5 minute read

Krzysztof Kopka O śląskich dowcipach i teatrze

Next Article
NIETAKTY

NIETAKTY

O śląskich dowcipach i teatrze

Odszedłem z teatru. Psychicznie. Nie daję już rady. Nudzę się. Nie wytrzymuję. Męczę. Mierzi mnie.

Advertisement

Chociaż... może ja nie tyle z samego teatru odszedłem.... Bo przecież gdy w teatrze na próbie stają przede mną te odwieczne, fundamentalne pytania – aktorzy wchodzą z prawej czy z lewej? Świecić przodami czy konturowo? – tak, wtedy nadal czuję to dawne podniecenie. Albo gdy analizujemy sobie ze studentami reżyserii, kim jest właściwie ów Claudio z Wiele hałasu o nic? Albo jakie nieprawdopodobne, kolejne warstwy są wpisane w jego relację z tą bidną Hero... Owszem, to wszystko ciągle kręci...

Więc właściwie należałoby powiedzieć, że ja raczej z życia teatralnego odszedłem. Takiego, jakie się w ostatnim dziesięcioleciu ukształtowało. Czy – zostało ukształtowane. Tu – rzeczywiście – nie daję rady i nie wytrzymuję. I nie śledzę. I nie czytam. I nie czuję, żeby mi czegoś brakowało. Ale próbowałem. Jak bozię kocham. Chodziłem na „hity sezonu”, na „przełomowe interpretacje”, na „spektakle otwierające nową epokę”. I dupa!

Kilka lat temu poszedłem na Sprawę Dantona Klaty na Świebodzkim.

Przedstawienie bez przerwy, wyjść nie ma jak, chyba że przez scenę, a na niej – znajomi aktorzy. Zobaczą – wstyd. Zrozumiałem wtedy, co znaczy ta Hamletowa „Pułapka na myszy”! A ponieważ nie jestem takim chamem, jak ten uzurpator Klaudiusz, więc oczywiście nie przerywałem przedstawienia, tylko siedziałem sobie cicho, jak trusia, i zastanawiałem się – dlaczego właściwie nie? Co mi się tu tak nie podoba? Bo przecież miejscami autentycznie śmieszne, fajne gagi itd.

I pomyślałem sobie wtedy, że ten spektakl przypomina mi trochę znany śląski dowcip o kibicu Górnika Zabrze.

Otóż siedział ów człowiek na meczu swojej drużyny z Szombierkami Bytom i spokojnie kibicował. Jak Górnik zdobył pierwszą bramkę zerwał się oczywiście z miejsca krzycząc: „Goool!” A kiedy siadał, poczuł, że ktoś mu napluł na plecy. Obejrzał się. Cały sektor za nim wpatrywał się pilnie w środek boiska, na którym piłkarze Szombierek rozpoczynali grę po utracie bramki. I potem to wszystko się dwa razy powtórzyło: bramka Górnika, radość kibica, oplucie. Więc za trzecim (oczywiście!) razem opluty kibic już nie usiadł. Zakreślił ręką w powietrzu ramy obejmujące cały sektor za nim i krzyknął: „Odtąd–dotąd: same chuje!” W swojej pracy Dowcip i jego stosunek do nieświadomości Zygmunt Freud pyta, co właściwie sprawia nam taką radość w dowcipie. A potem przez trzysta stron szuka odpowiedzi.

Uff! Niezapomniana lektura! Freud opowiada paręset szmoncesów z najdłuższymi brodami w Europie, a po opowiedzeniu każdego kolejnego zaczyna swoje: „A teraz zastanówmy się chwileczkę cóż takiego w tym przepysznym żarciku sprawia, że nie sposób wprost powstrzymać się po jego wysłuchaniu od wybuchnięcia homeryckim iście śmiechem. Otóż można by mniemać...”

Jezus Maryja! Ledwo dobrnąłem do końca! Ale na tym końcu było nawet ciekawie. Tam Z.F. krótko i węzłowato mówi mniej więcej tak: każdy żart oparty jest na „błędzie logicznym”, jest swoistą „drogą na skróty” w rozumowaniu. Ponieważ – kojarząc ze sobą niełączące się z reguły sprawy i wątki – kawał zaoszczędza nam sporo energii psychicznej, jaką zużylibyśmy na ich „normalne” połączenie, więc – korzystamy z tego zaskórniaka i świętujemy, śmiejąc się. Lecz to jeszcze nie wszystko. Śmiejąc się z dowcipu, wracamy także do raju, do jedynej epoki w naszym życiu, gdy chodziliśmy sobie bezkarnie na skróty, gdy nasze słowo i głos zmieniało świat i wystarczyło nam – poczuwszy głód – zapłakać, żeby w otaczającej nas przestrzeni pojawiła się (dosłownie znikąd!) pełna mleka, kobieca pierś i by świat zaczął nas karmić. Wracamy mianowicie do najwcześniejszego dzieciństwa. Tyle Freud. A teraz ja się zabawię w Freuda i zapytam: i cóż takiego nas tak bawi w tym pysznym i leciutkim jak krupniok śląskim żarciku o kibicu Górnika? Zanalizujmy: 1) kibic nie może znaleźć sprawcy swego cierpienia (oplucie!), 2) nie mogąc pogodzić się z istniejącym w świecie

