Na próżno. Opadały porażone blaskiem. Agnieszka zrobiła nad oczami daszek z rąk i dzięki temu mogła patrzeć. Zobaczyła, że od granicy królestwa Engina Potężnego nadciąga cała kolumna Garnków Kuchennych. W ruchomych rączkach dzierżyły wysunięte na sztorc widelce. Przykrywki podskakiwały w rytm kroków hałas czyniąc piekielny. – Dziewczynko! – zapiszczała Poduszka przypadając do koców. – Błagam cię, uratuj nas! Ja nic nie widzę od tego blasku! Pobiegnij do domku, który stoi po samym środku, i wypuść bombowce. – Nie wiem, czy zdążę – rzekła Agnieszka zerkając w kierunku zbliżającej się żelaznej kolumny. – A poza tym nie wiem, jak się wypuszcza bombowce. – Biegnij! – piszczała Poduszka. – Do tego domku pośrodku! Tylko odsuń zasłonę. Biegnij! Tyle błagania było w jej głosie, że Agnieszka posłuchała. Ciągle zasłaniając ręką oczy dopadła muślinowych drzwi domku, który znajdował się pośrodku Miasta. Odchyliła zasłonę i szybko uskoczyła na bok. Z głębi bowiem wyleciała eskadra olbrzymich Pierzyn w czerwonych powłoczkach. Ciężko i dostojnie wzbiły się w górę – a było ich tak dużo i były takie wielkie, że niby murem przesłoniły oślepiające słońce – lampę. Jasieczki błyskawicznie skorzystały z okazji. Popędziły za kloszem. Złapały go tuż przy samej granicy! Kiedy Garnki zobaczyły, co się dzieje, zaczęły ciskać widelcami w Jasieczki. Niektóre ciosy były celne. Często sypało się pierze. Ale Jasieczki podawały sobie klosz jak piłkę i wkrótce pod osłoną Pierzyn umieściły go z powrotem na lampie-słońcu. Dopiero wtedy rozgorzała prawdziwa bitwa. Pierzyny runęły na kolumnę. Garnków ciskając w nie twardymi poduszkami ze słomy. Jasieczki zasypywały nieprzyjaciela pierzem. W białej kurzawie nie widać było, kto zwycięża. Agnieszka miała pierze we włosach, w oczach, a nawet w ustach i w pewnym momencie stwierdziła, 7


że czas z tym skończyć. – Wracam do Pana ze Spiczastą Głową – powiedziała do Poduszki. Ale Poduszki koło niej nie było. Dziewczynka zaczęła powoli po omacku posuwać się w kierunku, w którym, jak jej się zdawało, znajdowała się ścieżka. – Jednak lepiej widzę w słońcu niż w pierzu – dumała strzepując sypiący się bezustannie biały puch. – A właściwie, o co się oni tak prują? W tych domkach z materaców na pewno jest przyjemnie. Dlaczego więc nie są w stanie usiedzieć w spokoju? Nagle potknęła się o coś twardego. Nie przewróciła się jednak. Ale nie mogła iść dalej. „Coś mnie trzyma” – pomyślała z przerażeniem. W tym samym momencie pierze się trochę przerzedziło i zobaczyła, że wielki Garnek zahaczył widelcem jej sukienkę. – Puść, łobuzie! – zawołała oburzona. – Podarłeś! – Jesteś moim jeńcem – zazgrzytał Garnek. – Nie mogę być twoim więźniem, bo ja nie walczę – rzekła godnie dziewczynka. – Nie kłam – zaperzył się Garnek. – Sam widziałem, jak wypuściłaś bombowce. Może nie? – Wypuściłam, bo chciałam oddać przysługę Poduszce. Mama mnie uczyła, że powinnam być uprzejma i uczynna. – A, znasz Poduszkę! – wrzasnął triumfalnie Garnek. – Jesteś szpiegiem! Pod sąd ją! Hej, żandarmi! Agnieszka chciała już odżałować sukienkę i zerwać się z widelca. Za późno. W mgnieniu oka znalazły się przy niej trzy Rondle. Jeden wskoczył jej na głowę zakrywając oczy, a dwa pozostałe zaczęły z wielką siłą popychać ją w nieznanym kierunku. „Po co odeszłam od mojego przyjaciela – pomyślała gorzko dziewczynka. – Z nim poszłabym w Świat, a tak, prowadzą mnie nie wiadomo dokąd”. – Ratunku! – zawołała najgłośniej jak umiała, ale głos gubił się we wnętrzu Rondla. Nagle przypomniała sobie zaklęcie, którego nauczył ją Pan ze Spiczastą Głową. Krótko jednak trwała jej radość. „Przecież powiedział, że mam to zaklęcie wymówić, kiedy on zniknie. A to ja znikłam, nie on! A może jednak spróbować? Gorzej już chyba nie będzie niż jest”. Zamknęła oczy i szybko wyrecytowała: – Lunarossabarbarossa. Natychmiast poczuła, że coś zrywa Rondel z jej głowy. Oszołomiona otworzyła oczy. Pan ze Spiczastą Głową stał na ścieżce. Srebrzyście lśniły jego pantofle. Ścieżka była mokra i błotnista. Po obu jej stronach na polach ścieliła się mgła. – Gdzie Jasieczki? Gdzie Garnki? – dziwiła się Agnieszka. W ogóle nie ma Miasta! Pan ze Spiczastą Głową w zamyśleniu gładził spiczasty jej czubek. – Nie wiem, nic nie wiem – przemówił wreszcie. – Spałem. Bardzo żałuję, że przeoczyłem takie ciekawe widoki. Ale musimy iść dalej. Nie podoba mi się ta ścieżka. Nigdy nie odpowiadasz mi na pytania – nadąsała się dziewczynka

8


– Chcesz, żebym zmyślał odpowiedzi? Kiedy czegoś nie wiem, wolę milczeć. Ale mogę ci powiedzieć jedną rzecz. Słyszałem, że gdzieś w Wielkim Świecie żyje Żółw, co ma Tysiąc Lat. Ten Żółw zna bardzo dużo odpowiedzi na różne pytania. Może spotkamy się z nim? – To chodźmy! Chodźmy poszukać Żółwia – powiedziała niecierpliwie Agnieszka. – Muszę go znaleźć! Ścieżka prowadziła nie wiadomo dokąd i szybko się skończyła. Skończyła się zaś na szczycie skały stromo spadającej do morza. Czubek tej skały był nieomal tak spiczasty jak ten u głowy Pana ze Spiczastą Głową. – Gdyby nie to, że wiem, skąd przyszedłem – powiedział tajemniczo Pan ze Spiczastą Głową – pomyślałbym, że jestem u siebie. Czyżby to był znowu jego podstęp? Agnieszka wiedziała już, że zadawanie pytań Panu ze Spiczastą Głową na ogół na nic się nie zdaje. Nie wytrzymała jednak. – Czyj podstęp? – zapytała. – Tego, co mnie goni – odparł Pan ze Spiczastą Głową. – Chociaż skoro oddaliliśmy się od szosy, to raczej mogę niczego się nie obawiać. Bo widzisz, ja nie jestem tam, gdzie powinienem być – dodał w przypływie nagłego zaufania. – Ale jak my zejdziemy z tej skały? – Nie możemy zejść – powiedziała rzeczowo Agnieszka – bo spadniemy do morza. Ja nie umiem pływać. Obejrzeli się do tyłu. Ścieżka, którą przyszli, znikła. Mgły ścielące się po obu jej stronach zlały się w jedno wielkie morze. – Jesteśmy na wyspie – rzekł Pan ze Spiczastą Głową. – Sam nie wiem, w czym lepiej utonąć – we mgle czy w wodzie? – Najlepiej nie tonąć wcale. Jeszcze mamy ziemię pod nogami. Nagle podskoczyła i gdyby Pan ze Spiczastą Głową nie schwycił jej w objęcia, niechybnie spadłaby do jednego albo drugiego morza. – Okręt! – wołała nieświadoma niebezpieczeństwa, jakiego przed chwilą uniknęła. – Okręt! Okręt! Rzeczywiście na morzu, które rozpościerało się u podnóża skały, ukazała się wielka łódź. Jaskrawożółte żagle zwisały smętnie z masztów. Nie widać było żadnego życia ani nic. – Myślę, że jest to okręt opuszczony – rzekł Pan ze Spiczastą Głową. – Kręci się bezwolnie na fali bez żadnego kierunku. Zresztą nawet gdyby byli tam marynarze, to i tak nie mogliby nam pomóc. Nikt nie wejdzie na górę po gładkiej skale. Stali więc w milczeniu i patrzyli, a nogi ścierpły im zupełnie, bo na szczycie skały było bardzo mało miejsca. W pewnej chwili okręt dryfowany falą znalazł się tuż pod nimi. – Majątek za spadochron! – westchnął Pan ze Spiczastą Głową. – Nie wiem, co rozumiesz przez majątek, ale gdyby to był duży domek z pasiastych materaców, to możecie się na mnie spuścić – zapiszczał tuż koło nich głosik dobrze znany Agnieszce. – Poduszka! – krzyknęła zaskoczona. Tak, to ona w własnej osobie. Kołysała się dostojnie na Morzu Mgieł. Jej białe filcowe papucie były przybrudzone, a powłoczka w czerwone kropeczki w wielu miejscach świeciła zupełnie nie dopasowanymi kolorami łatek. – Co się z tobą stało? – spytała Agnieszka. – Dlaczego jesteś tutaj, a nie w swoim domku z pasiastych materacyków? 9


– Nie mam już domku – zachlipała Poduszka. – Ludzie Engina Potężnego podbili moje Miasto. Nie mam już nawet powłoczki na zmianę. – Zabierzemy cię z sobą, jeśli pomożesz nam dostać się na okręt – zadecydował Pan ze Spiczastą Głową. – Ale uprzedzam cię, że my wędrujemy w Wielki Świat. – Zgoda – pisnęła Poduszka. – Już mi wszystko jedno. Może Wielki Świat jest bardziej bezpieczny niż Mały? Uwaga! Złapcie się za mnie. Tylko ostrożnie, bo jestem bardzo delikatna. Agnieszka chwyciła lewy dolny róg Poduszki, Pan ze Spiczastą Głową – prawy górny i… hop! skoczyli. Łagodnie, miękkim lotem opadli na pokład okrętu. Okazał się dużo większy, niż można było przypuszczać z góry. I bardzo wspaniały mimo opuszczenia. Główny maszt miał ze sto pięter wysokości, a materiału na żagle dostarczyły chyba wszystkie sklepy, jakie znajdowały się na świecie. Pokład zrobiony był z cudownie białego drzewa, drzewo to zaś miało taką szczególną właściwość, że nie zostawiały na nim śladów brudne filcowe papucie Poduszki. Na dziobie okrętu wyrzeźbiono twarz młodzieńca tak niezwykłej piękności, że chyba piękniejszego nie znalazłoby się ani w Wielkim, ani w Małym Świecie. Przynajmniej tak twierdziła Poduszka. Trójka naszych podróżników zwiedziła cały okręt. Na próżno szukali jakiegokolwiek uszkodzenia czy śladu katastrofy. – Dziwna historia – mruczał pod nosem Pan ze Spiczastą Głową. – Żadnego przecieku. Jedzenia w bród. Porządek wzorowy. Chciałbym wiedzieć, dlaczego załoga opuściła ten wspaniały okręt? – Ach! – zakrzyknął nagle. – Brak prawie wszystkich łodzi ratunkowych! Ciekawe, czy uciekli pośrodku morza, czy też z dziwnej a nieodgadnionej przyczyny pozostali na lądzie? Pan ze Spiczastą Głową przemawiał tak sam do siebie. Poduszka, zmęczona, wrażeniami, klapnęła na rozwieszonym u masztu hamaku i kołysała się tam i z powrotem czyszcząc jednocześnie znalezioną w kajucie szczoteczkę do zębów swe białe papucie. Agnieszka zaś przykucnęła przy samym dziobie i z natężeniem wpatrywała się w wielką kotwicę. – Chodźcie tutaj, chodźcie tutaj! – zawołała nagle. Poduszka nie ruszyła się ze swego hamaka, ale Pan ze Spiczastą Głową zaprzestali mruczenia i zbliżył się do niej. – Patrz, tu jest coś namalowane – powiedziała dziewczynka. – Jakieś trzy znaki. – To nie są znaki, to grecki alfabet – rzekł z najwyższym zainteresowaniem Pan ze Spiczastą Głową. – Zaraz, zaraz… „O-mi-jaj…” Tak. „O-mi-jaj-cie wy-spę Hu-la” – przeczytał z podnieceniem. „Na wszystkich bogów, omijajcie wyspę Hula!” Pan ze Spiczastą Głową i Agnieszka popatrzyli na siebie. – Czy to jest ostrzeżenie? – spytała dziewczynka. – Sądzę, że tak. Tam jeszcze coś jest napisane – dodał z troską – ale nie mogę odczytać. Coś jakby pułapka… – A wiesz, gdzie jest ta wyspa Hula? – Skąd. Nigdy nie żeglowałem po tych morzach. No, ale idę do steru. Trzeba odpłynąć od skały. W razie wiatru moglibyśmy się roztrzaskać. Musimy wyjść na pełne morze. A ty poszukaj, czy nie ma gdzieś jakiejś mapy. Agnieszka zeszła w głąb okrętu po stromych schodkach. – Gdzie mam szukać? – pytała samą siebie. – Chyba już wszędzie byłam, ale nigdzie nie widziałam mapy!

10


Szła zamyślona nie pilnując drogi. W pewnym momencie potknęła się i omal nie upadła. Chcąc znaleźć przyczynę tego potknięcia spojrzała na podłogę i zobaczyła, że wystaje z niej jakiś uchwyt. Niewiele myśląc pociągnęła za niego i aż krzyknęła ze zdziwienia. Stała przed tajemniczym, prowadzącym nie wiadomo dokąd, otworem. Uklękła na samym jej brzegu i zajrzała do środka. Środek ten był mroczny i niezbyt zachęcający do zejścia. Jednak zwisająca ku dołowi cienka drabinka wskazywała na to, że otwór prowadzi do używalnego pomieszczenia. „Właściwie nie powinnam tam schodzić sama – medytowała Agnieszka. – Ale Pan ze Spiczastą Głową zajęty jest sterowaniem i nie trzeba, aby się odrywał od steru, bo wiatr może okręt roztrzaskać o skały. Z drugiej strony, może tam znajduje się coś ważnego, na przykład mapa z wyspą Hula”. Tak medytując zdjęła buciki i postawiła je koło otworu, aby w razie, gdyby miała trudności z powrotem, Pan ze Spiczastą Głową wiedział, gdzie jej szukać. Bo jednak poczuła, że musi zejść. Zaczęła schodzić. Ostrożnie stawiając nogi na stopniach drabinki, posuwała się w dół w prawie zupełnych ciemnościach. Nie można powiedzieć, żeby Agnieszka lubiła ciemności. I kto wie, czy nie zawróciłaby z drogi, gdyby nie to, że gdzieś w dole, tam gdzie kończyła się drabinka, migotało słabe światełko. Światełko to powiększało się w miarę, jak Agnieszka schodziła, a na samym dnie okazało się zgoła być światłem bijącym przez górną szparę w drzwiach. „Szkoda, że nie jestem tak wysoka jak Pan ze Spiczastą Głową – pomyślała Agnieszka. – Mogłabym przez tę szparę zajrzeć do środka i zobaczyć, kto tam siedzi. Ale nie, na pewno tam nikogo nie ma – uspokoiła samą siebie. – Okręt jest opuszczony, a światło pewnie zostawili przez zapomnienie”. Nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się zupełnie bezszelestnie i znalazła się na progu obszernej sali jaskrawo oświetlonej. W sali tej nie było ani jednego mebla poza niskim stołem, przy którym siedział maleńki Człowieczek w Czarnym Kaftanie. Jednak brak mebli nie sprawiał wrażenie pustki, bowiem broda i włosy człowieczka rozrosły się niepomiernie i w przedziwnych kształtach układały się na podłodze. Gdzieniegdzie nawet wspinały się na ściany. Ściany zaś były obite korkiem. Człowieczek w Czarnym Kaftanie nie zareagował na wejście Agnieszki. Pisał coś pilnie gęsim piórem w wielkiej księdze. – Przepraszam – zagadnęła grzecznie dziewczynka – czy jesteś karzełkiem z bajki? Człowieczek w Czarnym Kaftanie ani drgnął. Jego ręka z niezwykłą szybkością biegała po kartach księgi. – Przepraszam, czy jesteś karzełkiem? – powtórzyła głośniej Agnieszka. Znowu nie otrzymała odpowiedzi. Postąpiła więc dwa kroki naprzód i jej bose nogi od razu zaplątały się w rozścielonych na podłodze włosach. Wywołało to natychmiastowe ożywienie Człowieczka w Czarnym Kaftanie. Ręka z gęsim piórem zatrzymała się w połowie drogi i tak pozostała, a człowieczek przemówił: – Ktokolwiek jesteś, zejdź z moich włosów.

11


– Ja jestem Agnieszka, która wyruszyła w Świat – wyjaśniła dziewczynka – i bardzo staram się zejść z twoich włosów, ale one są wszędzie. Czy jesteś karzełkiem? – Ja karzełkiem, cha, cha! – roześmiał się grzmiąco Człowieczek w Czarnym Kaftanie. – Ja jestem olbrzymem, jakiego świat nie widział! Agnieszka skrzywiła się krytycznie. – Ale wyglądasz jak karzełek z mojej książki z bajkami, tylko masz więcej włosów – upierała się. – Bajki, cha, cha, cha! – zaśmiał się znowu grzmiąco Człowieczek w Czarnym Kaftanie. – To dobre dla dzieci. – Przecież jestem dzieckiem, nie widzisz? – Nie – odrzekł krótko Człowieczek w Czarnym Kaftanie. – Po raz ostatni powtarzam: ktokolwiek jesteś, zejdź z moich włosów. Przeszkadzasz mi kontynuować pracę nad największym dziełem, jakie zna świat. – Nie rozumiem, dlaczego mnie nie widzisz – zdziwiła się dziewczynka. – Bo ja patrzę wyżej. Jestem olbrzymem. Nie mogę dostrzec żadnego zwyczajnego człowieka, a tym bardziej dziecka. Zejdź z moich włosów! – Zejdę. Powiedz mi tylko, gdzie oni wszyscy się podziali? Cierpliwość Człowieczka w Czarnym Kaftanie wyczerpywała się. Spytał jednak: – Jacy: wszyscy? – No, jak to: jacy! Ludzie z tego okrętu. Nie ma nikogo poza tobą. – Prawdę rzekłaś – rzekł dumnie Człowieczek w Czarnym Kaftanie. – Nie ma nikogo poza mną. Jestem jedyny i największy. Nic nie wiem o żadnych ludziach i żadnym okręcie. Nie, tego już za wiele! Agnieszka poczuła gwałtowną chęć tupnięcia, w porę jednak uprzytomniła sobie, że miałoby to fatalny skutek dla ścielących się na podłodze włosów. – Nie rozumiem cię! – wybuchnęła. – Więc gdzie jesteś, jeśli nie na okręcie? Człowieczek w Czarnym Kaftanie wyprężył skarlałą pierś. – Jestem we wnętrzu – rzekł dumnie. – Nigdy nie wychodzę na zewnątrz i bez wytchnienia piszę dzieje ludzkości. – A skąd wiesz, co się dzieje na zewnątrz, żeby to spisywać – dziwiła się coraz bardziej dziewczynka. – Ja tych dziejów nie spisuję – sprostował z naciskiem Człowieczek w Czarnym Kaftanie. – Ja je tworzę na użytek przyszłych pokoleń. Czy zdecydujesz się wreszcie zejść z moich włosów, abym mógł skończyć przerwane w środku zdanie? – Nie chcę ci przeszkadzać w skończeniu przerwanego w środku zdania, ale powiedz mi jeszcze, czy nie wiesz, dlaczego trzeba omijać wyspę Hula? Cierpliwość Człowieczka w Czarnym Kaftanie najwidoczniej się wyczerpała. Pociągnął ku sobie pasmo włosów, na którym stała Agnieszka. Na skutek tego pociągnięcia dziewczynka zachwiała się i straciwszy równowagę wypadła za próg. Zrezygnowała z dalszego wypytywania karzełka, który mówił o sobie, że jest olbrzymem, i szybko wspięła się po drabince do góry. Założyła pozostawione na brzegu otworu pantofelki i już chciała udać się na dalsze poszukiwanie jakiejkolwiek mapy, kiedy nagle okręt gwałtownie się zakołysał. Towarzyszył temu przeraźliwy pisk Poduszki. Agnieszka popędziła na pokład.

12


– Tak mnie wyrzucić z mojego siedzenia! – biadoliła Poduszka. – Kołysałam się mile i łagodnie, czyszcząc moje papucie, a tu nagle wstrząs i upadek. Takie jest życie. Jak już cię wyrzucą z domku z pasiastych materacyków, to potem cię wyrzucają zewsząd. – Ależ, Poduszko – rzekła Agnieszka – co się właściwie stało? Spojrzała na morze. Fale przelewały się w powolnym, majestatycznym tańcu nie okazując żadnego wzburzenia ani zmącenia. Na niebie ani jednej burzowej chmurki. Latające ryby szybowały swobodnie w przejrzystym powietrzu. A jednak okręt przed chwilą zakołysał się gwałtownie. Jedyną dziwną rzeczą, jaką zauważyła Agnieszka, było to, że płynęli z niezwykłą szybkością, niemal unosząc się na wodzie. Poszła do steru. Pan ze Spiczastą Głową tak zajęty był obracaniem wielkiego sterowego koła, że nie dostrzegł jej nadejścia. Jego cienka, długa postać cala była podana naprzód, jakby ciężarem własnego ciała zamierzał pociągnąć za sobą okręt i tak pędzący z szybkością odrzutową. – Gonimy czy uciekamy? – spytała Agnieszka, choć wiedziała, że może nie otrzymać odpowiedzi. – Gonimy – o dziwo, odpowiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Wpadliśmy przed chwilą na ogromnego Żółwia. – Żółwia! – rzekła podekscytowana dziewczynka. – Myślisz, że to jest… – Myślę – odrzekł Pan ze Spiczastą Głową mocniej napierając na ster. – Jestem prawie pewien, że to był Żółw, co ma Tysiąc Lat. Właśnie go ścigam, bo ja też chciałbym mu zadać parę pytań. Jedni zadają komukolwiek…, dziwne, że spodziewają się odpowiedzi – dodał po chwili. – Ja chcę zadać komuś, kto wie. Co kto woli. – Widzę go! – zawołała nagle Agnieszka. Rzeczywiście. O jakieś sto metrów przed nimi wyłoniła się z wody skorupa ogromnego Żółwia. – To na pewno on – powiedział Pan ze Spiczastą Głową prawie kładąc się na ster. – Takiej skorupy nie wyhoduje się w ciągu dwu lat, a nawet dwustu. Żółw wyłaniał się, to znowu znikał w głębinie i choć okręt pędził szybciej od ekspresowego pociągu, odległość między nim a ścigającymi nie zmniejszała się ani na krztę. – Nie dogonimy – rzekł z rozpaczą Pan ze Spiczastą Głową. – On chyba na czymś płynie. Albo na kimś. Bo kto to widział, aby Żółw był aż tak szybki! Nagle na wprost okrętu ukazała się ziemia. Na razie wyglądało to jak niezbyt szeroka, bura wstążka. Wstążka poszerzała się jednak w oczach, bowiem Żółw kierował się najwidoczniej w jej stronę. – Wyląduje, dobra nasza! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową. – Łatwiej go będzie znaleźć na lądzie, bo Żółw po ziemi na pewno wlecze się żółwim krokiem. Żółw, który ciągle płynął szybciej niż okręt, dopływał właśnie do lądu. Ledwo dotknął ziemi – znikł, jakby się rozpłynął w powierzu. – To nic – uspokoiła samą siebie Agnieszka. – Znajdziemy go. Nie mógł daleko odejść, skoro po ziemi chodzi żółwim krokiem. Okręt stopniowo zmniejszał szybkość. Teraz wyraźnie było widać nieznaną ziemię. Było to wybrzeże niezwykłej piękności. Całe skąpane w szczerozłotej mgiełce, wyłaniało się z fal – zjawiskowe. Brzeg, na którym przepadł Żółw, porośnięty był drzewami uginającymi się pod złotymi owocami o odurzającym zapachu. – Spójrz na wierzchołki! – zawołała olśniona Agnieszka. – Kręcą się! Istotnie, wierzchołki drzew, kształtem przypominające olbrzymie kwietne girlandy, obracały się w rytmie dosyć szybkim. 13


Okręt przybił do brzegu bez żadnych trudności. Pan ze Spiczastą Głową zatrzymał ster. – Wychodzimy – powiedział. – Zaraz, a Poduszka? – przypomniała sobie Agnieszka. Poduszka zdołała z powrotem wgramolić się na hamak i mrużąc rozkosznie swe czerwone oczka kołysała się łagodnie. – Nie – zapiszczała. – Idźcie beze mnie. Czuję się tu prawie tak dobrze, jak w moim domku z pasiastych materacyków. Muszę wypocząć po ciężkich przejściach. Jestem przecież bardzo delikatna. – Chodźmy – powtórzył niecierpliwie Pan ze Spiczastą Głową. – Musimy dogonić Żółwia. Trzymając się za ręce wybiegli na ląd. – Tędy – powiedziała Agnieszka. – Na pewno ukrył się w tych krzakach. Są ta… Przerwała zdumiona nie tyle faktem, że Pan ze Spiczastą Głową jej nie słuchał, ile tym, że się zatrzymał jak wryty. Stał i wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w tabliczkę przymocowaną do jednego z przybrzeżnych drzew. Agnieszka spojrzała i okrzyk przerażenia wyrwał się z jej ust. Napis na tabliczce głosił:

WYSPA HULA – Przysiągłbym, że tej tabliczki nie było, kiedy wysiadaliśmy – powiedział Pan ze Spiczastą Głową gładząc w zamyśleniu spiczasty jej czubek. – A może Żółwia też wcale nie było? – rzekła z rozpaczą Agnieszka. – Może to czarownik nas zwabił na wyspę Hula? Stali tak w wielkim pomieszczeniu i bezustannie wypatrywali się w złowrogą tabliczkę. Pierwszy ocknął się Pan ze Spiczastą Głową. – Jesteśmy dopiero na brzegu – powiedział. – A zatem możemy szybko wrócić na okręt i odpłynąć. Odwrócili się ku morzu i tym razem obydwoje wydali okrzyk przerażenia.

O OKKRRĘĘTTUU NNIIEE BBYYŁŁO O!! – Co z Poduszką! – przelękła się Agnieszka. – Porwali ją? – Tym razem to chyba przyjdzie nam się utopić – zauważył melancholijnie Pan ze Spiczastą Głową. – W królestwie złotolicej królewny Hula nikomu nie może przydarzyć się takie ubolewania godne nieszczęście – przemówił ktoś za ich plecami.

14


Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową obejrzeli się jednocześnie. Przed nimi stał piękny Młodzieniec ubrany w złociste szaty i złociście się uśmiechał. Ten uśmiech był tak czarujący, że Agnieszka nie tylko zapomniała o przestrachu, ale nawet roześmiała się na cały głos ze szczęścia. – Witajcie, mili podróżni – skłonił się Młodzieniec. – Bądźcie pozdrowieni na wyspie złotolicej królewny Hula, która zaprasza was serdecznie do swego pałacu. – Ale gdzie jest nasz okręt? – spytał Pan ze Spiczastą Głową, nieufny jakoś wobec tych złocistości. – Ach, prawda – rzekł lekko – zapomniałem wam powiedzieć, że okręt wasz został odprowadzony do przystani. Tutaj, w tej części wybrzeża, grasują niebezpieczne prądy, które mogłyby was narazić na trwałą jego utratę. Możecie być spokojni. Na jeden gest złocistej ręki zjawiło się przed nimi kapiące złotem auto. Było to najprawdziwsze auto z błotnikami i kierownicą, ale zaprzężone w wielkie złotogrzywe lwy. – Proszę – powtórzył serdecznie piękny Młodzieniec – wsiadajcie. Królewna Hula oczekuje was. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową weszli do auta i z prawdziwą przyjemnością opadli na wyściełane siedzenia. Piękny Młodzieniec zajął miejsce przy kierownicy i… ruszyli. Po pewnym czasie nasi podróżnicy zauważyli, że auto nie jedzie normalnie, ale zatacza na drodze koliste zygzaki, jakby rysowało ósemki. – Wszystko tutaj kołuje… – szepnęła Agnieszka. – Drzewa, auto, a nawet przydrożne kamienie. Zauważyłeś? Pan ze Spiczastą Głową tym razem nie odpowiedział. – Chciałbym już spotkać królewnę Hula – rzekł marzycielsko. – Obawiam się trochę tej złocistości i gdyby nie to, że czuję się odurzony perspektywą spotkania królewny, sądziłbym, że to znowu on. – Dlaczego nakazano tę wyspę omijać, skoro tu tak cudownie i mieszka prawdziwa królewna z bajki? – wpadła w ten sam nastrój Agnieszka. – Może właśnie dlatego – rzekł w dalszym ciągu marzycielsko Pan ze Spiczastą Głową. – Może właśnie dlatego – powtórzył cicho i przymknął swe srebrzyste powieki. Auto kolistym ruchem ciągnione przez złotogrzywe lwy zatrzymało się. Pan ze Spiczastą Głową uniósł srebrzyste powieki i natychmiast z powrotem je opuścił. Blask bowiem niemiłosierny roztaczał się za szybami. Piękny Młodzieniec wyskoczył na zewnątrz i otworzył drzwiczki zapraszając do wyjścia Agnieszkę i Pan ze Spiczastą Głową, który ciągle mrużył oczy i wydawał się dziwnie oszołomiony. – Jesteśmy na miejscu – powiedział piękny Młodzieniec. – Oto pałac królewny Hula. Pałac był ogromny, cały pokryty lśniącym złotem. Właśnie od niego bił ów rażący oczy blask. Piękny Młodzieniec prowadził naszych podróżników przez przestronne komnaty. Spojrzeli i widzieli, że stąpają po podłogach ze szczerego złota. W komnatach nie było żadnych mebli poza obracającymi się w powietrzu złotymi obręczami.

15


– Wszystko kołuje… – zdziwiła się po raz drugi Agnieszka. I ze zdumieniem poczuła, że krok jej staje się jakby pląsem tanecznym. – Chciałbym już ujrzeć księżniczkę – rzekł marzycielsko Pan ze Spiczastą Głową, wykonując, jak zauważyła Agnieszka, serię dziwnych półobrotów. – Chciałbym uwierzyć, że ten blask, ta kolistość – dodał ciszej – nie oznacza czegoś dla mnie oczywistego a podstępnego. – Ach! – zawołała Agnieszka. Stanęli właśnie na progu sali tak dużej i szerokiej, że mogłoby się w niej zmieścić całe miasto. Sufit tej sali falował jak złote morze i na pierwszy rzut oka nie wiadomo było, czy to w ogóle sufit, czy też niebo. Rój niebiesko upierzonych ptaków kolistym lotem wirował pod sufitem. W głębi na złotym podwyższeniu stał zwykły trzcinowy bujający fotel, a na tym fotelu siedziała kobieta przepięknej urody. Siedziała i bujała się tam i z powrotem. Miała na sobie szatę, nie, nie złocistą, zupełnie prostą, z białego lnu, włosy białe jak len opadały na jej ramiona. Oczy zaś były niebieskie jak upierzenie ptaków kołujących pod sufitem. Złoto jedynie na jej policzkach płonęło kolistymi rumieńcami. – Królewna… – szepnął Pan ze Spiczastą Głową i zbliżył się kornie do fotela. Tamże ugiął swe długie, cienkie nogi w dworskim ukłonie, zaś jego srebrzyste pantofle zbladły w bijącej od królewny złocistości. Bo mimo białego stroju i białych włosów, mimo zwykłego trzcinowego fotela, roztaczała wokół siebie niesłychanej intensywności złocistość. – Witajcie w moim królestwie, w którym spełniają się wszystkie marzenia! Witaj, srebrzysty rycerzu – przemówiła królewna Hula. – Oczekiwałam cię z niecierpliwością. Wyznam nawet, że wysłałam mego wiernego sługę Jaspisiusa, aby pod postacią Żółwia, za którym gonisz, zwabił cię szybko i skutecznie w moje progi. „A więc miałam rację – pomyślała w tym momencie Agnieszka. – To nie był prawdziwy Żółw”. Myśl ta usposobiła ją niezbyt przychylnie do królewny Hula, mimo że podobnie jak Pan ze Spiczastą Głową pozostawała pod urokiem złocistości. – Srebrzysty rycerzu – mówiła dalej królewna Hula śpiewnym głosem – spójrz mi prosto w oczy i powiedz, czy wszystko, co mam na sobie, jest złotem? Agnieszka przysunęła się bliżej zaciekawiona. Pan ze Spiczastą Głową spojrzał prosto w oczy królewnie Hula i rzekł: – Królewno z bajki, wszystko w tobie i na tobie jest złotem! – Nie! – chciała krzyknąć Agnieszka. – Ona ma białą suknię i białe włosy, oczy niebieskie, a jej fotel jest ze zwykłej trzciny! Zanim jednak zdążyła się odezwać, królewna Hula omiotła ją spojrzeniem swoich oczu, które wcale nie były złote, tylko turkusowe, i powiedziała: – A dla ciebie, Agnieszko, mam tutaj coś wspaniałego! Co rzekłszy klasnęła w białe dłonie i za chwilę obok fotela pojawiła się szafa cała ze złota. – Otwórz – powiedziała uśmiechając się złociście królewna Hula. 16


Agnieszka otworzyła szafę i zobaczyła, że znajduje się w niej mnóstwo rozmaitych sukienek! – Możesz się przebierać, jeśli chcesz – powiedziała łaskawie królewna Hula. – Daję ci dwie godziny czasu na przebieranie, gdyż po upływie tego czasu rozpocznie się wielki bal. Chodź, srebrzysty rycerzu – zwróciła się w stronę Pana ze Spiczastą Głową, który ciągle klęczał przed fotelem. – Pójdziemy na przechadzkę po moich ogrodach. Wstała ze swego trzcinowego fotela, wyciągnęła białą dłoń. Trzymając się za ręce oddalili się obydwoje kołującym pląsem. Agnieszka została sama przed otwartą szafą, w której na złotych wieszakach wisiało całe mnóstwo sukienek. Patrzyła na te sukienki i przypomniało jej się podwórko, Mietek-Łokietek, Helka-Pętelka i inne dzieci. „Znudziło się wam moje przemienianie – pomyślała zanurzając ręce w miękkość rozmaitych materiałów – to dobrze, że sobie poszłam w Wielki Świat. A wy ciągle siedzicie na swoim podwórku! I teraz mogę się przemieniać nawet trzysta razy na godzinę!” Wyciągnęła z szafy pierwszą sukienkę, seledynową jak wczesna wiosna. Ubrała się w nią, rozejrzała wokół. W sali niestety nie było nikogo poza niebieskimi ptakami, które kołowały pod sufitem. – Ptaki, patrzcie, przemieniłam się! – zawołała na cały głos. Na próżno. Niebieskie ptaki kołowały ponad nią, kołowaniem zupełnie obłędnym, i ani jeden nie zatrzymał się, aby spojrzeć na nową sukienkę Agnieszki. „Że też im się nie znudzi takie latanie w kółko ciągle pod tym samym sufitem” – pomyślała urażona dziewczynka. Wyciągnęła z szafy drugą sukienkę, żółtą jak słonecznik, i ubrała się w nią. – Skoro nie ma nikogo do patrzenia – powiedziała sama do siebie – to ja będę patrzeć, jakbym była jakąś obcą dziewczynką. Umawiam się, że ta dziewczynka będzie się nazywała Hala. Podeszła do wielkiego złotego lustra i zawołała: – Hala, patrz, przemieniłam się! – Jaka cudowna sukienka… – pochwaliła Hala. Zadowolona Agnieszka szybko pobiegła do szafy i założyła garsonkę, rdzawą jak jesienne liście. Podeszła do lustra i zawołała: – Hala, patrz, przemieniłam się! – Jaka śliczna garsonka! – pochwaliła Hala. Agnieszka znowu pobiegła do szafy. Biegała tak między szafą a lustrem, Hala chwaliła, ale z coraz mniejszym zapałem. Sukienek w szafie nie ubywało. Wreszcie, kiedy Agnieszka po raz setny, a może nawet tysięczny, podbiegła do lustra i słabnącym głosem zawołała: – Hala, patrz, przemieniłam się! – Hala najpierw przez chwilę milczała, a potem powiedziała: – Ależ jesteś nudna! Mam zupełnie dosyć twojego przemieniania. Agnieszka najpierw osłupiała, potem roześmiała się serdecznie. – Przecież to ja sama tak powiedziałam! Hala to ja! I wcale jej się nie dziwię – przyznała sprawiedliwie – że ma już dosyć. To nudne zmieniać stale sukienki, kiedy naokoło dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Ale Mietek-Łokietek i Helka-Pętelka na złość mi udawali, że mnie nie poznają. Więc dobrze, że sobie od nich poszłam w Wielki Świat. I nawet jestem na wyspie Hula i nic złego mi się nie stało, chociaż na okręcie było ostrzeżenie.

17


Nagle tuż do jej stóp opadł Niebieski Ptak. Na wpół żywy ze zmęczenia chwytał spazmatycznie powietrze. – Uciekajcie! – wykrztusił ostatkiem sił. – Uciekaj… Dalszą część słowa zagłuszył dźwięk gongu. Jednocześnie wejście do sali przesłoniła intensywna złocistość. Agnieszka przeczuwając, że ta złocistość oznacza zbliżanie się królewny Hula, powodowana niezrozumiałym impulsem, podniosła z podłogi Niebieskiego Ptaka i ukryła go w kieszeni fartuszka. „Jak to dobrze, że nie zmieniłam już tej sukienki z fartuszkiem” – zdążyła jeszcze pomyśleć. Królewna Hula weszła do sali trzymając za rękę Pana ze Spiczastą Głową. Ale nie byli sami. Prowadzili ze sobą orszak rozmaitych mężczyzn. Było wśród nich wielu marynarzy, wielu żołnierzy i z całą pewnością kilku królewiczów. Wszyscy mężczyźni byli bogato i wspaniale ubrani. Na ich twarzach malowała się wielka pewność siebie, buta nawet, wszyscy też niewątpliwie zachwyceni byli królewną Hula i chyba niezbyt przypadało im do smaku to, że trzyma za rękę pana ze Spiczastą Głową. Królewna Hula tanecznym pląsem podeszła do swego trzcinowego fotela i usiadła, a Pan ze Spiczastą Głową natychmiast przyklęknął u jej stóp. Pozostali mężczyźni ustawili się szerokim, pląsającym półkolem. – Mili moi goście – przemówiła królewna Hula śpiewnym głosem – za chwilę rozpocznie się wielki bal, który wydaję na waszą część. Powiedzcie mi tylko jeszcze raz, wszyscy razem, to, co pytałam każdego z was z osobna: – Czy jestem cała ze złota? – Tak, królewno, jesteś cała ze złota! – zakrzyknęli gromko mężczyźni. Tak wielka siła przekonywania była w tym okrzyku, że Agnieszka, która pod wrażeniem sztuczki z Żółwiem i dziwnych słów Niebieskiego Ptaka była nieprzychylnie usposobiona i wszystko dobrze widziała, nagle też zobaczyła, że królewna jest ze złota. – Ma białe szaty, białe włosy i niebieskie oczy – powtarzała sobie walcząc z ogarniającą ją złocistością. Na próżno. – A teraz, mili goście – zabrała znowu głos królewna Hula – proponuję, abyśmy rozpoczęli bal narodową zabawą mojej wyspy. Zgoda? – Zgoda! – zakrzyknęli wszyscy chórem. Królewna Hula klasnęła w ręce. Na ten znak znikły wirujące dotąd pod sufitem niebieskie ptaki, a do sali napłynęło mnóstwo wirujących złocistych obręczy. – Uwaga, zaczynamy! – zawołała królewna Hula podnosząc się z fotela. – Każdy łapie jedną obręcz i zakłada ją na siebie. Mężczyźni i Agnieszka wyciągnęli ręce ku wirującym obręczom. Każdy schwytał jedną i natychmiast zakładał na siebie. – Świetnie! – zawołała królewna Hula stając się coraz bardziej złocista. – A teraz, uwaga! Na mój znak wszyscy zaczynamy obracać obręcze! Podniosła w gorę rękę. – Gotowe? – zawołała. – Gotowe! – odkrzyknęli wszyscy. – HULA-HOP! – zawołała królewna. Jeszcze nie przebrzmiał ten okrzyk, kiedy wszyscy jak za naciśnięciem sprężyny zaczęli się poruszać wprawiając w ruch złote obręcze. „To nic trudnego – myślała Agnieszka rozkręcając swoje koło. – U nas też wszyscy kiedyś bawili się w hula-hop, ale teraz niektórzy wolą skakanki”. 18


Bardzo jej się podobał taki początek wielkiego balu. Po pewnym jednak czasie poczuła się zmęczona. „Nie jestem taka silna jak mężczyźni – pomyślała. – Chyba królewna Hula się nie obrazi, jeżeli już się zatrzymam”. Ale co to? Ku swemu przerażeniu Agnieszka zobaczyła, że nie może się zatrzymać. W żaden sposób! „Co się dzieje?” – pomyślała zatrwożona i rozejrzała się wokół. To, co zobaczyła, napełniło ją jeszcze większym przerażeniem. Mężczyźni stracili już swoje butne miny. Krople potu perliły się na ich czołach. Z trudem chwytali powietrze. „Oni też nie mogą się zatrzymać” – zrozumiała Agnieszka. – Królewno, zatrzymaj te koła! – zawołał wreszcie któryś z nich. Królewna Hula roześmiała się i nagle wszyscy zobaczyli, że wcale nie jest cała ze złota, że ma białe szaty, białe włosy i niebieskie oczy, a fotel, na którym siedzi, zrobiony jest ze zwykłej trzciny. Jęk wielki wstrząsnął całą salą. – Ratuj się, to może! Pułapka! – zakrzyknął ktoś rozpaczliwie. – Obracać, obracać! – śmiała się królewna Hula. – HULA-HOP! Agnieszka czuła, że omdlewa. Przed jej oczami wirowało wszystko, najpierw złociście, a potem coraz bardziej niebiesko. Z rosnącym przerażeniem spostrzegła, że niektórzy z obracających złote koła mężczyzn zamieniają się stopniowo w niebiesko upierzone ptaki i wirując obłędnie wznoszą się pod złoty sufit. „A więc tamte ptaki też były kiedyś ludźmi! – myślała gorączkowo dziewczynka. – Więc ja też się zamienię w niebieskiego ptaka i będę musiała wirować pod złotym sufitem aż do śmierci?” – Nie! – zakrzyknęła słabym głosem. – Nie! Gdzie jest Pan ze Spiczastą Głową? Nigdzie nie widziała długiej, srebrnej postaci swego przyjaciela. Straszne przeczucie ścisnęło jej serce: może już zamienił się w niebieskiego ptaka? Może już fruwa pod sufitem? Nie! Jest. Przepycha się przez stale zmniejszający się tłum obracających obręcze mężczyzn, sam wyzwolony od kołowania! Rozgląda się gorączkowo na wszystkie strony. „Szuka mnie” – pomyślała Agnieszka. – Jestem tutaj! – chciała zawołać. Z przerażeniem spostrzegła, że może mówić tylko szeptem, że po prostu nie ma siły mówić ze zmęczenia. Ale co to? Pan ze Spiczastą Głową patrzy na nią, patrzy takim wzrokiem, jakby jej nie poznawał! Jego twarz była poważna, oczy zatroskane. Podszedł do niej. 19


– Przepraszam – rzekł zdyszanym szeptem. – Nie widziałaś dziewczynki, która ma na imię Agnieszka? Szukam jej wszędzie i nie mogę znaleźć. Agnieszka poczuła, że robi jej się słabo. Przed oczami zawirowały ciemne płaty. Jeszcze chwila, a upadnie. Co się dzieje? Dlaczego Pan ze Spiczastą Głową jej nie poznaje? – To ja! To ja, nie widzisz?! – chciała powiedzieć i… nie mogła wydobyć głosu. Pan ze Spiczastą Głową popatrzył na nią z troską. – Trzymaj się. Przyjdę po ciebie, jak tylko znajdę Agnieszkę. Co rzekłszy oddalił się pośpiesznie. – Hula-hop! – wołała królewna Hula, klaskała w ręce, zanosiła się od śmiechu, coraz więcej niebieskich ptaków ulatywało pod sufit. Agnieszka poruszała się jak automat. Rozbolały ją wszystkie kości, miała wrażenie, że jakaś dziwna siła chce ją oderwać od podłogi, unieść ku górze. Serce waliło nierównym rytmem. Bolało. Ale nie ze zmęczenia. Z rozpaczy. Pan ze Spiczastą Głową chce ją uratować! Może ją uratować i nie poznał jej! „Nie poznał mnie, jak dzieciaki na podwórku – myślała gorzko. – To przez to przemienianie. Po co tyle razy się przemieniała, po ci dałam się skusić tą szafą! Ich wszystkich oczarowała swoją rzekomą złocistością, a mnie złapała na szafę pełną sukienek. Co robić, Boże, co robić!” Pan ze Spiczastą Głową znalazł się znowu koło niej. Miał minę coraz bardziej zatroskaną. – To ja, Agnieszka! T o j a ! ! Przypłynęliśmy razem okrętem! Z Poduszką! Goniliśmy Żółwia! To ja, Agnieszka! Tym razem zdołała wydobyć głos ze ściśniętego gardła. Co prawda był to tylko szept, ale Pan ze Spiczastą Głową usłyszał. Stanął i bacznie wpatrywał się w dziewczynkę. W jego oczach ukazał się błysk rozpoznania. – Agnieszko! Ach, Agnieszko! Nie ma chwili do stracenia! Kieruj się ku oknu. Szybko! Chowaj się za innych i kieruj się ku oknu! Agnieszka kryjąc się za obracającymi koła mężczyznami pośpiesznie przesuwała się ku oknu. Zerkała co chwila na królewnę Hula bojąc się, że zauważy jej manewr. Mężczyzn było już tak niewielu! Królewna Hula skinięciem białej dłoni coraz to zamieniała jakiegoś mężczyznę w niebieskiego ptaka i śmiała się, po prostu zanosiła się od śmiechu. Po paru długich jak wieczność minutach Agnieszka znalazła się przy oknie. Serce biło jej tak mocno, że omal nie wyskakiwało z piersi. Była nieludzko zmęczona. Pan ze Spiczastą Głową uchwycił ją z całej siły wpół i… zatrzymała się. Koło opadło z niej bezszelestnie, podobnie jak opada złoty liść z drzewa. – Szybko! – szepnął Pan ze Spiczastą Głową. – Skacz przez okno! Wracamy. Jednym susem przesadzili złotą okienną ramę. W tej samej chwili rozległ się przenikliwy gwizd! – Spostrzegła nas! Za późno! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową. – Szybko, Agnieszko, szybko! Rzucili się w stronę skał, które niczym słonie przysiadły na skraju złocistego ogrodu. Ale zdołali przebiec zaledwie kilka kroków. Z pałacu pędziło ku nim czterech zakutych w złote zbroje strażników. Każdy trzymał gotowy do strzału ręczny pistolet maszynowy. – Stać, bo strzelam! – zawołał strażnik, który miał niebieskie pióro przymocowane do hełmu. Co było robić. Stanęli. Strażnik, który miał niebieskie pióro przyczepione do hełmu, zręcznie założył na przeguby ich rąk kajdanki. Szczęknął zamek. 20


– Naprzód! – warknął. – Tylko bez kawałów. Stąd nikt nie ucieknie. Ruszyli niechętnie. Prowadzono ich w głąb pałacowego dziedzińca. Był otoczony grubym murem. Ten mur od ściany zewnętrznej wydawał się być cały zrobiony ze złota. Ale gdy przekroczyli bramę, okazało się, że od wewnątrz jest to całkiem zwyczajny, kamienny mur. Agnieszka zerknęła ku Panu ze Spiczastą Głową. Czy on też to widzi? Czy on widzi, jak dziwacznie ubrani są strażnicy? W złotych, rycerskich zbrojach, ale na głowach zwykłe żołnierskie hełmy, a w rękach erkaemy. Ta wyspa Hula to jest wielkie oszustwo! – mruknął Pan ze Spiczastą Głową i Agnieszka uspokoiła się: on też to widzi. „Ja się przynajmniej nie dałam nabrać na złocistość królewny” – pomyślała w mimowolnym przypływie dumy. „Tak, ale nabrałaś się na pokusę w postaci szafy pełnej ubrania – skarciła się zaraz. – Ta królewna Hula dobrze wie, czym kogo można skusić”. W prawym rogu murów otaczających pałacowy dziedziniec wystrzelała w górę wysoka, okrągła baszta: bez żadnych otworów, nawet bez okienek strzelniczych. Miała jedynie żelazne drzwi. Właśnie do tej baszty strażnicy prowadzili więźniów. Żelazne drzwi otworzyły się z głuchym łoskotem ukazując ciemne, pachnące stęchlizną wnętrze. Agnieszka zatrzymała się przerażona. Wejść tam? Do tej strasznej, kamiennej baszty? Nie. Za nic na świecie. Jeden ze strażników popchnął ją lufą erkaemu. – Włazić! Prędzej, bez gadania! – Chodź, Agnieszko – powiedział cicho Pan ze Spiczastą Głową. – Na razie nie możemy nic zrobić. Potem odwrócił się i uważnie spojrzał na strażnika w hełmie przyozdobionym niebieskim piórkiem. – Chciałbym wiedzieć, kiedy będziecie nas sądzić? – spytał spokojnie. – Sądzić, cha, cha, cha! – zaśmiał się strażnik. – Na wyspie Hula nie ma sądowych procesów. Na wyspie Hula los wszystkiego, co żyje, zależy od królewny Hula. A ja, Wielki Strażnik Egzekutor, troszczę się o wszystkich, którzy od tego losu próbują uciec. Proces, cha, cha, cha! Lepszy numer! Włazić! Nie gadać! Czekać! Z głuchym łoskotem zatrzasnęły się żelazne drzwi. Przez chwilę nic nie widzieli w ciemności. Było to jednak tylko wynikiem nagłego rozstania się ze światłem dnia, wzmocnionym jeszcze złocistością, bowiem stopniowo oczy oswoiły się z mrokiem i okazało się, że ciemność nie jest zupełna. Od góry sączył się słaby blask, dzięki czemu uwięzieni mogli przyjrzeć się swojemu więzieniu. Znajdowali się jakby we wnętrzu gigantycznego komina. Ani śladu schodów czy drabiny, tylko okrągłe, gładkie ściany, tylko kamienna posadzka, bez żadnego mebla czy choćby punktu zaczepienia dla oczu. Komin zwężał się u góry i zdawał się być otwarty u szczytu, gdyż tam wysoko widać było jakby skrawek szarawego nieba. Stamtąd właśnie sączył się ów słaby blask, niestety chyba dobiegał zza szyby, bowiem nie można było wyczuć nawet najlżejszego powiewu świeżego powietrza. Agnieszka ledwo trzymała się na nogach. Pan ze Spiczastą Głową musiał to zauważyć, bo zdjął swój srebrzysty kaftan i rozłożył go na kamiennej posadzce. – Siadaj – powiedział ciepło. – Siadaj. Najważniejsze, żebyś trochę odpoczęła. Ale dziewczynka stała. Uparcie patrzyła w ziemię.

21


– To wszystko przeze mnie – przemówiła zdławionym głosem. – Przeze mnie! Skusiła mnie tą szafą, przemieniałam się, przemieniałam, aż mnie nie poznałeś. Gdybyś mnie wcześniej poznał, zdążylibyśmy uciec. Wszystko przeze mnie, przeze mnie! Pan ze Spiczastą Głową objął ją ramieniem, na chwilę przytulił do siebie, a potem delikatnie posadził na srebrnym kaftanie. Sam przysiadł obok. – Uspokój się, Agnieszko – powiedział serdecznie. – Jesteśmy w tarapatach, przyznaję. A kiedy się wpadnie w tarapaty, pierwsza rzecz to trzeba się uspokoić, opanować, żeby móc znaleźć sposób ratunku. Teraz nie czas na rozpamiętywanie win. Mnie ta królewna też zbałamuciła. Ale na przemyślnie wszystkiego i wyciągnięcie wniosków na przyszłość czas przyjdzie później. Teraz trzeba odpocząć. Trzeźwo rozpatrzyć się w sytuacji. Może nie jest beznadziejna, jak się na razie wydaje. Zdrzemnij się trochę, Agnieszko, a ja pomyślę. Zdrzemnąć się – w takich warunkach? Agnieszka posłusznie przymknęła oczy, ale sen nie przychodził. Przez nie domknięte powieki wpatrywała się w szarawe światło spływające z wylotu komina-baszty. Było to jedyne miejsce, na które mogła patrzeć. Mury, jakby z lekka oślizłe, choć nie czuło się wilgoci – budziły w niej lęk. „Dobrze, że nie ma tu nietoperzy albo karaluchów” – myślała sennie. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego to coś, w czym nas uwięziono, z wierzchu ma wygląd baszty, a od środka jest jak wydrążone drzewo – mruknął Pan ze Spiczastą Głową. – To też jakieś oszustwo dla zmydlenia oczu. Gdyby rozszyfrować to oszustwo, na pewno znalazłby się jakiś ratunek. Załóżmy, że nie daliśmy się nabrać na basztę. Więc co to właściwie jest? – Może to naprawdę wydrążone drzewo? – podsunęła sennie Agnieszka. – Nie śpisz? – Nie. Nie mogę. – Szkoda. Ale trudno. Czekaj, opukam te mury. Pan ze Spiczastą Głową wstał, zdjął srebrzysty pantofel i jego obcasem zaczął ostukiwać ściany więzienia. Wyglądało to śmiesznie, bowiem skakał na jednej nodze niczym czapla siwa, ale Agnieszka nie śmiała się. Prawdę mówiąc w ogóle nie interesowała się poczynaniami swego towarzysza. Nie odrywała oczu od wylotu komina. Światło sączące się stamtąd – przygasało! Za chwilę zrobi się zupełnie ciemno. Dziewczynka zerwała się ze swego zaimprowizowanego posłania. Chciała zawołać na Pana ze Spiczastą Głową, gdy wtem spostrzegła, że od góry sunie po ścianie złocisty punkt, który wkrótce okazał się być złotą kulą wielkości futbolowej piłki. Kula była uwiązana do grubej, konopnej liny. Pan ze Spiczastą Głową nic nie zauważył. Ciągle opukiwał ściany, wielce pochłonięty tą czynnością. Złota kula była już blisko. „Ktoś jest tam u góry – myślała gorączkowo dziewczynka. – Ktoś chce nas uratować! Oczywiście musimy uczepić się tej kuli i wciągną nas”. – Agnieszko! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową. – To nie… Urwał. Zobaczył złotą kulę. Zatrzymała się mniej więcej na wysokości jego głowy. Kołysała się zapraszająco na grubej linie. – To dla nas – powiedziała Agnieszka. – Trzeba się tego złapać. Podsadź mnie, bo ja nie dostanę. Ale Pan ze Spiczastą Głową stał nieporuszony. Nieufnie wpatrywał się w kulę.

22


– Na co czekasz? – zniecierpliwiła się Agnieszka. – Zastanawiam się właśnie, kto spuścił tę kulę. – Ktoś, kto chce nas uratować! Może Poduszka? Na długiej, szczupłej twarzy Pana ze Spiczastą Głową malowała się rozterka. – Gdybym mógł być pewny, że to Poduszka! – mruknął. – Uwierzyłbym być może, gdyby to była sama lina, bez tej złotej kuli. Widzisz – dodał w nagłym natchnieniu – ten ktoś, kto jest tam u góry, myśli, że my widzimy linę złotą, a nie konopną! Jasne. Ona nie wie, że my już wszystko widzimy takie, jakim jest naprawdę. – Myślisz o królewnie Hula? – zająknęła się z wrażenia Agnieszka. – Myślisz, że to jej podstęp! – Jej albo tego… Wielkiego Strażnika Egzekutora. Hm… To nawet pomysłowy sposób wykonywania wyroku śmierci. Załóżmy, że złapiemy się tej kuli, na pewno podciągnęliby nas mniej więcej do połowy baszty, a potem… I nazywałoby się to… śmierć w czasie próby ucieczki. Nie, Agnieszko! My się na to nie weźmiemy. Tym bardziej, że odkryłem tajemnicę tych murów. Jaką tajemnicę? – spytała Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową nachylił się do jej ucha. – Wcale nie są z kamienia ani ze złota. Są puste w środku. Tss… Nie mów nic. Nie możemy się zdradzić, że znamy tę tajemnicę. Trzeba poczekać, aż zabiorą tę kulę i pójdą sobie. Teraz jesteśmy na pewno obserwowani. Najlepiej usiądźmy na kaftanie i udawajmy bardzo zrozpaczonych. Tak też zrobili. Siedzieli z twarzami ukrytymi w dłoniach, co miało znamionować wielką rozpacz, ale przez palce bacznie śledzili złotą kulę. I oto zobaczyli, że wolno posuwa się ku górze. – Dobra nasza! – szepnął Pan ze Spiczastą Głową. – Zaraz sobie pójdą. – Jak to może być – spytała również szeptem Agnieszka – że te mury, takie na pozór grube, są, jak mówisz, puste w środku? – To jest tak specjalnie zrobione, żeby zastraszyć, rozumiesz? Wtedy się wpada w panikę. Wtedy jest się bardzo podatnym na takie sztuczki, jak ta ze złotą kulą. Widzisz, nie trzeba nigdy chwytać się pierwszej lepszej deski ratunku, jaka się nadarzy. – Patrz, złota kula już znikła! – zawołała nagle Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową wstał. – Prędko! Nie mamy ani chwili czasu do stracenia. Oni wrócą z nową sztuczką. Na razie jeszcze myślą, że po prostu wszystkiego się boimy i dlatego nie złapaliśmy się kuli. Więc zaraz wrócą z jakąś lepszą pokusą. Prędko! Chwycił Agnieszkę za rękę. – Zaraz – mruczał – drzwi wychodzą na dziedziniec, więc trzeba spróbować z przeciwległej strony. Ale rozpęd trzeba wziąć od drzwi. Agnieszko, zrób to samo, co ja. Pobiegnij i z całej siły uderz ramieniem w mury. Może trochę zaboli, ale będziemy wolni. Cofnęli się do żelaznych drzwi, wzięli rozpęd. Pobiegli. Niczym dwa pociski uderzyli w ściany. Niestety – nie otworzyło się przejście. 23


– Jeszcze raz! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową patrząc niespokojnie w stronę wylotu komina. – Mury jednak są mocniejsze, niż sądziłem! Agnieszka pomasowała bolące ramię. I ona z trwogą spoglądała w górę. Ale na razie sączył się tylko stamtąd słaby blask. Znowu wzięli rozpęd. Pobiegli, Uderzyli. Tym razem z rozdzierającym uszy trzeszczeniem rozstąpiła się ściana. Wpadki w wyrwę oślepieni, na wpół odurzeni tumanami kurzu. – Nie zatrzymuj się! – krzyknął Pan ze Spiczastą Głową. Biegli na oślep. Kiedy kurz się przerzedził, zobaczyli przed sobą pasmo groźnych, postrzępionych skał. Był to istny bastion, prawdziwy tym razem mur, który zagradzał im wyjście z wyspy Hula. Wrócić nie mogli, bo za nimi był pałac złotolicej królewny. – Gdzieś za tymi skałami musi być morze – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Musimy się tam przedostać. Skały były nie tylko postrzępione, ale strasznie śliskie. Ześlizgiwali się z nich ciągle, mimo wysiłku, aby utrzymać się na powierzchni. – Nie damy rady – rzekła z rozpaczą Agnieszka. – Nie przejdziemy tędy. Och, gdyby była jakaś inna droga! – Jest inna droga – rozległ się nagle jakiś głos. Ten głos był tak słaby, że dziewczynka przez chwilę sądziła, że się przesłyszała. Nagle coś zatrzepotało w kieszeni jej fartuszka. – Niebieski Ptak! – wykrzyknęła. Zapomniała o nim zupełnie. Wyjęła go z kieszeni. Był ogromnie wyczerpany. – Dopiero się teraz ocknąłem – szepnął słabo. – Na szczęście w samą porę. Widzicie tę skałę w kształcie bramy? Tam jest przejście. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową pobiegli we wskazanym kierunku. Po chwili stanęli przed skałą w kształcie bramy. Nie zobaczyli jednak żadnego przejścia. – Trzeba powiedzieć zaklęcie – objaśnił niebiesko upierzony ptak. – Niestety, nie znam go. Wiem jednak, że jeżeli ktoś przed tą bramą poczyni jakieś przyrzeczenie, to przejście się otworzy jak za zaklęciem. Musi to być jednak przyrzeczenie cenne nie tylko dla tego, kto je pomyśli, ale i dla innych. – Czy trzeba wypowiedzieć je głośno? – spytała Agnieszka. – Nie – odpowiedział Niebieski Ptak. – To nieważne, czy powie się je głośno, czy tylko do siebie. Ważne, żeby potem dotrzymać tego przyrzeczenia. Ci, którzy przyrzekną tylko w celu przejścia, a potem nie spełniają obietnicy, za karę wracają na wyspę Hula. Dlatego trzeba się najpierw dobrze zastanowić, żeby nie przyrzekać pochopnie – dodał z dziwnym smutkiem w głosie. Zapanowało milczenie. „Co mogę przyrzec takiego, żeby było cenne nie tylko dla mnie, ale i dla innych? – zastanawiała się Agnieszka. – Już wiem. Przyrzekam, że nigdy nie będę przemieniać się bez potrzeby! Już nigdy nie narażę nikogo na niebezpieczeństwo przez to swoje przemienianie”. Ledwo to pomyślała, skała w kształcie bramy rozstąpiła się przed nimi ukazując szerokie przejście. – Idziemy! – zawołała Agnieszka. – Ja zostaję – rzekł gasnącym głosem niebiesko upierzony ptak. – Mnie nie wolno przejść. Agnieszka stanęła. – Dlaczego ci nie wolno? Musisz z nami pójść! Tutaj na pewno zginiesz! Niebiesko upierzony ptak przecząco pokręcił łebkiem. 24


– Nie wolno mi – powtórzył. – Bo widzicie – dodał z wahaniem – ja kiedyś wyszedłem przez tę bramę i… nie dotrzymałem przyrzeczenia. Dlatego dla mnie brama ta już nigdy się nie otworzy, chyba że… – zawahał się. – Mów – poprosiła Agnieszka. – Kara jest taka, że nigdy nie wrócę już do ludzkiej postaci. Mogę wyjść stąd tylko jako ptak. Pod warunkiem, że ktoś pomoże zmienić niebieski kolor mego upierzenia na zielony. – A co trzeba w tym celu zrobić? – spytał Pan ze Spiczastą Głową. – Trzeba bardzo tego chcieć – szepnął niebiesko upierzony ptak. – Trzeba chcieć tego ze szczerego serca. – Wobec tego zabieramy cię! – zawołała Agnieszka. – W ogóle bez ciebie nie pójdziemy! Ledwie to powiedziała, niebieskie upierzenie ptaka zaczęło stopniowo przechodzić w zieleń świeżą i soczystą jak nadzieja. – Teraz możemy już iść – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Prędko! Nie traćmy czasu! Zagłębili się w skalny tunel. W samą porę, bo od pałacu królewny Hula wybiegli strażnicy. W mgnieniu oka rzucili się w stronę otwartego przejścia. Zanim jednak dobiegli, skalna brama zamknęła się z hukiem. – Jesteśmy uratowani! – westchnęła z ulgą Agnieszka. – Widzę już morze! I okręt! Jest nasz okręt! Zielony Ptak zatrzepotał w jej ręku. – Bogowie! – powiedział ze wzruszeniem. – To mój okręt! – Twój okręt? – zdumiała się Agnieszka. – Kręci mi się w głowie od tego wszystkiego! Sama już nie wiem, o co najpierw pytać. – Najpierw musimy wejść na okręt i szybko stąd odpłynąć – powiedział Zielony Ptak. – Jeszcze przecież ciągle jesteśmy na wyspie Hula. Okręt stał tuż przy brzegu tak, że z łatwością dostali się na pokład. – Nareszcie! – pisnęła Poduszka ze swego hamaka. – Już myślałam, że nigdy nie wrócicie i że znowu będę najsmutniejszą ze wszystkich poduszek na Małym i Dużym Świecie. Kiedy zeszliście na brzeg, było rano, a teraz zapada wieczór, I w dodatku gdzieś płynęłam. Zeskoczyła lekko z hamaka i nagle jej małe oczka zabłysły niczym czerwone gwiazdki. Poduszka spostrzegła bowiem Zielonego Ptaka. – jaki piękny! – szepnęła oczarowana. – Rzekłabym, że kogoś mi przypomina, ale nie pamiętam kogo. Te straszne przeżycia związane z utratą domku z pasiastych materacyków nadwerężyły moją pamięć. Jestem przecież bardzo delikatna. Zielony Ptak, o dziwo, też z niekłamanym zachwytem wpatrywał się w Poduszkę.

25


– Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak przytulnego… – powiedział rozprostowując zielone skrzydła. Zaraz jednak potem spojrzał z niepokojem na niebo. – Ruszamy! – zawołał. – Za chwilę zapadnie noc i nie będziemy mogli wydostać się z wyspy. Nad wyspą Hula nie świecą nigdy gwiazdy. Pan ze Spiczastą Głową podszedł do steru i z energią zakręcił wielkim kołem. Okręt zachybotał, miękko poddając się fali popłynął prosto w zachodzące słońce. Na pokładzie zapanowała cisza. Poduszka przykucnąwszy na swych filcowych papuciach dumała nad czymś głęboko, wpatrzona w Zielonego Ptaka, który odzyskał już siły i pofrunął w górę, hen do najwyższego masztu. Agnieszka zajęła opróżniony przez Poduszkę hamak. Była bardzo zmęczona. Zasnęła. Kiedy się obudziła, okręt płynął pośród głębokiej nocy. Gwiazdy nisko świeciły na niebie. Zdawało się, że przysiadają na masztach i płoną oświetlając drogę migotliwe latarenki. Ciemne, połyskliwe fale obijały się o okręt z łagodnym pluskiem, przecinanie co chwila błyskawicami fosforyzujących ryb. – Gdzie się wszyscy podzieli? – zaniepokoiła się dziewczynka. Zsunęła się z hamaka. Na pokładzie nie było nikogo. Pan ze Spiczastą Głową stał przy sterze, dziwacznie pochylony. Wydawał się drzemać. Zielony Ptak przysiadł na dziobie okrętu melancholijnie wpatrzony w rozbiegające się na wszystkie strony świata fale. „Poduszka pewnie śpi w kajucie – domyśliła się Agnieszka. – Ale teraz muszę koniecznie porozmawiać”. Cichutko zbliżyła się do Pana ze Spiczastą Głową. – Powiedz mi – zaczęła nieśmiało – jak to się stało, że mogłeś mnie uwolnić od złotej obręczy? Pan ze Spiczastą Głową zamocował ster na kursie, potem popatrzył w wiszące nad masztami gwiazdy i powoli usiadł na białych deskach pokładu. Agnieszka niecierpliwie czekała. Czuła, że tym razem Pan ze Spiczastą Głową odpowie. Nie myliła się. – Mogłem cię uwolnić od złotej obręczy dlatego, że na mnie się one nie trzymają, i dlatego, że jestem przyzwyczajony do kołowania i biegu po orbicie – padła wreszcie odpowiedź. – Królewna Hula na szczęście tego nie wiedziała. – Dlaczego jesteś przyzwyczajony do kołowania – pytała dalej Agnieszka. – I po jakiej orbicie biegasz? Pan ze Spiczastą Głową poruszył się niespokojnie. Wydawało się, że chce coś powiedzieć. Powstrzymał się jednak. Zapatrzył się w swoje długie, srebrzyście połyskujące pantofle, rzucające na fale cienkie smugi światła. – Na to pytanie odpowie ci Żółw, co ma Tysiąc Lat, jeśli go spotkamy – przemówił w końcu. – A zresztą zrozumiesz, kiedy dowiesz się, kim jestem. Nie, nie pytaj więcej. Zmieńmy temat. Nie widziałaś Zielonego Ptaka? Chciałbym wiedzieć, kim on jest i czym był. – Jest na dziobie. Pójdę go zawołać. Jeżeli nie śpi. Nie spał. Przysiadł we włosach wyrzeźbionego z kości słoniowej młodzieńca i świecił w ciemności jak drogocenny szmaragd. Wydawał się taki samotny i zagubiony, że Agnieszce ścisnęło się serce. – Zielony Ptaku! – powiedziała cicho. – Chodź do nas! 26


Usłyszał. Zatrzepotał skrzydłami, jakby pragnął zrzucić z siebie smutek, w którym przed chwilą był pogrążony. Potem przyleciał na pokład. – Myślałem, że wszyscy zasnęliście – rzekł. – Zadumałem się w ciszy i nieskończoności. Spokój dziś na morzu. Burze pewnie hulają w innej części świata. – Mówiłeś, że to twój okręt? – poddała Agnieszka. – A tak. Dostałem go od ojca, kiedy skończyłem dwadzieścia lat. Mój ojciec, władca miasta Veritatus, powiedział mi wówczas: „Hiacyncie, synu drogi, wkraczasz oto w wiek młodzieńczych poszukiwań. Daję ci ten okręt, abyś mógł siebie wypróbować. Abyś rozeznał się, czego w życiu pragniesz: gonić za złudą przygody czy ścigać złudę wiedzy. Płyń na losy szczęścia. Dam ci tylko jedną radę: b ą d ź w i e r n y s o b i e , b o t y l k o w t e d y n i e z a w i e d z i e s z i n n y c h ”. Wsiadłem więc na okręt, na którego dziobie wyrzeźbiona została moja twarz… – No właśnie – pisnęła triumfalnie Poduszka wyłaniając się z kajuty. – Od razu powiedziałam, że mi kogoś przypomina. Gdyby nie to, że mam pamięć nadwerężoną z powodu utraty domków z pa… – Nie przeszkadzaj, Poduszko – rzekła niecierpliwie Agnieszka. – Ależ proszę, pozwól jej mówić – sprzeciwił się miękko Zielony Ptak. – Cieszę się, że nasuwało jej się to podobieństwo. Może jeszcze nie wszystko dla mnie stracone… – Hiacyncie, mów! – poprosiła Agnieszka.

– Miałem bardzo dobrą, wierną załogę – podjął swoją opowieść Zielony Ptak. – Wyżłobiliśmy na morzu tysiące szlaków. Odwiedziłem starych mędrców w trudno dostępnych pustelniach i długo słuchałem ich nauki. Walczyłem z korsarzami broniącymi przejścia na Diamentowe Wyspy. Zapuszczałem się odważnie w głąb Krainy Ciemności. Wreszcie po wielu latach zrozumiałem, że powołaniem moim jest nie poszukiwanie wiedzy, a poszukiwanie przygód. Kiedy to zrozumiałem, przyznaję, zacząłem szaleć. Szukałem coraz groźniejszych niebezpieczeństw. Wierna moja załoga, doświadczeni marynarze i przyjaciele zarazem, ostrzegali: „Hiacyncie, to się źle skończy! Nie jest dobrze szukać przygód bez żadnego celu. Roztrwonisz swoje i nasze siły, a moglibyśmy służyć jakiejś dobrej sprawie”. Śmiałem się z tych przestróg. „Co mi tam! – mówiłem. – Szukam przygód dla przygód, a nie w żadnym innym celu”. Odsuwałem się coraz bardziej od moich starych marynarzy werbując do załogi różnych zabijaków i obieżyświatów. Wreszcie kiedyś, było to, pamiętam jak dziś, w złej sławy porcie Morskich Rozbójników, przyszedł na pokład dziwny człowiek. Nie specjalnie urodziwy, ale cały przybrany w złoto. Miał też pełne złota kieszenie. Nazywał się Enwis. Rodem był z Enfer. Enwis powiedział: „Kapitanie, sława twoja roztacza się szeroko po wszystkich morzach i portach. Wiem, że jesteś nieustraszony i że szukasz najbardziej niebezpiecznych przygód. I oto ja, Enwis, rodem z Enfer, proponuję ci przygodę, jakiej na pewno jeszcze nie przeżyłeś. Czeka ona ciebie na wyspie Hula”. „Hula! – zakrzyknął ze zgrozą stary marynarz, który usłyszał te słowa. – Nie jedź tam, Hiacyncie! Nie słuchaj tego człowieka obwieszonego fałszywym złotem! We wszystkich mądrych księgach napisano, że należy omijać z daleka wyspę Hula!”

27


„Nie słuchaj tego tchórza! – rzekł szyderczo Enwis rodem z Enfer. – Zakazy nie istnieją dla śmiałych. Azaliż ty, Hiacyncie, nieustraszony, zlękniesz się przestróg zapisanych przez jakiegoś gryzipiórka na stęchłych pergaminach?” Kochałem przygody, ale nie lekceważyłem nigdy mądrych ksiąg i szanowałem wiedzę mędrców. W owej chwili jednak szyderstwo brzmiące w słowach Enwisa z Enfer zakłuło mnie do żywego. Nic nie mówiąc, nie pytając nawet o to, jaką znajdę przygodę, pobiegłem do steru i mimo protestu wiernych marynarzy, wziąłem kurs na wyspę Hula. „Jeżeli się boicie – powiedziałem do nich – to mogę was wysadzić w najbliższym porcie”. Najstarszy wiekiem marynarz, ten, który pływał jeszcze z moim ojcem, popatrzył na mnie ze smutkiem. „Po to tu jesteśmy, aby nie opuścić cię w nieszczęściu – rzekł przejmującym głosem. – Idziesz na pewną zgubę, Hiacyncie, ale my idziemy razem z tobą, bo należymy do ciebie i twego okrętu!” Co powiedziawszy odszedł do swoich zajęć, a ja zostałem przy sterze dziwnie jakoś zmieszany. Mój umysł zaczęło ogarniać przypuszczenie, że może źle zrobię zaufawszy Enwisowi z Enfer. On jednak stał koło mnie, baczny na każdy odcień mego humoru. „Kapitanie – zaśmiał się kpiąco – czyżby drgnęła ci ręka na sterze? Ty żeś to nieustraszony? Co z ciebie za kapitan, skoro boisz się własnych marynarzy!” „Milcz, na Boga!” – krzyknąłem dziko i mocniej uchwyciłem ster. Nie zatrzymując się nigdzie leciałem na wszystkich żaglach wprost na wyspę Hula. Co było dalej – nietrudno się wam domyślić. Ledwo wysiadłem, oczarowany złocistym wybrzeżem – Enwis z Enfer gdzieś zniknął. Natomiast pojawił się piękny Młodzieniec, zapraszając mnie i moich marynarzy do auta zaprzęgniętego w złotogrzywe lwy. Potem oczarowany złocistością, słuchałem śpiewnego głosu królewny Hula, a jeszcze potem rozpoczął się wielki bal. Królewna zawołała „Hula-hop”… Nie minęło pół godziny, jak wszyscy zamieniliśmy się w kołujące pod złotym sufitem niebiesko upierzone ptaki. Z rozpaczą patrzyłem na mękę moich wiernych towarzyszy, z których żaden nie powiedział ani słowa wyrzutu. Nawet jeszcze próbowali ulżyć mojej męczarni, podtrzymując mnie swymi skrzydłami. Kołowałem pod złotym sufitem i robiłem sobie gorzkie wyrzuty: „Nie jesteś godny mieć takich marynarzy – mówiłem sobie. – Idąc za głosem podstępnego Enwisa z Enfer zapomniałeś o swoim szacunku dla mądrych ksiąg i mędrców, lekkomyślnie zaparłeś się swoich przekonań i z tego powodu zdradziłeś swoich towarzyszy, skazując ich na nędzną egzystencję niebieskich ptaków”. Ledwo tak pomyślałem, rozdźwięczał się we mnie głos, który, jak ze zdziwieniem rozpoznałem, nie był moim głosem. Zamieniłem się cały w słuch. Serce załomotało mi jak szalone. Był to głos mego ojca. „Hiacyncie, synu mój – mówił – od lat ze smutkiem patrzę na twoje życie, które płynie bez żadnego szczytnego celu, łudziłem się, że sam zrozumiesz swoją ślepotę. Niestety, powodzenie twoich zuchwałych przedsięwzięć zmąciło ci umysł i uczyniło go nieczułym na przestrogi rozumu i głos serca. Dziś po raz pierwszy dosięgnął cię zły los. Chcę wierzyć, że teraz otworzą ci się oczu, i dlatego daję ci szansę. Zapłacisz za tę szansę życiem swoich towarzyszy, wiernych marynarzy. Nie mogę ich uratować, bo wolno mi tylko jedną osobę wyzwolić z zaczarowania. Świadomość tego faktu powinna przeorać twoją duszę tak, aby już nigdy nie obrodziło w niej złe ziarno. Pewien mędrzec, a mój przyjaciel, podał mi sposób wydostania ciebie z wyspy Hula. Teraz oto myślą moją przezwyciężam krążenie pod złotym sufitem, abyś mógł zbliżyć się do okna. Wyleć przez nie i skieruj się do skały w kształcie bramy. Tam

28


musisz złożyć przyrzeczenie cenne nie tylko dla ciebie, ale i dla innych. Zważ jednak, że gdybyś go nie dotrzymał, wrócisz na wyspę Hula i nigdy już nie odzyskasz ludzkiej postaci”. Uczyniłem, jak mówił, i przed skałą w kształcie bramy przyrzekłem, że już nigdy lekkomyślnie nie wystawię na zgubę podległych mi ludzi. Skała otworzyła się. Byłem wolny, ale zupełnie sam na swoim pięknym okręcie. Siadłem u steru i zapłakałem. Potem skierowałem okręt ku górzystym Wybrzeżom Rozmyślań. Przybiłem tam i udałem się na szczyt góry Temps, aby odszukać dom uczonego mędrca Paradoksa. Długo wspinałem się na górę Temps. Wreszcie półżywy dotarłem do celu. Tamże to u mędrca Paradoksa spędziłem pięć długich lat na nauce i medytacji. Uczyłem się i myślałem nad światem i sobą, ale w miarę, jak upływał czas, coraz tęskniej spoglądałem w doliny, gdzie przycumowany u bezludnego wybrzeża czekał na mnie okręt. Mędrzec Paradoks widział te moje spojrzenia. „Hiacyncie – powiedział pewnego dnia. – Chyba nadszedł czas, abyś powrócił na morze. Jak sam wiesz, nie jesteś stworzony do życia w ciszy i odosobnieniu. Twoim powołaniem jest poszukiwanie przygód. Idź więc i zacznij nowe życie, mądrzejszy o to, co przeżyłeś, i to, co przemyślałeś”. Tak więc zrobiłem Opuściłem dom mędrca Paradoksa i zszedłem ku wybrzeżu. Wkrótce płynąłem do mego rodzinnego miasta Veritatus, aby zobaczyć się z ojcem i zwerbować nową załogę. Ojciec przywitał mnie z wielką radością i osobiście wybrał mi setkę dzielnych i godnych zaufania marynarzy. Wiedząc, co wycierpiałem, ani słowem nie wspomniał o smutnym losie, jaki zgotowałem poprzedniej załodze. Pokrzepiony pobytem w rodzinnym domu, wypuściłem się ochoczo na morze. Tym razem z mocnym postanowieniem, że moje zamiłowanie do przygód wykorzystam w dobrym celu. „Wyratuję kogoś z ciężkiej opresji – myślałem – obronię napadniętych przez wroga…” – O, tak, tak, Hiacyncie! – pisnęła w tym miejscu Poduszka. Agnieszka spojrzała na nią wściekła i zobaczyła, że z czerwonych powiek Poduszki sypią się pierzaste łzy… Zielony Ptak trwał przez chwilę w posępnym milczeniu. Widać było, że zbiera siły do dalszej opowieści. Jego zielone pióra zmatowiały i zblakły. – Ciężko mi mówić dalej – westchnął. – Sam dziś nie rozumiem, jak mogłem zrobić to, co zrobiłem… Ale chcę, żebyście już wszystko wiedzieli… Na czym to ja skończyłem? Ach, tak! Wypłynęliśmy więc na morze i miałem mnóstwo dobrych postanowień. Los jednak zrządził, że w pierwszym porcie, w którym się zatrzymaliśmy, wstąpiłem do gospody prowadzonej przez Piotra z Edenu i tam zasłyszałem opowieść o dziwnej krainie, która leży na samym równiku. Nikt nie umiał nawet podać nazwy tej krainy ani drogi do niej, opowiadano tylko, że dotarł tam do tej pory tylko jeden śmiałek, niejaki Simplikus-korsarz, który zmarł prawie zaraz po powrocie. Zdążył jedynie powiedzieć, że żyją tam straszne potwory i że ziemia ma barwę czerwoną. Zapłonąłem niezwykłą chęcią odszukania tej krainy. Nie sprawdziwszy nawet, na ile prawdziwe są pogłoski o Simlikusie-korsarzu, z wielką niecierpliwością skierowałem okręt w stronę równika. Zapomniałem o wszystkim. O swoich postanowieniach, o losie poprzedniej załogi. Zapomniałem o przyrzeczeniu poczynionym na wyspie Hula. Gnałem na pełnych żaglach w stronę równika i wypatrywałem czerwonej ziemi. „Ląd, ahoj!” – krzyknął w pewnym momencie marynarz z bocianiego gniazda. Chwyciłem szybko lunetę. Na horyzoncie widniał poszerzający się w oczach pas ziemi. Była czerwona. 29


„Jesteśmy u celu!” – zawołałem z radością. Czerwony brzeg zarośnięty drzewami o dziwnych kształtach, wydawał się pusty. Dałem rozkaz przycumowania. Kazałem załodze uzbroić się i opuściliśmy na wodę szalupy. Zeszliśmy na ląd. Postąpiliśmy zaledwie parę kroków w głąb wybrzeża, gdy nagle zza drzew wypadły jakieś bestie podobne do wielkich małp. Chwyciliśmy za broń, ale ich grubej skóry nie imały się ani kule, ani miecze. W mgnieniu oka byliśmy okrążeni. Walcząc rozpaczliwie widziałem, jak jeden po drugim ginęli moi dzielni marynarze. Byłem pewny, że wybiła też i moja godzina. Wtem poczułem, że coś się ze mną dzieje, że ulegam przemianie, i zanim zdążyłem się zorientować, w czym rzecz, znalazłem się na wyspie Hula i jako Niebieski Ptak rozpocząłem obłędne kołowanie pod złotym sufitem… Tak oto dosięgnęła mnie kara za to, złamałem przyrzeczenie i po raz drugi przez swoją lekkomyślność doprowadziłem do zguby dzielnych i wiernych ludzi, których powierzył mi ojciec i którzy mi zaufali. To tyle. Resztę znacie. Śmiertelnie wyczerpany kołowaniem, upadłem u stóp Agnieszki… Cisza panowała na pokładzie tak wielka, że słychać było szybki oddech ogromnie wzruszonej Poduszki. – Sądzę – powiedział po chwili Zielony Ptak – że gdybyście to wszystko wiedzieli tam, na wyspie Hula, nie zabralibyście mnie ze sobą. – Do trzech razy sztuka! – zawołała wesoło Poduszka, otrzepując pierze ze swej połatanej powłoczki. – Choć jestem tylko zwyczajną Poduszką i w dodatku wyrzuconą z własnego domku z pasiastych materacyków, to myślę, że właśnie ja ci pomogę. Tak. Co prawda nie jesteś chwilowo człowiekiem, tylko ptakiem, niemniej jednak sądzę, że w dalszym ciągu poszukujesz przygody w dobrym celu. Mam dla ciebie taki cel – ciągnęła triumfalnie – uwolnisz moje Miasto od panowania wojsk Engina Potężnego. Naprawdę już bardzo stęskniłam się za moim domkiem z pasiastych materacyków i za swoją ścieżką. Zgroza mnie ogarnia na myśl, ile pięknych powłoczek podziurawiły te przebrzydłe widelce! – Poduszko – zawołał Zielony Ptak, a pióra jego znowu zabłysły jak szmaragdy. – Przywracasz mi życie. Ja też nie mogę znieść myśli, że jacyś żołdacy szarpią widelcami piękne powłoczki w twoim miłym Mieście. Płyniemy! Na pohybel Enginowi Potężnemu! Precz z zaborcą! Poduszka podskakiwała na swych filcowych papuciach jak piłka w czerwone grochy. Zielony Ptak trzepotał do wtóru skrzydłami. Ale Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową nie brali udziału w tej wesołości. Miny mieli raczej markotne. – Co z wami? – zapytała Poduszka. – Nie cieszycie się, że znalazłam pomoc w Wielkim Świecie, choć nie mogłam jej znaleźć w Małym? Nie cieszycie się, że odzyskam mój domek z pasias… – Ależ, Poduszko – przerwała z wyrzutem Agnieszka. – Cieszymy się i dlatego nam smutno. Poduszka poruszyła swym perkatym noskiem, a między jej oczkami z wielkiego wysiłku zrozumienia zrobiła się mała zakładka. – Jak się ktoś cieszy, to nie może mu być smutno – rzekła wreszcie cokolwiek obrażona. – Przynajmniej tak mnie uczyła moja babcia, Pierzyna Puchowa. – Ale widzisz – tłumaczyła Agnieszka – my się bardzo cieszymy, że twoje śliczne Miasto zostanie wyzwolone od panowania żelaznych Garnków. Smucimy się, bowiem wygląda na to, że teraz będziemy musieli się rozstać! – Rozstać! – zakrzyknęli jednocześnie Poduszka i Zielony Ptak. – A tak! – podjął tym razem Pan ze Spiczastą Głową. – Agnieszka i ja wyruszyliśmy w Wielki Świat i towarzyszyć wam oznaczałoby to dla nas cofanie. Poza tym – dodał melancholijnie – w pobliżu twego Miasta, Poduszko, znajduje się pewna droga, którą mam powód omijać… 30


– Ja też – poparła go Agnieszka. – Za blisko stamtąd do mego podwórka. Ja chcę koniecznie znaleźć Żółwia, co ma Tysiąc Lat. Mam do niego masę pytań. Poduszka posmutniała. Zielony Ptak znowu zmatowiał. – Będzie mi was bardzo brak – powiedział. – Zawdzięczam wam życie i coś więcej: dzięki wam zmieniłem upierzenie niebieskiego ptaka. Anie rozumiem wasze racje. Wysiądźcie więc teraz na najbliższym lądzie, a my z Poduszką popłyniemy na ratunek jej Miasta. – Myślę – włączyła się piskliwie Poduszka – że kiedyś będziecie wracali z tego Wielkiego Świata. Bardzo prosimy, odwiedźcie nas w naszym uwolnionym od wojny Mieście. – Tak, musicie nas odwiedzić! – dodał gorąco Zielony Ptak. – A teraz na pamiątkę naszego spotkania chciałbym wam wręczyć pewien kamień. Znalazłem go na górze Temps, tam gdzie mieszka mędrzec Pardoks. Ten kamień ma taką cudowną właściwość, że przyłożony do serca nie dopuszcza do śmierci. – Masz tylko jeden – powiedział ze smutkiem Pan ze Spiczastą Głową – a nas jest dwoje. – Myślałem już o tym – rzekł uspokajająco Zielony Ptak. – Ten kamień można rozłupać na dwie części diamentowym młotkiem. Mam taki młotek w skrzyni znajdującej się na dnie okrętu. Chodź ze mną, Agnieszko! Pokaże ci, gdzie go szukać. Agnieszka wzięła Zielonego Ptaka do ręki i po stromych schodkach zeszła w głąb okrętu. Jak poprzednio, potknęła się o wystający z podłogi uchwyt. – W niedobrym miejscu umieściłeś to zejście do wnętrza – powiedziała. – Już drugi raz się potknęłam. – Jaki uchwyt? – zdziwił się Zielony Ptak. – Tutaj nie ma żadnego zejścia do wewnątrz. – Jak to nie ma? – zaperzyła się Agnieszka. – Przecież sama byłam w sali, gdzie siedzi karzełek, co mówi o sobie, że jest olbrzymem. – Pierwszy raz słyszę! Widocznie coś stało się z okrętem, kiedy opuszczony błąkał się po różnych morzach, gdy tymczasem ja jako Niebieski Ptak kołowałem pod złotym sufitem na wyspie Hula. O jakim karzełku mówisz? – Jest malutki, ubrany w czarny kaftan, ma ogromnie dużo włosów i nie można go zrozumieć. W miarę jak Agnieszka mówiła, Zielony Ptak zdradzał oznaki coraz większego przerażenia. – Skarlały mędrzec Regressus! – rzekł z hamowanym podnieceniem. – To na pewno on! Znany jest z tego, że wkrada się tam, gdzie jest wielkie opuszczenie, i przynosi same nieszczęścia. Teraz rozumiem, dlaczego tak łatwo zwabiono was na wyspę Hula. Jeśli on tutaj jeszcze jest, to grozi nam niebezpieczeństwo. Agnieszko, pociągnij za tę rączkę! Musimy sprawdzić! Dziewczynka pociągnęła uchwyt. Klapa zamykająca wejście ani drgnęła. – Zabarykadował się – skomentował z rozpaczą Zielony Ptak. – On niełatwo zrezygnuje ze zdobytego terenu. Zorientował się, że okręt wydobywa się z opuszczenia, i co więcej, płynie w dobrym celu, chce więc tu pozostać jak najdłużej, aby nam przeszkodzić. Nie, Agnieszko – dodał widząc, że dziewczynka w dalszym ciągu mocuje się z rączką – nawet przy pomocy największej siły fizycznej nie się nie da zrobić. Trzeba walczyć z opuszczeniem. Tylko wtedy można wykurzyć Regressusa. Prowadź na dół po diamentowy młotek! Nie mamy ani chwili do stracenia. Och, gdybym mógł odzyskać ludzką postać! W okrętowym skarbcu, w pięknie rzeźbionej skrzyni, Agnieszka znalazła diamentowy młotek. Zielony Ptak wyjął ze skrytki cudowny kamień. Wyglądał zupełnie zwyczajnie, niby szary, polny kamyk. Tyle że był twardszy od granitu. – Gdybyś go miał przy sobie wtedy, kiedy napadły was potwory na czerwonej ziemi, pewnie byś się nie zamienił z powrotem w Niebieskiego Ptaka? – wyraziła przypuszczenie Agnieszka. 31


Zielony Ptak przecząco potrząsnął łebkiem. – Nie. Nic to by nie pomogło. Fakt złamania przyrzeczenia niweczy cudowną moc kamienia. Ale śpiesz się, Agnieszko! Weź młotek i rozbij talizman! Agnieszka zrobiła, jak kazał. Kamień rozłupał się nad podziw łatwo. Jedną połówkę schowała do kieszeni, a drugą zaniosła Panu ze Spiczastą Głową. Zielony Ptak opowiedział mu historię o skarlałym mędrcu Regressusie. – Chcę, żebyście jak najszybciej znaleźli się poza okrętem – mówił z żalem. – Nie chcę więcej narażać na zgubę niewinnych. Posłuchajcie, jesteście o dwie mile od państwa Trybuników. Mieszkańcy tego państwa są przyjaźni i gościnni. Nie wykluczone też, że słyszeli o Żółwiu, co ma Tysiąc Lat. Zaraz opuścimy na wodę szalupę. Morze tu jest spokojne, więc dopłyniecie bez żadnych przeszkód. Kiedy szalupa znalazła się na wodzie, Zielony Ptak powiedział: – Pamiętajcie, że cudowny kamień, który wam dałem, traci swą moc po trzykrotnym użyciu. Musicie więc posługiwać się nim jedynie w sytuacjach naprawdę beznadziejnych. Szukajcie ratunku na własną rękę, zanim zdecydujecie się na skorzystanie z talizmanu. A więc jeszcze raz dzięki za wszystko! Uważajcie na siebie! Do zobaczenia! – Do zobaczenia! – pisnęła Poduszka, a z jej czerwonych oczek posypały się pierzaste łzy. – Doprawdy chętnie bym poszła z wami w Wielki Świat, gdyby nie to, że stęskniłam się bardzo za swoim domkiem z pasiastych materacyków i że zgroza mnie ogarnia na myśl o spustoszeniach dokonywanych w moich powłoczkach przez barbarzyńskie widelce. – Do zobaczenia! – zawołała Agnieszka. – Do zobaczenia! – powtórzył jak echo Pan ze Spiczastą Głową. – Zielony Ptaku, popłyńcie szybko! Zamocowałem ster na kurs ku Miastu Poduszki. – Powodzenia! – krzyknęła Agnieszka już z łodzi. – Zobaczymy się na pewno! Pan ze Spiczastą Głową chwycił za wiosła. Szalupa odbiła od burty okrętu. W tej chwili spokojne dotąd morze najpierw wzbiło się na niebotyczną wysokość unosząc ze sobą szalupę, potem wróciło z powrotem i wcale nie zamierzało zatrzymać się na poprzednim poziomie. – Wciąga nas! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową. – Toniemy! Agnieszko, połóż na sercu cudowny kamień! – Nie – sprzeciwiła się Agnieszka. – Nie rób tego. Przecież opadamy jakby w pustym lejku. Nie dotknęła nas ani kropla wody. – Właśnie z tego powodu wnioskuję, że jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie – upierał się przy swoim Pan ze Spiczastą Głową. – Ktoś nas znowu gdzieś wciąga podstępem. Trzymał w pogotowiu swój kamień i lecieli, lecieli w dół lejem wydrążonym w przejrzystych wodach morza. – Lej się kończy, przepaść pod nami! – krzyknęła nagle Agnieszka. Potem już nic nie wiedziała. Ocknęli się leżąc w jedwabiście miękkiej trawie porastającej brzegi głębokiego wąwozu. W górze ponad nimi falowało bladobłękitne morze. Po tym morzu, będącym zarazem niebem, przepływały pojedynczo i w większych grupach ryby oraz inne stworzenia o fantastycznych kształtach i barwach. Niektóre świeciły jaśniej od słońca. W dole zaś na samym dnie wąwozu, rozrzucone na całą jego szerokość, rozsiadły się cudowne, przejrzyste jak akwaria muszle. Wyglądało to niczym łąka pełna pięknych, delikatnych, otwartych ku niebu kwiatów. We wnętrzach muszel coś się poruszało, niestety z góry nie można było dostrzec zamieszkujących je istot. – Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytała Agnieszka zupełnie oszołomiona. 32


– Myślę, że na dnie morza – rzekł Pan ze Spiczastą Głową. Pocierając w zamyśleniu spiczasty jej czubek. – Ale to wcale nie jest pewne. Sam nie wiem, co bardziej oko przyciąga: ta góra ze swoim niebiem-morzem czy ten dół kwitnący muszlami. A właściwie trudno zgadnąć, co jest czym, bo góra jest, jak sądzę, dołem dla tych, co znajdują się na powierzchni morza, zaś dół… kto może wiedzieć, czy nie jest górą dla jakiegoś świata? Może to, co nam się wydaje różowymi muszlami, to po prostu obłoki zatrzymane pogodą bez wiatru na jakimś niebie? Istnieje mnóstwo różnych wytłumaczeń. Co kto woli – przytoczył swoje ulubione powiedzenie. – Ja bym wolała, żebyś nic nie mówił, skoro nie umiesz mówić zwyczajnie, tylko zagadkami. Bardzo lubię zagadki, ale teraz nie mam do nich głowy. Chciałabym wiedzieć, gdzie jestem. – Jesteś, śliczna panienko, w pasie Ziemi Niczyjej, między krainą królowej Past a obszarami króla Awenira – objaśnił ktoś uprzejmie. Agnieszka spojrzała w stronę, z której dochodził głos, i okrzyk zdziwienia wyrwał się z jej ust. – Żółw! Rzeczywiście! Rozgarniając nonszalancko łapami jedwabiście miękką trawę sunął w ich kierunku olbrzymi i najwidoczniej bardzo stary Żółw. Jego plamista skorupa była w wielu miejscach pęknięta i porysowana tak, że te rysy i pęknięcia tworzyły wraz z plamami przedziwny jakiś zapis. Sunął przez trawę i uśmiechał się może złośliwie, a może z satysfakcją. Nie było to jeszcze wiadome. – No, jak wam się podoba wciąganie? – przemówił znowu i wtedy ponad wszelką wątpliwość można było stwierdzić, że w jego uśmiechu czai się złośliwość. – Nie przypuszczałem, że uda mi się ta sztuczka – dodał nie otrzymawszy odpowiedzi. – Już chyba z pięćset lat upłynęło od czasu, kiedy ją stosowałem po raz ostatni. A może nawet osiemset? – Czyżbyś był naprawdę Żółwiem, co ma Tysiąc Lat i który odpowiada na wszystkie pytania? – spytała z niedowierzaniem Agnieszka. Żółw uśmiechnął się uśmiechem tryskającym złośliwością. – Co do pierwszego, to masz rację, śliczna panienko – odpowiedział śmiesznie kiwając pomarszczoną głową. – Jam jest Żółw, co ma Tysiąc Lat, choć przypuszczam, że mam ich dużo więcej, tylko ona nie pozwala tego dokładnie obliczyć. W drugim jednak wypadku mylisz się, urocza istotko: nie odpowiadam na żadne pytania. To o n a rozpuściła taką pogłoskę, aby część pytań pozostających bez odpowiedzi przerzucić na mnie. – To straszne, że nie odpowiadasz! – zakrzyknęła Agnieszka. – Kto to jest o n a ? – spytał Pan ze Spiczastą Głową. 33


Żółw, co ma Tysiąc Lat, wyciągnął w całej okazałości swą chwiejącą się bezustannie, pomarszczoną szyję. – O n a … to tylko mnie wolno tak mówić. Zwykły śmiertelnik mówi: królowa Past, władczyni krainy Tongo. Ponieważ ciągle przypisuje mi tę rzekomą umiejętność odpowiadania na wszystkie pytania, choć dobrze wie, że są zapisane na skorupie mego grzbietu, tak że nigdy nie mogę ich odczytać, od czasu do czasu udaje mi się za to zemścić. Wciągam tych, co na próżno za mną gonią, na pas Ziemi Niczyjej, leżący między jej królestwem a obszarami jej brata, króla Awenira i – Żółw zniżył głos do szeptu – ZDRADZAM TEJEMNICĘ. Po tych słowach zrobił dramatyczna pauzę. Napawał się ciekawością słuchaczy zawieszonych oczami u jego ciągle złośliwie skrzywionych warg. – Więc ponieważ udało mi się was wciągnąć – podjął Żółw – powiem wam, że królowa Past i król Awenir podzielili odpowiedzi na wszystkie pytania między sobą. Nikt nie wie jednak dokładnie, nawet ja, na które pytania odpowiada on, a na które ona. Dlatego tak lubią udawać, że w ogóle nie znają żadnych odpowiedzi. I wymyślili wszystkowiedzącego Żółwia, na którego nabierają się naiwni, cha, cha, cha! Ten żółwi śmiech wypełnił przestrzeń dookolną w sposób absolutnie nie do zniesienia dla wrażliwego ucha. Szybko na szczęście ustał, stłumiony przez pojawienie się srebrzystego Delfina, który niczym motyl od kwiatu oderwał się od jednej z rozsiadłych w wąwozie różowych muszli. Na jego widok Żółw nie tylko przestał się śmiać, ale błyskawicznie skrył się cały pod skorupą i najwyraźniej zamierzał udawać porysowaną ze starości skałę. I Delfin chyba wziął go za skałę, bowiem wcale nie zwrócił uwagi na ten szczegół krajobrazu, za to ze wszystkich stron zaczął obskakiwać Agnieszkę i Pana ze Spiczastą Głową. Był najweselszym stworzeniem, jakie dziewczynka widziała kiedykolwiek. – Ho, ho, ho, jaka jesteś śmieszna! – wołał zanosząc się od śmiechu. – Cha, cha, cha, jaki jesteś śmieszny! Śmieszne, że jesteście, hi, hi, hi! Chodźce do nas, my też jesteśmy śmieszni, ho, ho, hi, hi, ha! – Cha, cha, cha! – zawtórowała mimo woli Agnieszka. – Ho – ho – hi! – zawtórował mimo woli Pan ze Spiczastą Głową. Śmieli się tak wszyscy razem, a z różowych muszel wypływało coraz więcej delfinów. Wkrótce na brzegu wąwozu była ich cała gromada. Figlowały jak dzieci i bez przerwy zanosiły się od śmiechu. Potem, splecione ogonami, utworzyły rodzaj srebrzystej maty i na tejże macie zniosły naszych podróżników na dół. – Czuję się tak, jakbym leciała na czarodziejskim dywanie! – cieszyła się Agnieszka. – Lekko i wesoło! Ach, jakie cudowne muszle! Z ciemnego, falującego wciąż podłoża wyrastały na łodygach przypominających rybie ogony olbrzymie łososiowe jak jutrzenka muszle. Każda z tych muszli kwitła pod drzewem, które, jak zdumiona Agnieszka szybko się zorientowała, były… związanymi w pęki wędkami. Nylonowe żyłki spływały ponad muszlami niczym gałęzie płaczących wierzb. Wierzby zdawały się kwitnąć, bowiem zawieszone na końcach żyłek błyszczki do złudzenia naśladowały srebrzyste bazie. – To nasze domy, cha, cha, cha! – zaśmiewał się Delfin, który pierwszy się do nich odezwał. – Prawda, jakie śmieszne? Cha, cha… – Cha, cha hi… – zawtórowały pozostałe delfiny. – Śmieszne! – potwierdziła zanosząc się od śmiechu, Agnieszka. – Czy będę mogła zamieszkać w takim domku?

34


– Oczywiście – odparł Delfin. – Zaraz wam przyniosę buciki. Zobaczycie, jakie są śmieszne, cha, cha, ho! – Buciki? – Tak. U nas nie ma ziemi do chodzenia ani podłogi, u nas wszystko faluje, faluje, faluje! – objaśnił Delfin. Na dywan z ogonów, gdzie ciągle siedzieli Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową, opadło jakieś dziwne stworzenie. To stworzenie nie odezwawszy się ani słowem zaczęło wkładać na nogi podróżników pantofle przypominające dziecinne botki, które jako podeszwy miały skrzela. – No – odezwał się wreszcie dziwny stwór – pasują. Tylko jeszcze pytanie, czy potraficie w nich chodzić. Chodzenie tutaj polega na tym, że trzeba na przemian dreptać i sunąć posuwistym krokiem, jak w polonezie. Największa trudność leży w tym, żeby wyczuć, jak długo można dreptać, a jak długo – sunąć. To kwestia wprawy. Na początku na pewno będziecie się przewracać. Zaczynamy! Delfiny ciągle się zaśmiewając rozplotły ogony, srebrzysty dywan przestał istnieć. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową opadli na falujące podłoże i oczywiście od razu się przewrócili. – Uwaga, drepczemy! – zawołało dziwne stworzenie. Agnieszka drepcząc przyglądała mu się spod oka. Było doprawdy bardzo dziwne. Miało okrągłą głowę przypominającą hełmy kosmonautów, bezpośrednio zaś za tą głową bez szyi znajdował się tułów.

– Koniec dreptania! Suniemy! – zawołał Rybokosmonauta, a jego oczy, wyglądające niby hełmowe okulary, zabłysły czerwono. – No tak – rzekł wyginając się w zabawnym reweransie. – Tak przypuszczałem. Suwanie idzie wam lepiej. – Ale dreptać też trzeba, dreptać, dreptać! – wtrącił się Delfin. – Do muszli można wejść tylko drepcząc, jakie to śmieszne, hi, hi, hi! Śmieszne, że zapraszam was do mojego domu, wejdziecie dreptają, ho, ho, hi! Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową potykając się bezustannie wdreptali do jednej z różowych muszli. Okazała się bardzo przestronna. Robiła wrażenie wręcz balowej sali! – Jak to się dzieje, że z wierzchu jest mniejsza niż w środku? – zapytała Agnieszka. – Nie wiem – zaśmiał się Delfin. – Właśnie dlatego to jest śmieszne! Śmiejcie się, że nie wiecie, hi, hi, ho! Ale Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową tym razem nie zawtórowali. Rozglądali się wokół ciekawie. Muszlowa sala zdawała się nie mieć końca. Im dalej w głąb, tym bardziej ciemniał różowy kolor, przechodząc w końcu w podbitą jutrzenką ciemność. – Dlaczego patrzycie tam? Nie patrzcie tam, hi, hi, hi! – zawołał Delfin, a w jego śmiechu odezwała się nuta trwogi. – Nie patrzcie tam! Patrzcie tu, hu, hu, hu!

35


Stanął na głowie, potem zgrabnie fiknął koziołka. Wydął wargi w zabawny świński ryjek i nagle zaczął poszczać mieniące się tęczowe bańki. Bańki jak baloniki rozfrunęły się po sali przesłaniając majaczącą na końcu ciemność. – Umiem puszczać bańki, hi, hi! – wołał Delfin fiknąwszy znowu koziołka. – Patrz, jak się długo trzymają! Patrzcie tu, nie patrzcie tam! – dodał nieomal błagalnie, ale zaraz potem roześmiał się zaraźliwie. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową przez chwilę śledzili wzrokiem rozmigotane wszystkimi barwami tęczy bańki. Jednak czerwonawa ciemność, w której gubił się tajemniczo koniec sali, miała dla nich siłę magnetycznie przyciągającą. – Powiedz, co tam jest? – nie wytrzymała Agnieszka. – Tak właśnie myślałem, że będą chcieli wiedzieć – powiedział Rybokosmonauta pojawiwszy się nagle. – Od razu zobaczyłem, że nie lubią dreptać. Delfin stale fikał koziołki i robił błazeńskie miny, ale już nie puszczał baniek. Nie zatrzymywał też swoich gości, gdy ruszyli ku końcowi sali. Sunęli między ciemniejącymi w miarę posuwania różowymi ścianami, aż wreszcie stanęli. Nie, nie w końcu sali, a u progu wąskiego, podświetlonego czerwono szybu, który opadał gdzieś tak głęboko, że kręciło się w głowie od samego zaglądania. – Prawda, jakie to śmieszne, hi, hi, ho? – zaśmiał się Delfin. – Och, jakie śmieszne! – powtórzyła Agnieszka. – Śmieszne! – powtórzył jak echo Pan ze Spiczastą Głową. Stali na brzegu szybu o niewyrażalnej głębokości i zaśmiewali się, zaśmiewali się do łez. Nie śmiał się tylko Rybokosmonauta. Unosił się w powietrzu tuż nad powierzchnią szybu, a oczy jego rozpalały się do ogniskowej wręcz czerwoności. Unosił się w postawie pełnej oczekiwania. – Powiedz, co to jest? – zwróciła się Agnieszka do Delfina, kiedy wreszcie przestała się śmiać. – I powiedz, dlaczego się bałeś przed chwilą? – dorzucił Pan ze Spiczastą Głową. – Oczywiście, jeśli odpowiedź leży w twojej mocy, jeśli nie, wybacz mi to pytanie. – Jesteśmy strażą graniczną, hi, hi! – odrzekł krztusząc się ze śmiechu Delfin. – Zawsze się boimy, kiedy ktoś chce dojść do granicy, cha, cha! Wielu chce dojść, ale też wielu tchórzy, hi, hi! Tym, co się boją, przesłaniamy oczy różowością albo mydlanymi bańkami. Tych, co się nie boją, tylko idą naprzód, rozśmieszamy, hi, hi! Śmiejcie się ze mną, cha, cha, cha! – Cha, cha, cha! – zawtórowała Agnieszka. – Cha, cha, cha! – zawtórował Pan ze Spiczastą Głową. – Dosyć tych śmiechów – odezwał się nagle Rybokosmonauta. – Jesteście gotowi? – Do czego? – spytali równocześnie Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową. – Do zejścia w głąb krainy Tongo – objaśnił nieco pompatycznie Rybokosmonauta. – Skoro zaszliście tak daleko, to chyba złożycie wizytę królowej Past? Agnieszka spojrzała w nie dającą się opisać, za to budzącą zawrót głowy głąb szybu. Skoro Żółw, co ma Tysiąc Lat, nie odpowiada na pytania, to może poszczęści się z królową krainy Tongo? Zerknęła na Pana ze Spiczastą Głową. Kołysał się w zadumie na swych upłetwionych przez buty nogach, jak chwiejna srebrna trzcina. – Kto wie, czy już nie byłem w tej krainie… – rzekł bardzo cicho. – Jakieś żarzenie wydobywa się z tych mroków. Jakby znajome… czy ja wiem?…

36


– Długo mam jeszcze czekać? – przerwał niezbyt uprzejmie Rybokosmonauta. – Jeżeli nawet ktoś jest tylko przewoźnikiem, to nie należy nim pomiatać – dodał nie wiadomo po co. – Złapcie się mego ogona! Złapcie się mocno! – Trzy, cztery! – podał komendę Delfin. – Hi, hi, hi! Śmiejcie się, śmiejcie! Hi, ha, ho! – Śmiejcie się, śmiejcie, śmiejcie się, śmiejcie, hi, ha, ho! – powtórzyło echo w głębi szybu. Spadali, mając cały czas wrażenie, że się wznoszą. Było to naprawdę bardzo śmieszne. Zatrzymali się w zupełnej ciemności i ciszy. Znikło nawet owo od-denne żarzenie widoczne z tamtego brzegu szybu. Poprzez tę ciemność, aksamitną i miękką jak sadze w kominie, przelatywała co parę sekund reflektorowym ruchem srebrzysta sieć. – Trafiliśmy na czas połowu – szepnął Rybokosmonauta. – Musimy chwilę zaczekać. Królowa Past nie lubi, kiedy jej przeszkadzać. – A co ona łowi? – spytała niezbyt dorzecznie Agnieszka. – Łowi śmiałków rozrzuconych po świecie – odparł zagadkowo Rybokosmonauta. – Bo widzicie – dodał poufnie – królowa czasem czuje się bardzo samotna. Wtedy zaczyna ją denerwować czekanie na tych, którzy do niej idą różnymi drogami i nie mogą trafić. Bardzo się złości, bo wyruszają do niej, a często trafiają do jej brata, króla Awenira. Wtedy zarzuca sieci, żeby im ułatwić… Ale, uwaga! Połów się kończy. Srebrzysta sieć po raz ostatni przecięła ciemność. Ciemność zaś ustąpiła miejsca czerwonawej poświacie, która ujawniła krajobraz przypominający wnętrze na wpół wygasłego wulkanu. Kłęby ciężkiej pary niczym wieczorne mgły przelewały się nad bulgoczącą w zastyganiu lawą, po czym gęstym deszczem opadały ku rozległej wokół wodzie. Z wody wyrastał olbrzymi zamek, cały z czerwonego kamienia. Poza wieżami, które zrobione były z rybich łusek, nad najwyższą wieżą bezustannie obracała się płetwa-gigant. – Królowa Past jest smutna – rzekł patrząc na tę płetwę Rybokosmonauta. – Widocznie połów nie był zbyt owocny. Więc usiłuje rozśmieszyć się przy pomocy radaru. Przygląda się tym, którzy krążą na granicach królestwa Tongo, nie mogąc znaleźć wejścia. A trzeba wam wiedzieć, że każdy idzie z własnym planem w dłoni. W pewnym punkcie spotykają się i zaczynają się okropnie kłócić na temat tego, czyj plan jest lepszy. Królową Past zawsze rozśmieszają te kłótnie. Ale uwaga! Widzi nas! Rzeczywiście. Płetwa-radar zatrzymała się, cała skierowana w ich stronę. Na jej powierzchni jak na srebrnym ekranie migotał obraz: cienki i długi Pan ze Spiczastą Głową zdawał się unosić w powietrzu na swoich śmiesznych botkach o upłetwionej podeszwie. Trzymał za rękę dziewczynkę w sukience z żółtym fartuszkiem. Dziewczynka miała oczy duże i okrągłe jak talerzyki i bardzo potargane włosy. – To my? – rzekła krytycznie Agnieszka. – Nigdy nie miałam takich okrągłych oczu. – Ciągle się czemuś dziwisz, więc się zaokrągliły – objaśnił uśmiechając się Pan ze Spiczastą Głową. – To mi zresztą nie przeszkadza. Ale mogłabyś się uczesać. – Kiedy nie mam czym – zachmurzyła się dziewczynka. Ledwo to powiedziała, do jej stóp spadł śliczny grzebień z rybich ości. W ślad za grzebykiem przyleciało lustereczko z rybiej łuski. I zaraz potem płetwa nad najwyższą wieżą zamku ruszyła znowu w swój powolny obrót. – Ciekawe – rzekła czesząc się Agnieszka – czy spełni się każde życzenie, które wypowiem? Jak myślisz? Pan ze Spiczastą Głową nie odpowiedział. Z natężeniem wpatrywał się w zamek. Jedno z okien od pewnego czasu zapalało się i gasło na przemian.

37


– Sygnalizują Morse’em – szepnął. – Zaraz, zaraz, muszę sobie przypomnieć. Kropka, kreska. Agnieszko! – dodał podekscytowany. – W zamku ktoś potrzebuje pomocy! Sygnalizuje SOS! Biegniemy! Nie oglądając się na Rybokosmonautę, który zresztą gdzieś znikł, sunąc lekko na upłetnionych botkach, popędzili w stronę tajemniczego okna. Okno znajdowało się dosyć wysoko w murze, ale mur, jak można było z bliska zobaczyć, zrobiony był z poukładanych byle jak, nie ogładzonych kamieni. – Trzeba zaryzykować – rzekł Pan ze Spiczastą Głową. – Myślę, że możemy się wspiąć. Uchwycił się pierwszej wystającej krawędzi i natychmiast cofnął się z okrzykiem bólu. – Parzy! Dziwne… – rzekł w zamyśleniu. – Kiedy się stoi w pobliżu, wcale nie czuje się ciepła, a jednak ten mur jest gorący. – Więc jak wejdziemy? – spytała niecierpliwie Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową rozejrzał się wokół. Wielka płetwa ciągle obracała się nad najwyższą wieżą zamku. Wokół niego zaś snuły się ciężkie kłęby pary. O parę kroków za zamkiem bulgotała lawa zastygniętego wulkanu. Ponuro. – Spójrz – zauważyła nagle Agnieszka. – Ten zamek ma okna, ale wcale nie ma drzwi! Pan ze Spiczastą Głową spojrzał na falującą pod nogami wodę. – Mam myśl – powiedział z ożywieniem. – Do zamku wpływa się pewnie od spodu. Trzeba dać nurka, rozumiesz? – Rozumiem – skinęła głową Agnieszka. – Ale sęk w tym, że ja nie umiem pływać, a tym bardziej nurkować. Te botki z płetwami utrzymują mnie na wodzie, ale nie wiem, czy zdadzą się zna coś pod wodą. – SOS, SOS – zamigotało nagląco w oknie. – Czekaj tu na mnie – zdecydował się Pan ze Spiczastą Głową. – Ja zanurkuję do zamku, a potem wciągnę cię przez okno. – Nie masz liny, a nie wiadomo, czy tam znajdziesz. – Nie martw się o linę. Skręcę ją z mojego kaftana. – No dobrze, ale jak o n a ci coś zrobi? – Królowa Past? – Aha. Pan ze Spiczastą Głową spojrzał ku najwyższej wieży. Płetwa-radar obracała się ciągle. – Królowa Past obserwuje świat. W tej chwili nie mamy się czego obawiać. – A w razie, gdybym za chwilę nie ukazał się w oknie tym albo innym, to wymów szybko zaklęcie, którego cię nauczyłem. Pamiętasz? – Lunarossabarbarossa – powiedziała szybko Agnieszka. – Świetnie. A poza tym pamiętaj, że możemy użyć cudownego kamienia podarowanego nam przez Zielonego Ptaka. Uwaga! Nurkuję! Patrz na okna! Pan ze Spiczastą Głową znikł za zamkiem. – Nie boję się, nie boję się – powtarzała dla dodania sobie odwagi Agnieszka. A kiedy zobaczyła, że to nie skutkuje, zaczęła myśleć o Poduszce i o Zielonym Ptaku, o tym, czy wyzwolili już poduszkowe Miasto, czy też może walczą w tej chwili z wojskami Engina Potężnego. Nagle zauważyła, że w oknie, które dawało sygnały SOS, ukazał się Pan ze Spiczastą Głową. Rozerwał i skręcił w wielką linę swój srebrny kaftan. Agnieszka mocno, oburącz uchwyciła się tej zaimprowizowanej liny i zaczęła się podciągać do góry. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła przed zniknięciem we wnętrzu zamku, było to, że wielka płetwa nad najwyższą wieżą przestała się obracać.

38


Pokój tonął w czerwonawym półmroku. Wydawał się być zupełnie pusty. Nic nie mąciło ciszy omotującej wszystko jak pajęczyna. – Czy to stąd wzywał ktoś pomocy? – szepnęła Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową z napięciem przeszukiwał oczami każdy kąt pokoju, nadsłuchiwał, jakby pragnąc siłą swego napięcia rozedrzeć pajęczynę ciszy. – Tutaj zapalało się światło – rzekł również szeptem. – Jestem tego najzupełniej pewien. Wszystko wydaje mi się dziwnie podejrzane. Wpłynąłem do zamku bez żadnej przeszkody. Przebiegłem kilka pokojów równie pustych jak ten. Nikt mnie nie zatrzymywał. A tutaj, jak sama widzisz, nie zastałem nikogo. A jednak z pewnością stąd ktoś wzywał pomocy! – Boję się! – wzdrygnęła się Agnieszka. – Zeszliśmy już kawał świata i mieliśmy różne przygody, ale dopiero tutaj naprawdę się boję. Czuję, że o n a nas widzi! – Królowa Past? – Tak. Bo wiesz, ta płetwa-radar przestała się obracać. Tylko nie wiadomo, na jakim obrazie się zatrzymała… Nagle w prawym rogu pokoju zapłonęło światło i natychmiast zgasło. Potem znowu się zapaliło i znowu zgasło. Pan ze Spiczastą Głową postąpił krok naprzód. – Nie idź! – zawołała Agnieszka. – Nie mogę nie iść. Ktoś sygnalizuje znowu SOS! – szepnął Pan ze Spiczastą Głową. – Agnieszko, musimy zbadać tę tajemnicę. Agnieszka już bez słowa ruszyła za nim. Bacznie rozglądała się wokół, żeby nie przeoczyć ewentualnego niebezpieczeństwa. Byli już w prawym rogu pokoju. W miejscu, skąd dobiegało światło. A tam – ściany z nie ogładzonego czerwonego kamienia i nic więcej. Ale cisza omotująca wszystko w pokoju wisiała nad tym narożnikiem jak pajęczyna, podarta pajęczyna. Skądciś, jakby z miejsca, gdzie zbiegają się ściany, dochodziło ciche brzęczenie czy może bzykanie. „Takie brzęczenie bzykanie oznacza, że tu są pszczoły” – przypomniała sobie Agnieszka rozważania sympatycznego i odważnego Kubusia Puchatka i to przypomnienie sprawiło, że jakoś przestała się bać. Niewiele myśląc wyciągnęła rękę i przyłożyła ją do jednego z nie ogładzonych kamieni, tuż przy narożniku. O dziwo, kamień obrócił się i stanął sztorcem w dosyć dużej szparze, od której biło silne źródło światła. Pan ze Spiczastą Głową przesłonił oczy. – Ktokolwiek jesteś, jeśli potrzebujesz pomocy, przygaś to światło – powiedział z ustami przy szparze. Światło natychmiast przygasło i wtedy można było zobaczyć, że szpara prowadziła do dziwnego pomieszczenia kołyszącego się wodzie jak balon utworzony z rybiej błony. Wewnątrz tego balonu majaczył niewyraźny kształt przypominający zarys postaci ludzkiej. Woda, na której kołysał się balon, była czarna i nieprzenikniona. Falowała bezustannie. – Kim jesteś i czego potrzebujesz? – spytał Pan ze Spiczastą Głową. – Jestem więźniem królowej Past – zaszemrał głos. – Jestem skazany na wieczne kołysanie, a trzeba wam wiedzieć, że mam wielką skłonność do morskiej choroby. Już dawno powinienem umrzeć, ale o n a mi nie pozwala. Muszę stale kołysać się i stale chorować. Zabijcie mnie lub uwolnijcie z tej kołyszącej katuszy! – Za co taka kara? – szepnęła ze zgrozą Agnieszka. 39


– Za nic, to jest właściwie za nic – zaszemrał znowu glos. – Bo widzicie, ja po prostu ulegałem przyrodzonej skłonności do bujania. Innych. Zwłaszcza lubiłem wymyślać różne historie o królowej Past, ale nic złego, przysięgam wam, czasem były nawet bardzo ładne, tyle że zbujane. Królowa Past sama śmiała się z moich zmyśleń. Ale raz widocznie miała zły humor, gdy doniesiono jej kolejną opowiastkę, skazała mnie na to kołyszące więzienie. Ratujcie mnie, błagam was! Zbyt ciężka to kara za takie bądź co bądź niewinne przewinienie. – Jak mamy cię uratować? – spytał Pan ze Spiczastą Głową. – Czy to w ogóle możliwe? Balon z rybiej błony zakołysał się silniej, jednocześnie też rozległo się owo brzęczenie czy bzykanie. – Słyszycie ten dźwięk? – zaszemrał głos więźnia. – W ścianie, do której uwiązany jest balon, mieszka rój wybitnie złośliwych i jadowitych ości. – Ości? – zdumiała się Agnieszka. – Żywych? – Tak, to są odpadki ze stołu królowej Past, ożywione przez nią do specjalnych poruczeń. Są idealnymi strażnikami i mścicielami. Gdyby nie one, dawno bym już się uwolnił z mego więzienia… Otóż muszę wam powiedzieć, że te ości oprócz tego, że są złośliwe i zawsze gotowe do jadowitego kłucia, odznaczają się niezwykłą wprost zaciekłością. Rozzłoszczone, atakują wyłącznie tego, kto tę złość spowodował. I zapominają wówczas o swoich obowiązkach strażniczych. – Przypuszczasz więc, że gdyby ktoś wprawił w stan nieprzytomnej złości pilnujące cię ości – rzekł do rymu Pan ze Spiczastą Głową – to wówczas ty zdołałbyś się uwolnić? – Właśnie tak – zaszemrał głos. – Dlatego ciągle wysyłam sygnał SOS i czekam na wybawiciela. – Ależ – zawołała Agnieszka – jeśli my rozzłościmy ości, to one nas zniszczą! – Za cenę swojej wolności chcesz odebrać nam życie! – dodał oburzony Pan ze Spiczastą Głową. – Dziwne to żądanie, tym bardziej, że nie jesteś uwięziony zupełnie bezpodstawnie. Na te słowa balon z rybiej błony zakołysał się gwałtownie, bzykanie ożywionych złością ości stało się wyraźniejsze, bliższe, a głos, dobiegający z balonu do tej pory w postaci szmeru, nabrał niezwykłej mocy. – Złapałem was! – krzyczał ten głos. – Samo poruszenie kamienia w murze wywołuje złość moich strażników! Musiałem was zagadać, dopóki nie nadlecą. Już nadpływają! Za chwilę się na was rzucą, a ja będę wolny!!! Głos ginął w potężniejącym brzęczeniu. Pan ze Spiczastą Głową szybko obrócił kamień zamykający szparę, nie dość jednak szybko, jak widać, bo do pokoju wpadło kilka bzyczących opętańczo drobniutkich ości. – Kłują! Kłują! – zawołała Agnieszka. – Uciekajmy! – krzyknął Pan ze Spiczastą Głową. – Prędko! Może zdążymy się wymknąć! Ten wredny więzień pochwalił się o sekundę za wcześnie! Nie mógł wytrzymać, na nasze szczęście. Co sił w nogach wybiegli z pokoju i zatrzasnęli za sobą drzwi. Ale uparte ości przedostały się za nimi. Agnieszka zdjęła fartuszek i wywijała nim wokół głowy. Ukłute miejsca na policzkach piekły straszliwie. 40


„Co za szczęście, że tych ości wydostało się zaledwie kilka” – pomyślała. Ścigani przez natrętne bzykanie, przebiegli w tempie wyścigowym kilka zupełnie pustych pokoi. Wreszcie znaleźli się w takim, gdzie nie było drzwi, natomiast prowadziły z niego bardzo strome schody, których szczyt ginął w mroku. – Nie zatrzymuj się! Wchodzimy! – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Musimy uciec tym przeklętym ościom. Jestem cały pokłuty! Może nie polecą za nami go góry. Nie doszli jeszcze do połowy schodów, kiedy bzyczenie ustało. Agnieszka przystanęła. – Muszę sekundę odpocząć. Jestem ogromnie zmęczona – poskarżyła się. – Żeby tak coś przyłożyć na te pokłute miejsca! Jej, jak piecze! Skąd wiedziałeś, że one nie polecą za nami do góry? – Pomyślałem, że aby się od nich uwolnić, trzeba stworzyć odpowiedni dystans, przenieść się w rejony niedosięgłe dla ich złośliwych ukłuć. Chciałbym wiedzieć, dokąd prowadzą te schody. Schody, jako się rzekło, były strome i co gorsza, pozbawione poręczy. Wspinania się po nich nie można było zaliczyć do przedsięwzięć bezpiecznych. – Agnieszko, nie patrz w dół, bo zakręci ci się w głowie! Agnieszka nie posłuchała. Patrzyła w dół, bowiem spostrzegła, że podłoga pokoju, z którego prowadziły schody, choć wtedy, gdy po niej biegli, wydawała się zwyczajną podłogą, teraz, oglądana z wysokości, przypominała taflę wody. W tej wodzie zaś, tuż przy samych schodach, zdawały się odbijać jakieś światła. Nie gwiazdy, Światła. Zdziwiona spojrzała do góry. Szczyt schodów ciągle tonął w mroku, ale mrok widziany z tej odległości nie był jednolity. Spływał na schody niczym miękki i ciemny szal przetykany gdzieniegdzie błyszczącymi cekinami. Dziewczynka poczuła, że opuszcza ją zmęczenie. Była ogromnie ciekawa, co oznaczają te światełka w mroku. Wstała. – Idziemy – rzekła energicznie. Tam w górze coś się świeci. Widzisz? Rozpoczęli wspinaczkę ożywieni radosną ciekawością. Jednak radość szybko przygasła. Schody zdawały się nie mieć końca. Stawały się też coraz bardziej strome. Teraz już Agnieszka bała się spojrzeć w dół. Mimo to stale musiała walczyć z chęcią, aby spojrzeć. „Muszę zacząć intensywnie myśleć o czymś – pomyślała w panice – bo inaczej spojrzę w dół i spadnę. Ciekawe, czy tam, gdzie idziemy, spotkamy królową Past? Past… pasta… nie, nie pasta… to mi przypomina coś innego. Ale co? Past, pasta… coś mi się przypomina… coś mi się przypomina…” – powtarzała uparcie nie odrywając wzroku od schodów.

41


A schody zdawały się nie kończyć i stawały się coraz bardziej strome. Agnieszka poczuła, że musi zacząć rozmawiać z Panem ze Spiczastą Głową. Musi. O czymkolwiek. – Wiesz co – zawołała – wydaje mi się, że znam skądciś to imię: Past. Jakbym to kiedyś już słyszała, rozumiesz? – Może uczysz się jakiegoś obcego języka? – podsunął Pan ze Spiczastą Głową. W jego głosie czuło się zmęczenie. – Czekaj, tatuś uczy mnie angielskiego. Past… aha, to znaczy „przeszły”. Królowa – czas przeszły… czas przeszły… Agnieszka mówiła, ale właściwie nie wiedziała, co mówi. Schody stały się już tak wąskie, że starczało miejsca tylko na postawienie nogi. A przecież nie było poręczy! Dziewczynka posuwała się w górę właściwie na czworakach. Oddychała z trudem i było jej gorąco jak podczas największego upału. – Królowa Past… królowa… czas przeszły – mruczała pod nosem – królowa – Przeszłość… – Co tam mruczysz, Agnieszko? – spytał zaniepokojony Pan ze Spiczastą Głową. – Mówię, że królowa – Przeszłość – wydyszała dziewczynka. – Myślisz, że… można by ją… tak nazwać… po naszemu? – Nie wiem. Może można – odpowiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Trzymaj się, Agnieszko! Patrz często w górę. To bardzo ważne. Patrz na te światełka. Agnieszka uniosła głowę. Niestety. Dotarli co prawda do strefy mroku, ale migotliwe światełka, choć wyraźniejsze, były ciągle daleko. Wspinali się nieludzko już zmęczeni. Zewsząd otaczała ich szarość, tak że schody zdawały się być zawieszone w powietrzu. – Gdyby nie te światełka w górze, usiadłabym i już bym się w ogóle nie ruszyła – rzekła z rozpaczą Agnieszka. – Takie światełko w mroku nie pozwala się zatrzymać w połowie drogi – odrzekł jak zwykle zagadkowo Pan ze Spiczastą Głową. – Odwagi, Agnieszko! Idziemy, to znaczy, że gdzieś dojdziemy. Owszem, doszli, Mrok rozrzedzał się, a raczej stopniowo zmieniał kolor, błękitniał, światełka powiększały się i świeciły bardziej intensywnie, co było dziwne, zważywszy na owo zanikanie mroku. A właściwie to już nie były światełka! W miarę jak podróżnicy wchodzili, zlewały się coraz bardziej w jedno silne źródło światła, jakby u góry paliła się potężna lampa. – Oślepniemy – powiedziała Agnieszka. – I w dodatku to światło parzy. Nie uważasz, że powinniśmy zawrócić? – Nie uważam – odparł krótko Pan ze Spiczastą Głową. – Spójrz odważnie w to światło. Nie przymykaj oczu. Patrz. Dziewczynka posłuchała. Przez chwilę miała wrażenie, że jej oczy rozżarzają się do białości. Nie widziała nic poza ogromną świecącą kulą, która w dodatku wirowała! Wkrótce jednak świecąca kula zatrzymała się, światło zaś, nie, nie przygasło, ale straciło ostrość. Łagodny blask przynosił ulgę zmęczonym oczom. – Widzę siebie! – zawołała Agnieszka. – O, i widzę ciebie! Tam w górze, chyba jest jakieś wielkie lustro! – Ja myślę, że to nie lustro, Agnieszko – rzekł ze wzruszeniem Pan ze Spiczastą Głową. – Myślę, że to srebrzysta płetwa królowej Past. Oszołomiona dziewczynka oderwała na chwilę oczy od swego wizerunku i rozejrzała się wokół.

42


A wokół roztaczał się krajobraz przypominający wnętrze na wpół wygasłego wulkanu. Kłęby ciężkiej pary niczym wieczorne mgły przelewały się nad bulgoczącą w zastyganiu lawą. Z wody wyrastał zamek z czerwonego kamienia. Nad najwyższą wieżą znajdowała się wycelowana prosto w nich nieruchoma płetwa. Byli więc znowu przez zamkiem królowej Past. – Widzimy siebie, to znaczy, że królowa na nas patrzy – szepnęła Agnieszka. – Patrzę – przytaknęła niewidzialna królowa. – Jesteście pierwszymi, którzy odważyli się odpowiedzieć na sygnały SOS, które ten nieszczęsny kłamca wysyła ku moim gościom. Nie zawahaliście się udzielić pomocy, mimo że byliście blisko celu swej wędrówki, nie bacząc na grożące wam niebezpieczeństwo. I nie zamknęliście oczu przed światłem. Obserwowałam was cały czas. – Czyli że cały czas widziałaś nas! – wykrzyknęła niedowierzająco Agnieszka. – O pozwoliłabyś nam zginąć od ukłuć jadowitych ości? – odezwał się Pan ze Spiczastą Głową. – Ależ skąd – odparła spokojnie królowa Past. – Nie zabijam odważnych. A zwłaszcza tych, którzy bez wahania idą komuś na ratunek. Spodziewałam się zresztą, że jakoś się samo uratujecie. Odważni na ogół robią wszystko, co w ich mocy, dla swego ocalenia i dopóki nie wyczerpią wszystkich możliwości, nie oglądają się na ratunek z zewnątrz. Agnieszka z natężeniem wpatrywała się w znieruchomiałą płetwę-radar. Na próżno szukała na jej powierzchni wizerunku królowej Past. Ciągle tylko widziała siebie samą i Pana ze Spiczastą Głową. – Królowo… – zaczęła z wahaniem. – Czy nie moglibyśmy ciebie zobaczyć? – Widząc siebie, widzicie mnie – odparła zagadkowo królowa Past. – Nie mogę się wam pokazać w innej postaci. Natomiast mogę, ponieważ byliście odważni, odpowiedzieć każdemu z was na jedno pytanie. A jeśli nie będę znała odpowiedzi, odeślę was do mego brata, króla Awenira, który ją będzie znał na pewno. A zatem – pytajcie. Tylko radzę się wam dobrze namyślić. Nie wiadomo, czy kiedyś, gdybyśmy się spotkali, będę miała ochotę odpowiadać na pytania – ostrzegła lojalnie. Zapanowało milczenie. Słychać było jedynie bulgotanie zastygającej przy pobliskim wulkanie lawy. Poza tym wszystko: płetwa-radar, kłęby pary nad wulkanem, woda, z której wyrastał zamek – było nienaturalnie wprost nieruchome. Jakby otoczenie zamarło w oczekiwaniu tej rzadkiej chwili, kiedy królowa Past odpowie na zadane jej pytanie. „O co mam spytać? – myślała gorączkowo Agnieszka. – Tyle rzeczy chciałabym wiedzieć! Tyle pytań nagromadziło się w tej podróży! Na przykład – kim jest Pan ze Spiczastą Głową i kto go gonił wtedy na drodze. Ale nie. Tego może jakoś dowiem się inaczej. Może wyjaśni coś pytanie, które on sam zada… Chciałabym wiedzieć, dlaczego Miasto Poduszki czasem jest widoczne, a czasem znika… Nie, o to mogę ją sama zapytać, może będzie umiała odpowiedzieć… Nie umiała mi jednak odpowiedzieć, dlaczego jej kraj był w stanie wojny. Tak, o to zapytam! – Królowo Past – zawołała, a głos jej był niezwykle donośny – dlaczego wojska Engina Potężnego prują widelcami śliczne powłoczki i niszczą domy z pasiastych materacyków w Mieście przyjaciółki Poduszki? Płetwa zafalowała, a silny podmuch, który powstał przy tym falowaniu, wprawił w ruch wiszące nad wulkanem mgły. – Na to pytanie odpowiadałam już wielekroć przy różnych okazjach – westchnęła królowa Past. – Niemniej jednak obiecałam, więc słuchaj, ale zapamiętaj dobrze, co mówię, choćbyś nawet niezupełnie mnie w tej chwili zrozumiała. Dla każdego przychodzi właściwy czas na zrozumienie. Kiedy czas dojrzewania i czas rozumienia stanie się wreszcie jednym, inaczej potoczą się losy wszechświata… Płetwa-radar znieruchomiała. 43


– A więc słuchaj: Engin Potężny nie znosi piękna i przytulności. Najpierw wytępił je w swoim kraju, potem wszystkich uzbroił w widelce i popędził na Miasto, w którym piękno i przytulność żyły swobodnie. On by chciał, żeby cały świat brzęczał żelazem jego garnków i drżał przed ostrzem jego widelców. Na szczęście świat się broni i Engin Potężny prędzej czy później musi przegrać. – Dziękuję – powiedziała zadumana Agnieszka. – Czekam na drugie pytanie – rzekła odrobinę niecierpliwie królowa Past. Pan ze Spiczastą Głową milczał. – Wybacz mi, królowo – przemówił wreszcie – ale dręczy mnie myśl, że już ciebie kiedyś spotkałem. Niemożliwe, abym cię pamiętał, niemożliwe, abym cię zapomniał… Ale nie… nie o to zapytam. Powiedz mi, królowo, czy zawsze będę krążył wokół n i e j? „Nic nie rozumiem” – pomyślała Agnieszka, a płetwa-radar trzykrotnie obróciła się wokół wieży. Wydawało się, że już się nie zatrzyma, że Królowa Past odwróciła się od nich. Ale nie, w każdym razie jeszcze niezupełnie. – Na to pytanie – dobiegł jej głos jakby z wielkiego oddalenia – może odpowiedzieć wyłącznie mój brat, król Awenir. Pokażę wam, gdzie zaczyna się jego królestwo, niestety, nie mogę was odprowadzić na miejsce. Uprzedzam, droga jest niebezpieczna i daleka. Może dojdziecie, a może nie dojdziecie – jeśli nie wy, to kto inny… to kto inny… to kto in… Głos zamarł zupełnie. Płetwa-radar zwinęła się w rulon i opadła w głąb wody. Zamek wydał się natychmiast jeszcze bardziej złowrogi, ale bardzo prędko skrył się cały pod kłębami ciężkiej wulkanicznej pary. Za to nie wiadomo skąd, jak to miał w zwyczaju, pojawił się Rybokosmonauta. – Za mną! – rzucił komendę. – Uwaga, suniemy! Sunąc w swych upłetwionych botkach wznieśli się w górę, ponad kłęby pary, cały czas zresztą mając wrażenie, że nie unoszą się, a opadają. I znaleźli się – gdzie? Oczywiście na pasie Ziemi Niczyjej, między krainą królowej Past a obszarami króla Awenira. W dole, w głębokim wąwozie, kwitły przezroczyste różowe muszle, w górze falowało łagodnie bladobłękitne morze… – Nie zatrzymywać się! – zawołał Rybokosmonauta. – Jeżeli chcecie dojść do obszarów króla Awenira, nie wolno wam tutaj się zatrzymywać! Prędzej, zanim zauważą nas delfiny! Co rzekłszy poleciał w górę niczym strzała wypuszczona z łuku, Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową – za nim. „Chętnie zapoznam się z tym prześlicznym morzem – mitem” – pomyślała Agnieszka. Ale co to? Rybokosmonauta wykonał ostry skręt, bladoniebieskie morze znikło z pola ich widzenia, za to w tymże polu ukazał się pas dziwacznie poplątanych, czarnych zarośli. Rybokosmonauta dał nurka w zarośla, po czym zatrzymał się tak raptownie, że nastąpiło niegroźne na szczęście zderzenie. – Tutaj zaczyna się ścieżka – rzekł rozglądając się trwożnie na wszystkie strony. – Ja zawracam. Teraz musicie iść naprzód, ciągle naprzód. – Ależ tu nic nie widać! – zaniepokoiła się Agnieszka. – Nie masz jakiejś latarki? Odpowiedziało jej milczenie. Popatrzyła wokół. Rybo kosmonauta znikł. Z tyłu tylko ściana czarnych zarośli, z przodu – widoczna o krok wąska ścieżka. – Nie ma się co oglądać, idziemy – powiedział ruszając naprzód Pan ze Spiczastą Głową. – Te przebrzydłe krzaki muszą się kiedyś skończyć! – Wiesz – zagadnęła Agnieszka – pomyślałam sobie, że jeżeli imię królowej Past można by, dajmy na to, przetłumaczyć jako „Przyszłość”, to może Awenir znaczy w jakimś języku „Przyszłość”? Kiedy 44


wrócę do domu, sprawdzę w słownikach. Byliśmy u królowej Przeszłość, a teraz idziemy do króla Przyszłość. Ciekawe, co? Jak ci się to podoba? – Może masz rację, a może nie – odparł po swojemu Pan ze Spiczastą Głową. – A co do podobania się, to nie podobają mi się te krzaki. Szli krok za krokiem, po omacku, kalecząc się o przegradzające drogę ostre gałęzie. – Nie chcę iść dalej – zbuntowała się Agnieszka. – Zawracam. – Musimy iść naprzód, ścieżka zarasta zaraz po naszym przejściu – stwierdził, rzuciwszy okiem za siebie, Pan ze Spiczastą Głową. „Za chwilę usiądę i nie ruszę się z miejsca” – pomyślała mimo to Agnieszka. W tej samej chwili zarośla przerzedziły się. Czerń krzaków od przodu rozjaśniła się bielą. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozrzucił na gałęziach całe kilogramy waty. Pan ze Spiczastą Głową stanął. Uważnie rozglądał się wokół. Długi, srebrzysty cień jego postaci niczym reflektorowa smuga wybierał ku krzakom i cofał się w zetknięciu z nimi, jakby wypierany przez niewidzialne kontrpromieniowanie. Agnieszkę śmieszyło to i dziwiło jednocześnie. Na moment zapomniała o strachu. – Nigdy nie widziałam, żeby ktoś miał taki cień – powiedziała. – Przeiceż cień nie jest srebrny, a czarny, każdy wie. Dlaczego u ciebie jest inaczej? – Każdy ma swój kolor cienia – odpowiedział Pan ze Spiczastą Głową, nie przerywając rozglądania się – ale nie każdy umie odróżnić kolory. Są tacy, co dostrzegają od pierwszego spojrzenia. Inni muszą kogoś dobrze poznać, aby zobaczyć kolor jego cienia. – A jaki jest mój kolor cienia? – spytała Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową na chwilę przestał się rozglądać. Popatrzył na zaciekawioną dziewczynkę. – Kiedy spotkaliśmy się przy furtce, był to kolor pstry – rzekł uśmiechając się szelmowsko. – Mówisz, był? To kolor może się zmienić? – Może. – Więc jaki kolor ma teraz mój cień? Pan ze Spiczastą Głową uśmiechał się, tym razem zagadkowo. – Na to pytanie będę mógł ci odpowiedzieć przy końcu naszej podróży – powiedział. Zaraz potem jakby zapomniał o istnieniu Agnieszki, powrócił do swego poprzedniego zajęcia, to znaczy do bacznego rozglądania się. „Z nim to zawsze tak! – myślała buntowniczo dziewczynka. – Albo nie odpowiada, albo mówi zagadkami! Jak ta królowa”. Wspomnienie królowej Past przywróciło Agnieszkę do rzeczywistości. A była to rzeczywistość niewesoła: wąski skrawek ścieżki, na której nie można zarobić ani kroku w tył, ani kroku w bok, tylko iść naprzód pomiędzy krzakami, bardziej podobnymi do zasieków z kolczastego drutu niż do prawdziwych zarośli. Pan ze Spiczastą Głową postąpił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął. – Agnieszko! – zawołał. – Przypatrz się dobrze temu, co jest przed nami! Wydaje ci się, że to coś, niby biała wata, leży na gałęziach? – Chyba tak… – Otóż nie. To jest poza gałęziami! Rozumiesz, zarośla rzedną i przylegają do jakiejś białej ściany! Przypatrz się dobrze!

45


Agnieszka wytężyła wzrok. Rzeczywiście. To nie wata leżała na gałęziach, to gałęzie leżały na wacie, a raczej wspinały się niby bluszcz na biały mur – jeżeli murem można nazwać coś, co nawet na oko, bez sprawdzania, wydawało się miękkie. – Chodź – powiedziała energicznie Agnieszka. – Musimy sprawdzić, co to jest. – Chętnie. Tym bardziej że i tak nie możemy nic innego zrobić – odrzekł Pan ze Spiczastą Głową. – Będę szedł pierwszy. Daj mi rękę. Trzymaj mocno. Nie wiadomo, co nas może za chwilę spotkać. Jesteśmy zupełnie sami. W nieznanej okolicy i bez przewodnika. – Tu nie ma żadnej okolicy – mruknęła Agnieszka. – Ciemność i czarne ostre krzaki. Nie wiem, czy gdzieś może być straszniej. Ten król Awenir to na pewno jakiś niedobry król. – Tsss… – syknął Pan ze Spiczastą Głową. – Nie mów tak. Może ktoś podsłuchuje. Nigdy nic nie wiadomo. Zarośla przerzedzały się coraz bardziej. Właściwie nie były to już zarośla, tylko pojedyncze kępy krzaków przyczajone w szarzejącej ciemności niczym wielkie pająki w pajęczynie. – Boję się tych krzaków! – szepnęła Agnieszka. – Może to wcale nie krzaki… Może to jakieś utwory, które rzucą się na nas, gdy tylko dojdziemy do białej ściany? Pan ze Spiczastą Głową mocno ścisnął jej rękę. Bez srebrnego kaftana wydawał się jeszcze bardziej chudy i długi. Zupełnie jak postawiony srebrną krechą na czarnej tablicy przecinek. – Nie bój się, Agnieszko! Nie mamy odwrotu. Kiedy nie ma odwrotu, trzeba iść naprzód i nie wolno się bać, bo wtedy donikąd się nie dojdzie. Jeszcze tylko dwa pojedyncze krzewy dzieliły ich od tajemniczej białej ściany. Była już bardzo widoczna. Najdziwniejsze, że zdawała się nie mieć ani początku, ani końca. „Normalnie, jak jest ściana – medytowała Agnieszka – to u góry kończy się sufitem albo dachem, a u dołu – podłogą albo – wprost ziemią. A ta nic. Jakby cały świat przecięty był na pół: jedna połowa czarna, druga biała. A obie przylegają do siebie jak dwa klocki z łamigłówki”. Ciągle szli naprzód. Co prawda bardzo powoli. Stawiając jedną nogę tuż za drugą, jakby stąpali po linie. Nie było słychać odgłosu ich kroków. W ogóle nic nie było słychać. Przez cały czas zresztą, odkąd Rybokosmonauta zostawił ich na wąskiej ścieżce między zaroślami. Ta cisza mogła wyprowadzić z równowagi nawet najodważniejszych! Nic w niej nie dzwoniło ani nie brzęczało jak w normalnej ciszy. Biała ściana znajdowała się już o wyciągnięcie ręki. Nie była to ściana jednolita, gładka – podobieństwo do waty narzucało się nieodparcie. Agnieszka spojrzała do tyłu. Krzaki znikły. Nic, tylko ciemność. Znajdowali się zatem istotnie jakby między dwiema ścianami. „Jeżeli po ciemnej stronie dało się iść, to pewnie i po jasnej da się iść – pomyślała. – Tyle że nie widać żadnej ścieżki ani przejścia”. – Widzisz jakieś wejście? – spytała. Pan ze Spiczastą Głową nie odpowiedział. Wyciągnął rękę, najwidoczniej z zamiarem dotknięcia ściany. Ręka weszła w ścianę jak w puch. Znikła. – Wyciągnij! – zawołała Agnieszka. – Jeszcze ci coś utnie rękę! Pan ze Spiczastą Głową posłuchał. Ręka wyszła ze ściany równie łatwo, jak się zagłębiła. – Agnieszko! Spróbuj! Dziewczynka z wahaniem wyciągnęła dłoń. – jej! Wchodzi jak… jak we mgłę? Może to mgła! To jest jakby trochę mokre, nie czujesz? 46


– Czuję. Ale to nie mgła. Powiedziałbym raczej, że to chmura. – Chmura! To znaczy… jesteśmy na niebie?! – Nie wiem, gdzie jesteśmy. Wiem tylko tyle, że nie możemy tu stać bez końca. Słuchaj, Agnieszko, trzymaj mnie mocno za rękę. Ja tam wejdę. – Jak to: tam? – W tę ścianę. O ile to jest w ogóle ściana. Wejdę powoli. Jak poczujesz, że szarpię twoją rękę gwałtownie, to natychmiast puść moją. – Dlaczego? – Bo to będzie znaczyło, że gdzieś wpadłem, a nie chcę, żebyś i ty wpadła, rozumiesz? Agnieszka spojrzała spod oka, nachmurzona. Nic nie odpowiedziała, tylko szybko zdjęła fartuszek i zanim Pan ze Spiczastą Głową zdążył pojąć, o co chodzi, przywiązała tym fartuszkiem swoją rękę do jego ręki. – Agnieszko! – Myślałeś, że ci pozwolę gdzieś wpaść samemu? – powiedziała z oburzeniem dziewczynka. – Podróżujemy razem. A poza tym mamy cudowny kamień. Jeszcze ani razu z niego nie skorzystaliśmy. Pan ze Spiczastą Głową zamrugał oczami, zupełnie jak Poduszka na moment przed wylaniem, a raczej wysypaniem pierzastych łez. – Agnieszko… – powiedział cicho. – Twój cień już prawie zupełnie nie jest pstry! Po tych zagadkowych słowach odważnie zagłębił się w miękką ścianę. Agnieszka zrobiła to samo. Przez chwilę nic nie widziała. Miała uczucie, że znalazła się w gęstej, śnieżnej zawiei, że unosi ją wiatr, lekką jak liść zbłąkany w samym sercu zimy. Na szczęście trwało to krótko, tak że nawet nie zdążyła zmarznąć. Bo oto po chwili śnieżna zawieja gdzieś zapadła. Stali na brzegu wielkiej, białej przestrzeni. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, zalegała owa dziwna substancja – ni to wata, ni to chmura. Nie tworzyła równiny. Układała się w fantastyczne kształty. Fantastyczne i jakieś znajome zarazem. – Agnieszko – szepnął Pan ze Spiczastą Głową – czy ci to nie przypomina zasypanego miasta? – Nie zasypanego, tylko przykrytego – sprostowała dziewczynka. – Ja myślę, że to jest Miasto w Pokrowcu! Zobacz, każdy dom, każde drzewo, każda latarnia przykryta tą… watą. Stali trzymając się za ręce, patrzyli w milczeniu, onieśmieleni roztaczającym się przed nimi pejzażem. Rzeczywiście to, co na pierwszy rzut oka robiło wrażenie dziwacznie pofałdowanej białej przestrzeni, mogło być, jak stwierdziła Agnieszka, Miastem w Pokrowcu. Nie wiadomo było, czy Miasto jest duże, czy małe, bo w zasięgu wzroku znajdowała się tylko jedna ulica. Stali u wylotu tej ulicy. Nie, nie ulicy. Alei. Owe wzniesienia po obu jej stronach, przypominające domy w pokrowcach, rysowały się wyraźnie tylko przy samej krawędzi. Kiedy zaś spojrzało się bardziej w głąb, w lewo czy w prawo, stopniowo zatracały kształty, rozpływały się jakby we mgle, wrastały w nie mające początku ani końca białe ściany, podobne do tej, przez którą przeszli. Aleja była bardzo szeroka i długa. U samego jej końca wytryskiwała w górę zielono podświetlona fontanna. Kurzawa skrzących się niczym szmaragdy kropelek wznosiła się wysoko, wysoko niby gigantyczny wachlarz lub olbrzymi ptak, który rozpostartymi skrzydłami bije o niewidzialną ścianę. A może nie była to fontanna… Zarówno Pan ze Spiczastą Głową, jak i Agnieszka mieli co do tego pewne wątpliwości. Wiedzieli tylko jedno: muszą tam pójść i sprawdzić. – Idziemy! – powiedziała Agnieszka. – Idziemy! Ja myślę, że tam na końcu tej alei jest pałac króla Awenira! To musi być cudowny pałac. Idziemy. Szybko! No, chodź! Na co czekasz? 47


W swoim zapale nie zauważyła, że Pan ze Spiczastą Głową krytycznie przygląda się alei. Postąpiła krok naprzód i… zapadła się po kolana w białe grzęzawisko. Było tak zimne, że aż parzyło. – Ratunku! Wciąga mnie! – zawołała przerażona do najwyższych granic. – Parzy! Pan ze Spiczastą Głową uchwycił ją pod pachy, szarpnął energicznie. Na szczęście białe grzęzawisko puściło. Zadyszana, zapłakana, mocno ściskała rękę Pan ze Spiczastą Głową. – Właśnie coś takiego podejrzewałem – powiedział, krytycznie przyglądając się białej nawierzchni alei. – Chciałem cię powstrzymać, ale już było za późno. Agnieszka zmarszczyła brwi. – Nic nie rozumiem. Przecież to wygląda jak ściana, przez którą z łatwością przeszliśmy. A wciąga. Nie rozumiem. – Niektórzy ufają pozornym podobieństwom. Ja już taki jestem, że wolę sprawdzić. – Więc już sprawdziliśmy. Więc już wiemy, że alei nie można przejść zwyczajnie. Więc trzeba znaleźć jakiś inny sposób. Mamy przecież dojść do pałacu króla Awenira. Zobacz, jak tam pięknie. Musimy dojść! – Ba, ale jak? – mruknął Pan ze Spiczastą Głową. W tej samej chwili zagrzmiało. Najpierw był to pojedynczy, przeciągły grzmot, jakby górą toczyła się lawina kamieni. Potem chwila przerwy. Potem znowu grzmot. Nieustający. I – lunął deszcz. Ale padał tylko na Miasto w Pokrowcu, tak że Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową stali jakby przed lśniącą, srebrną kurtyną. – Czy nie wydaje ci się dziwne, że ten deszcz wcale na nas nie pryska? I że nie ma ani jednej błyskawicy? – krzyknął Pan ze Spiczastą Głową. – Agnieszko! To wcale nie deszcz! To… to jakby srebrzyste sznurki czy frędzle! Agnieszka najpierw spojrzała do góry. Nad Miastem w Pokrowcu wisiał wielki, metalicznie połyskujący krąg. Z tego kręgu zwisały grube, srebrzyste frędzle, do złudzenia przypominające strumienie ulewnego deszczu. Może to jednak był deszcz? Przecież grzmiało! Dudniło bez chwili przerwy, jakby ktoś z całej siły ciskał kamienie na powierzchnię owego metalicznie połyskującego kręgu. Niewiele myśląc Agnieszka wyciągnęła rękę i chwyciła całą garść srebrzystych strumieni. Nie były mokre. Zostawały w ręce. Zatem to nie deszcz, to naprawdę jakieś frędzle. – Mam myśl – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. – A może spróbować przy pomocy tych frędzli przedostać się przez aleję? – W jaki sposób? – Uniesiemy się na nich i będziemy się powoli posuwać w stronę pałacu króla Awenira! – Myślisz, że to się nie urwie? – Nie wiem. Trzeba spróbować. Co rzekłszy podskoczył trochę w górę i zawisł na frędzlach. Nie urwały się. Agnieszka również podskoczyła trochę w górę i zawisł na frędzlach. Nie urwały się. Agnieszka również podskoczyła i poszła w jego ślady. Wisieli tak przez chwilę, wczepieni we frędzle, które na szczęście nie wyślizgiwały się z rąk. Nad ich głowami ciągle huczał grzmot. Nie był to jednak grzmot wzbudzający strach. – Fajnie! – krzyknęła Agnieszka. – Można się pohuśtać! Pan ze Spiczastą Głową nie miał jednak wesołej miny. – Pohuśtać się można , owszem – odkrzyknął. – Ale nie można się posuwać naprzód. Czekaj, spróbuję się zsunąć. Agnieszko, nie mogę zejść! Ty też nie możesz? 48


Agnieszka spróbowała. – Mogę tylko w górę. Mogę się tylko podciągnąć w górę! – Więc podciągaj się! Najgorsze, że w razie czego nie możemy użyć cudownego kamienia. Mamy obie ręce zajęte. Podciągaj się, Agnieszko! Tylko spokojnie. Pomalutku! I lepiej nie patrz w dół. Patrz do góry. Połyskujący metalicznie krąg, z którego zwisały frędzle, wydawał się być bardzo wysoko. Podciągali się centymetr po centymetrze. Agnieszka czuła, że coraz bardziej bolą ją ręce, że jest coraz bardziej zmęczona, oczy paliły ją od płynącego z góry metalicznego lśnienia, w głowie huczało. „Już nie mogę” – pomyślała. Spojrzała ku Panu ze Spiczastą Głową. I na chwilę ogarnął ją strach. Nie zobaczyła go. Ale był. Po prostu jego cienka postać ginęła w srebrzystych frędzlach. Agnieszka zobaczyła jednak ręce. Białe ręce o długich, smukłych palcach posuwały się ku górze, centymetr po centymetrze, zmęczone, ale nie ustające w podciąganiu. „Skoro on nie ustaje, to i ja muszę się wziąć w garść” – stwierdziła. I nagle zauważyła dwie rzeczy: po pierwsze, że mimo powolnego tempa podciągania metalicznie polśniewający krąg jest już bardzo blisko, a po drugie, że wbrew temu, czego można by się spodziewać, tutaj w górze nieustannie trwający grzmot przycichł – dobiegał teraz od dołu! Nie czas jednak było na rozważania. Bo oto dotykają już głowami metalicznie polśniewającego kręgu. Agnieszka przymknęła oczu, a kiedy je otworzyła, zobaczyła, że czubek głowy Pana ze Spiczastą Głową przebił lśniącą metalicznie powierzchnię! Zanim zdążyła krzyknąć, poczuła, że jej głowa dotyka czegoś miękkiego. „A wyglądało na metal…” – pomyślała bez zdziwienia, bo już nie miała siły się niczemu dziwić. Jednak już w następnej chwili nie mogła powstrzymać okrzyku. Znaleźli się oto bowiem na powierzchni ogromnego bębna-werbla. Pośrodku siedział ogromny, bajecznie kolorowo przybrany mężczyzna i ogromnymi pałeczkami bębnił zawzięcie. Wcale nie zwrócił uwagi na podróżników. Za to oni przyglądali mu się wręcz nieprzyzwoicie. Bo był – i jakby go nie było jednocześnie. Siedział na bębnie, a zdawał się unosić w powietrzu. Zwiększał się i zmniejszał. Słowem – stale coś się z nim działo. – Dzień dobry, czy jesteś doboszem króla Awenira? – zapytała grzecznie Agnieszka. – Zdaje mi się, że jestem – odpowiedział dobosz piskliwym głosem przypominającym głos mechanicznych zabawek i… zmniejszył się do rozmiarów liliputa. – Zdaje ci się, czy jesteś naprawdę? – nalegała Agnieszka. – Zdaje mi się, że mi się zdaje, że jestem naprawdę – wyrecytował jednym tchem dobosz i natychmiast powiększył się do rozmiarów olbrzyma. „Co też się z nim stanie, jeśli zapytam po raz trzeci? – pomyślała zaciekawiona i ubawiona Agnieszka. – Zaraz, o co by go zapytać… Aha!” – Czy masz jakieś imię? – Zdaje mi się, że nazywam się Prewenir – odpowiedział dobosz. Tym razem nie zmniejszył się ani nie powiększył, za to uniósł się do góry mniej więcej o dwa metry i tak zawisł nad bębnem zachowując zresztą pozycję siedzącą. Pałeczki, którymi bębnił nieustannie, również zmieniały kształt w zależności od aktualnego kształtu czy pozycji dobosza Prewenira. Całe stosy tych pałeczek leżały na powierzchni bębna. Niektóre nosiły ślady zużycia, inne – były olśniewająco nowe. 49


Agnieszka przysunęła się bliżej do Pana ze Spiczastą Głową. – Myślisz, że on jest żywy? – spytała szeptem. – Wygląda na nakręconą zabawkę. – Raczej na marionetkę – odszepnął Pan ze Spiczastą Głową. – A może to nie człowiek i nie zabawka, tylko robot? Przyznam się, że wolałbym, aby to był ktoś żywy. Z żywymi zawsze można się dogadać. – Słuchaj, Prewenir – powiedział już pełnym głosem. – Nie jesteś zmęczony tym bębnieniem? Dobosz Prewenir opadł z powrotem na bęben. – Wydaje mi się, że nie jestem. Bębnię tylko wtedy, kiedy ktoś się podciąga. To nie zdarza się często. Zwłaszcza ostatnio. – Ostrzegasz króla Awenira przed wizytą? – pytał dalej Pan ze Spiczastą Głową. – Wydaje mi się, że ostrzegam, ale nie króla Awenira – odpowiedział cierpliwie dobosz Prewenir i… znikł. Znikł zupełnie. Pozostały po nim tylko pałeczki, bezustannie bębniące. – Prewenir! Powiedz, jak dojść do pałacu króla Awenira? – zawołała Agnieszka. Niestety. To pytanie pozostało bez odpowiedzi. Po chwili znikły i pałeczki. Cisza zapadła tak nagle, że Agnieszka poczuła bolesny ucisk w uszach. – Znikł dobosz, znikły jego pałeczki, nie wykluczone, że zaraz zniknie i werbel! A wtedy spadniemy – powiedziała rozglądając się wokół niespokojnie. – Zobacz, czy frędzle jeszcze są? Pan ze Spiczastą Głową podszedł do krawędzi werbla i wychylił się ostrożnie. – Są – stwierdził. – Ale co to pomoże? Znajdujemy się na powierzchni jakiegoś bębna, który wisi w powietrzu, a w każdym razie nie wiadomo, co go podtrzymuje. A zejść i tak nie możemy, bo w dole jest białe grzęzawisko, które wciąga. I jeszcze zdani wyłącznie na własne siły – wpadła w ten sam ton Agnieszka. – Przedtem przynajmniej nam ktoś pomagał: Poduszka, Zielony Ptak, Rybokosmonauta. A teraz nie ma nikogo. Czy nie uważasz, że już naprawdę czas użyć cudownego kamienia? Pan ze Spiczastą Głową w zamyśleniu przysiadł na krawędzi werbla. Był bardzo poważny. – Wydaje mi się, Agnieszko – powiedział cicho – nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że jeżeli użyjemy cudownego kamienia, to nigdy nie dojdziemy do króla Awenira. A widzisz… ja bardzo chciałbym tam dojść. Bo tylko on może odpowiedzieć na moje pytanie. Ale oczywiście nie mam prawa ciebie narażać… Więc jeżeli uważasz, że… Urwał, jakby przyszła mu do głowy jakaś myśl. Wychylił się znowu poza krawędź werbla. Powiedz, co zamierzasz zrobić? – rzekła kapryśnie Agnieszka. Pan ze Spiczastą Głową nie odpowiedział. Nachylił się, ujął w rękę garść frędzli, pociągnął… – Agnieszko! – zawołał. – Agnieszko! Była przy nim. I zobaczyła równocześnie: przy pociągnięciu frędzli uniósł się ku górze jeden biały pokrowiec, odsłaniając dom tak cudowny, że jego widok wywoływał zawrót głowy. Czy w ogóle można opisać taki dom! Wyglądał, jakby go wyjęto z ilustracji książki z bajkami. Był niski, zaledwie parterowy, tyle że długi. Cały jego front zajmowały trzy przylegające do siebie ganki, każdy innego kształtu. Do każdego ganku prowadziły asymetrycznie ułożone schodki. Składały się z artystycznie wyciosanych brył czarnych diamentów. Duch przypominał mały łańcuch górski, tak najeżony był szczytami, z których najwyższy, jakby dobudowany od tyłu, był właściwie prawdziwą wieżą.

50


Ściany tego domku zdawały się być zlepione z ogromnej ilości przecudownych opali. Wielkie, półokrągłe okna w gankach pokryte były pięknymi witrażami. Daszki poszczególnych szczytów pomalowane były na niebiesko, seledynowo, granatowo, najwyższy zaś, ten, który przypominał wieżę, lśnił srebrem. Słowem, nie był to dom, a istny klejnot, choć patrząc z góry trudno zaręczyć, czy na budowę jego zużyte zostały drogocenne kamienie, czy też jakieś inne tworzywa. Agnieszka zresztą nie zastanawiała się nad tym: tam w dole widziała wydobyte z pokrowca swoje marzenia. Zapomniała o świecie całym. Nieprzytomna, wzruszona, chwyciła oburącz garść frędzli i z całej siły pociągnęła do siebie. Tak! Uniósł się następny pokrowiec odsłaniając kolejny cud! Tym razem z pokrowca wyłonił się biały mur z blaszkami przypominającymi drogocenną koronkę. Zza murów wyglądały prostokątne domki. Na dachach domków roztaczały się skąpane w słońcu ogrody. Zapach bijący od tych ogrodów musiał być ogromnie silny, skoro dolatywał aż tutaj. Agnieszka nabrała pełne płuca tego zapachu i na dobre zakręciło jej się w głowie. Nie bacząc na ostrzeżenia Pana ze Spiczastą Głową gwałtownie zaczęła pociągać frędzle. Pokrowce ulatywały ku górze i płynęły jak białe spadochrony, odsłaniając coraz to nowe cuda. – Muszę tam zejść, muszę tam zejść! – zawołała Agnieszka. – To jest na pewno królestwo króla Awenira! Schodzę! Zanim Pan ze Spiczastą Głową, sam zresztą oszołomiony i niezupełnie przytomny, zdążył zareagować, zeskoczyła z werbla i w mgnieniu oka zsunęła się w dół po frędzlach. W tej samej chwili werbel zakołysał się, po czym zaczął się obracać niczym karuzela. Pan ze Spiczastą Głową usiłował skoczyć za Agnieszką. Niestety. Frędzle, jakby porwane potężnym podmuchem, utworzyły wokół wirującego w coraz szybszym tempie werbla rodzaj srebrzystej, nieprzeniknionej zasłony. Kiedy spada się bardzo szybko z dużej wysokości, człowiek nie zdąży nawet sobie uświadomić, co się z nim dzieje. Agnieszka w ogóle nie wiedziała, że spada. Poleciała ku wyzwolonemu z pokrowców Miastu, pewna, że za chwilę wyląduje przy najśliczniejszych na świecie domach. Dopiero na sekundę przed opadnięciem zobaczyła, że ma pod sobą Miasto znowu w pokrowcu, że spada prosto w grząską białą aleję. W następnej sekundzie zaryła się jak pocisk w grzęzawisko. Parzący chłód przeniknął ją od stóp do głów. „Koniec – pomyślała. – Zginęłam”. I nagle poczuła pod nogami twardy grunt. Otworzyła zamknięte z przestrachu oczy: znajdowała się w długim, przestronnym tunelu. Nie był to tunel mroczny. Przeciwnie, cały wypełniony był niebieskawym światłem. Sprawiało wrażenie czegoś dotykalnego. Poruszało się w sposób przypominający przypływ i odpływ morza. Niebieska51


we, przezroczyste fale światła wypełniały gdzieś z końca tunelu, unosząc się stopniowo ku górze, aż do półkoliście sklepionego sufitu, po czym cofały się wolno, jakby zapraszając, aby iść za nimi do miejsca, z którego wypłynęły. Agnieszka stała mniej więcej pośrodku tunelu, ale nie wiedziała o tym, bo bała się popatrzeć do tyłu. Oszołomiona była niespodziewanym zniknięciem cudownych domów, ku którym leciała. Jeszcze je miała przed oczami! Jeszcze czuła zapach bajkowych ogrodów. A teraz stała w prowadzącym nie wiadomo dokąd tunelu, zalewana raz po raz strumieniami niebieskawego światła. Gdzie jest Pan ze Spiczastą Głową? – Co robić? Co teraz zrobić? „Kiedy nie ma odwrotu, trzeba iść naprzód´– przypłynęły w pamięci jego słowa. Kiedy nie ma odwrotu… A może jest odwrót? Trzeba spojrzeć do tyłu. Trzeba sprawdzić, żeby wiedzieć, w którym kierunku iść. Agnieszka stała nieruchomo jak zaczarowana. Nie mogła się zdobyć na żadną decyzję: czy spojrzeć do tyłu, czy nie, iść naprzód, czy nie. Bo przecież miała dwie absolutnie pewne możliwości ocalenia: wypowiedzieć zaklęcie, które kazał jej zapamiętać Pan ze Spiczastą Głową, lub użyć cudownego kamienia podarowanego przez Zielonego Ptaka. Nie lada pokusa! Była to w ogóle bardzo ciężka chwila. Pan ze Spiczastą Głową sądził przecież, że użycie cudownego kamienia przeszkodzi w dotarciu do króla Awenira. Więc może wypowiedzenie cudownego zaklęcia też w tym przeszkodzi? A Agnieszka, mimo strachu, miała coraz większą ochotę dotrzeć do tego króla, w którego królestwie dzieją się takie dziwne rzeczy! I poza tym… Poza tym – co najważniejsze – pamiętała, jak bardzo chce z królem Awenirem porozmawiać Pan ze Spiczastą Głową. „On wyzwolił mnie od tych przebrzydłych Garnków w Mieście Poduszki. On wybrał się ze mną na poszukiwanie Żółwia, co ma Tysiąc Lat – przypomniała sobie. – On uratował mnie od losu Niebieskiego Ptaka na wyspie Hula. On, żeby mnie nie narażać, na pewno by zrezygnował z podróży do króla Awenira, gdyby już nic nie mógł wymyślić. I już miał jakąś myśl, tylko ja go zostawiłam…” Wszystkie przygody przeżyte wspólnie z Panem ze Spiczastą Głową przesunęły się przed jej oczami w ułamku sekundy, jak szybko wyświetlany barwny film. „W końcu zawsze jakoś się uratowaliśmy – stwierdziła. – Tylko trzeba było pomyśleć i przezwyciężyć lęk”. Błyskawicznie odwróciła głowę do tyłu. Nie zobaczyła nic strasznego. Tam też przepływały fale światła, tyle że czerwonawe w kolorze. Więc co? Iść do tyłu? Czy naprzód? Oczywiście, że naprzód! Jeśli pójdzie do tyłu, to nigdy nie spotka się z Panem ze Spiczastą Głową. Bo jeśli i on gdzieś w tej chwili idzie, to na pewno idzie naprzód. Niebieskawa fala światła unosiła się właśnie ku górze. Agnieszka pobiegła za nią wzrokiem i zobaczyła, iż półkoliście sklepiony sufit tunelu jest przezroczysty, choć z lekka zamglony, że widać przezeń jakieś barwne kształty i jakby… jakby domki wyzbyte z pokrowców… Więc to nie było złudzenie? Więc te domki istnieją naprawdę? Są nad tym tunelem? Nie! Nie będzie patrzeć. Może przecież iść tylko dnem tunelu. Właśnie zaczyna się odpływ, fala niebieskawego światła cofa się powoli, zapraszająco… Agnieszka idzie. Wydaje jej się, że płynie, że unosi się w tym niemal dotykalnym świetle. Ale nie. Cały czas ma ziemię pod nogami. Nawet słyszy własne kroki. Idzie, tak, idzie, światło coraz bardziej gęstnieje, ciemnieje, nie jest już niebieskawe, przypomina ciemnoniebieski atrament, w którym pływają 52


złote stalówki. Tak, pełno wokół drobnych, ruchliwych błysków, a wszystkie wybiegają z jednego punku: z szerokiej szpary, która zdaje się wyłaniać z powietrza, a która, w miarę jak Agnieszka się do niej przybliża, robi się coraz bardziej podoba do szpary w drzwiach. Tak! Są i drzwi! Choć… nie ma żadnej ściany. Agnieszka zatrzymała się. Stała tak przez chwilę w niepewności. „Skoro nie ma ściany, to znaczy, że można iść naprzód spokojnie, omijając te zawieszone w pustce drzwi! – medytowała. – Może jednak należy je otworzyć, skoro te wszystkie złote błyski właśnie zza nich wybiegają? Może to jakiś znak?” Drzwi ze szparą świetlną u góry kusiły nieodparcie. Agnieszka podeszła o krok bliżej. Były to duże prostokątne drzwi lśniąco popielatego koloru, jakby pokryte lakierem. Okrągła klamka przycupnęła na ich powierzchni niczym wielka pieczarka, która na skutek niezbadanego losu zrządzenia wyrosła sam jedna w miejscu, w jakim nie pojawiają się nigdy grzyby. Agnieszka patrzyła na klamkę, klamka coraz bardziej wydawała się jej podobna do pieczarki, wręcz prosiła, aby ją zerwać! A kiedy jeszcze od świetlnej szpary w górze spłynął prosto na klamkę złoty ognik i wesoło począł tańczyć wokół okrągłej główki, dziewczynka nie zastanawiając się dłużej położyła rękę na „pieczarce” i pociągnęła ją z całej siły. „Pieczarka” oczywiście nie oderwała się, bo to była zwyczajna klamka, za to drzwi otworzyły się na całą szerokość. Agnieszka musiała przymknąć oczy, oślepiona blaskiem. Kiedy je otworzyła, zobaczyła, że stoi na progu wielkiej, jaskrawo oświetlonej sali. W sali tej nie było ani jednego mebla poza niskim stołem, przy którym siedział maleńki… Człowieczek w Czarnym Kaftanie. Brak mebli nie sprawiał wrażenia pustki, bowiem broda i włosy człowieczka rozrosły się niepomiernie i w przedziwnych kształtach układały się na podłodze. Gdzieniegdzie nawet wspinały się na ściany… białe i matowe jak z waty. Człowieczek nie pisał gęsim piórem w wielkiej księdze, jak tam, we wnętrzu okrętu. Miał przed sobą coś, co przypominał skrzyżowanie akordeony z maszyną do pisania. Jego palce z nieprawdopodobną szybkością naciskały klawisze maszyny a za każdym naciśnięciem zapalały się lub gasły różnokolorowe lampeczki. Pominąwszy tę różnicę, nie można było mieć wątpliwości co do tego, że w sali znajduje się skarlały Regressus we własnej osobie. Agnieszka powstrzymała okrzyk zdziwienia. Stała w milczeniu i zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrywała się w zapalające się i gasnące różnokolorowe lampeczki. Im zaś dłużej się wpatrywała, tym bardziej miała wrażenie, że we wnętrzu każdej takiej lampeczki widzi… któryś z cudownych domów Miasta w Pokrowcu! Z trudem oderwała wzrok od maszyny. Poczuła, że kręci jej się w głowie. „Co jest z tymi domkami! Co jest! – myślała w zamęcie. – Ukazują się to tu, to tam, ale to z pewnością nie oznacza nic dobrego. Zwłaszcza że za tym kryje się… on. Ale czy to ten sam, co siedział we wnętrzu opuszczonego okrętu? Może to ktoś inny? – Przepraszam – zagadnęła grzecznie. – Zdaje mi się, że już się kiedyś spotkaliśmy? Człowieczek w Czarnym Kaftanie ani drgnął. Jego palce z niezwykłą szybkością biegały po klawiszach. „Nie odzywa się, jak wtedy. Więc chyba to jednak on” – pomyślała Agnieszka. Postąpiła krok naprzód i oczywiście zaplątała się w gęsto ścielących się na podłodze włosach. Wywołało to natychmiastowe ożywienie Człowieczka w Czarnym Kaftanie. Ręce jego zawisły nad klawiszami i tak się zatrzymały. 53


– Ktokolwiek jesteś, zejdź z moich włosów! – przemówił. „No, proszę – ucieszyła się Agnieszka – to na pewno on! Zrobię jeszcze jedną próbę”. – Przepraszam, wcale nie chcę deptać twoich włosów, ale one są wszędzie. Ja jestem Agnieszka, która wyruszyła w Świat. A ty kto jesteś? Człowieczek w Czarnym Kaftanie zmarszczył brwi. – Ja jestem olbrzymem, jakiego Świat nie widział. Zejdź z moich włosów, bo przeszkadzasz mi kontynuować pracę nad największym dziełem wszechświata! Agnieszka nie miała wątpliwości. Stała znowu przed skarlałym mędrcem Regressusem. „Czy pisze gęsim piórem w wielkiej księdze, czy na skomplikowanej maszynie, zawsze jest taki sam – stwierdziła. – Wkrada się wszędzie tam, gdzie jest opuszczeni, i przynosi same nieszczęścia – przypomniała sobie słowa Zielonego Ptaka. – No dobrze, ale jakie to jest opuszczenie? Nie rozumiem”. Już chciała wyjść z sali, gdy nagle spostrzegła, że w jednej ze ścian, na wpół ukryte pod splotami włosów Regressusa, znajduje się małe okienko! Było to zupełnie zwyczajne okienki, tyle że zakratowane. Agnieszka patrzyła na to okienko, patrzyła i myślała tak: „Jeśli jest okienko, to znaczy, że tam dalej jest jakiś pokój czy inne pomieszczenie. Więc warto by zobaczyć i zorientować się, do czego przylega sala, w której znajduje się skarlały mędrzec Regressus, a tym samym stwierdzić, co znajduje się w opuszczeniu. Ale może znowu to jakaś pułapka? Z drugiej strony Zielony Ptak powiedział, że Regressusa można się pozbyć tylko wtedy, kiedy walczy się z opuszczeniem, może więc warto sprawdzić, co i jak? A w ogóle to przysięgłabym, że tego okienka nie było w ścianie, kiedy pierwszy raz spojrzałam. Więc chyba lepiej wrócę do tunelu…” Nie wróciła. Natomiast zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób dojść do okienka, skoro podłoga zasłana jest włosami skarlałego mędrca Regressusa. Spojrzała ku niemu. Jego palce z furią naciskały klawisze. Tworzył. O świecie bożym nie wiedział. Ale Agnieszka już wiedziała, że pociągnięcie za włosy przywraca go do rzeczywistości. Musiała tego uniknąć, była bowiem pewna, że Człowieczek w Czarnym Kaftanie nie pozwoliłby jej podejść do okienka. Pochyliwszy się, bardzo delikatnie podnosiła włosy z podłogi, czyniąc sobie w ten sposób wąski pas przejścia. Skarlały mędrzec Regressus nawet nie drgnął. Już była przy okienku. Wspięła się na palce. Zajrzała i przygryzła wargi, aby nie krzyknąć. Bo oto zobaczyła długą, wąską celę. W tej celi na długiej, wąskiej ławie leżał dobosz Prewenir. Ręce i nogi miał zakute w łańcuchy. Wydawał się spać. „Może nie żyje? – zatrwożyła się Agnieszka. – To na pewno ten przebrzydły karzeł ściągnął go z werbla i uwięził! Muszę go uwolnić” – postanowiła bez chwili wahania. Ale okienko było małe i w dodatku zakratowane, drzwi zaś ani śladu. Tylko znowu biała, matowa ściana przypominająca watę. Taka sama, jak ta, przez którą przedostali się po strasznej drodze wśród czarnych, ostrych zarośli! Agnieszka wyciągnęła rękę – ręka weszła w ścianę jak we mgłę. „To okienko jest mylące, podobnie jak drzwi w tunelu” – pomyślała i zagłębiła się w ścianę. W sekundę potem stała przy ławie, na której leżał spętany dobosz Prewenir. Miał zamknięte oczy, ale oddychał. Agnieszka patrzyła na niego z ciekawością. „Dopiero teraz mogę mu się przyjrzeć – myślała. – Przedtem stale się zmieniał. Jednak miałam rację. On podobny jest do zabawki”. Być może skojarzenie z zabawką nasuwało się dlatego, że bajecznie kolorowe ubranie dobosza robiło wrażenie, że jest na nim namalowane. 54


Agnieszka postanowiła to sprawdzić. Dotknęła palcem szerokiej, błękitnej szarfy. Tak! To nie był materiał! To jakiś metal. Nawet lekko zadźwięczał pod dotknięciem. Dobosz Prewenir otworzył oczy. Te oczy duże, podłużne, wypełnione były w całości zielonkawego koloru tęczówką. Nie robiły jednak wrażenia pustych, jak sztuczne oczy lalek. Te oczy najwyraźniej żyły. I przyglądały się Agnieszce bez cienia zdziwienia. – Wydaje mi się, że się opuściłaś? – przemówił swym piskliwym, mechanicznym głosem dobosz Prewenir. – Wydaje mi się, że to nadrobiłaś, skoro nie bałaś się tu wejść – dodał zagadkowo. – Wydaje mi się, że będziesz mogła mnie uratować. – Powiedz, jak się tu dostałeś? – Wydaje mi się, że udało m u się mnie ściągnąć. – Ale dlaczego o n ciebie ściąga? – Wydaje mi się, że dlatego, iż ostrzegam przed opuszczeniem. Wydaje mi się, że nad moim lewym butem jest guziczek. Wydaje mi się, że jak naciśniesz ten guziczek, to wrócę na swój posterunek. – A ja?… – Wydaje mi się, że jak się mnie uchwycisz, to też wrócisz. „Wydaje mu się i wydaje mu się! – pomyślała Agnieszka. – Kręćka można dostać od tego chińskiego gadania!” – Nacisnę ten guziczek, jeżeli mi powiesz, kto i co opuścił, że znajduje się tutaj ten mały karzeł. – Wydaje mi się, że niekoniecznie ktoś musi coś opuścić. Wydaje mi się, że ktoś może się sam opuścić. A to niedobrze, zwłaszcza jeśli ten ktoś przedtem szedł naprzód i podciągnął się w górę. Wydaje mi się, że już powinnaś guziczek nacisnąć, bo on za chwilę wyczuje, że wydobywasz się z opuszczenia. Ledwo przebrzmiały te słowa, w celi zapadła ciemność. Czerwone, zygzakowate linie świetlne przelatywały przez tę ciemność jak błyskawice. Agnieszka szybko uchwyciła rękę dobosza Prewenira. W świetle błyskawicy wypatrzyła mały guziczek nad lewym jego butem. Nacisnęła. I najpierw usłyszała grzmot. A potem zobaczyła, że znajduje się znowu na powierzchni ogromnego werbla, że dobosz Prewenir wali co sił pałeczkami, że biegnie ku nim Pan ze Spiczastą Głową. Werbel oczywiście przestał wirować, frędzle opadły. Wielka była radość z odnalezienia. Długo trwała opowieść Agnieszki. Pan ze Spiczastą Głową nie miał nic do opowiadania, bowiem nic z nim się nie działo. Po prostu kręcił się razem z wirującym werblem. Czynił wielokrotnie próby wydostania się, nie przyniosły jednak pożądanego rezultatu. – Może dlatego, że kazano mi tu na ciebie czekać? – rzekł w zamyśleniu. – Może ktoś spodziewał się, że wydobędziesz się własnymi siłami z opuszczenia i wrócisz tu e górę na werbel? – Kto się spodziewał? Król Awenir? Pan ze Spiczastą Głową przytaknął. – W każdym razie byłaś bardzo dzielna. No, a że przedtem straciłaś głowę… Kto raz nie straci głowy, kto raz się nie opuści, nie znajdzie się na dnie, nigdy nie osiągnie głębi życia. Egoizm wyziębi mu serce, mózg zrobi się ciasny. Agnieszka jak zwykle nie bardzo rozumiała słowa Pana ze Spiczastą Głową, nie przejmowała się tym jednak. Wiedziała, że na razie po prostu musi je zapamiętać. A kiedyś przypomni sobie i zrozumie, jak to już czasem bywało. 55


Dobosz Prewenir niezmordowanie machał pałeczkami. Jego lalkowata twarz nic nie wyrażała. Zdawał się w najmniejszym stopniu nie troszczyć o los podróżników, którzy w swej wielkiej podróży po króla Awenira zawędrowali aż na wysokość jego werbla. Oni natomiast ponownie zaczęli troszczyć się o swój los, to znaczy o dalszą drogę. Pan ze Spiczastą Głową przekonał się, że lepiej nie ruszać srebrzystych frędzli przypominających deszcz, że w ogóle nie należy myśleć o kierunku – w dół. Spojrzał więc w górę. W górze, ponad werblem, wisiał nieruchomy stalowoszary krąg, rozmiarami ściśle odpowiadający rozmiarom werbla. Było to jakby dno kolejnego bębna, tyle że bez frędzli, przy pomocy których można by podciągnąć się w górę. Dalej poza kręgiem roztaczała się równie nieruchoma ciemność. Nie wyglądało to ani wesoło, ani zachęcająco. Nagle przez stalowoszary krąg przedarło się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało strzałę wypuszczoną po tamtej stronie przez nieznanego łucznika, potem zaś w miarę zbliżania okazało się… samolotem o niespotykanych kształtach. – Może to jakiś statek kosmiczny? – wyraziła przypuszczenie Agnieszka. – Chociaż chyba za mały, jak na statek kosmiczny. Jej! Za chwilę wyląduje! Tutaj, na werblu! Czekali w napięciu. Lalkowata twarz dobosza Prewenira w dalszym ciągu nic nie wyrażała. Tajemniczy samolot kołował tuż nad werblem, jakby szukał odpowiedniego do lądowania miejsca. Widać już było Pilota w kabinie. Miał na sobie strój kosmonauty! – Na pewno przyleciał z jakiejś planety! – zawołała Agnieszka. – Mówię ci, że po nas… Król Awenir go wysłał, zobaczysz! Niestety, dalsze wydarzenia nie potwierdziły tych przypuszczeń. Statek kołował przez parę minut, po czym wolno wylądował przy największym stosie zużytych pałeczek. Ledwo dotknął powierzchni werbla, bębnienie dobosza Prewenira zmieniło rytm. Stało się głośniejsze, równiejsze. Ze statku wyskoczył najpierw Pilot w białym skafandrze. Potem… dobosz kropka w kropkę podobny do Prewenira! W otwartym włazie kabiny ukazało się dwóch maleńkich fanfarzystów. Podnieśli do ust fanfary większe od nich samych. Zagrali. Dobosz Prewenir ciągle bębnił. Dobosz, Który Przyleciał, szedł ku niemu w takt granej przez fanfarzystów melodii. Melodia była tak piękna, że Agnieszka z trudem powstrzymywała chęć radosnego zawirowania po werblu. Dobosz, Który Przyleciał, znalazł się już przy doboszu Prewenirze. Wtedy obaj unieśli się w powietrze i w powietrzu zamienili się miejscami: przesunęli się niby w jakiejś tanecznej figurze. Po czym opadli. Dobosz Prewenir tanecznym krokiem ruszył do statku kosmicznego. Fanfarzyści ciągle Gralo.

56


– Wygląda to na zmianę warty – szepnęła Agnieszka oczarowana. – To było piękne, zupełnie jak nie w wojsku! Dobosz Prewenir zniknął w kabinie statku. Zaraz potem znikli obaj fanfarzyści. Dopiero wtedy Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową zauważyli, że przez cały czas trwania zmiany warty PilotKosmonauta ładował do statku zużyte pałeczki, a wyładowywał nowe. Robił to w zgoła niezwyczajny sposób: w samym środku stosu zużytych pałeczek umieścił przyrząd podobny do miniaturowej pompki samochodowej. Naciskał rączkę tego przyrządu ruchem mechanicznym, zupełnie jakby pompował powietrze. Za każdym naciśnięciem sterta zużytych pałeczek unosiła się w górę i znikała we włazie, ledwo zaś zniknęła – z włazu wylatywała sterta nowych pałeczek i lądowała na powierzchni werbla. Odbywało się to bardzo szybko, stos zużytych pałeczek zmniejszał się w oczach, wkrótce nie pozostało po nim ani śladu. – Ojej! Pilot odleci! – zawołała na ten widok Agnieszka – Prędko, chodźmy do niego! Ale Pilot-Kosmonauta nie zamierzał jeszcze odlatywać. Skierował się w stronę następnego stosu zużytych pałeczek, włożył weń swój przyrząd podobny do samochodowej pompki i wszystko zaczęło się od nowa. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową podeszli do niego. – Dzień dobry, czy mógłbyś nam powiedzieć, jak dostać się do króla Awenira? – spytała grzecznie Agnieszka. Pilot zwrócił ku niej głowę, zza hełmowych okularów błysnęły oczy, podłużne, zielonkawe, takie same, jak oczy dobosza Prewenira. Co więcej – Agnieszka spostrzegła, że zarówno skafander, jak i hełm wydawały się być na nim namalowane. Wcale więc się nie zdziwiła, gdy odpowiedział w ten sposób: – Wydaje mi się, że nie mogę wam powiedzieć, bo nie wiem. Mówiąc nie zmieniał jednak kształtu ani nie unosił się w powietrzu. Po prostu sta, naciskał rączkę swego przyrządu, pałeczki fruwały w powietrzu. – A ty nie należysz do pilotów króla Awenira? – pytała dalej Agnieszka. – Wydaje mi się, że prawie wszystko na świecie należy do króla Awenira i jego siostry, królowej Past. – Byliśmy u królowej Past! – zawołała Agnieszka. – Ona nas odesłała do waszego króla! Pilocie, pomóż nam! Nie możemy przecież całe życie siedzieć na tym werblu! Na werblu nie było już ani jednej zużytej pałeczki. Pilot stal przez chwilę zamyślony. Jego podłużne, zielonkawe oczy wędrowały od Agnieszki do Pana ze Spiczastą Głową, potem do statku, który czekał cierpliwie – wielka zatrzymana w swym obracaniu dziecinna zabawka – bąk. – Wydaje mi się, że mógłbym wam coś poradzić – przemówił wreszcie. – Wydaje mi się, że mógłbym was zabrać do Osiedla Doboszów. Wydaje mi się, że niedaleko tego Osiedla mieszka wróżka Esperanza. – Wróżka Esperanza! Jak się ładnie nazywa! – klasnęła w ręce Agnieszka. – Powiedz, kto to taki? – Wydaje mi się, że jest to najstarsza osoba na świecie – wyrecytował Pilot. – Wydaje mi się, że ona była zawsze i będzie zawsze. Wydaje mi się, że ona wam pomoże. Wydaje mi się, że czas odlatywać. Ruszył w stronę statku stawiając nogi sztywno, niczym bocian. Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową poszli za nim. – Jak myślisz – spytała szeptem dziewczynka – dlatego wszyscy tutaj zaczynają każde zdanie od „wydaje mi się”? to okropnie denerwujące. Pan ze Spiczastą Głową wzruszył ramionami.

57


– Widocznie w królestwie króla Awenira nikt nie jest niczego pewny – odrzekł również szeptem. – Jedni są za bardzo pewni, inni stale wątpią. Co kto woli – dodał po swojemu. Pilot wszedł do statku. Za nim Pan ze Spiczastą Głową. Na końcu Agnieszka. Nim zapadła zamykająca wejście klapa, dziewczynka ostatni raz spojrzała za siebie. Powierzchnia werbla leżała przed nią jak wielka, płaska pustynia. Nieruchoma i… cicha. A tak, bo ledwo wszyscy znaleźli się we wnętrzu statku, dobosz zastępujący Prewenira przestał bębnić. Ale nie wypuścił z rąk pałeczek. Trzymał je w pełnej gotowości. „Czeka, aż następni podróżnicy wyjdą z czarnych zarośli” – domyśliła się Agnieszka. Klapa zasunęła się bezszelestnie. Statek zakołysał się z lekka i bezszelestnie uniósł w powietrze. „Dobrze, że nie huczy jak odrzutowiec” – ucieszyła się Agnieszka i rozejrzała się po kabinie. Kabina była ciasna i okrągła. Na wprost urządzeń sterowniczych znajdowały się półkoliście ustawione białe fotele. Na jednym z nich siedział dobosz Prewenir z głową opartą o ścianę, z zamkniętymi oczami. Nigdzie nie było widać dwóch małych fanfarzystów. Na próżno Agnieszka wypatrywała jakiegoś okienka. – Lecimy i nic nie możemy zobaczyć… – powiedziała zmartwiona. Pilot najwidoczniej usłyszał jej słowa. Nacisnął jakiś guziczek i w ścianie statku odsłoniło się małe okienko. Dziewczynka rzuciła się ku niemu. Ale zatrzymała się wpół drogi i spojrzała z wahaniem na Pana ze Spiczastą Głową. – Może ty chcesz pierwszy popatrzeć? – spytała. Pan ze Spiczastą Głową siedział na jednym z białych foteli i najwidoczniej nie zamierzał się ruszyć. – Patrz, Agnieszko, patrz. Ja to już wszystko widziałem – rzekł zagadkowo. – Jak to, widziałeś? To dlaczego nie wiesz, jak dojść do króla Awenira? – Im więcej się widziało, tym trudniej znaleźć drogę do tego króla. Tylko tyle mogę ci na razie powiedzieć – odparł Pan ze Spiczastą Głową i przymknął swe srebrzyste powieki. „Ciągle ma jakieś tajemnice” – pomyślała ze złością Agnieszka. Podeszła do okienka i wyjrzała. Było tak małe, że starczyło zaledwie miejsca dla oczu. Właściwie w ogóle nie było to okienko, a wmontowana w ścianę lornetka, tak że patrzyło się jakby w fotoplastykonie. Przywarła oczami do okienka-lornetki. Jakie cuda! Obrazy przesuwają się w tak oszałamiającym tempie, że trudno powiedzieć, czy się w ogóle widzi! Najpierw – tylko migotanie kolorów, jakby ktoś osnuł pędzący w przestrzeń statek wstęgami tęczy. Potem, kiedy oczy trochę oswoiły się z szybkością – z kolorów zaczęły wyłaniać się kształty. Tęczowe wstęgi rozpadły się na kawałki i była ciemność, w której wirowały kolorowe kule, jakby ktoś rzucił w noc miliardy sylwestrowych baloników. Baloniki zdawały się być powiązane migotliwymi łańcuszkami z najpiękniejszych na świecie klejnotów, tworząc rozmaite ugrupowania – jakby ręką artysty poukładane bukiety kwiatów. Każdy taki bukiet wirował wokół niewidzialnej osi, łańcuszki z najpiękniejszych na świecie klejnotów skrzyły się niczym zimne ognie, raz po raz któryś balonik pękał, rozpryskując się w ciemności jak najcudowniejsza raca. „Pięknie, przepięknie jest w królestwie króla Awenira – myślała upojona Agnieszka. – Chyba odbywa się tam nieustający bal!” Nagle przypomniała sobie przedzieranie przez czarne zarośla, domki wydobyte z pokrowców i swój upadek w białe grzęzawisko alei. Lęk ścisnął jej serce: jeżeli to wszystko, te wszystkie piękności, na które teraz patrzy, też są tylko złudzeniem, pułapką? I czy w ogóle kiedykolwiek można znaleźć się 58


wśród nich? Może są nieosiągalne jak zamek na Szklanej Górze w starych baśniach? Może król Awenir czeka na wybawców, tak jak czekała królewna? A przecież stale byli śmiałkowie, co na Szklaną Górę wchodzili! Więc pewnie trzeba próbować, próbować… Może wreszcie ktoś dotrze do króla Awenira i wybawi go? „Co też ci się roi, Agnieszko! – skarciła sama siebie. – Król Awenir to na pewno potężny król, nie potrzebuje żadnych wybawców. I trzeba pamiętać, że w jego królestwie jest pełno pułapek, więcej niż gdziekolwiek na świecie, może nawet więcej niż u jego siostry, królowej Past. A pułapki są po to, żeby poznawać drogę”. Wtem zobaczyła, że statek zbliża się do olbrzymiej różowej ściany. Na pewno zaraz zagłębi się w nią i wyląduje. Rzeczywiście. Statek leciał prosto w opalizującą różowość. Agnieszka nie widziała jednak momentu wejścia, bowiem Pilot nacisnął odpowiedni guziczek, likwidując tym samym okienko-lornetkę. W chwilę potem statek lekko się zakołysał i stanął. Pilot otworzył właz. I od razu w kabinie zapachniało lasem. Lasem nagrzanym od upałów lata, przesyconym topniejącą w słońcu żywicą. Zapachniało świeżym, smolistym zapachem niedawno ściętego drzewa. – Wydaje mi się, że czas wysiadać. Wydaje mi się, że jesteśmy w Osiedlu Doboszów. Wydaje mi się, że jeszcze wszyscy śpią, więc łatwo przedostaniecie się do miejsca, gdzie mieszka wróżka Esperanzza – wyrecytował Pilot i przerzucił swe sztywne, bocianie nogi przez właz. Było bardzo ciepło mimo wczesnej pory. Upał prawie podzwrotnikowy, a przecież wokół rósł wysokopienny sosnowy las. Wylądowali na olbrzymiej polanie. Rosła kiedyś na niej bujna trawa, teraz spłowiała od słońca, poszarzała, a że polana była idealnie okrągła, w pierwszym momencie Agnieszka i Pan ze Spiczastą Głową mieli wrażenie, iż znowu znaleźli się na powierzchni jakiegoś werbla. Złudzenie było tym większe, że na trawie leżały stosy prawie już gotowych pałeczek. Brakowało tylko dobosza. – Można by powiedzieć, że to nie sosny, a frędzle, które wzniosły się do góry! – mruknął Pan ze Spiczastą Głową. – Jakie tam frędzle! To las – sprzeciwiła się Agnieszka. – Tsss… – syknął Pilot. – Wydaje mi się, że powinniście mówić szeptem. Wydaje mi się, że tu głos niesie się daleko i nie trzeba, żeby wszyscy się obudzili. Za godzinę zaczynają się lekcje! – Jakie lekcje? Tutaj jest jakaś szkoła? Dlaczego nikt nie powinien się obudzić? – Wydaje mi się, że tu jest szkoła doboszów. Wydaje mi się, że jak się tylko obudzą – zaczną bębnić i obudzi się czarownik Desperate, który lubi zastawiać zasadzki na drodze do wróżki Esperanzy. Dlatego do niej najlepiej iść o świcie. Wydaje mi się, że musicie już iść. Wydaje mi się, że trzeba skręcić w lewo za ostatnim domem w szeregu na wprost nas i iść dalej prosto. Wydaje mi się, że powinienem was ostrzec: nie wolno zawracać, jeśli się idzie do wróżki Esperanzy. – Dlaczego nie wolno! – spytała Agnieszka. Ale Pilot nie odpowiedział, Wrócił do statku i zamknął właz. – O jakim domu on mówił? – szepnęła Agnieszka. – Nie widzę tu żadnego domu i żadnego szeregu! Pan ze Spiczastą Głową bacznie wpatrywał się w brązowo-zieloną ścianę lasu. – Powiedział: na wprost nas. Idziemy. – Gdzie? – No, w las. Las zdawał się być przesycony słońcem, choć szarzejące niebo powlekało się dopiero delikatnym, różowawym nalotem świtu. I był przejrzysty, bowiem drzewa nie rosły gęsto, a gałęzie zaczynały się

59


wysoko. Ale narzucało się wrażenie, że między drzewami rozwieszona jest nieprzenikniona złocista siatka. W miarę jak podróżnicy zbliżali się do złocistozielonej ściany, siatka ta stopniowo rozpłynęła siew oczach, aby – gdy znaleźli się na samym skraju – zniknąć zupełnie. I dopiero teraz można było zobaczyć, że od polany promieniście biegną w głąb lasu szeregi ustawionych jeden za drugim domów, niewysokich, prostokątnych, niczym pomalowane na wesołe kolory wozy cyrkowe. Podobieństwo do taboru cyrkowego powiększyło i to, że w każdym domu były okienka, szczelnie w tej chwili zamknięte ozdobnymi firaneczkami. Na dachach znajdowały się kominy w kształcie małych, dziecinnych werbli. Nic nie mąciło ciszy, choć gałęzie sosen kołysały się lekko, rozsiewając wokół ów cudowny leśny zapach. To kołysanie i ten zapach, cisza – wszystko namawiało do tego, aby położyć się w trawie pod sosnami, zamknąć oczy, zapaść w sen… – Powiedział: skręcić w lewo za ostatnim domem w szeregu na wprost was – szepnął Pan ze Spiczastą Głową przecierając swe srebrzyste powieki. – Agnieszko, mamy mało czasu. Chodź za mną! Ruszyli na palcach wstrzymując oddech. Żaden odgłos życia nie dobiegał spoza szczelnie zasuniętych firanek. Kiedy minęli ostatni w szeregu dom, zobaczyli przed sobą zupełnie inny las, już nie sosnowy, a liściasty, o wysokim, splątanym podszyciu. Agnieszka wzdrygnęła się i chwyciła za rękę Pana ze Spiczastą Głową. – Nie lubię zarośli… chociaż te wyglądają normalnie – szepnęła rozglądając się wokół nieufnie. – Czekaj, tam w lewo jest jakaś ścieżka. Ścieżka, owszem, była. Ale bardzo szybko się skończyła. Musieli przedzierać się przez las, na przełaj, starając się trzymać kierunku w lewo. Ciągle w lewo. Naprzód. – Co by było, gdybyśmy zawrócili, jak myślisz? – spytała szeptem Agnieszka. – Nie wiem. Możliwe, że wpadlibyśmy w ręce tego czarownika Desperate – odszepnął Pan ze Spiczastą Głową. – Nie będziemy zawracać. Na razie całkiem nieźle się idzie, mimo że trzeba utrzymać kierunek. Bardzo szybko jednak posuwanie naprzód stało się uciążliwe. To już nie była droga, a tor przeszkód. Co parę kroków pojawiał się pas młodych drzewek tak ze sobą powszczepianych cienkimi gałęziami, że nie można się było w ogóle przez nie przedrzeć. Nie pozostawało nic innego jak skakać. Był to istny bieg przez płotki. Pan ze Spiczastą Głową nie miał trudności z przeskakiwaniem. Nawet nie potrzebował brać rozbiegu. Po prostu podnosił wysoko swoje długie nogi i przechodził na drugą stronę. Ale Agnieszka miała nogi krótsze i w dodatku uparła się, aby skakać samodzielnie, bez pomocy swego towarzysza. Po trzech skokach usiadła na ziemi i wydyszała, że dalej nie idzie. – Agnieszko – przekonywał Pan ze Spiczastą Głową – będę cię przenosił. Może te przeszkody niedługo się skończą. Wstań! Nie zapominaj, że czarownik Desperate czyha na to, abyś się załamała. – On śpi – odburknęła Agnieszka. – Ale jeśli zawrócisz, to wpadniesz w jego ręce. Agnieszko, wstań! Agnieszka wstała. Nie dlatego, że odczuwała wielki lęk przed czarownikiem Desperate. Ale ogromnie chciała zobaczyć wróżkę o dźwięcznym imieniu Esperanza. Już się nie sprzeciwiała, aby Pan ze Spiczastą Głową pomagał jej przeskakiwać przez pasy drzewek. Nawet zaczęło ją bawić to przeskakiwanie. Jeszcze jeden skok i oto znaleźli się na prawdziwym dywanie z wrzosów. Wrzosy były szorstkie, głębokie, nogi grzęzły w nich do połowy łydek, co oczywiście utrudniało posuwanie się naprzód. Były piękne, ale zdawały się nie mieć końca. Tym razem i Pan ze Spiczastą Głową poczuł się zmęczony. Każdy krok stawał się udręką, a przed oczami migotały fioletowe plamy, kręciło się w głowie od niczym nie urozmaiconego widoku tej wrzosowej pustyni. Agnieszka stanęła. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Pan ze Spiczastą Głową nie pochwycił jej w porę. – Ja ślepnę! – zawołała. Ślepnę na fioletowo! Trzymaj mnie, trzymaj, nic nie widzę!

60


Tak, z a w o ł a ł a ! Zapomniała o tym, że należy mówić szeptem. Echo zwielokrotniło jej głos, rozpaczliwy okrzyk szybował w ciszy i wracał do ich uszu niczym udźwiękowiony bumerang. Wkrótce potem uwiązł w rozgłośnym dudnieniu: to odezwały się werble w Osiedlu Doboszów. Na wrzosowisko zaś spadła zawieja… kolorów. Zawierucha kolorów! – Naprzód, Agnieszko! – krzyknął Pan ze Spiczastą Głową kuląc się jak pod uderzeniem wiatru. – Trzymaj się mnie i naprzód! Kolory napierały na nich zwartą ścianą, migotały jak barwny obraz w oszalałym telewizorze, próbowały wciągnąć w podstępne wiry, huczały. A oni szli! Ale oni szli. Na wpół przytomni, ogłuszeni, oślepieni, smagani kolorami, oplątywani kolorami, szli trzymając się mocno za ręce. I nagle wielki błysk, jakby cały świat stanął w ogniu, a potem cisza. Cisza tak nagła, że zatoczyli się i upadli. Nie, już nie we wrzosy. Upadli w miękki, jedwabisty piasek. Leżeli przez chwilę bez tchu, a kiedy przyszli do siebie, zobaczyli, że zawierucha kolorów ustała. Znajdowali się na piaszczystej wydmie, która wyłaniała się z morza wysokim, szumiących traw. Trawy falowały, śpiewały. Tuż ponad trawami płynęła chmura białych motyli. Po bladozłotym piasku wydmy sunął ku miejscu, w którym siedzieli, płomienisty wachlarzowy cień. – Jeżeli idzie cień, to znaczy, że ktoś do nas podchodzi – szepnęła Agnieszka. Ale nie miała sił wstać. Nie mała nawet sił odwrócić głowy. Cień był coraz bliżej i, o dziwo, w miarę jak się zbliżał, wracały im siły. Podnieśli się, spojrzeli w stronę, z której sunęła płomienista smuga. Po bladozłotym piasku wydmy szła ku nim kobieta zjawiskowo piękna. Wydawała się być zmaterializowanym duchem ognia, miała bowiem na sobie długą, powiewną suknię koloru płomieni, na którą spływały włosy o barwie rozżarzonych węgli, twarz jej wyłaniała się z tych płomieni jakby podświetlona łuną. Szła lekko, jak baletnica. Nad jej głową płynęła chmura motyli, trawy słaniały się, wybiegały aż do jej stóp niczym morskie fale, szumiały, śpiewały, a taka radość dźwięczała w tym śpiewie, że oszołomiona Agnieszka roześmiała się w głos. Ze szczęścia. Nigdy w życiu nie czuła się tak szczęśliwa. Choć wcale nie wiedziała – dlaczego. Kobieta-płomień stała już przed nimi. Jej oczy – smoliste wrzeciona. Jak opisać takie oczy? Takich oczu się nie opisuje, trzeba je widzieć, trzeba pozostać choć chwilę pod ich działaniem. Właściwie trudno było określić kolor, nie kolor jest ważny, ale płynące od tych oczu c i e p ł o . Ciepło, które rozgrzewa serce i sprawia, że człowiek czuje się zdolny do pokonania największych przeszkód. Zielone trawy Szumiały, zielone trawy śpiewały. Teraz można było usłyszeć, że w tym śpiewie powtarzało się ciągle jedno słowo. Zielone trawy szumiały: Es-pe-ran-za. Zielone trawy śpiewały: Es-pe-ran-za. – Esperanza – szepnęła Agnieszka. – Ty… jesteś… wróżka… Esperanza? – Tak, to ja – odpowiedziała kobieta-płomień. Uśmiechnęła się na widok zdumienia w oczach dziewczynki.

61


– Myślałaś, że jestem bardzo stara, prawda? Agnieszka przytaknęła. Nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego wzruszeniem gardła. Uśmiech wróżki Esperanzy… Czy możliwe, aby ktokolwiek na Świecie Wielkim i Małym, jakby powiedziała Poduszka, uśmiechał się piękniej? Być może tak właśnie uśmiecha się do swoich marzeń śpiące dziecko… – Spodziewałaś się zobaczyć siwą babuleńkę, tak? – uśmiechnęła się wróżka Esperanza. – A jednak… to prawda. Jestem najstarszą osobą na świecie, jeśliby policzyć lata mego istnienia – dodała już poważniej. – Ale otrzymałam dar wiecznej młodości. Co więcej, sama też mogę obdarzać młodością – tych, którzy we mnie wierzą. Nie jest to młodość wieczna, ale na całe trwanie życia człowieka. – Czy dlatego najłatwiej dość do ciebie o świcie? – odezwał się po raz pierwszy Pan ze Spiczastą Głową. – Rzekłeś. O świcie mój najzagorzalszy wróg, czarownik Desperate, ma największe trudności z zawróceniem tych, którzy do mnie idą. – On ciebie nienawidzi… – szepnął jakby do siebie Pan ze Spiczastą Głową. – Na pewno jest szary jak ziemia wypalona słońcem na popiół w czasie długotrwałej posuchy. – Rzekłeś – powtórzyła wróżka Esperanza. – A dlaczego on ciebie nienawidzi, ten czarownik Desperate? – spytała Agnieszka. – Bo spłonął w moim ogniu i nie odrodził się. Zazwyczaj każdy w moim ogniu się odradza, oczyszcza. A Desperate spłonął, spopielał na wieczny zmierzch, wieczną szarość. Dlatego nienawidzi mnie i tych, którzy do mnie dążą, którzy we mnie wierzą. Chce ich odstraszyć swoim własnym przykładem. – No dobrze, a dlaczego on spłonął? – Myślę, Agnieszko, że spłonął dlatego, że zwątpił. Zwątpił w odradzającą, twórczą moc ognia wróżki Esperanzy… – odpowiedział nieoczekiwanie Pan ze Spiczastą Głową. – Rzekłeś. Wróżka Esperanza uśmiechnęła się, biała chmura motyli zawirowała nad jej głową, motyle tańczyły w takt melodii śpiewanej przez rozkołysane trawy, złocisty pył unosił się nad piaskiem wydmy, osiadał wokół na rozległym szmaragdowym morzu. Agnieszka usiadła u stóp wróżki Esperanzy. – Nigdzie stąd nie pójdę – oznajmiła z mocą. – Nie chcę stąd nigdy odchodzić! Chcę zostać z tobą na zawsze, wróżko! – Jestem z tobą zawsze, jeżeli dokądkolwiek idziesz – rzekła poważnie Esperanza. – Ale opuszczam cię, kiedy zatrzymujesz się w swojej drodze, nie chcesz dojść do celu, który sobie wytyczyłaś. – Więc znikniesz, jeżeli tu zostanę? – Rzekłaś. – My, wróżko – powiedział szybko Pan ze Spiczastą Głową – idziemy właśnie do króla Awenira. I bardzo cię prosimy, abyś wskazała nam drogę do jego pałacu. – Wiem, że idziecie do króla Awenira. To droga bardzo daleka. Śmiałkowie, którzy wypuszczają się w tę drogę, są pod moją szczególną opieką. Więc chętnie wam pomogę. Ale pod jednym warunkiem, – Pod jakim warunkiem, wróżko?! – Pod warunkiem, że oddacie mi cudowny kamień otrzymany od Zielonego Ptaka. Po tych słowach zapanowało milczenie, nawet trawy przyciszyły swój śpiew, nawet motyle znieruchomiały w locie, jakby świadome wagi chwili. Agnieszka usłyszała łomot swego serca. Oddać cudowny kamień? Co prawda, ani razu go do tej pory nie użyła, wiedziała jednak, że jest, że w odpowiednim momencie może ich ocalić od śmiertelnego niebezpieczeństwa. Spojrzała na Pana ze Spiczastą Głową. Nie patrzył na wróżkę, patrzył na nią. W jego wzroku była powaga i troska. „On też uważa, że w drodze do króla Awenira lepiej nie używać cudownego kamienia” – przypomniała sobie. – Wróżko – zaczęła z wahaniem – a co będzie, jeśli spotka nas coś strasznego?

62


Esperanza uśmiechnęła się, trawy zaśpiewały głośniej, motyle poruszyły skrzydłami. – Ja będę z wami – powiedziała miękko. – Wiesz, mnie się wydaje, że ty już przedtem byłaś z nami! – zawołała Agnieszka, jakby pod wpływem nagłego olśnienia. – Tak mi się jakoś wydawało, że cię znam. Tylko nie umiałam sobie wyobrazić, jak wyglądasz. Powiedz, czy byłaś naprawdę? – Byłam. Dlatego nie musieliście uciekać się do pomocy cudownego kamienia… – Ale to dobrze wiedzieć, że się go ma przy sobie – nadąsała się Agnieszka. – Trzeba wierzyć w siebie, trzeba wierzyć we mnie, a nie w cudowny kamień. Nie jesteś sama, Agnieszko… Jeżeli będziesz wierzyła za bardzo w cudowny kamień, to w momencie, kiedy go na przykład zgubisz, co przecież jest możliwe, będziesz zgubiona. Chcę cię od tego uchronić, Agnieszko! – I ja też – dodał poważnie Pan ze Spiczastą Głową. Agnieszka nie wahała się dłużej. Wyjęła z kieszonki cudowny kamień i podała go wróżce. Pan ze Spiczastą Głową jest jej wypróbowanym przyjacielem. I… czy można nie zaufać, nie poddać się ciepłu płynącemu z oczu wróżki Esperanzy?

Esperanza wzięła kamień, klasnęła w ręce i oto nad wydmą pojawiły się setki miniaturowych instrumentów muzycznych: skrzypce, trąbki, klarnety, a nawet kilka fortepianów. Esparanza znowu klasnęła w ręce i… instrumenty zagrały. Same! Wróżka odrzuciła do tyłu włosy, spojrzała w niebo swymi smolistymi oczami, zakręciła się w tańcu najpierw powolnym, potem zupełnie ognistym: łuna biła od jej postaci tak wielka, że niczym płomienna mgła osnuła całą wydmę, całe morze traw. – Agnieszko, patrz! Agnieszko, patrz! – powiedział Pan ze Spiczastą Głową załamującym się od wzruszenia głosem. – Patrz i zapamiętaj to, co widzisz, na całe życie! To wspomnienie będzie ci zawsze rozgrzewało serce! Nie musiał mówić. Agnieszka patrzyła, patrzyła, aż do bólu oczu. Wiele pięknych rzeczy widziała w tej podróży – ale taniec wróżki Esperanzy przewyższał wszystko. – Wszystko! Wszystko! – powtarzała żarliwie, bliska łez. Muzyka cichła stopniowo, Esperanza zwalniała kroku, miniaturowe instrumenty znikały jeden po drugim, na końcu zostały tylko złociste skrzypce, na których niewidzialny artysta grał Pieśń Ukojenia. Potem i skrzypce znikły. Wróżka Esperanza wyciągnęła ramiona ku niebu, niebo, błękitne dotąd, płomieniało od cienia tych ramion, jakby przesłonięte płomiennymi skrzydłami. Esperanza stała tak przez chwilę, zamyślona, zapatrzona w jakieś dla niej tylko widoczne obrazy. Potem opuściła ręce. A w każdym ręku trzymała nieduże, zielone pudełeczko. – Idźcie prosto przed siebie – powiedziała śpiewnie. – Prosto przed siebie, aż natraficie na miejsce, które znacie. Wtedy naciśnijcie wieko tego pudełeczka. – Mówiąc to podała zielone pudełko Panu ze Spiczastą Głową. Drugie ciągle trzymała w ręku. – Idźcie prosto przed siebie – powtórzyła śpiewnie. – Idźcie prosto przed siebie… – zaśpiewały trawy. – Może dojdziecie. Jeśli nie wy, to kto inny. Będę z wami. Jeśli nie wy, to kto in… Słowa gasły, zamierały, wróżka Esperanza wznosiła się w powietrze, coraz bardziej podobna do unoszącego się nad białym piaskiem wydmy płomienia, wiecznego znicza. Drugie zielone pudełko wypadło z jej rąk i płynęło nad morzem traw – wiosenny liść… 63


– Agnieszko! Idziemy za tym liściem! – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. Ale Agnieszka nie ruszyła się z miejsca. Nie mogła oderwać oczu od płonącego nad wydmą znicza, w którym ciągle widziała cudowną wróżkę Esperanzę, jej twarz, jej uśmiech, a przede wszystkim – jej oczy. Trwała w oczarowaniu. – Agnieszko! – zawołał Pan ze Spiczastą Głową. – Agnieszko! Popatrz na liść! On jest już tam! Ona nas prowadzi! Agnieszko! Agnieszka oderwała oczy od płomienia. Spojrzała na morze traw szumiących, falujących na niewyczuwalnym wietrze. Zielone pudełko-wiosenny liść dotykało już niebieskiego sklepienia horyzontu. Zagłębili się w trawy. Przeprawa przez morze traw nie nastręczała żadnych trudności. Szli lekko, krokiem prawie tanecznym, bowiem zielone morze szumiało melodyjnie, a choć trawy sięgały Agnieszce do ramion, a Panu ze Spiczastą Głową do pasa, nie stawiały żadnego oporu, rozchylały się usłużnie, pachnące, przyjemne w dotknięciu. Pudełko-liść płynące ponad trawami było już tylko maleńkim, zielonym punktem na horyzoncie, którego niebieskie sklepienie powoli zasnuwało się gęstniejącymi oparami, gęstniejącymi coraz bardziej, jakby tam w dali trawy parowały. – Nie podobają mi się te opary – powiedział Pan ze Spiczastą Głową. – Patrz, pochłonęły już zupełnie liść-pudełko. Agnieszka nie zwróciła uwagi na te słowa. Jeszcze była tam, na wydmie, jeszcze widziała przed sobą wróżkę Esperanzę, jeszcze czuła promieniujące z jej oczu ciepło. Owszem, spostrzegła zasnuwające horyzont opary, ale nie bała się. Spokojnie szła naprzód – uśmiechnięta. I oto trawa zaczęła parować już pod ich nogami, wokół nich. Opary otuliły ich, osnuły jakby płachtami białego muślinu. – Agnieszko, wyglądasz jak panna młoda! – zaśmiał się Pan ze Spiczastą Głową. – A ty jak obandażowany palec olbrzyma! – zawtórowała dziewczynka. Przyglądali się sobie – roześmiani. Nagle opary opadły. Szli na skraju wielkiej, białej przestrzeni, która nie tworzyła równiny. Ukształtowana była w fantastyczne wzniesienia, fantastyczne i znajome zarazem. Środkiem biegła szeroka biała aleja, a na końcu alei była wysoko cudowna, zielona fontanna… – Miasto w Pokrowcu… – szepnęła Agnieszka. – Miasto w Pokrowcu… – powtórzył jak echo Pan ze Spiczastą Głową. Potem przez jakiś czas nic nie mówili. Agnieszka czuła, jak gorycz chłodzi jej serce. Tyle przygód, tyle wysiłków, niebezpieczeństw, po to, aby wrócić w to samo miejsce? W to samo miejsce… Zaraz! Co takiego powiedziała wróżka Esperanza? „Idźcie prosto przed siebie, aż natraficie na miejsce, które znacie. Wtedy naciśnijcie wieczko pudełka…” Pan ze Spiczastą Głową widać w tej samej chwili przypomniał sobie słowa wróżki. Wyjął z kieszeni zielone pudełko. Nacisnął wieczko. I… ponad grzęzawiskiem białej alei zawisła tęcza tworząca wspaniały most. – Myślisz, że to dla nas? Że po tym… można przejść? – szepnęła Agnieszka. – Myślę, że trzeba spróbować – odpowiedział Pan ze Spiczasta Głową. Wstąpili na most, postąpili parę kroków, z początku trwożnie, potem szli już zupełnie bez obawy. Nogi nurzały się w barwach niczym w piasku. Biel dookolna odbijała w sobie kolory jak w lustrze. Zielona fontanna i rozszerzała się w oczach. Kiedy zaś zbliżyli się do niej o wyciągnięcie ręki, stwierdzili, że nie ma żadnej fontanny, że mają przed sobą przejrzystą ścianę ukształtowaną z miliardów zielonych kropelek. Poprzez tę ścianę widać było zarysy ogromnego pałacu. Niestety, przez ścianę nie można było przejść. Nie można też było wrócić: most tęczowy znikł.

64


Stali zawiedzeni, oczarowani zarazem, niczym dzieci przed szybą wystawową wielkiego sklepu z zabawkami. – To na pewno jest pałac króla Awenira – stwierdziła Agnieszka. – Słuchaj, a może by tak zawołać? Jest blisko. Usłyszy. I zanim Pan ze Spiczastą Głową zdołał cokolwiek powiedzieć, zwinęła dłonie w trąbkę, przyłożyła do ust. – Królu Awenirze, królu Awenirze! – krzyknęła z całych sił. – Przysyła nas twoja siostra, królowa Past! Królu Awenirze, pozwól nam wejść! Ledwo przebrzmiały te słowa, za ścianą złożoną z miliardów zielonych kropelek zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pałac znikła, a na jego miejsce pojawiło się… Miasto Poduszek. Po chwili Miasto Poduszek znikło i oto płynął po morzy opuszczony okręt… aby wkrótce ustąpić miejsca złocistemu pałacowi na wyspie Hula. Potem pojawiły się delfiny i Rybokosmonauta, potem zamek królowej Past z obracającą się płetwą-radarem. – Cała nasza podróż… – szepnęła Agnieszka. – Cała nasza podróż, widzisz? Teraz pewnie będą czarne zarośla. Ale czarne zarośla nie pokazały się za zieloną ścianą. Pałac królowej Past ustąpił miejsca pałacowi króla Awenira, a następnie przez kilka chwil oba te pałace pojawiały się znikały kolejno, wyskakiwały w górę i zapadały się, jakby ktoś pociągał za niewidzialne sznurki. W końcu znikło wszystko poza ścianą utworzoną z miliardów zielonych kropelek. Za to odezwał się głos: – Czy chcecie o coś zapytać? Ten głos tak był podobny do głosu królowej Past, że Agnieszka odruchowo rozejrzała się wokół w poszukiwaniu płytwy-radaru. – Czekam – rzekł niecierpliwie głos. Pan ze Spiczastą Głową odkaszlnął. Widać było, że jest bardzo poruszony. – Królu Awenirze! Powiedz mi, czy zawsze będę krążył wokół n i e j ? Zapłonęło oślepiające zielonkawe światło. – Bez n i e j nie byłbyś tym, kim jesteś – zabrzmiała odpowiedź. – Jeżeli nie będziesz krążył wokół n i e j , będziesz kim innym. Może będziesz kim innym. Może będziesz… kim… innym… Głos gasł, oddalał się, a jednocześnie ściana utworzona z miliardów zielonych kropelek ciemniała i rozstępowała się zarazem. Powiał ostry, chłodny wiatr, nie, nie wiatr. Ten powiew przypływał i odpływał jak miarowy oddech olbrzyma. – Agnieszko, przed nami wolna przestrzeń! – rzekł Pan ze Spiczastą Głową. Postąpili naprzód i natychmiast znaleźli się w ciemności tak zupełnej, że nie widzieli nawet zarysu własnych postaci. Nie była to ciemność miękka, łagodna. Przypominała nie tyle aksamit, ile zimne szorstkie płótno owijające się wokół ciała pod uderzeniami wiatru. Ta czarna, szorstka płachta nieprzeniknionej nocy tak dała im się we znaki, że po kilku krokach Agnieszka nie tylko stwierdziła, że ma dosyć, ale zaczęła płakać. – Ja już nie mogę… – mówiła przez łzy. – Ja chcę, żeby było widno. Chyba nie dojdę do króla Awenira. Może innym razem. Chcę, żeby było widno, chcę, żeby było widno! – zawodziła kuląc się pod uderzeniami ciemności. – Wędrujemy tak dawno, a ani razu nie płakałaś – szepnął Pan ze Spiczastą Głową. Głos jego podejrzanie zadrżał. – Jesteś zmęczona naszą wędrówką, Agnieszko… – Nie jestem zmęczona, chcę, żeby było widno… – powtarzała swoje dziewczynka. – Zrób coś, chcę, żeby było wid… Urwała. Bowiem nagle srebrzysty blask stworzył zaporę między nią i szorstką ciemną płachtą, rozlewał się coraz dalej i dalej poszerzając się w mgnieniu oka morzem światła. Agnieszka spojrzała w górę. Srebrny sierp wisiał tuż nad nią, o wyciągnięcie ręki! – Księżyc, popatrz, księżyc! – zawołała szczęśliwa jak nigdy dotąd. – No, popatrz, jest światło, światło!

65


Owszem, światło było. Ale Pan ze Spiczastą Głową znikł. Na próżno Agnieszka nawoływała. Nie zobaczyła go nigdzie. Nikt nie odpowiadał na nawoływania. W ciszy za to wyraźniej słychać było ten powiew-oddech, który przepływał i odpływał regularnie, miarowo. Księżyc wydobył z mroku krajobraz jakby ze świata wiecznej zimy. Ale zimy bez działającego zmiękczająco śniegu. Tylko lód, chropowaty, spękany, spiętrzony w dziwaczne, upiorne w księżycowym świetle kształty. Tych kształtów nie można było porównać do niczego na ziemi. Obcość bijąca od lodowych stworów w połączeniu z przenikliwym zimnem i absolutną samotnością sprawiły, że Agnieszka zaczęła drżeć na całym ciele. Trzęsła się tak bardzo, że nie mogła zebrać myśli. Wiedziała tylko, że musi coś zrobić, że musi koniecznie coś zrobić, bo przecież nie może tak stać i trząść się bez końca. „Pan ze Spiczastą Głową znikł, to znaczy, że musisz wypowiedzieć zaklęcie – tłumaczyła sama sobie. – Zaklęcie! Zaraz, zaraz… ale… jakie to było zaklęcie? Powinnam zamknąć oczy i szybko powiedzieć, szybko powiedzieć… Co powiedzieć?” W ostatecznej rozpaczy spojrzała ku górze. Popatrzyła na księżyc i nagle nie wiadomo dlaczego Pan ze Spiczastą Głową stanął w jej oczach jak żywy. Od razu przypomniała sobie magiczne słowo. Zaciskając mocno powieki zawołała: – Lunarossabarbarossa! Kiedy otworzyła oczy, u jej stóp siedział kot o sierści szarej, miejscami prześwitującej czerwonawo, jak niezupełnie wygasły popiół. – Nie lubię kotów – przywitała go niezbyt grzecznie Agnieszka. – Nie interesuje mnie, co lubisz, a czego nie lubisz – odparł wyniośle kot. – Wymówiłaś zaklęcie, więc jestem. – O n cię przysłał? – spytała z niedowierzaniem Agnieszka.

Zamiast odpowiedzi kot posunął ku niej łapą leżący na ziemi list w dużej srebrnej kopercie. Również srebrne, tyle że o ton ciemniejsze litery głosiły: Panna Agnieszka w podróży po Wielkim Świecie, obecnie w drodze do króla Awenira. Na znajdującej się w środku szeleszczącej jak sreberko po czekoladzie kartce widniało: Agnieszko, musiałem Cię opuścić, bo tylko w ten sposób mogłem dostarczyć ci światła, którego tak bardzo pragnęłaś. Wyznam, że miałem jeszcze ochoty kończyć mojej podróży po Świecie i podjąć zaniechane w wyniku podróży obowiązki. Bo widzisz, Agnieszko, najczęściej jestem Księżycem. Krążę wokół Ziemi i już od dawna pragnąłem Wielkiej Zmiany. Chciałem poznać Ziemię, stanąć na niej, a nie tylko ciągle krążyć. Na moje nieszczęście zwierzyłem się z tych pragnień Faetonowi, woźnicy słonecznego rydwanu. Lubiłem go dosyć, przychodził czasem odpoczywać w moim świetle od złocistości, której stale towarzyszył. Od tej chwili Faeton stale mnie pilnował. Powiedział, że nie mam prawa opuszczać wyznaczonego mi w ogólnym krążeniu miejsca. Pewnego razu zdołałem uśpić jego czujność i uciekłem. Właśnie wtedy spotkaliśmy się i razem wyruszyliśmy w Świat. To właśnie on nas gonił na drodze! Wróciłem do swych obowiązków, ponieważ przy skalnej bramie na wyspie Hula złożyłem przyrzeczenie, że podejmę je w momencie, kiedy zobaczę, że ktoś cierpi z powodu braku mego światła. Dotrzymałem przyrzeczenia, nie tylko dlatego, że nie chciałem wrócić do niewoli na wyspie Hula, ale dlatego również, że nie mogłem znieść Twoich łez. 66


Mój wysłannik, kot Palissandron, zna drogę powrotną na Twoje podwórko. Zaprowadzi Cię tam w każdej chwili. Żegnaj, polubiłem Cię! (Tu następował nieczytelny podpis) P.S. Pozdrów Poduszkę i Zielonego Ptaka, Będę świecił z myślą o Was, będę wspominał nasze przygody. Wierzę, że kiedyś odwiedzicie mnie wszyscy razem. Agnieszka czytała i odczytywała ten list wciąż na nowo. Trwało to tak długo, że wreszcie kot Palissandron zniecierpliwił się. – Chcesz zamarznąć na kość w tej lodowatej pustyni? – spytał szorstko. Dziewczynka ocknęła się z zamyślenia. – Wcale mi nie jest zimno – zaprotestowała. I to była prawda. List, który trzymała w ręku, a może raczej jego zadziwiająca treść, ogrzały ją skuteczniej niż elektryczny piecyk. Więc on był Księżycem! Dlatego miał taką spiczastą głowę jak księżycowy rogalik! Dlatego ubrany był na srebrno, a jego buty i nogi wydawały się nie mieć końca! Dlatego nie ufał złocistości na wyspie Hula! Bał się, że to podstęp Faetona. Dlatego tak dużo wiedział o ludziach i o świecie! Przygląda się przecież z góry bezustannie, ma dużo czasu na myślenie. Medytowałaby tak długo zapewne, było nad czym gdyby nie to, że miarowy oddech (czy też wiatr?) przybrał na sile i wzniecił mokrą lodową kurzawicę. – Wracamy – zdecydowała Agnieszka. – Jak mnie zawieziesz? Masz siedmiomilowe buty? – Siedmiomilowe buty! – parsknął pogardliwie kot Palissandron. – To dobre było dawniej. Ja jestem kot odrzutowy. Złap się mnie, Nawet się nie obejrzysz, jak będziesz w domu… – Ale zatrzymaj się na ścieżce, koło Miasta Poduszki – przykazała Agnieszka chwytając się oburącz giętkiego szarego tułowia. Kot Palissandron zrobił przysiad i z miejsca uniósł się w górę. Połykał przestrzeń miękko, bezszelestnie jak nietoperz. Z początku, nim się nie wydostali z lodowej kurzawy, trochę ich kołysało, lecz zanim Agnieszka zdołała sobie przypomnieć, jak nazywało się to lekarstwo, które tatuś zabierał ze sobą przed lotniczymi podróżami, kot Palissandrona wyrównał lot i sunęli równo, bez podskoków, niczym po najlepszym asfalcie. Lecieli zaś bardzo wysoko. Agnieszka spoglądała w dół, nie mogła jednak niczego tam rozróżnić. Jedynie zmieniające się bezustannie kolory. W pierwszym momencie kot Palissandron zaczął obniżać lot. Opadali łagodnie, w zwolnionym tempie, niestety Agnieszka ciągle nic nie widziała, bo tym razem w dole zalegała mgła. „Otacza nas morze mgły” – pomyślała sobie słowa Pana ze Spiczastą Głowa i nie miała już wątpliwości, że zbliżają się do ścieżki, przy której znajduje się Miasto Poduszki. – Co będzie, jeśli nie zobaczę tego Miasta? – zafrasowała się. – Ono już takie jest, że czasem się pokazuje, a czasem nie. Jej obawa była jednak płonna. Mgły przerzedziły się i nagle zobaczyła znajome niebo w bladoniebieską kratkę, na którym płonęła lampa-słońce z papierowym abażurem i zaraz potem – śliczne domy z pasiastych materacyków. Między domami przechadzało się mnóstwo Poduszek i Jasieczków, nie widać zaś było ani jednego Żelaznego Garnka! – Zwyciężyli Engina Potężnego! – ucieszyła się Agnieszka i w tej samej chwili kot Palissandron wylądował miękko na ziemi z różnobarwnych, puchatych koców. Natychmiast potem znikł tak nagle, jak się pojawił. – Palissandronie! Palissandronie! – zawołała Agnieszka. – Nie zdążyłam ci podziękować! – Myślę, że wolę pływać na okręcie niż latać na kocie, który znika – zapiszczał Tuł koło niej znajomy głosik. Agnieszka aż przysiadła z wrażenia. Na progu dużego domu z pasiastych materacyków stała Poduszka w przepięknej powłoczce i uśmiechała się szeroko, kołysząc się przy tym, jak to miała w zwyczaju, na swoich filcowych papuciach.

67


– Poduszko! Żyjesz! – krzyknęła klaszcząc w ręce dziewczynka. – A gdzie Zielony Ptak? – To raczej ja powinnam się zdziwić, że żyjesz – odparła Poduszka. – Widzieliśmy przecież, jak porwała was fala w głąb morza. Ufaliśmy jednak, że cudowny kamień was ocali. A myśmy tutaj wielką bitwę mieli. Nawet ja walczyłam, choć, jak wiesz, jestem bardzo delikatna… Ale wejdź do domu, musimy sobie wszystko opowiedzieć – poprosiła i weszła pierwsza do środka. Nie dlatego, że była nieuprzejma, ale by ukryć kręcące się w jej oczach pierzaste łzy radości. Agnieszka nie dała się długo prosić. Weszła za Poduszką i zobaczyła, że prawie całe wnętrze jej domu zajmuje wielkie, niskie łoże, na którym baraszkowały trzy, kropka w kropkę podobne do Poduszki, Jasieczki. – Ale gdzie jest Zielony Ptak? – spytała z niepokojem. – Nic mu się nie stało – odrzekła Poduszka. – Mieszkał tu z nami przez wiele dni, aż zapanował pokój. Wtedy przyszli do nas posłowie z sąsiedniego państwa Burczybrzuchów i poprosili go, aby i im pomógł wydostać się spod obcej przemocy. Więc poleciał. Wróci, bo powiedział, że teraz tutaj jest jego dom. Ale opowiadaj, Agnieszko! Popłynęły opowieści. Zasłuchała się Poduszka, zasłuchały się Jasieczki. Kiedy Agnieszka skończyła, wszystkie trzy jednocześnie podskoczyły w górę i zapiszczały: – Mamo, czy możemy pójść na podwórko opowiedzieć dzieciakom? Na podwórko! Agnieszka poczuła, że przy tych słowach coś drgnęło w jej sercu i nagle ogromnie zapragnęła też znaleźć się na podwórku, na swoim! Agnieszka stała przed furtką, które nie tak dawno wyprowadziła ją w Wielki Świat. Bez chwili namysłu pchnęła furtkę i weszła z powrotem na podwórko. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, wszyscy bowiem zajęci byli budową olbrzymiego latawca. Z początku Agnieszkę, jak dawniej, uraził ten brak uwagi. – Gdzie to ja nie byłam! – chciała zawołać na cały głos, ale ugryzła się w język. Będzie jeszcze czas na opowiadanie, a zresztą, czy ktoś jej uwierzy w te przygody? Powiedzą, że wyczytała je w książce! Może zresztą kiedyś spotka kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć. Podeszła do dzieci w momencie, gdy Helka-Pętelka i Mietek-Łokietek spierali się, czy listewki należy przybić na krzyż, czy nie na krzyż. – Na krzyż – włączyła się jak gdyby nigdy nic Agnieszka, bo w podróży przyzwyczaiła się do pomagania innym. – Będzie mocniejszy. – Mówiłem, że na krzyż! – wrzasnął Mietek-Łokietek. – To ty, Aga? O raju, ten celofan, co się przyczepił do twoich butów, akurat by się nam przydał! Możemy wziąć? Agnieszka spojrzała na swoje nogi. Ciągle miała na nich upłetwione botki! – To nie celofan, bo płetwy – chciała sprostować i znowu ugryzła się w język. „Jeśli oni widzą tylko celofan, to nie będę się chwalić” – powiedziała sam do siebie, a głośno odezwała się: – Pewnie że weź! Zrobimy fajny latawiec, no nie? – Mucha nie siada! – przytaknął Mietek-Łokietek z zapałem.

68


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.