Awiator z Kaniowa
Smart City po polsku
Kreatywność w cenie
NUMER 5 (24) MAJ 2013
NAUKA / TECHNOLOGIE / GOSPODARKA / CZŁOWIEK
Bionik w przyrodzie widzi swego mistrza O tym czym jest bionika, jakie ma osiągnięcia oraz jak wygląda jej sytuacja w Polsce rozmawiamy ze specjalistą w tej dziedzinie, profesorem Andrzejem Samkiem z Akademii Górniczo-Hutniczej.
Spis treści: 6 NA CZASIE 12 NAUKA 16 START UP 24 INNOWACJE 30 UWAGA 36 KREATYWNI 44 TRENDY 50 PROBLEMY 58 KREATYWNI 68 SPOJRZENIA 74 KREATYWNI 80 ALTERNATYWY 86 INNOWACJE 93
ROZMOWA NUMERU
Kreatywność w cenie Polskie uczelnie a rzeczywistość Bionik w przyrodzie widzi swego mistrza StartApp - aplikacje na start! Awiator z Kaniowa Długa śmierć śmieci Zielone górą
Smart City po polsku
* Skąd ta nazwa –
…Otóż gdy pojawił się gotowy projekt witryny – portalu niestety nie było nazwy. Sugestie i nazwy sugerujące jednoznaczny związek ze Szkołą Eksploatacji Podziemnej typu novasep zostały odrzucone i w pierwszej chwili sięgnąłem do czasów starożytnych, a więc bóstw ziemi, podziemi i tak pojawiła się nazwa Geberia, bo bóg ziemi w starożytnym Egipcie to Geb. Pierwsza myśl to Geberia, ale pamiętałem o zaleceniach Ala i Laury Ries, autorów znakomitej książeczki „Triumf i klęska dot.comów”, którzy piszą w niej, że w dobie Internetu nazwa strony internetowej to sprawa życia i śmierci strony. I dalej piszą „nie mamy żadnych wątpliwości, co do tego, że oryginalna i niepowtarzalna nazwa przysłuży się witrynie znacznie lepiej niż jakieś ogólnikowe hasło”. Po kilku dniach zacząłem przeglądać wspaniała książkę Paula Johnsona „Cywilizacja starożytnego Egiptu”, gdzie spotkałem wiele informacji o starożytnych Tebach (obecnie Karnak i Luksor) jako jednej z największych koncentracji zabytków w Egipcie, a być może na świecie. Skoro w naszym portalu ma być skoncentrowana tak duża ilośćwiedzy i to nie tylko górniczej, to czemu nie teberia. Jerzy Kicki Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Szkoły Eksploatacji Podziemnej Portal teberia.pl został utworzony pod koniec 2003 roku przez grupę entuzjastów skupionych wokół Szkoły Eksploatacji Pod-ziemnej jako portal tematyczny traktujący o szeroko rozumianej branży surowców mineralnych w kraju i za granicą. Magazyn ,,te-beria” nawiązuje do tradycji i popularności portalu internetowego teberia.pl, portalu, który będzie zmieniał swoje oblicze i stawał się portalem wiedzy nie tylko górniczej, ale wiedzy o otaczającym nas świecie.
Wydawca:
Fundacja dla Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie
Jerzy KICKI
Prezes Fundacji dla AGH
Artur DYCZKO
Dyrektor działu wydawniczo-kongresowego Fundacji dla AGH Dyrektor Zarządzający Projektu Teberia
Jacek SROKOWSKI Redaktor naczelny
jsrokowski@teberia.pl
W domach z betonu Nowe auto, nowa legenda Niezły melanż
Materialination... Pieniądz na czasie Energia z rury wydechowej
Biuro reklamy:
Małgorzata BOKSA reklama@teberia.pl
Studio graficzne:
Tomasz CHAMIGA tchamiga@teberia.pl
Adres redakcji:
Fundacja dla Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie, pawilon C1 p. 322 Aal. Mickiewicza 30, 30-059 Krakówtel. (012) 617 - 46 - 04, fax. (012) 617 - 46 - 05, e-mail: redakcja@teberia.pl, www.teberia.pl” www.teberia.pl f-agh@agh.edu.pl, www.fundacja.agh.edu.pl NIP: 677-228-96-47, REGON: 120471040, KRS: 0000280790
Konto Fundacji:
Bank PEKAO SA, ul. Kazimierza Wielkiego 75, 30-474 Kraków, nr rachunku: 02 1240 4575 1111 0000 5461 5391 SWIFT: PKO PPLPWIBAN; PL 02 1240 4575 1111 0000 5461 5391 Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. © Copyright Fundacja dla AGH Wszelkie prawa zastrzeżone.Żaden fragment niniejszego wydania nie może być wykorzystywany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
EDY TORIAL >>
Żeby coś mogło się zdarzyć, trzeba marzyć…
D
o rąk Uczestników pięknej uroczystości jaką niewątpliwie jest 100-lecie powołania naszej Alma Mater trafia ten specjalny numer czasopisma „teberia” ( będącego dzieckiem portalu o tej samej nazwie obchodzącego w tym roku dziesiątą rocznicę powstania), które od grudnia 2010 roku ukazuje się tylko w wersji elektronicznej. Wydawcą jest Fundacja dla AGH , która powstała przed kilkoma laty. Prezentowane artykuły to wybór moim zdaniem najciekawszych tekstów z ostatnich dwóch lat. Obejmuje on szerokie spektrum innowacyjnych technik i technologii znajdujących się w profilu działalności naukowo badawczej naszej Uczelni. Wzorem dla nas - dzisiaj niedościgłym są amerykańskie czasopisma Wired, Technology Review, Fast Company poświęcone przyszłości rozwoju cywilizacji. Wzorem wymienionych czasopism „teberia” poświęca swoją uwagę innowacjom w szerokim tego słowa znaczeniu. Czy to w postaci nowego produktu lub usługi, czy też nowego sposobu podejścia do starego problemu. Nowe technologie, nowe media, nowe trendy w nauce, w gospodarce i sztuce to zakres tematyczny, który poruszają publikujący u nas autorzy. Ze szczególnym zainteresowaniem traktowane są innowacje, które właśnie wchodzą na rynek – wdrożenia, komercjalizacje oraz firmy, które właśnie zaczynają swoją przygodę z rynkiem tak zwane firmy typu start-up. 4
Teberia 24/2013
Wszystkie te zagadnienia poza zwykłym doniesieniem są pomyślane jako materiał do przemyśleń, dyskusji oraz analiz. Zamieszczamy komentarze oraz krytyczne ujęcia pojawiających się zagadnień, tak by z tygla poglądów, ocen i polemik mógł powstać ferment myślowy, który pozwoli na wyrobienie sobie własnego zdania na rozwiązania i opcje naszego jutra. Chcemy nie tylko informować i przedstawiać własne opinie, ale również poprzez starannie dobrane grono krytyków i ekspertów dać możliwe szerokie pojęcie o wpływie pojawiających się innowacyjnych rozwiązań na nasz życie – tak byśmy wiedzieli co dane rozwiązanie oznacza w kontekście nie tylko technologicznym, czy naukowym, ale również biznesowym, gospodarczym, społecznym i kulturowym. Tempo rozwoju technik informacji nieustannie przyśpiesza. Druk czekał na upowszechnienie ponad czterysta lat, telefon kilkadziesiąt lat, telefon komórkowy zaledwie kilka lat. Jeszcze bardziej spektakularnego porównania używa wybitny polskim medioznawcza Tomasz Goban Klass określając lawinę wynalazków XX wieku posługując się metaforą zegara, na którym cały okres od powstania mowy artykułowanej do 2000 roku n.e. uznaje za pełną dobę – godzina tutaj to aż 1500 lat. Co zatem będzie tym kolejnym wynalazkiem, który zmieni nasze codzienne życie i przyzwyczajenia? Czy będzie to system techniczny obdarzony inteligencją porównywalną do ludzkiej jak przewiduje Ray Kurzweil – wybitny amerykański
wynalazca czy coś zaskakującego o czym dzisiaj nikt nawet nie wspomina. Jedno nie ulega wątpliwości żyjemy w czasach w których musimy gonić uciekający nam świat. Pozycja Polski to ciągle miejsce poza dwudziestką wśród krajów Unii Europejskiej w rankingu krajów innowacyjnych. Musimy wierzyć i działać aby ten stan zmienić. Jako „teberia” jesteśmy zdeterminowani aby działać na rzecz upowszechniania innowacyjności w naszym kraju. Oddajemy w Państwa ręce ciekawy numer „teberii” – licząc, że znajdziemy kolejnych (aktualnie wspierają nas najlepsze przedsiębiorstwa górnicze – KGHM Polska Miedź SA i LW Bogdanka SA ) sprzymierzeńców zdecydowanych nam pomóc w doskonaleniu czasopisma, które stanie się mamy nadzieję już wkrótce wizytówką naszej Uczelni. No cóż, żeby coś mogło się zdarzyć , trzeba marzyć jak śpiewał wspaniały bard polskiej piosenki lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku Jonasz Kofta.
Jerzy Kicki Prezes Zarządu Fundacji dla AGH zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Teberia 24/2013
5
ROZMOWA NUMERU >>
6
Teberia 24/2013
Kreatywność w cenie Rozmowa z prof. Tadeuszem Słomką, rektorem Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie Polska jest jednym z najmniej innowacyjnych państw Unii Europejskiej, czego potwierdzeniem jest choćby fakt, iż 19-krotnie mniejsza Słowenia posiada porównywalną ilość patentów. Czy Pan, jako rektor jednej z najbardziej prestiżowych uczelni wyższych w kraju poczuwa się do odpowiedzialności za taki stan rzeczy? W niewielkim stopniu, gdyż zdecydowaną większość patentów, o których Pan wspomniał tworzą uczelnie wyższe wśród których prym wiodą uczelnie techniczne takie jak AGH, Politechnika Wrocławska, Politechnika Śląska czy też Politechnika Warszawska. Problemem nie jest jednak ilość patentów, bo ich przyrost w Polsce jest coraz wyższy – wszelkie statystyki to potwierdzają. Problemem jest ich wykorzystywanie. Sam patent nie jest trudno zdobyć, gorzej jest z jego wdrożeniem. Jednak i na tym polu należy oczekiwać pozytywnych zmian, gdyż szkolnictwo wyższe przeżywa w ostatnich latach boom inwestycyjny – powstają nowe obiekty, pojawia się nowoczesna aparatura badawcza. To musi zaprocentować, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Teraz jest najważniejsze, żebyśmy do tychże nowoczesnych laboratoriów skierowali bardzo dobrych naukowców, najlepiej młodych i to niekoniecznie z Polski. Świetnym przykładem jest nasze Centrum Energetyki, w którym znajdzie się najwyższej jakości aparatura badawcza. Dysponując takim miejscem chcemy ściągnąć młodych, zdolnych pracowników naukowych z całego świata do badań nad czystą energią z węgla. Podobnie rzecz się ma z naszym Akademickim Centrum Nanotechnologii (na ukończeniu – red.), po obejrzeniu którego goszczący w AGH doskonały fachowiec z Hiszpanii stwierdził: to będzie kosmos! Ten kosmos trzeba przełożyć na realne korzyści – patenty, wzory użytkowe, wdrożenia - naukę stojącą na światowym poziomie! Czy nie byłoby korzystniej dla Polski, gdyby uczelnie wyższe nie stały okrakiem pomiędzy dydaktyką a badaniami naukowymi? Powinnością uczelni wyższych jest kształcenie. Są takie kraje jak Hiszpania, gdzie głównym zadaniem uczelni wyższych jest kształcenie studentów, a badania naukowe są na dalszym planie. W Polsce te akcenty są rozłożone równo. Uczelnie nie pomijają dydaktyki z jednego względu – ona jest głównym składnikiem subwencji państwowych. Niemniej uważam, iż polskie uczelnie wyższe są przeciążone dydaktyką. Dostrzegam to także w AGH, gdzie kadra ma sporą ilości godzin ponadliczbowych. Ten stan ulega jednak pewnej normalizacji, gdyż ilość studentów na uczelniach jest mimo wszystko ograniczana, z uwagi na fakt, iż Ministerstwo Nauki określiło wskaźnik wzrostu liczby studentów na poziomie maksymalnym 2 proc. Teberia 24/2013
7
ROZMOWA NUMERU >>
Jeśli przejdziemy z kształcenia masowego na bardziej elitarne, nie zmniejszając równocześnie środków na ten cel to przełoży się to na korzyści – jakość kształcenia i większe możliwości w obszarze badawczym. A zatem zmierzamy ku modelowi amerykańskiemu, gdzie liczba studentów jest ograniczona, by kadra naukowa mogła koncentrować się na pracach badawczych? To nie jest wyłącznie domena nauki amerykańskiej. Byłem ostatnio gościem Politechniki w Kopenhadze, gdzie na ok. 8 tys. studentów przypada ok. 4,2 tys. pracowników naukowych i aż 1 tys. doktorantów. Dla porównania AGH ma podobną ilościowo kadrę naukową, łącznie z doktorantami, a kształci się u nas ponad 37 tys. studentów. Ktoś zażartował, iż jesteśmy stachanowcami pracując z taką ilością studentów, ale uczciwie trzeba przyznać, że i tak robimy to nie najgorzej. Powiem też nieskromnie, że duża liczba studentów nie wpływa negatywnie na poziom badań naukowych, gdyż jako uczelnia jesteśmy jednym z liderów w wykorzystaniu środków przeznaczonych na badania naukowe. To może uczelnie powinny rezygnować z badań naukowych? 8
Teberia 24/2013
Uczelnia, co podkreślam musi kształcić studentów, inaczej nie będzie uczelnią, ale jednocześnie musi prowadzić badania naukowe, gdyż bez nich nie będzie dobrej dydaktyki. One w istocie pozwalają wyjść studentom poza obszar zwykłej dydaktyki – wykładów, seminariów, lektur akademickich. Pozwalają kształcić twórczo. Od pewnego czasu trwa dyskusja publiczna na temat szkolnictwa wyższego w Polsce. Do dyskusji przyłączyli się pracodawcy, którzy dość zgodnie podkreślają, że studenci nie są właściwie przygotowani do pracy zawodowej, że w zasadzie trzeba ich uczyć zawodu od nowa po podjęciu pracy. Nigdzie w świecie uczelnie wyższe nie wypuszczają w świat gotowych pracowników. Weźmy przykładowo system amerykański, uchodzący za najbardziej efektywny. Studia traktowane są tam jako przygotowanie do udziału w rynku pracy, czego dowodem jest fakt, iż uprawnienia do wykonywania wielu zawodów technicznych uzyskuje się dopiero pewien czas po studiach. Uczelnie amerykańskie mimo ściślejszych związków z biznesem także nie kształcą studentów dla potrzeb konkretnych firm. Niemniej mając na uwadze potrzeby rynku pracy wprowadzamy na AGH coraz więcej kierunków studiów, realizowanych we współpracy z firmami.
Kształcenie pod potrzeby określonej branży, a nawet firmy może okazać się jednak zgubne w skutkach dla samych studentów? W przypadku kierunków dedykowanych zdecydowana większość studiów również ma charakter ogólnokształcący, umożliwiający możliwie szybkie przekwalifikowanie. Aczkolwiek jeśli znajdują się firmy, które deklarują zatrudnienie na dobrym poziomie naszych absolwentów trudno z oferty takiej współpracy nie skorzystać. Dziś cały świat tak robi, coraz więcej pojawia się projektów dydaktycznych na styku uczelni i biznesu. Nie chodzi bynajmniej o to, by studenci AGH mieli możliwość odbycia praktyk zawodowych w określonych korporacjach, ale także o to, by włączyć pracowników tych firm do programu nauczania choćby w zakresie prowadzenia zajęć. Wielkie korporacja posiadają własne laboratoria naukowe, prowadzą szeroką działalność badawczo-rozwojową. Umiejętne włączenie pracowników przemysłu do programów nauczania może przynieść wiele korzyści studentom. Jakieś konkretne przykłady? Musiałbym podać ich wiele – przemysł surowcowy, maszynowy, informatyczny, a ostatnimi czasy także samorządy terytorialne, które coraz mocniej stawiają na innowacyjność. Współpraca jest szczególnie intensywna na studiach doktoranckich. Projekty badawcze finansowane przez firmy i instytucje pozwalają niejednokrotnie naszym doktorantom zaspokoić potrzeby życiowe, bo chyba zgodzimy się, że stypendium naukowe na poziomie 1000 zł takich potrzeb nie zaspokoi.
Student nie musi dziś posiadać w głowie wielkich zasobów wiedzy, bo ma do niej powszechny dostęp poprzez Internet. Musi jednak myśleć, a tego Internet go nie nauczy. My musimy nauczyć go myślenia, taka jest nasza powinność. Jednak w dobie ogromnej mobilności dopuszcza Pan myśl, że można będzie zostać absolwentem tej szacownej instytucji bez fizycznej obecności w jej murach? Oczywiście prawo dopuszcza możliwość kształcenia na odległość. Zakres takiego kształcenia określa już sama uczelnia. Stoję na stanowisku, iż „żywy” kontakt jest ważny w procesie kształcenia, ale nie należy go nadużywać. Nie ilość godzin dydaktycznych decyduje o poziomie studenta. Niemniej ważne są projekty badawcze, które student odbywa samodzielnie, a które kształtują w nim ducha kreatywności. W tym kierunku też proces kształcenia zmierza. Kiedy studiowałem, a było to ok. 40 lat temu, ilość godzin dydaktycznych wynosiła na studiach 5300 – sprawdzałem to niedawno w swoim indeksie. Dziś ilość godzin dydaktycznych wynosi niespełna 3200. Zakładam więc, że elementy samokształcenia, w tym e-learningu będą w procesie kształcenia studenckiego wzrastać. Wspomniał Pan, iż pańska kadencja rektorska ma być kadencją jakości nauczania. Czego jeszcze możemy się spodziewać na AGH za pańskiej kadencji?
W dobie Internetu nauka staje się coraz bardziej powszechna. Czy AGH wzorem uczelni amerykańskich takich jak MIT jest gotowa do tego, by dzielić się wiedzą? Dotyka to problemu jakości kształcenia. W trakcie swojej kampanii podkreślałem niejednokrotnie, iż chcę, by moja kadencja jako rektora AGH była kadencją jakości kształcenia. Powołaliśmy już w tym celu odpowiednie zespoły, których zadaniem jest wypracowanie modelu innowacyjnego nauczania – wykształcenie zdobyte w oparciu o stare laboratoria, archaiczne podręczniki nie ma najmniejszego sensu. Jednak nade wszystko kształcenie musi być efektywne, nastawione na kreatywność. Teberia 24/2013
9
ROZMOWA NUMERU >> Kończy się powoli cykl inwestycji pochodzących z środków unijnych2007-2013, a zaczyna perspektywa 2014-2020. Zakładam wobec tego, że kolejne duże środki finansowe pojawią się dopiero w 2015 r., choć paradoksalnie w 2013 roku rozpoczynamy największą inwestycję infrastrukturalną w historii AGH jaką jest budowa Centrum Energetyki na którą składać się będzie kilkadziesiąt supernowoczesnych laboratoriów badawczych. Koszt jej to ok. 200 mln zł. Kończymy także powoli budowę wspomnianego Akademickiego Centrum Nanotechnologii. Mówiąc o jakości nauczania chciałbym podkreślić, że ta jakość już dziś na AGH stoi na bardzo wysokim poziomie. Nawet niedawno sam miałem okazję odbierać dyplom wyróżniający mój macierzysty wydział Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska właśnie za poziom kształcenia. Zawsze jednak nawet to co jest dobre można poprawić, zwłaszcza w tak dynamicznie zmieniającym się otoczeniu. Dyplom AGH ma być gwarancją dobrej pracy dla absolwenta uczelni, ma być świadectwem kreatywności i mobilności naszego absolwenta. Chciałbym ponadto wzmocnić dziedzinę kształcenia ustawicznego, gdyż jest to słaby punkt nie tylko polskich uczelni, ale także polskiej gospodarki. Jedynie 5 proc. absolwentów uczelni wyższych powraca na nie, by kształcić się dodatkowo. Na zachodzie współczynnik ten wynosi 40-50 proc. To jest obszar, który wymaga z naszej stron zintensyfikowania działań. Drugim filarem moich działań są badania naukowe. Chciałbym, żeby stały one na poziomie światowym, a jest to możliwe m.in. w oparciu o współpracę z zagranicznymi uczelniami i jednostkami badawczymi, jak i z firmami o globalnym zasięgu, które dysponują ogromnym potencjałem finansowym jak i badawczym.
Rozmawiał: Jacek Srokowski
10 Teberia 24/2013
Teberia 24/2013 11
NA C Z A SIE >>
Polskie uczelnie a rzeczywistość Chcesz robić biznes internetowy, ale nie wiesz jak się za to zabrać? Skąd weźmiesz informacje, kto Ci powie jak to zrobić? Gdzie jest złoty środek i kto Ci go pokaże? A może pójdziesz do szkoły? Tylko po co? W Internecie jest masa informacji o tym, jak stworzyć swój własny startup. Istnieją przecież tysiące artykułów o małolatach, którzy w domowym zaciszu przy piwku i pizzy robią swoje i na swoje wychodzą. Ileż to osób w świecie biznesu nie ma skończonych studiów, ale ich konta w banku to sześcio- i ośmiocyfrowe kwoty? Często są to buntownicy, którzy byli uważani za dziwaków na uczelni, na której rozpoczęli naukę. Dla wielu ludzi stali się autorytetami, ale żeby iść w ich ślady trzeba mieć niezłe jaja. Decyzja o nie rozpoczynaniu studiowania lub porzuceniu uczelni jest w naszych realiach irracjonalna. A my co? Jesteśmy wychowani w przeświadczeniu, że studia są najważniejsze i to one są gwarancją dobrej pracy, przecież babcia i mamusia z tatusiem tak mówili. Nic bardziej mylnego, chociaż ludzie dzielą się na dwa rodzaje. Jedni mają mentalność etatowca, a inni chcą wziąć sprawy w swoje ręce. Ci drudzy mają większy problem. Szczególnie przypadki osób, którzy w rodzinie nie mieli przedsiębiorczych przodków, po których mogą odziedziczyć rodzinny biznes albo wiedzy i doświadczenia dotyczącego kontaktów z klientem, umiejętności sprzedaży oraz zabawy z ZUS-em i fiskusem. Zdarza się, że jeszcze za szczeniaka, np. w liceum ktoś zaczyna kombinować i wspierany wrodzonym fartem idzie przed siebie zarabiając więcej niż rodzice. Gratulacje o ile jest to względnie legalny interesik. Wtedy nic, tylko iść za ciosem i zbierać żniwo swojej pracy. Tak czy inaczej w końcu pojawia się pewien próg i pytanie „co dalej?”. Oczywiście doświadczenie rośnie, ale pojawia się bariera wejścia na wyższy poziom. Gdzie znaleźć odpowiedź? Uczelnia? No po co? Przecież szkoda czasu na nudne wykłady i słuchanie o czymś, co ma się 12 Teberia 24/2013
w jednym palcu. Z kolei czekanie na II etap studiów, na którym może wpadnie trochę informacji (tych naprawdę potrzebnych) graniczy z absurdem. Gdzie tu sens? Niestety go nie ma. Uczelnie, z którymi miałem osobiście styczność i program, którym wabieni są studenci jest zawsze zachęcający. Same nazwy przedmiotów budują uśmiech na twarzy i mylne przeczucie, że właśnie na tych zajęciach „dowiem się tego, czego szukam”. Błąd! Dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że informatyka to ta dziedzina nauki, która rozwija się bardzo dynamicznie. Jeszcze jakiś czas temu wyposażenie uczelni i bibliografie były tak pożółkłe, że człowiek bał się styczności w obawie zakażenia jakimś syfem. Obecnie jest lepiej. Darmowe lub studenckie, tańsze wersje oprogramowania i nowoczesny sprzęt robią wrażenie. To gdzie leży problem? W programie i wykładowcach. Program jest po prostu nudny. Nuda jak nuda, ale jest on ułożony zupełnie odwrotnie niż powinien. Matematyka, fizyka to przedmioty, które uważane są za obowiązkowe w informatyce. I OK, możemy się z tym zgadzać bo tak było od zawsze. Tylko jaki jest cel liczenia całek, rysowania wykresów, których nie rozumiemy i nie widzimy ich zastosowania
w realnym życiu? Ileż tej matematyki w informatyce potrzeba? Zaraz, zaraz, przecież mam komputer, tak? Czy nie mogę zrzucić na niego tych obliczeń? Czy umiejętność logicznego myślenia nie jest ważniejsza niż algorytmy liczenia delty? Zresztą co to jest ta delta? Gdzie z niej skorzystam w realnym życiu? O zgrozo, mam ją jeszcze liczyć na kartce?! Przecież mam komputer w plecaku! Fizyka, hmm. No fajnie, dzięki niej mogę obliczyć opór płynącego prądu w kabelkach, np. w ścianie, czy w tych od twardego dysku. Super! Sprzedam tę wiedzę kumplom na ławce przed blokiem i wyjdę na mądrego, bo nikt inny tym nie będzie zainteresowany. Gdybym jeszcze chciał zostać inżynierem projektującym procesory, miałoby to sens. Programiście, którym chciałem zostać wystarczy wiedza podstawowa z liceum na temat płynących elektronów. Architektura komputerów; idąc na informatykę decyduję się na obcowanie z tymi urządzeniami, ale czy ja muszę wiedzieć jak są zbudowane? Czasy, w których komputery składało się w domowym zaciszu minęły 10 lat temu. Ale OK, może to czyjś konik. Tylko teraz sprawdźmy ile osób kupuje blaszane PC’ty pod biurko, a ile sprzedaje się laptopów i innego rodzaju przenośnego sprzętu, w którym po prostu się nie dłubie. Sensowne byłoby odświeżenie
programu właśnie o urządzenia przenośne, palmptopy, tablety i oczywiście telefony. Niektóre mają przecież GPS, kilka innych czujników. Czy nie warto byłoby pokazać jak je wykorzystać, zamiast paplać o magistralach. Tu nie ma biznesu. I tak się brnie w te zajęcia i sesje, po których zamiast uśmiechu i poczucia poszerzenia horyzontów notujemy nieprzespane noce i wnioski typu „co ja tu robię?!”. Nie no, zaraz, przecież umiem policzyć prędkość komety! Czad, z pewnością mój przyszły pracodawca to doceni, ewentualnie mój biznes będzie się na tym opierał. Kasa i czas leci, a my stoimy w miejscu. Wchodzisz na facebook.com i czytasz artykuł o pewnym młodziaku, w którego inwestor pakuje którąś bańkę i on jeszcze ma czelność powiedzieć, że studia to „strata czasu”. Szlag człowieka trafia. Czy wyjdę z dobrym projektem z uczelni? No nie, bo całki.. Dobra, inżynier zrobiony! Super! Co dalej? Szkoda zaprzestać edukacji, przecież jestem już tak daleko. Szukamy II stopnia. Teraz to już na pewno będzie ciekawie, a program będzie ułożony wertykalnie dla specjalizacji, która mnie interesuje. Czytam ulotkę.. No wreszcie! Programowanie takie, siakie i owakie. Złapałem Boga za nogi! To jest to! I co? … matlab mówi dzień dobry. Teberia 24/2013 13