złem, a także dociec osobowej jego przyczyny – kibic dokonuje błędnej generalizacji (odtąd–dotąd; winni są, zauważmy to, wszyscy niebędący nim!),

3) radykalizm moralnego osądu (same chuje!) współgra z widoczną dla postronnego obserwatora fałszywą oceną rzeczywistości leżącą u podstaw owego osądu,

4) tak więc bawi nas (wstyd to przyznać) bezradność kibica w jego starciu ze złym światem.

Podobny radykalizm maskujący identyczną bezradność jest w Sprawie Dantona Jana Klaty. Wszyscy politycy to gnoje, wszyscy są tak samo źli i siebie warci. Wiadomo – „łże-elity” i „wykształciuchy” – jak mówi klasyk.

I nie byłby to wcale powód, żeby się tym spektaklem zajmować, bo tak jak każdemu wolno kochać, tak też każdemu wolno mówić cokolwiek, gdyby nie to, że takie założenie zabija teatr. Oczywiście, teatr rozumiany jako opowieść o ludziach, a nie o marionetkach.

Dla mnie, widza zamurowanego na trzy godziny w szóstym rzędzie (a palić się chce!), była to istotna różnica.

Pamiętam z filmowego Dantona Wajdy (i nie zapomnę tych scen do końca życia), gdy grający tytułową postać Depardieu staje przed sądem. Wie, że obradujący równolegle, zdominowany przez Robbespierre- ’a Konwent głosuje właśnie nad zlikwidowaniem prawa oskarżonego do ostatniego słowa. Danton-Depardieu wie, że jest już skazany. Że nic, co powie, nie jest w stanie przekonać sądu, któremu napisany wcześniej wyrok przyniósł zausznik jego przeciwnika. Ale Danton mówi, bo wie, że dopóki mówi, to nie zamilkł jeszcze głos wolnej Francji, a dyktatura nie sprawuje wciąż władzy absolutnej. Depardieu mówi więc i mówi, chrypi, traci głos, jego słowa można już odczytać tylko z ruchu warg, ale nie chce zamilknąć.

Wstrząsająca scena! Fantastyczna! Aktorski majstersztyk.

Podobnie jak Jan Klata jestem wielbicielem Myszki Miki, Kota Jinxa oraz Pixi i Dixi. Tak jak on przepadam za komedią slapsticową. I w sumie, wcale nie oburza mnie przerobienie Przybyszewskiej na burleskę w stylu Flipa i Flapa. Tylko, jeśli już tak, to – sorka – znacznie więcej pomysłów na minutę i – na miły Bóg – krócej!

Dowcip o kibicu Górnika opowiada się przecież w minutę, a niesie tyle samo wiedzy i wzruszeń co trzygodzinny spektakl o tych śmiesznych, popieprzonych żabojadach.

P.S. Po przeczytaniu powyższego felietonu Pani Redaktor Knychalska skrzywiła się nieco i zapytała mnie: a czemuż to właściwie zajmuję się jakimś pojedynczym przedstawieniem sprzed lat?

Więc jej odpowiedziałem tak: bo jest to jeden z najbardziej sztandarowych sukcesów „młodego teatru”. Swoisty spektakl model. Tłum rówieśników reży

Krzysztof Kopka, zdjęcie z archiwum autora

sera zazdrościł Klacie jego sukcesu i usiłował naśladować dobitność jego wypowiedzi, zdecydowanie jego sądów i radykalizm w wydobywaniu „prawdy czasu”. I tak jak Klata byli dobitni, zdecydowani i radykalni w mówieniu o świecie. I tak jak on płacili za to identyczną cenę – analiz tak upraszczanych, że ocierających się już o prostactwo.

Żyjemy w skomplikowanych czasach. Już nawet nie wiemy, czy w społeczeństwie spektaklu czy ryzyka. Posthistorycznym czy jedynie postpolitycznym, karmiącym się teatrem postdramatycznym. Synergia to czy synekdocha?

Próbujemy się w tym galimatiasie jakoś zorientować. A dzisiejszy teatr prezentujący nam wciąż i wkoło sceny z życia marionetek, nie ludzi – wcale nam w naszych wysiłkach nie pomaga.

This article is from: