W numerze
FSE Londyn 201 7 – fotorelacja 2 uczestnicy Projektu Londyn 201 7
Bóg posłał nas do młodych ludzi 4–6 Katarzyna Kowalewska
Co w „Studni” gra? 6 Klaudia Cyran
DA w górach 7–8 Piotr Burak Z blokowisk na festiwale 8–9 Piotr Paczkowski
Londyn wzywa 1 0–1 1
Katarzyna Dutkowska
Zikomo – to znaczy dziękuję 1 2–1 3 Malwina Milewicz
Spakuj się na podróż do własnego 1 4–1 5 wnętrza Kamil Sobociński
Stare kontra nowe 1 5 Katarzyna Kowalewska
Twoja historia nigdy nie umrze 1 6–1 7 Paula Wydziałkowska
U mnie bez zmian… 1 8 Błażej Wach
Projekt Zambia 201 7 – fotorelacja 1 9 uczestnicy Projektu Zambia 201 7
DA w Małym Cichym – fotorelacja 20 Patrycja Korytkowska i inni
Wejście w nieznane
Za oknem coraz ciemniej, chłodniej, bardziej ponuro. Drzewa na razie ozdabiają się kolorami, ale z czasem ich liście opadną i nie będą cieszyć naszych oczu. Nie można zatrzymać lata – trzeba poczekać na kolejne. Zmiany dotykają każdego. Bywają takie, których bardzo nie chcemy, ale które są nieuniknione – przeprowadzka, ukończenie studiów i poszukiwanie pracy, podjęcie odpowiedzialności za nowo założoną rodzinę, rozstania z bliskimi, starzenie się, śmierć… Niekiedy jednak boimy się zmian, które są dla nas dobre. Lękamy się pójść do nowej szkoły, zacząć wymarzony kierunek studiów, podjąć pracę lub zmienić dotychczasową. Odczuwamy strach na myśl o pogłębieniu relacji z ludźmi, pójściu w stronę życia konsekrowanego albo wejściu w związek, wzięciu ślubu, urodzeniu i wychowaniu dzieci. Niby chcemy zmienić swoje życie, zrealizować marzenia, być szczęśliwymi, ale zarazem obawiamy się związanych z tym ryzyka i niepewności. Potrzeba nam odwagi i spokoju. Najczęściej to, czego się boimy, nie jest takie straszne. Nagłe nieprzyjemne sytuacje da się (o dziwo!) przeżyć, a przyjemne niespodzianki wykorzystać. Zatem nie unikajmy wejścia w nieznane – w końcu każdy zakręt na drodze przybliża nas do celu wędrówki.
Podaj Dalej
Okazjonalnik Akademicki ISSN 1 732-9000 nr 76 ZMIANA, październik 201 7 Duszpasterstwo Akademickie oo. Jezuitów [wydawca] ul. Piekary 24, 87-1 00 Toruń, tel. (56) 655 48 62 wew. 25 www.torun.jezuici.pl www.podaj-dalej.info /Okazjonalnik.Podaj.Dalej redakcja@podaj-dalej.info
[www] [Facebook] [e-mail]
www.podaj-dalej.info/reklama | reklama@podaj-dalej.info
[reklama]
Jeśli nie zaznaczono inaczej, publikowane materiały objęte są licencją Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 3.0 http://creativecommons.org/licenses/by-nc/3.0
[licencja]
Katarzyna Kowalewska [red. nacz.] o. Michał Kłosiński SJ [opiekun] Barbara Kisicka, Karolina Matuszewska, Natalia Niewiadomska, [korekta] Aneta Suda, Karolina Zawiślak Patrycja Korytkowska, Agnieszka Rydzyńska [DTP] Kamil Tylmanowski [okładka] Katarzyna Dutkowska, Natalia Hebel, Patrycja Lewandowska, [stała współpraca] Kacper Maciejewski, Cezary Macikowski, Kinga Niemczewska, Piotr Paczkowski, Kamil Sobociński, Natalia Szewczyk, Błażej Wach, Rafał Wiśniewski, Paula Wydziałkowska
Bóg posłał nas do młodych ludzi Katarzyna Kowalewska
Zmiany nie omijają i naszego duszpasterstwa. Od października Duszpasterstwo Akademickie „Studnia” będzie prowadzone przez o. Michała Kłosińskiego oraz o. Marka Stelmaszczuka. Pierwszy przyjechał do Torunia z Chicago, drugi z Gdańska. Co mają do powiedzenia nowi duszpasterze? Poznajcie ich! Jaka była reakcja Ojców na nowinę o przenosinach do Torunia?
WYWIAD
O. MICHAŁ KŁOSIŃSKI: Bardzo miłe zaskoczenie. Muszę przyznać, że w swoich kalkulacjach nie brałem pod uwagę Torunia. Moje myśli krążyły wokół innych miast, np. Gdyni, gdzie podczas formacji spędziłem łącznie cztery lata, stąd też zaskoczenie. Jednak świadomość, że będzie to duszpasterstwo akademickie – i to duszpasterstwo toruńskie – nadała temu zaskoczeniu naprawdę pozytywny charakter. O. MAREK STELMASZCZUK: U mnie też było zaskoczenie, ale i wielka radość, że Pan Bóg posłał mnie do młodych ludzi. Ostatnie spotkania papieży z młodzieżą pokazują, jak ważna jest troska o nią. Toruń potrzebuje świadectwa wiary młodych ludzi. W czasie jednej z pielgrzymek Benedykt XVI powiedział bardzo ważne słowa do młodych: „Kościół jest zawsze młody! Kościół wam ufa. Liczy na was. Bądźcie młodymi w Kościele! Bądźcie młodymi wraz z Kościołem! Kościół potrzebuje waszego entuzjazmu i waszej kreatywności!”.
Duszpasterstwo akademickie kojarzy się Ojcom z… M.S.: Grupą młodych ludzi, którzy przyjaźnią się z Bogiem i próbują odpowiedzieć sobie na ważne pytanie: „Czego Bóg ode mnie oczekuje?”. Duszpasterstwo jest wspólnotą bardzo otwartą i pełną pomysłów. M.K.: Duszpasterstwo akademickie to grupa studentów, którzy przeżyli pewne doświadczenie Boga i pragną je dalej rozwijać na różne możliwe sposoby. Kiedy studiowałem matematykę przed wstąpieniem do jezuitów, brałem aktywny udział w życiu łódzkiego duszpasterstwa akademickiego „Piątka”. To
4
był niezwykle cenny czas. Pamiętam grupy modlitewne, grupki dzielenia, świetlicę dla dzieci czy różnego rodzaju wyjazdy.
Jak przyciągnąć studentów do duszpasterstwa? M.S.: Świadectwem wiary i świadomością, że chrześcijanin to człowiek radosny. Chodzi o to, by cieszyć się sobą! M.K.: Myślę, że należy zacząć od szczerej modlitwy w tej intencji. Jako duszpasterz muszę pamiętać, na kogo przede wszystkim mam liczyć w kwestii przyciągania studentów do DA. Kolejnym elementem jest wyjście do nich poprzez nieformalne rozmowy czy to na ulicy, czy na uczelni. Niech studenci zobaczą, że ksiądz też człowiek oraz że nic nie stoi na przeszkodzie, by sobie z nim porozmawiać. Myślę, że kluczową sprawą stanie się również obecność DA w Internecie, szczególnie w mediach społecznościowych. Ważna będzie też oczywiście właściwie dobrana oferta samego duszpasterstwa, które ma za zadanie stworzyć przestrzeń do szeroko pojętego rozwoju człowieka.
Ojcze Marku, skąd zainteresowanie nadzwyczajną formą rytu rzymskiego? M.S.: Moje zainteresowanie nadzwyczajną formą rytu rzymskiego wiąże się z chorałem gregoriańskim, z którym po raz pierwszy tak naprawdę spotkałem się w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Pan Bóg poprzez muzykę sakralną od zawsze dotykał mojego serca. Myślę, że prowadził mnie do mszy świętej i do zachwytu nad tym wielkim wydarzeniem naszego życia. Człowiek współczesny to ktoś niespokojny, niestały, potrzebujący wielu rzeczy, myśli, słów. Dlatego moim zdaniem każdy z nas potrzebuje liturgii, aby pozwolić Panu Bogu przyjść i nas wyciszyć, otworzyć naszą duszę na Jego miłość.
Ojcze Michale, jak matematyka, którą Ojciec studiował, ma się do teologii? M.K.: Pozornie to dwie odległe planety, a jednak mają ze sobą wiele wspólnego. Logika matematycznych formuł wyraża wewnętrzną logikę i spójność samego Boga, jak i samej nauki o Nim, czyli teologii. Matematyka to przestrzeń niezgłębiona i wciąż dokonują się w jej obszarze kolejne odkrycia. Nie inaczej jest w teologii, gdzie wciąż mamy do czynienia z rozwojem myśli dotyczącej rozumienia Boga, którego przecież w pełni nigdy nie poznamy.
Po śmierci chcieliby być Ojcowie czczeni jako święci od…?
Ojcze Michale, jak Ojciec wspomina bycie częścią Mocnych w Duchu?
M.K.: Może jako patron od rozeznawania drogi życia – okres studiów był dla mnie takim właśnie czasem. Gdyby ktoś znał mnie sprzed nawrócenia, które dokonało się, kiedy miałem około 20 lat, nie powiedziałby, że kiedykolwiek zostanę księdzem. Rozeznawanie powołania zbiegło się u mnie z okresem duchowego wzrastania.
M.K.: To był bardzo cenny czas. Mocni w Duchu dali mi przestrzeń do wzrostu duchowego poprzez dużą dawkę modlitwy, propozycję wciągających lektur oraz rekolekcje ignacjańskie. Niemal rok przed wstąpieniem do wspólnoty mieszkałem też z dwiema osobami z zespołu. To było ważne doświadczenie w kwestii bezpośredniego przygotowania do realizacji rozeznanego powołania do kapłaństwa w Towarzystwie Jezusowym.
M.S.: Nigdy tak o sobie nie myślałem. Na razie uważam się za niedoskonałego, ponieważ chodzę, dotykając ziemi. W naszej wędrówce do nieba bardzo ważne jest, aby się nie zniechęcać. Poczuć się przyjacielem Pana Boga i starać się dzięki Jego łasce odnawiać się z dnia na dzień.
Ojcze Marku, jak Ojciec jako organista łączy muzykę z kapłaństwem?
M.K.: Warto zostać jezuitą, bo jest to szczególne uczestnictwo w towarzyszeniu naszemu Panu. Pamiętamy, że Jezus ustanowił dwunastu apostołów, aby w pierwszej kolejności towarzyszyli Mu w codziennym życiu (por. Mk 3,14). Jezuita otrzymał właśnie takie zadanie, a co może być piękniejszego niż towarzyszenie Jezusowi? M.S.: Zakon jezuitów ma wielu świętych i błogosławionych, ludzi o wielkim sercu i pomysłach. Doświadczenie duchowe św. Ignacego promieniuje i pociąga wiele osób do Chrystusa.
WYWIAD
M.S.: W ostatnim czasie w mojej duszy rodzi się zachwyt i wdzięczność z bycia powołanym przez Pana. Kapłan sprowadza Pana Jezusa na ołtarz, łaska Boża przemienia dusze w świątynie Ducha Świętego. Kapłaństwo jest darem i tajemnicą, a my, kapłani, jesteśmy kruchymi naczyniami, dlatego też aby stawać się świętym, trzeba zacząć od zniżenia się. Kapłan to człowiek dobry, cierpliwy wobec siebie i drugiego człowieka.
Dlaczego warto zostać jezuitą?
Jakie jest Ojców motto życiowe? M.S.: „Zło dobrem zwyciężaj”. M.K.: „Szukaj pokoju i idź za nim” – opisuje ono kluczowe dla mnie kryterium rozeznawania i podejmowania właściwych decyzji. Głęboki pokój to wspaniałe doświadczenie, które dane mi było przeżyć po spowiedzi na rekolekcjach powołaniowych w jednym z zakonów.
Ojcze Marku, jakie ma Ojciec najciekawsze wspomnienie z Gdańska?
Jeśli chodzi o muzykę, to jestem organistą, który, grając, stara się podprowadzić i zaprosić do spotkania z Bogiem. Wszelkie piękno, z jakim spotykamy się w muzyce i literaturze, stanowi przejaw chwały i dobroci samego Boga. Kardynał Ratzinger pisał: „Niezależnie od tego, czy słuchamy w kościele Bacha, czy Mozarta, w obydwu przypadkach w cudowny sposób odczuwamy, czym jest gloria Dei, Boża chwała. Uczestniczymy w misterium nieskończonego piękna, które pozwala nam doświadczyć obecności Boga o wiele bardziej naocznie i prawdziwie, niż mogłoby się to wydarzyć po wysłuchaniu wielu kazań” (Duch liturgii, s.131–132).
M.S.: Najbardziej wzruszające momenty z Gdańska to spotkania z różnymi ludźmi w parafii, którzy pokazywali świadectwem swojego życia, że wspólnota Kościoła jest im bardzo bliska i droga, a drugie wspomnienie dotyczy wspólnego śpiewu w Scholi Cantorum gdańskiej Akademii Muzycznej.
Ojcze Michale, czym charakteryzuje się Polonia w Chicago? M.K.: Polonia w Chicago nie różni się zbytnio od reszty Polaków. Większość ciężko pracuje, aby zarobić na codzienne utrzymanie. Wierzący przychodzą do kościoła w niedzielę, by prosić o siłę na kolejny rozpoczynający się tydzień. Amerykanie powtarzają zasłyszane informacje, że Chicago jest drugim na świecie miastem po Warszawie co do liczby polskich mieszkańców.
5
Chyba trochę w tym prawdy, bo gdy przyszedłem zdawać egzamin teoretyczny na prawo jazdy, oprócz wersji anglo- i hiszpańskojęzycznej miałem do dyspozycji również polską.
D USZPASTERSTWO
Gdy byłem pierwszy raz na mszy świętej w polskim kościele, odniosłem wrażenie, że jestem w samym sercu południowej Polski,
6
gdzieś w małej, pobożnej i rozśpiewanej wiosce. Musiałem przetrzeć oczy ze zdumienia, by powrócić do prawdy, że w rzeczywistości jestem w trzecim co do wielkości mieście Stanów Zjednoczonych.
Dziękuję Ojcom za rozmowę.
DA w górach Piotr Burak
W pierwszej połowie września w niewielkiej podhalańskiej wiosce o sympatycznej nazwie Małe Ciche leżącej kilka kilometrów od Zakopanego odbył się zjazd duszpasterstw z całej Polski. Wzięli w nim udział również studenci i osoby związane z Duszpasterstwem Akademickim ,,Studnia” z Torunia. Okoliczności wyjazdu
Wrzesień to bez wątpienia najlepszy okres na urządzanie wypraw górskimi szlakami. Wędrówkom sprzyja aura, jest jeszcze w miarę ciepło, trasy nie są już tak bardzo oblegane przez turystów, jak w lipcu lub sierpniu. Takie warunki mają dobry wpływ na aktywne spędzenie wolnego czasu.
Co czeka na szlaku
Każdy, kto kiedyś doświadczył uczestnictwa w górskiej wyprawie, wie, jaką niesamowitą przygodą, a jednocześnie niezastąpioną lekcją pokory i samoświadomości, może być taka wędrówka. W dzisiejszych czasach turystyka bardzo się rozwinęła i jest dostępna dla wszystkich. Nie zawsze było to takie oczywiste, przykładowo jeszcze 100–150 lat temu mogli ją uprawiać tylko członkowie wyższych warstw społecznych, dzisiaj zaś każdy może być turystą. W związku z tym laikowi może wydawać się, że wspinaczka na wysokie górskie szczyty jest czymś prostym. Prawda wygląda jednak inaczej. W górach czeka na ludzi kilka niespodzianek.
Kolejną sprawą jest duży wysiłek fizyczny, jakiego wymaga wspinaczka na górskie szczyty. Przy dużej stromiźnie pokonanie nawet kilkudziesięciu metrów przez ludzi, którzy na co dzień nie muszą poruszać się w takich okolicznościach, powoduje u nich sporą zadyszkę i konieczny jest kilkuminutowy postój. Schodzenie w dół po śliskich i nie zawsze stabilnych głazach lub żwirze również niezwykle obciąża. Widać zatem, że wędrowanie po górskich szlakach nie jest wcale sprawą banalną. Uczy, a wręcz zmusza, każdego człowieka do wyrobienia w sobie takich cech jak odpowiedzialność, antycypacja, umiejętność mierzenia sił na zamiary.
G ÓRY
Nasz wypoczynek rzeczywiście był aktywny. Każdego dnia wstawaliśmy rano i po spożyciu śniadania wyruszaliśmy wynajętym wcześniej busem na wybrany górski szlak. Po spędzeniu na nim prawie całego dnia wracaliśmy do pensjonatu, jedliśmy kolację i integrowaliśmy się, rozmawiając, grając w gry planszowe lub oglądając zdjęcia. Pokonywane przez nas trasy można podzielić na spacerowe (Dolina Kościeliska, przejście nad Czarny Staw Gąsienicowy), średniego szczebla trudności (wejście na Giewont, przejście pasmem Czerwonych Wierchów, wędrowanie po różnych jaskiniach) i najbardziej ambitne wyzwania (zdobywanie Świnicy, Orlej Perci oraz najwyższego szczytu w Polsce, czyli Rysów).
Pierwsza z nich to bardzo zmienna pogoda. Nieraz, idąc niższym partiami gór, przy mocno świecącym słońcu doświadczaliśmy gorąca i spiekoty, a później, wchodząc na coraz większe wysokości, musieliśmy zakładać szaliki, kurtki i zimowe czapki, aby przynajmniej częściowo zniwelować uczucie chłodu wywołane przez zimne górskie powietrze i wszechobecną wilgoć.
Widać to szczególnie przy wchodzeniu na najwyższe szczyty, gdzie często trzeba poruszać się po krawędziach przepaści lub wspinać się na bardzo stromą ścianę, mając za podstawę wystające kawałki skał i, od czasu do czasu, łańcuch przymocowany do ściany, co na wszystkich uczestnikach naszego wyjazdu robiło wielkie wrażenie. Choć żaden nie chciał się głośno przyznać, ale można było wyczuć u nich wysoki poziom adrenaliny i stuprocentowe zaangażowanie. Każdy człowiek w takich chwilach zdaje sobie sprawę, że od tego, co zrobi, zależy zdrowie, a czasem nawet i życie – jego oraz towarzyszy. Nie wolno wpadać w panikę, należy wykazać się spokojem i umiejętnością zachowania zimnej krwi. Brawura, lekkomyślność i chęć popisania się przed innymi mogą się źle skończyć. W takich okolicznościach rodzi się niesamowita solidarność międzyludzka.
Relacje z innymi
Wszystkich ludzi poruszających się po trasie łączy niewidzialna nić porozumienia, poczucie wspólnoty. Turyści zdają sobie sprawę, że przyjechali w góry, aby aktywnie wypocząć oraz sprawdzić się w wymagającym górskim otoczeniu, więc łączy ich wspólny cel. Wspomniana solidarność przejawia się w starym i coraz rzadziej pamiętanym zwyczaju, aby wzajemnie pozdrawiać się na
7
trasie. Widok ludzi pozdrawiających, zagadujących i uśmiechających się do innych nie jest niczym wyjątkowym.
FELIETON
Sam również doświadczyłem bardzo miłego i budującego uczucia, gdy wraz z grupą towarzyszy wspinałem się na Rysy. Spotkaliśmy po drodze wiele życzliwych osób, które widzieliśmy pierwszy raz na oczy i których nigdy więcej w życiu nie zobaczymy. Byliśmy świadkami sytuacji, gdy ludzie ustępowali sobie nawzajem miejsca, podawali łańcuch, kiedy widzieli, że jest taka potrzeba, robili innym zdjęcie na każdą ich prośbę lub motywowali drugą osobę do dalszego wysiłku, jeżeli przechodziła kryzys fizyczny albo mentalny.
zrezygnować z własnego egoizmu i własnej dumy. Wielka szkoda, że w naszym codziennym życiu często o tym zapominamy, a ludzi okazujących empatię i niosących bezinteresowną pomoc, jak mówi przysłowie, można szukać ze świecą. Może warto byłoby wzbudzić w sobie pewną refleksję z naszych doświadczeń i wykrzesać z siebie gotowość do niesienia pomocy lub poświęcenia uwagi problemom ludzi, których na co dzień spotykamy. Nie jest to wezwanie do dokonywania jakichś heroicznych czynów, lecz zachęta do wykonywania bardzo prozaicznych gestów, aby uczynić nasz świat choć odrobinę lepszym. Każda z osób biorących udział w naszej eskapadzie po powrocie do domu była zmęczona, ale szczęśliwa. Niektórzy twierdzili, że gdyby mogli, to w ogóle by nie wracali. Osiągnęliśmy wszystkie cele, które założyliśmy sobie przed wyjazdem. Osobiście polecam górskie wyprawy każdemu, kto lubi spędzać czas aktywnie, oglądać piękne widoki, oddychać świeżym powietrzem i poznawać swoich znajomych w innych okolicznościach niż te napotykane przez nas na co dzień. Jest to świetna okazja do sprawdzenia swojego charakteru, dojrzałości i zwiększenia poczucia własnej wartości.
Jak widać, nic tak nie spaja ludzi w jeden żywy organizm jak wspólne wyzwanie. Przekonaliśmy się, że w jego obliczu jesteśmy gotowi
Z blokowisk na festiwale Piotr Paczkowski
Nie trzeba posiadać percepcji orła, żeby zauważyć, że duża część społe-
czeństwa nie przepada za rapem. Ta muzyka jest kojarzona z łobuzerką i amatorszczyzną zbudowaną na absurdalnych, pełnych agresji tekstach. Obserwuję rap od wielu lat i mogę powiedzieć jedno – jego przeciwnicy mają w pewnym stopniu rację. A raczej MIELI rację.
8
Trudne początki Początki hip-hopu w Polsce sięgają końca lat 70. To wtedy powstawały pierwsze składy breakdance'owe, a ludzie tacy jak Piotr „Sadi” Sadowski i Andrzej „Graff” Graff tworzyli fundamenty kultury, z którą dziś można się spotkać w każdym polskim mieście. Breakdance, czyli specyficzny taniec, jest jedną z czterech składowych hip-hopu. Pozostałe to graffiti (malowanie), turntablizm (praca DJ-a) i rap (pisanie wersów i nagrywanie muzyki). Hip-hop ewoluował i dziś występuje w zupełnie innej postaci niż choćby dziesięć lat temu.
Skupmy się na rapie, ponieważ obok graffiti to najostrzej krytykowany element hip-hopu. Zgodzę się ze stwierdzeniem, że spora część pierwszych polskich płyt z tą muzyką jest przepełniona inwektywami, szowinizmem i ślepym buntem. Ba, nawet dziś, po kilkunastu latach, kiedy kilku polskich raperów tworzy rzeczy na naprawdę wysokim poziomie, gdzieś tam, w ciemnym i dusznym studiu, znajdzie się Popek lub inna osoba, która zacznie nagrywać wersy dotyczące intymnych części ciała zawieszonych nad naszymi głowami. Plagą w polskim rapie jest także kopiowanie trendów z USA. Rozumiem, że hip-hop (a więc i rap) narodził się w Stanach, jednak bezrefleksyjne powtarzanie stylu i przekazu artystów zza oceanu to błąd. Nie ten kraj, nie ta mentalność, nie te realia.
Kontrowersje na sprzedaż
Wspomnianej papki jest coraz mniej. Pojawia się i znika, funkcjonuje jako wakacyjny hit, o którym we wrześniu nikt już nie pamięta. Kontrowersje i afery z udziałem raperów nagłaśnia się oraz szeroko opisuje w gazetach, częstotliwość takich zdarzeń jest jednak bardzo niska i są to sprawy niemal nieistotne przy historiach związanych chociażby z N.W.A. czy Eminemem. Postacie z rodzimej sceny w większości stronią od blasku reflektorów i popularności. Nieliczni, tacy jak O.S.T.R., Ten Typ Mes czy Pezet, są zauważani przez społeczeństwo ze względu na nominacje do nagród, występy na galach lub współpracę ze znanymi i szanowanymi polskimi artystami oraz ludźmi kultury. Większość przedstawicieli rapu nie szuka poklasku, ponieważ dobrze czuje się w swoim środowisku. Ma odbiorców, kluby są pełne ludzi, płyty znikają z półek, po co więc pchać się na świecznik?
Dyskusja dotycząca wyjścia rapu z podziemia swego czasu była bardzo głośna. Jedni twierdzili, że dzięki popularyzacji tej muzyki polscy twórcy mogliby grać na największych festiwalach, sprzedawać jeszcze więcej płyt i rozwijać hip-hop. Ważne było także pokazanie ludziom, że ta muzyka zawiera dużo wartościowych treści oraz że ostracyzm, z którym często się spotyka, jest krzywdzący i niesprawiedliwy. Zwolennicy mówili, że rap, i zarazem cały hip-hop, najlepiej ma się na podwórkach oraz że nie potrzeba mu zainteresowania mediów, rozgłośni radiowych i sponsorów. Tym bardziej, że tam, gdzie pojawiają się media i sponsorzy, pojawiają się także warunki, a rap nie może się dostosowywać, ponieważ przez to straciłby swoją tożsamość. Osobiście stoję gdzieś pośrodku tych dwóch opinii. Nie chciałbym oglądać raperów biorących udział w teleturniejach i udzielających wywiadów do „Gali”, jednakże perspektywa K.F.P.P. w Opolu, na którym zagrałby Bisz, Mes, Łona czy Pezet, przyprawia mnie o uśmiech na twarzy. Tym bardziej, że jestem pewien wysokiego poziomu artystycznego i profesjonalizmu wspomnianych wykonawców, a takich jak oni znalazłoby się jeszcze kilku.
FELIETON
Poziom dobrych płyt, zawierających dużo wartościowych treści, zawsze będzie wyższy niż muzycznej papki tworzonej głównie dla zysku. Papkę łatwiej się nagrywa. Także łatwiej się jej słucha, ponieważ nie trzeba przy tym myśleć. A myślenie, jak wszyscy wiemy, dla niektórych często okazuje się zbyt dużym wyzwaniem. Zgodzę się więc z tymi, którzy wypowiadają się negatywnie na temat rapu i swoje zdanie argumentują niskim poziomem wersów lub odtwórczością. Trzeba zauważyć jednak, że polski rap istnieje już od kilkudziesięciu lat, a przez ten czas wiele się zmieniło.
Potrzeba zmian
Progres i przyszłość
Raperzy w Polsce cały czas zmieniają się na lepsze. Pracują nad swoim warsztatem, składającym się nie tylko z pisania tekstów, ale także z dobrej dykcji, modulacji głosu czy szukania nowych, oryginalnych patentów dotyczących nagrywania. Koncerty, zarówno te w klubach, jak i podczas festiwali, wyglądają coraz lepiej. Nie ma problemów z nagłośnieniem, organizacja jest na dobrym poziomie, a ludzie interesują się wydarzeniami, kupują bilety i jeżdżą po całym kraju. Studia nagraniowe są profesjonalne, nie tylko w kwestii posiadanego sprzętu, ale także realizacji, mixu i masteringu utworów. Polski rap otwiera się na nowe nurty, a co ważniejsze, powoli wykształca swoją własną tożsamość, odchodząc od utartych ścieżek i kopiowania. Widać zmianę i choć cały czas jesteśmy kilkanaście lat za USA, w Europie nie musimy się niczego wstydzić. Pozostaje mieć nadzieję, że ewolucja podąży w dobrym kierunku i że za kilka lat, oprócz Maryli Rodowicz, Zakopowera i Kasi Cerekwickiej, zobaczymy na dużej scenie utalentowanych raperów i niesioną ich przekazem publiczność.
9
Londyn wzywa Katarzyna Dutkowska
Mówi się, że każda historia ma swój koniec. Gdy myślę o tegorocznej edycji Faith & Solidarity Enterprise, powiedziałabym raczej, że każdy koniec ma swój początek.
LONDYN
Ta historia wzięła swój początek gdzieś między wilgocią jesieni a nieśmiałym mrozem nadchodzącej zimy. Właśnie wtedy, w ciasnym pokoju, zebrała się grupa ludzi gotowych podjąć trud projektu stworzonego przez o. Rafała Huzarskiego. Trud pracy i życia w Londynie, by zebrać pieniądze dla Projektu Zambia. Piękne historie niejednokrotnie mają nieśmiałe początki i tak było również w naszym przypadku. Pierwsze dzielenie, pierwsze otwarcie się na siebie i pierwsze spojrzenia. Mogłabym rzec, że również pierwsze myśli typu: „Czy oni mnie polubią?” lub nawet „Czy ja ich polubię?”. Wtedy, w cieple naszych wspólnych oddechów, nawet nie podejrzewaliśmy, że wyjazd przewidziany na sierpień następnego roku zrobi z nas prawdziwą rodzinę. W końcu czym jest miesiąc w skali życia? Rzecz jasna dla Boga to wystarczająca ilość czasu, by z wielu stworzyć jedno.
Początki bywają trudne
Dotarliśmy do Londynu w nocy z 29 na 30 lipca. Było mokro, jak to w Anglii, a niektórzy z nas nie mieli przygotowanych parasolek. W tych mało komfortowych okolicznościach dotarliśmy na stację Willesden Green i skierowaliśmy się do zakonu jezuitów. Następnego dnia miała rozpocząć się prawdziwa przygoda. Następnego dnia mieliśmy obudzić się w nowej rzeczywistości i pozostać w niej przez miesiąc. Pierwszy dzień w Londynie też nie należał do najłatwiejszych. Tak naprawdę zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę, bez patyczkowania się. Musieliśmy jak najszybciej znaleźć dla siebie pracę. Czas to pieniądz, szczególnie w mieście, w którym żyje się tak szybko i intensywnie. Zmęczeni i niewyspani ruszyliśmy ogłaszać się na polskich mszach oraz pytać w punktach usługowych. Niektórym udało się dosłownie od razu, inni na swoją szansę musieli poczekać jeszcze trochę.
Praca nie leży na chodniku
Dziesiątki rozniesionych CV, setki pytań. Nikt nie spoczywał na laurach, osoby już zatrudnione pytały o pracę dla tych, którzy nadal jej
10
szukali. Szturmowaliśmy miasto całą naszą wspólnotą. Wciąż słyszeliśmy, że jeśli chcemy pracować miesiąc, to nie mogą nam jednak nic zaoferować albo że historia super i życzą powodzenia, ale pracy nie będzie. Im dalej w las, tym więcej drzew – nerwów i niepokoju o powodzenie misji. Bezrobocie dyszące za twoimi plecami niczym goniący cię wariat wcale nie jest przyjemne. Całe szczęście w ciągu dwóch tygodni udało się wszystkim znaleźć pracę i mogliśmy odetchnąć z ulgą. Mogliśmy, bo w Londynie doświadczyliśmy współpracy, a nie współzawodnictwa. Przypadły nam różne role. Dwie osoby pracowały na budowie i uwierzcie mi na słowo, lekko nie było. Sześć osób dostało oferty w „typowej” gastronomii; nie obyło się bez biegania z tacą, dbania o wystrój restauracji, przygotowywania posiłków, parzenia kawy czy zmywania. Jedna z dziewczyn znalazła miejsce w żydowskiej piekarni, w której m.in. zawijała koszerne rogaliki, a jeszcze inna zajęła się księgowością w biurze polskiego przedsiębiorcy. Nieważne gdzie, ważne, że wszyscy.
Czas(u brak)
Każdy z nas miał napięty grafik. Praca, zwiedzanie i wspólne spotkania wieczorem. Niektórzy musieli wstawać o 4.00 rano, inni zaczynali później, ale z pewnością nie było miejsca na uprawianie lenistwa wyczynowego. Chcąc cieszyć się urokami Londynu, musieliśmy wykorzystywać wolne chwile na jeżdżenie od obiektu do obiektu. Wieczorne spotkania rozpoczynające się przeważnie o 21.30 trwały do późna, że aż niektórzy zasypiali w trakcie. Bywało, że prosto z pracy, na złamanie karku, wracaliśmy do domu, żeby tylko na nie zdążyć. Wiem, że może zabrzmieć to absurdalnie, ale często długie powrotne podróże (jeżeli trafiło się miejsce siedzące) były momentem wytchnienia i kontemplacji. Metro czy autobus, bez różnicy. W końcu jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
„A mury runą”, czyli solidarność
Do Londynu przyjechaliśmy grupą, wracaliśmy rodziną. Solidarność objawiała się krok po kroku, dzień po dniu, sekunda po sekundzie. Okazało się, że tegoroczna edycja FSE cieszyła się sporym zainteresowaniem introwertyków, ale czy było to utrudnieniem? Z całą pewnością nie. Skorupki pękały, zabezpieczenia padały, a ze zbroi pozostawały tylko kolczugi. W trakcie wieczornych dzieleń każdy z nas dawał coraz więcej siebie.
Wspólne mieszkanie i życie były zaprawą, a my cegłami. Do dziś nie umiemy wyjść z podziwu, że nie doszło do żadnej kłótni, mimo że osiem dziewczyn dzieliło jedną przestrzeń, a nawet lepiej, jedną łazienkę. Nie ma co udawać, kobiety to temperamentne stworzenia i jakimś cudem ten ogień został wykorzystany na zacieśnianie więzi i wsparcie. Dbaliśmy o siebie i o swoje wspólne szczęście. Czy się udało? Ba!
Przedsiębiorczość dla zielonych
Gdy wyjeżdżaliśmy, wielokrotnie padały słowa, że ta podróż to szkoła prawdziwego życia. Uwierzyliśmy, że niezależnie od tego, co nam mówiono, niezależnie od niewiary w nas czy naszą zaradność, poradzimy sobie. Liczba barier, które przekroczyliśmy, nie pozostawiała wyboru, musieliśmy uwierzyć we własną siłę.
którymi (zgodnie z nazwą) należało się skupić. Rodzącymi się w ten sposób przemyśleniami dzieliliśmy się każdego wieczoru w jednym z mieszkań, w których pozostawaliśmy podczas projektu. Bóg do nas mówił, otwierał nasze oczy i serca. W moim pokoju wciąż wisi ostatnia kartka, jaką dostaliśmy. Każe zastanowić się nad tym, co ze sobą przywożę. Minął miesiąc, a liczba nieoczywistych prezentów wciąż rośnie. Może nie zabrałam ze sobą kolejnej porcji angielskiej herbaty i breloków z Big Benem dla każdego członka rodziny. To nie pamiątki były najważniejsze w naszym wyjeździe. Z Bożą pomocą zaczęliśmy przemeblowywać nasze wnętrza, a wiara zapłonęła z nową mocą. Był to jeden wyjazd, ale jedenaście różnych podróży. Wyobraźcie sobie tylko, jaką moc musiało mieć wspólne doświadczenie, które wyrosło na takiej podstawie. Rzekłabym: BOSKĄ.
Bajka na jawie
LONDYN
Gdyby ktoś przed wyjazdem powiedział mi, że zajdzie we mnie tak diametralna zmiana, nie uwierzyłabym. Przedsiębiorczość, praktyczne podejście do życia, sprawdzenie, gdzie naprawdę przebiega granica wytrzymałości fizycznej i na ile potrafię ją nagiąć, to tylko wierzchołek góry lodowej. Zawsze myślałam, że nigdy nie będę w stanie dorosnąć mojej mamie do pięt, jeśli chodzi o umiejętność radzenia sobie z wyzwaniami stawianymi przez życie. W Londynie zobaczyłam, że to wszystko we mnie jest. Każdy z nas to w sobie zobaczył. Prezydent Obama powiedziałby pewnie: „Yes we can”. Wyjście ze strefy komfortu, choć niełatwe, było chyba najlepszą decyzją, jaką mogliśmy podjąć dla dobra nas samych i naszej przyszłości.
Nie myślcie, że to tylko moje przemyślenia. Jedna z dziewczyn określiła ten wyjazd jako oranie ziemi pod zasiew, gdzie była zarówno oranym polem, jak i pługiem. Obecnie dostrzega, że ziarno, które zostało zasiane, powoli zaczyna rodzić owoce, a w perspektywie miesięcy (może nawet lat) widać kolejne. FSE pozwoliło jej ponownie uwierzyć w miłość, przywróciło wolność tam, gdzie nawet nie zauważała pęt. Wiem, że to brzmi dla niektórych zbyt idyllicznie, i wcale się wam nie dziwię. Jednak to nie był normalny wyjazd z normalnymi ludźmi w normalnych okolicznościach. Faith (wiara), solidarity (solidarność), enterprise (przedsiębiorczość) – trzy pierwiastki, trzy sfery życia, które mieliśmy kultywować przez miesiąc. Szlachetny cel i szaleni ludzie gotowi oddać się jemu mimo groźby pracy w pocie czoła. Mogło się nie udać, mogliśmy uciec z krzykiem, ale tak się nie stało. Dlaczego? Wierzę, że odpowiedzią jest miłość – Jego (Boga) do nas, nas do Niego i moc płynąca z prawdziwej wspólnoty. W końcu „wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13).
Wiara jak żywa
FSE ma charakter rekolekcyjny. Każdego dnia dostawaliśmy tzw. focus, czyli fragment z Pisma Świętego wraz z zagadnieniem, nad
11
Zikomo – to znaczy dziękuję Malwina Milewicz
Misja w Afryce nauczyła nas wielu słów w lokalnym języku chinyanja. Jest jedno, którego nigdy nie zapomnimy – . Dziękujemy Ci, Boże, że wykorzystałeś nas, by pomóc innym. zikomo
Choć głównym celem projektu jest miesięczny wyjazd do Zambii, to nasza misja zaczęła się już w listopadzie, kiedy zostaliśmy do niej wybrani. Dziewięć miesięcy przygotowań, czyli zbiórki pieniędzy w kościołach, cotygodniowe spotkania modlitewno-organizacyjne, zbieranie kaszek, żelków witaminowych, robienie szczepień. Wszystkie te zadania pomagały nam stać się wspólnotą i przygotować się do posługi w Afryce. Już teraz wiemy też, że nasza misja jeszcze się nie skończyła, ona nadal trwa.
Witajcie w domu!
ZAMBIA
Tak zostaliśmy przywitani, gdy przylecieliśmy do Kasisi, i od razu tak się poczuliśmy. Radość wypisana na twarzy ojca Tadeusza i siostry Marioli była dla nas znakiem, że zapowiada się piękny czas. Każdy dzień wydawał się wyjątkowy, ale miał swoje stałe elementy, jak poranna msza święta, praca w polu oraz przebywanie z dziećmi, a wieczorem wspólne dzielenie w kaplicy. Podstawowym zadaniem misji była praca na farmie, udało nam się przez cały wyjazd doświadczyć kilku różnych obowiązków. Na początku naszego pobytu zajmowaliśmy się rozdzielaniem czosnku na małe i duże ząbki. Najwięcej czasu zajęło nam natomiast sadzenie tej rośliny razem z miejscowymi. Czynność tę wykonuje się w celach dalszej odsprzedaży czosnku, a zysk przeznacza się na rozbudowę farmy. Ostatnie kilka dni poświęciliśmy na sadzenie i pielęgnację moringi, lokalnej rośliny mającej dużo właściwości odżywczych i posiadającej wielorakie zastosowanie. Wspaniale było zobaczyć, jak farma rozwinęła się w trakcie trwania trzech edycji tego projektu. Aktualnie ma już system nawadniania oparty na sztucznych zbiornikach, maszyny, a także zatrudnia się na niej pracowników. W wolnych chwilach spędzaliśmy czas z dziećmi w sierocińcu oraz z tymi z wioski. Karmiliśmy maluchy, tańczyliśmy, śpiewaliśmy, graliśmy, bawiliśmy się, jednak najważniejsza była po prostu nasza obecność. Tak mało, a jednak dla nich (i dla nas) tak wiele.
12
Mieliśmy również okazję odwiedzić placówki misyjne oddalone od Kasisi, gdzie lokalna ludność ma możliwość uczestniczenia raz w miesiącu w mszy świętej. Niesamowite było dla nas zobaczyć radość ze spotkania z Jezusem i jej doświadczyć. Ten wyjazd zmienił każdego z nas, każdego Bóg doświadczył w inny sposób, każdy coś zabierze z tego miejsca na dalszą drogę życia. MALWINA MILEWICZ: Najważniejsze, co otrzymałam podczas tej misji, to codzienne życie z ludźmi, zarówno tymi znanymi, jak i poznanymi na miejscu. Każda chwila, osoba z grupy, godzina ciężkiej pracy w polu, każdy spotkany człowiek, uśmiech, mały gest, każde good morning, moje imię wypowiedziane przez dziecko – to wszystko sprawiło, że jestem wdzięczna. To wszystko nauczyło mnie, by doceniać to, co mam, i dostrzegać działanie Boga w najmniejszych rzeczach. Doświadczyłam, że miłość przejawia się w obecności drugiego człowieka – to ona jest najważniejsza. Nie ma nic piękniejszego niż radość dziecka ze spotkania, poświęcenia mu czasu. Wróciłam i wspominam to piękno, wiem jednak, że tutaj też może być pięknie, wszystko zależy od nas. Nie bój się chcieć. To, co było niemożliwe dla mnie, z Bogiem stało się możliwe.
MACIEJ RAKOWSKI: Chcąc opisać naszą przygodę w Zambii, muszę wspomnieć, że po powrocie już nic nie jest takie samo. Afryka i świadomość działania we wspólnocie, codzienne dzielenie się dobrymi i trudnymi rzeczami zmienia człowieka. Przed zgłoszeniem się do projektu nie czułem potrzeby, aby wyjeżdżać z Polski, a teraz mam ochotę wrócić do Afryki. Prawie każdy dzień zaczynaliśmy mszą świętą, a po śniadaniu szliśmy na pole, by sadzić czosnek. Pewnie każdego, a mnie na pewno, uczyło to pokory i posłuszeństwa. Po skończonej pracy chodziliśmy także do dzieci z sierocińca. Nie sądziłem
też, że słowo w języku nyanja łagadi tak zapadnie mi w pamięć, a znaczy ono ‘tata’. Jeśli czyta to osoba zastanawiająca się nad zgłoszeniem się do projektu, mogę jedynie poradzić, by się nie zastanawiała i wysyłała formularz!
DOMINIK SROKA: Im więcej opowiadam o Zambii, tym bardziej dostrzegam, że słowa nie wystarczą do opisania tego doświadczenia. Miesiąc czasu… Zajęcia z jednej strony niczym się niewyróżniające (bo czosnek sadzi się i w Polsce), a z drugiej strony dostarczające dużo satysfakcji. Czas spotkania niezwykłych ludzi i doświadczenia wielkiego dobra przy jednoczesnej prostocie tamtego życia. ALEKSANDRA MIKLAS: Afryka nauczyła mnie wielu istotnych rzeczy, ale przede wszystkim dzięki niej poznałam nową definicję miłości, która dotychczas była mi obca. Dzieciaki pokazały mi, że kochać to znaczy być. Dzięki misji zrozumiałam też, jak cenne jest dawanie siebie innym. Moje życie już nigdy nie będzie takie samo, staram się teraz inaczej patrzeć na ludzi, na otaczający mnie świat, cieszyć się z małych rzeczy i zauważać nawet te najdrobniejsze. JULIAN GŁUCHOWSKI: Nieoczekiwanie moja przygoda z Afryką zaczęła się na długo przed wyjazdem. Już tłumaczę: otóż nie dostałem w pracy urlopu na afrykańską przygodę, dlatego zostałem zwolniony i trzeba było znaleźć nowe płatne zajęcie. Znalazłem. Świetne, lepsze. Po za tym dzięki Projektowi Zambia poznałem piękną i do tego wierzącą dziewczynę. Czegoż więcej wymagać od życia?
Daria Marcinkiewicz: Często przed dużymi rzeczami, mimo że są nawet jednymi z największych pragnień, przychodzi zawahanie. Dziękuję z całego serca mojej mamie, która zawsze stała murem za mną i moimi niezwykłymi marzeniami, bo… Afryka i miesiąc tam spędzony to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka mnie spotkała! Dała cudowną lekcję pokory, ustępowania czasem nawet samemu sobie. Pokazała, jak żyć we wspólnocie i nie myśleć za dużo, tylko po prostu coś robić. Nauczyła doceniać czas, ludzi, każdy mały gest. Nauczyła kochać… W Afryce serce bije zupełnie innym rytmem. Inaczej wygląda zachód słońca, inaczej księżyc wędruje po niebie. To miejsce zachwyca na każdym kroku. Niesamowite, jak można na drugim końcu świata dać tylko siebie, a otrzymać tonę bezinteresownego dobra, ludzkich uczuć, prawdziwych relacji, uścisków i przytulańców. I uśmiech! Uśmiech, na który warto było czekać cały dzień. Wiem, że nad tym wszystkim czuwała Opatrzność. Jej działanie można było dostrzec w najbardziej zaskakujących momentach. Jeśli znów dostanę taką możliwość, na pewno wrócę do Afryki, dlatego… Do zobaczenia, Zambio!
ZAMBIA
ALEKSANDRA KOHNKE: Afryki, Kasisi… nie da się opisać. Nie ma słów, które opisują radość odbijającą się w czyichś oczach; serdeczną dłoń położoną na ramieniu; to, że 12 tys. km na południe czujesz się jak w domu; chwilę rozmowy w dniu pełnym pracy; spokój serca; widoki zapierające dech; małe bezgranicznie ufające istoty tulące się z najszczerszym uśmiechem, jaki można sobie wyobrazić; ciężką pracę w polu, która codziennie uczy większej pokory; głupawkę z przemęczenia; uczenie się siebie i innych; a przede wszystkim… bezinteresowną miłość. Żadne słowa nie oddadzą tego, co się tam przeżywa. Ktoś kiedyś napisał, że Kasisi to przedsionek nieba – ja nie znajduję trafniejszego określenia. Nie pozostaje mi nic innego, jak dziękować, modlić się za ludzi poznanych na misji i czekać. Czekać cierpliwie na powrót!
Hmm… Chyba jedynie przemiany serca – a to było mi bardzo potrzebne. W miasteczku misyjnym zrozumiałem na nowo, jaki wpływ na ludzkie życie ma praca. Dlaczego jest taka ważna? Ponieważ żmudne, systematyczne działanie organizuje dzień, nadaje rytm i sens życiu. Niewątpliwie trudno było na to wpaść, sadząc czosnek na farmie przez trzy tygodnie z bólem pleców, ale wnioski przyszły. Zaskakującym dla mnie owocem był czas spędzony w Kasisi Children’s Home (sierociniec). Myślę, że serce każdego człowieka, nawet to najtwardsze, kruszeje przy spotkaniu się z cierpieniem niewinnych, pęka, by bić na nowo, inaczej, żywiej, szlachetniej. Co się takiego stało? Tak po prostu… Zakochałem się w trzech dziewczynkach z sierocińca. Cythia, Rita i Rebecca to młode, niewinne istoty, które wysłały do mojego serca szlachetną petardę ukochania mnie takim, jakim jestem. Dzięki tym niecodziennym spotkaniom z nimi odkryłem na nowo pragnienie rodziny, chęć życia dla innych.
13
Spakuj się na podróż do własnego wnętrza Kamil Sobociński
Najlepszym przyszykowaniem się na podróż do własnego wnętrza jest modlitwa bez żadnych słów. Święta Teresa z Lisieux napisała, że „modlić się, to nie znaczy wiele mówić, ale wiele kochać”. W tym jednym zdaniu jest zawarta cała prawda, jest zawarty cały sens. Ruszając w podróż, warto zacząć od najprostszej modlitwy, jaką jest kontemplacja.
D UCHOWOŚĆ
Św. Tomasz z Akwinu w Kontemplować i owoce kontemplacji przekazywać innym wyjaśnia, że nasze działanie musi wynikać z modlitwy oraz napełnienia się Panem Bogiem, bo w inny sposób nie będzie owocne. Nasza praca nas spali, jeżeli nie będzie wynikała z modlitwy. Również aktywność bez wsłuchiwania się w głos Boga może skończyć się tym, że będziemy zarobieni niepotrzebną pracą. Żeby służyć innym, trzeba najpierw słuchać Jego. Przecież nie każda praca, nie każde zadanie to dla mnie dobro. Po co marnować siły na niepotrzebną pracę? Niektórych rzeczy Pan zwyczajnie od nas nie chce, natomiast one same w sobie mogą być dobre. Zły duch kusi nadmiarem dobra. I ten nadmiar może odrywać nas od najważniejszego dobra. A tylko Pan Bóg na modlitwie powie, co naprawdę warto w życiu robić, a czego nie; z czego możemy zrezygnować. I to jest tak naprawdę owoc zakorzenienia się w modlitwie.
Zmiana w modlitwie… Istnieje modlitwa, którą w Ewangelii pokazuje nam Jezus i którą wielokrotnie nam zaleca. Natomiast dla wielu osób może być ona odkryciem. Mam tu na myśli modlitwę w ciszy, modlitwę czystą, bez słów, bez żadnych pomocy. Dla wielu wierzących praktykujących, korzystających z sakramentów, modlitwa jest tylko i wyłącznie intelektualną pracą do wykonania, jakimś rodzajem rozmyślania. A także sposobem, aby wyjść z niej z jakimkolwiek postanowieniem i przemyśleniem. A jeżeli nie mają głębszego przemyślenia, to stwierdzają, że źle się modlili i kończą z poczuciem winy. Można się tym zadręczyć. Kiedy Jezus nakazuje swoim uczniom odejście w osobne miejsce, to używa greckiego
14
słowa anapauesthe, które oznacza odpoczynek dla duszy i ciała, również wytchnienie. Jezus próbuje przekazać nam, że to takiego rodzaju pokój, którego świat nie jest w stanie dać. Tego rodzaju modlitwa wiąże się z zaprzestaniem aktywności. Jezus kieruje myśl do uczniów: „idźcie i przestańcie działać”. To jest nakaz Jezusa i tu kryje się pewien rodzaj zmiany.
Zmarnuj swój czas… Jezus przed męką zatrzymuje się w Betanii. Przychodzi Maria, która wylewa mu na nogi olejek. Judasz od razu wspomina, że olejek był wart 300 denarów (300 denarów za czasów Jezusa to 300 dni pracy). Wypomina też, czemu nie sprzedano tego olejku, przecież pieniądze można było rozdać ubogim. Czy Judasz nie ma racji? Zmarnować prawie roczną wypłatę na wylanie olejku na nogi Jezusa? Ten olejek w symbolicznym wymiarze stał się właśnie wyrazem modlitwy. Modlitwa to marnowanie sił i środków i przede wszystkim marnowanie czasu, a zaczyna się wtedy, kiedy marnujesz go dla Pana Boga. Przychodzi do ciebie człowiek, którego kochasz, szanujesz, który jest dla ciebie bardzo ważną osobą. Siadasz z nim, możecie nic nie robić, możecie posiedzieć razem godzinę, dwie, trzy. On po tym czasie wychodzi i najlepsze w tym jest, że nie masz uczucia zmarnowania czasu. Gdy nazajutrz przychodzi do ciebie człowiek, za którym nie przepadasz, to już nawet po paru minutach zastanawiasz się, kiedy wyjdzie, chcesz jak najszybciej skończyć spotkanie. Z kolei dla tej osoby, która jest dla ciebie ważna, masz czas i jej go nie wyliczasz. I tak jest właśnie z Marią, która wylała na nogi Jezusa aż 300 denarów. Kim dla niej był Jezus? Ważną Osobą.
Pobudka o trzeciej w nocy?
Podając konkretne urzeczywistnione owoce modlitwy, mogę odnieść się do jednego z najsurowszych zakonów w Kościele Katolickim, oo. trapistów. Tylu pogodnych ludzi w jednym miejscu trudno wam będzie odnaleźć, chociaż możecie próbować. Spotkacie tam osoby, które są w pełni wolne od oceny samego siebie, a także drugiego człowieka. Do tego potrzebna jest Boża łaska. Nie modląc się, nie otrzymujesz łaski, nie wytrzymujesz. Nie chodzi tutaj, że od razu mamy przemieniać swoje działania na pobudki o trzeciej w nocy i pierwsze modlitwy, porozumiewanie się znakami, ciężką fizyczną pracę, bezmięsne
posiłki. Z pewnością trudno byłoby nam to zrobić w otaczającej nas rzeczywistości. Trzeba starannie szukać ku temu sposobności, żeby stać się uczestnikiem głębokiego spotkania z Panem Bogiem podczas modlitwy, która będzie dla nas studnią Żywej Wody.
Każdy z nas jest w stanie to zrobić… Jeżeli jesteśmy ochrzczeni w jednym Duchu, to zostaliśmy obdarowani zdolnością do kontemplacji. Kontemplacja ma swój początek wówczas, kiedy zaczynam oglądać rzeczywistość, która mnie otacza, od strony Boga. Efektem kontaktu z Nim jest trzeźwość, przytomność, uważność. Tego, który ma kontakt z Panem Bogiem, właśnie po tym się poznaje, że jest bardziej normalny. Z taką osobą chce się przebywać. Jeżeli człowiek ma autentyczny kontakt z Bogiem, to zaczyna dostrzegać pewne kwestie głębiej. Przyjmuje
wtedy świat jako wolny, bez jakichkolwiek założeń. Jest taka prawidłowość, że jeżeli więcej dziwactw w życiu duchowym, jakiegoś komplikowania czy przesady, to znaczy, że człowiek nie zajmuje się Panem Bogiem, tylko zaczyna zajmować się samym sobą. Zajmuje się własnymi przeżyciami, swoimi stanami i uczuciami emocjonalnymi, natomiast nie zajmuje się Bogiem. Bóg jest prosty. Kontemplacja polega na oswajaniu się z samym sobą. Pozostając bez kontaktu z Panem, można utracić sens własnego życia. Żywy kontakt z Chrystusem sprawia, że odkrywamy prawdziwą żywotność, prawdziwy smak życia. Podczas głębokiej modlitwy można doświadczyć zmiany perspektywy i poczucia wolności. Przy kościele jezuitów działa wspólnota „Droga kontemplacji", praktykująca modlitwę Jezusową. Spotkania odbywają się w czwartki o 19.00 w oratorium pod domem zakonnym.
ZMIANA
Stare kontra nowe Katarzyna Kowalewska
Zmiany potrafią przyjść nagle i wywrócić nasze życie do góry nogami. Bywa też tak, że czekamy na przełom, przygotowujemy się do niego, ale okazuje się, że to jeszcze nie ten czas… Lubię posługiwać się metaforami (szczególnie wtedy, gdy nie chcę zdradzać spraw osobistych).
dobrze znam realia domu studenckiego, dobrze mi się tu mieszka, nie muszę się martwić o dach nad głową. A obiecane miejsce w mieszkaniu jest niepewne, bo jego właściciel może się rozmyślić albo wynająć pokój swojej rodzinie. Ale z drugiej strony akademik to rozwiązanie tymczasowe, nie na całe życie. Ciągnie mnie ku temu, by mieć przestrzeń tylko dla siebie. Mieszkanie z przyjaciółmi stanowi atrakcyjną propozycję…
Ostatnio moją sytuację życiową porównałam do dylematu: zostać w akademiku na kolejny rok czy skorzystać z wolnego pokoju u kogoś z kręgu przyjaciół. Z jednej strony bardzo
Nie sądziłam, że moja metafora okaże się prawdziwa, dosłownie! Byłam tak bardzo przekonana, że wyprowadzę się z akademika, że nawet nie pytałam panią kierownik o wolne miejsca. Miałam kilka propozycji mieszkania u znajomych, niestety wszystkie były niepewne (jak w metaforze!). Nie przewidziałam tego, że nagle ktoś zrezygnuje z zarezerwowanego miejsca w domu studenckim i dostanę świetną propozycję dołączenia do byłej współlokatorki. Ostatecznie zwyciężyło znane i lubiane, czyli akademik. Jak będzie w życiu? Tego nie wiem. Choć tapeta na pulpicie mojego laptopa podpowiada: Time for Change (Czas na zmianę!), na razie wygrywa „akademik”.
15
Twoja historia nigdy nie umrze Paula Wydziałkowska
Nigdy nie jest za późno na zmiany, pókiś żyw. Potem historia Twojego życia zamknie się na zawsze, a przecież kogoś może ona kiedyś zainteresować. W tym artykule główną bohaterką, która nic już do dziejów swego żywota nie dołoży, będzie Audrey Hepburn; zapewne skądś już Ci znana, bo w dobie wszechobecnej popkultury trudno byłoby o niej nie słyszeć. W tym krótkim artykule zostanie ukazane, pokrótce i tylko na tle wybranych aspektów, życie publiczne i prywatne Audrey, byś mogła/mógł choć trochę zapoznać się z jej osobowością i może zaczerpnąć z jej życia inspirację do zmian samego siebie.
i kilku innych nadało im swoistego czaru i potrafiło przyciągnąć do kin rzesze widzów. Audrey była bardzo pracowita. Wstawała między godziną 4.00 a 5.00, by nie zabrakło jej czasu na bardzo dobre, przeważnie perfekcyjne, przygotowanie się do pracy, zarówno merytoryczne, jak i mentalne. Możliwość tak wczesnej pobudki dawał jej zapewne, stosunkowo do wykonywanego zawodu, regularny sen, poza tym dyscyplina, obowiązkowość, odpowiedzialność, pragnienie dawania z siebie wszystkiego, słowem: profesjonalizm.
(nie)Złamane marzenia
CZŁOWIEK
Bohaterka tego artykułu urodziła się 4 maja 1929 roku w Brukseli, zmarła 20 stycznia 1993 roku w Szwajcarii. Jeśli wiesz, co wydarzyło się 1 września 1939 roku, to zapewne zdajesz już sobie sprawę z tego, co przeżyła Audrey. Okoliczności wojny pozwoliły jej silnie doświadczyć, czym jest głód, bieda i cierpienie. Miała także okazję dowieść wtedy swej odwagi, gdyż pomagała ruchowi oporu wobec nazistów, pełniąc funkcję łączniczki przenoszącej pieniądze czy dokumenty, jak również przekazując mu pewne sumy zarobione za udział w występach baletowych. Wszak została obdarzona nieprzeciętnym talentem tanecznym. W marzeniach widziała siebie jako primabalerinę, lecz niestety, wojna pokrzyżowała te pragnienia. Przez pewien jej okres mogła uczyć się tańca, ale z czasem zaczęła zbyt mocno tracić siły i musiała zaprzestać uczęszczania na lekcje. Głód, jakiego doświadczyła w czasie wojny, o mały włos nie wpędził jej do grobu. Mimo konieczności pożegnania się ze spełnieniem swych marzeń o balecie nie załamała się, ale zaczęła szukać innej pasji. I znalazła…
Gwiazda dużego ekranu
Zawód aktorki Audrey wykonywała z pasją przez sporą część swojego życia, co przyniosło jej ogromną sławę oraz, jak dotychczas, nieśmiertelność za sprawą licznych gadżetów z jej podobiznami, filmów dostępnych po dziś dzień oraz, rzecz jasna, ludzkiej pamięci. Przyjęcie przez Audrey głównych ról w takich produkcjach jak: Jak ukraść milion dolarów, My Fair Lady, Kiedy Paryż wrze, Śniadanie u Tiffany’ego , Sabrina, Rzymskie wakacje
16
Przy okazji pracy Audrey warto wspomnieć o jej podejściu do zapłaty, jaką za nią otrzymywała. Sumy tych pieniędzy były przeogromne, wszak to w latach 1950–1968, obok Liz Taylor, najlepiej opłacana aktorka na świecie. Audrey uważała jednak, że nie zasługuje na ogromne gaże wprawiające ją w onieśmielenie. Przyjmowała je, ale nie marnotrawiła, bo wydawała pieniądze na rzeczy wartościowe, zapewniające komfort życia jej oraz jej najbliższym.
Szanuj bliźniego
Audrey obdarzała szacunkiem każdego człowieka; zarówno na planie filmowym, jak i w życiu prywatnym. Była także szczera,
lecz przez wzgląd na pierwszą cechę, nie do bólu. Jeśli coś w danym człowieku nie odpowiadało jej gustom, po prostu nic nie mówiła, natomiast nie skąpiła nikomu pochwał. W czasie swojej pracy, jak i w życiu prywatnym dbała o zapewnienie wszystkim wokół siebie dobrego humoru i spokoju. Poza tym nie miała w zwyczaju obgadywania czy oceniania kogokolwiek.
Szanuj siebie
Audrey, tak samo jak innych, szanowała także siebie. Zawsze walczyła o to, co uważała za słuszne, zamiast ulegać czyimś wpływom. Poza tym dokładała starań, by zawsze wyglądać schludnie, elegancko i zgodnie ze swoim stylem, jak również dbała o odnalezienie w gąszczu ogromu spraw i ludzi, którzy ją otaczali, czasu tylko dla siebie.
Domowe ognisko
Oczywiście w życiu Audrey byli także tacy przyjaciele, jak choćby Hubert de Givenchy, z którymi zawsze pozostawała w niezawodnej i zażyłej relacji. Audrey miała także dwóch kochających ją synów, będących spełnieniem jej największego marzenia – doczekania się dziecka. Zanim urodziła Seana i Luca, kilka razy poroniła, raz wydała na świat martwe dziecko, jednak mimo tak tragicznych przeżyć nie poddawała się w dążeniu ku realizacji pragnienia swego serca.
Wiek nie gra roli
Pod koniec życia Audrey zwolniła tempa w swojej pracy aktorki, ale zaczęła maksymalnie angażować się w działalność charytatywną. W 1988 roku dostąpił ją zaszczyt bycia mianowaną tytułem Ambasadora Specjalnego UNICEF-u, a rok później Ambasadora
Warto w tym miejscu dodać, że Audrey umiała się starzeć. Było to dla niej czymś naturalnym, nie powodem do wstydu lub wykonania operacji plastycznej. Problem z marszczącą się skórą czy rosnącą liczbą przeżytych lat, zdaje się, ją ominął. Zachowała chęć do życia po ostatni jego dzień. Może już na początku tego artykułu pomyślałaś/pomyślałeś, że aby ktoś zainteresował się Twoją historią życia, musiałabyś/musiałbyś zyskać sławę już za życia, jak Audrey. Kogo może zaintrygować człowiek, którego nazwisko nigdy nie znalazło się w nagłówkach żadnej gazety czy nie wynalazł czegoś przełomowego? Na przykład historyków. Dziś, nierzadko po wiekach od śmierci jakiegoś człowieka, wielu z nich spędza niezliczone godziny w archiwum w poszukiwaniu informacji na temat kogoś, kogo postać niezbyt istotna społecznie za swego żywota okaże się ważna, choćby w kontekście badań nad mentalnością czy życiem codziennym ludzi w jakimś czasie i jakiejś przestrzeni historycznej. Zapewne wiele osób, których nazwiska i fakty z życia widnieją w książkach historycznych, nigdy nie spodziewałoby się, że się tam znajdzie. Tak więc pamiętaj, że póki żyjesz, nigdy nie jest za późno na zmiany. Chcesz, by historia zapamiętała Cię taką/takiego, jaka/jaki jesteś teraz, czy jednak nieco inaczej?
CZŁOWIEK
Dom, czyli rodzina, a także oddani przyjaciele byli dla Audrey najważniejsi. Spędzała z nimi każdą wolną chwilę, gdyż zależało jej na budowaniu silnych więzi z nimi, co, niestety, czasem bywało zbyt trudne do zrealizowania. Mowa tu choćby o skomplikowanych relacjach, jakie łączyły ją z rodzicami, czy dwóch nieudanych małżeństwach. Jednak, co ważne, nie chowała urazy ani do byłych partnerów, ani do ojca, który zostawił ją, gdy miała siedem lat, czy pełnej niezdrowego dystansu i szorstkości w stosunku do niej matki; wybaczała krzywdy.
Dobrej Woli tej samej organizacji charytatywnej. Wyruszała, by nieść pomoc ludziom mieszkającym w krajach Trzeciego Świata nawet wtedy, gdy okazało się, że jest chora (jak rychło czas pokazał – śmiertelnie).
________________________________________________
Bibliografia:
100 powodów, by pokochać Audrey Hepburn , Poznań–Wrocław 2016. 2. Dotti L., Audrey w domu. Wspomnienia z kuchni mojej matki z przepisami, fotografia1. Benecke J.,
mi i prywatnymi historiami, Kraków 2016. 3. Hepburn Ferrer S., Audrey Hepburn. Uosobienie elegancji, Warszawa 2005. 4. Spoto D., Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn , Wrocław 2008.
17
U mnie bez zmian… Błażej Wach
Wyobraźcie sobie przypadkowe spotkanie ze znajomym, którego jakiś czas nie widzieliście. Po przywitaniu się któraś z osób najczęściej zadaje pytanie: „co u ciebie?”, „co słychać?” itp. Pewnie już w tym momencie sami sobie na nie odpowiedzieliście: „bez zmian”, „po staremu”, „nic nowego” i wiele innych tego typu.
M ARAZM
Taka odpowiedź jest najprostsza, bo nie trzeba się z niczego tłumaczyć, nie musimy rozwijać swojej wypowiedzi. Istnieje jednak jeszcze druga strona medalu. Czasami to my sami nie chcemy zauważać tego, co się wokół nas dzieje, wszystkich zmian zachodzących w naszym życiu albo których za wszelką cenę unikamy. Wydaję się nam, że wszystko jest po staremu…
Niepewne jutro
Dlaczego unikamy zmian? Bo jest nam dobrze z tym, co mamy, bo boimy się tego, co nowe, bo zawsze może być gorzej. Każdej zmianie towarzyszy niepewność. Nie każda jest zmianą na lepsze. Ale czy zastanawialiśmy się kiedyś, co się dzieje, gdy przyzwyczajamy się do czegoś i tkwimy w tym bardzo długi czas? Od najmłodszych lat trenuję piłkę nożną i to właśnie na tym przykładzie chciałbym opisać, do czego prowadzi nawet najlepszy nawyk. Osoby interesujące się sportem na pewno spotkały się kiedyś z wypowiedzią sportowca, który zmienia klub, trenera, ponieważ czuje, że coś już się wypaliło, że potrzebuje nowego bodźca do pracy, czegoś, co pozwoli mu wskoczyć na wyższy poziom. Właśnie na tym to wszystko polega. Jeśli robimy cały czas to samo, popadamy w marazm, stajemy w miejscu. Ktoś może zapytać, co w tym złego, że popadamy w stagnację, skoro wszystko dobrze funkcjonuje. Odpowiedzią na to pytanie niech będzie dobrze znana zasada: stojąc w miejscu, cofasz się. Sport to tylko jeden z przykładów, bo gdy spojrzymy na nasze życie, zauważymy, że podobnie jest w każdej innej dziedzinie. Szczególnie widać to w dzisiejszych czasach, w których świat bardzo szybko się zmienia. Mimo młodego wieku sam nieraz czuję, że nie ogarniam… „Nie ogarniam” – ciekawe, czy wszyscy czytelnicy, szczególnie ci trochę
18
starsi, znają znaczenie tego zwrotu. W tym kontekście oznacza on ‘nie nadążam, nie rozumiem, nie mogę tego pojąć’. Ale można go rozumieć także na inne sposoby (zachęcam do sięgnięcia do 73. numeru „Podaj Dalej” i przeczytania tekstu To je język, tego nie ogarniesz).
Rzeczywistość duchowa
Zmiany lub ich brak, popadanie w marazm i wszystko, co z tym związane, można również odnieść do wiary. Nasza relacja z Bogiem to nie tylko chrzest, I komunia święta czy niedzielna Eucharystia. To coś znacznie głębszego, a przynajmniej powinno tak być, dlatego wymaga ona od nas dużego zaangażowania i ciągłego jej odnawiania. Żeby kwiat pięknie zakwitł, nie wystarczy go tylko posadzić. Należy poświęcić czas i pielęgnować roślinę, aby finalnie mogła cieszyć nasze oko. Ale jak to się ma do zmian? Niech odpowiedzią będzie krótkie streszczenie kazania, które utkwiło w mojej pamięci. Jego główna myśl odnosiła się do tego, że nasza wiara, relacja z Bogiem, polega na ciągłym nawracaniu się. Nie wystarczy tylko raz stwierdzić, że Bóg istnieje, że jesteśmy osobami wierzącymi. Potrzeba naszego ciągłego zaangażowania do walki z samym sobą, do walki z różnymi pokusami. Niejednokrotnie przegramy ten pojedynek, jednak tylko nieustająca chęć zmiany, chęć nawrócenia się, pozwala nam na stworzenie prawdziwej relacji z Panem. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy słabi i na co dzień popełniamy błędy, schodzimy z drogi, której nie powinniśmy opuszczać. Dzięki tej świadomości będziemy wiedzieli, że cały czas musimy się nawracać. To wszystko może przyczynić się do tego, że nie dosięgnie nas stagnacja, otępienie, które sprawiają, że niby postępujemy jak zawsze, a jednak jesteśmy zupełnie innymi ludźmi i w zupełnie innym miejscu niż wcześniej.
...ale jak jest naprawdę?
Czy znamy odpowiedź na to pytanie? Może ten tekst sprawi, że następnym razem, gdy usłyszymy: „co u ciebie?”, naprawdę zastanowimy się nad odpowiedzią i dojdziemy do wniosku, że nasze życie wygląda zupełnie inaczej, niż nam się wydawało…