NA C Z A SIE >> Kolejne 2 lata z nudziarzami, którzy leczą swoje niespełnione ambicje tkwiąc w teorii zero-jedynkowego świata w kompleksach. Teraz już będę wiedział jak obliczyć prędkość komety i jeszcze przedstawić to na wykresie! Jestem informatykiem z krwi i kości! Błąd. Nie jestem. Idę do pracy! Mam papier, więc ktoś mnie musi przyjąć. Zresztą informatyk to teraz najbardziej poszukiwany na rynku i intratny zawód. Co się okazuje? Ilość ogłoszeń jest ogromna i fajnie. Tyle tylko, że wiedza, którą posiedli studenci jest o kant rozbić, bo nie jest poparta praktyką. Zresztą jest ona nieadekwatna do oczekiwań pracodawców. Później okazuje się, że tydzień w pracy daje tyle wiedzy praktycznej co jeden semestr, a nawet rok na uczelni. Mało tego, absolwenci nie są nauczeni działać samodzielnie. Kreatywność i najbardziej płodne lata umysłów zostały pogrzebane na ćwiczeniach z analizy matematycznej, która o dziwo teraz miałaby nawet sens. System nauczania jest liniowy i rozpoczyna się na nauce o przeskakujących elektronach po transformatorkach procesora, a kończy na sensownym zastosowaniu jego mocy. Czy w dzisiejszych czasach jest to potrzebne? Nie! Tym podejściem nie da się zainteresować młodych ludzi możliwościami ich własnych komputerów, które noszą ze sobą na zajęcia. Każdy z nich ma sprzęt, na którym może stworzyć coś wielkiego. Student musi dowiedzieć się czym jest informacja i jak ją przetworzyć do własnych celów. To właśnie dane stanowią najwyższą wartość w biznesie. Nikt o tym nie mówi, a jeśli nawet to jest to maleńka dygresja. Osobiście na studiach interesowały mnie zajęcia z programowania. Chciałem zostać programistą. Wszystkiego czego nauczyłem się na uczelni to tak naprawdę praca samodzielna w domu. Nauczanie metodą projektową to również mit. Każde zajęcia to inny projekt, inne zagadnienie i to wszystko po końcu semestru ląduje w najdalszym miejscu twardego dysku. Studenta trzeba zarazić potencjałem obecnie dostępnych narzędzi. On musi czuć, że to co, właśnie robi faktycznie będzie miało zastosowanie. Trzeba mu pokazać „przycisk”, a dopiero później powiedzieć, że jest to obiekt, na którym może działać. Na uczelni najpierw opowiada się o wysoko abstrakcyjnych z poziomu postrzegania klasach, właściwościach i algorytmach wykonania wirtualnego zadania, którego rezultat jest po prostu marny lub mało logiczny. 14 Teberia 24/2013
A gdyby tak odwrócić program do góry nogami? Najpierw konkret, a później matematyka? Skoro mam narzędzie, które daje mi możliwość stworzenia prostej aplikacji poprzez przeciągnięcie i upuszczenie „przycisku” na scenę to teraz chcę wiedzieć co jeszcze mogę z nim zrobić przy pomocy kodu. Teraz sam będę chciał poznać algorytmy i matematyczne operacje. Chcę tego sam! Jestem ciekaw czego jeszcze mogę dokonać. Mało tego, mam pomysł na program, tylko nie czuję czego jeszcze mi brakuje. W ten sposób stymuluje się umysły. Katowanie wzorami od początku zabija kreatywność i chęć do działania. Studia muszą być atrakcyjne. Sam program to jedno. Drugie “primo ultimo” to wykładowcy. Bywa tak, że pan prof., dr. prowadzi zajęcia tylko dlatego, że musi, bo prowadzi badania, którymi i tak nie dzieli się ze studentami. Jego zaangażowanie w zajęcia jest często co najmniej lekceważące w stosunku do słuchaczy. Niektórzy po prostu nie nadają się do przekazywania wiedzy, czy to tak trudno zrozumieć? OK, teraz pytanie „czy warto iść na studia?”. Oczywiście, że tak, ale nie na byle jakie. Zanim wybierze się uczelnię, należy zasięgnąć opinii od absolwentów albo studentów, którzy są w trakcie nauki, ewentualnie szukać efektów ich pracy.
Program jest po prostu nudny. Nuda jak nuda, ale jest on ułożony zupełnie odwrotnie niż powinien. Matematyka, fizyka to przedmioty, które uważane są za obowiązkowe w informatyce. I OK, możemy się z tym zgadzać bo tak było od zawsze. Tylko jaki jest cel liczenia całek, rysowania wykresów, których nie rozumiemy i nie widzimy ich zastosowania w realnym życiu? Jakie studia wybrać? Takie, które faktycznie nas interesują, a nie podobne do naszych zainteresowań. Oby były jak najbardziej wertykalne. Wszechstronność nie jest w modzie. Należy się specjalizować jak najszybciej, bo skupienie się na jakimś zagadnieniu daje efekty. Moment osiągnięcia statusu fachowca w danym temacie jest sygnałem do poszukiwania kolejnych dróg rozwoju. Już szkoła średnia powinna mocniej kierować ucznia na odpowiednie tory. Jest mnóstwo placówek, które chwalą się mnogą ilością klas profilowanych. Ich przewagą jest często jedna godzina dodatkowych zajęć przedmiotu przewodniego.
Na siłę stara się zainteresować wszystkich wszystkim. Slogan z reklamy proszku do prania mówi, że „jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego”. Powinno się kształcić fachowców, których brakuje, a nie pseudospecjalistów. Od jakiegoś czasu pomiędzy szkołą podstawową a szkołą średnią jest gimnazjum. Kolejny element dezintegracji środowiska dydaktyków i uczniów, który negatywnie wpływa na samo wychowanie jak i przekazywanie wiedzy. To element, który pozornie wpływa na pojęcie dorosłości młodego człowieka w wieku jeszcze niedojrzałym, nadal nieukształtowanego. Warto zastanowić się nad systemem edukacji w tym kraju, skoro sami absolwenci mają do niego wiele zastrzeżeń. Program, dobór odpowiednich narzędzi i kadry z powołania powinien zostać poddany głębszemu zastanowieniu i reformie. Ustawodawcy powinni wysłuchać postulatów zarówno ciała pedagogicznego, jak i odpowiedzieć na potrzeby samych uczniów i rynku pracy. Edukacja powinna być również dostosowana do ludzi, którzy w przyszłości będą chcieli zdobyć odpowiednią posadę, ale także dla tych, którzy chcą stworzyć swój własny biznes i miejsca pracy dla tych pierwszych. Nauka powinna stymulować kreatywność i umiejętność samodzielnego działania, współzawodnictwa i działania w grupie. Wiedza to nie tylko teoria, ale przede wszystkim praktyczne jej zastosowanie, o którym często się zapomina. Michał Zwoliński zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Autor pochodzi z Łodzi, prowadzi firmę vojo.pl, na co dzień jest programistą i pracownikiem dydaktycznym na Uniwersytecie Łódzkim. Tekst ukazał się w serwisie spidersweb.pl
Teberia 24/2013 15
NAUK A >>
Bionik w przyrodzie widzi swego mistrza
Bionika nie jest zwykłym naśladowaniem przyrody. To raczej twórcza inspiracja jej rozwiązaniami. Z osiągnięciami bioniki spotykamy się na każdym kroku, począwszy od zapinania rzepa w naszej kurtce, lecąc samolotem, zwiedzając najwyższe drapacze chmur, czy drżąc przed szczerzącym do nas zęby na ekranie dinozaurem z Jurajskiego Parku. O tym czym jest bionika, jakie ma osiągnięcia oraz jak wygląda jej sytuacja w Polsce rozmawiamy ze specjalistą w tej dziedzinie, profesorem Andrzejem Samkiem z Akademii Górniczo-Hutniczej.
16 Teberia 24/2013
Andrzej Samek Prof. dr hab. inż. Andrzej Samek (ur. 1924 w Krakowie) w latach 1945-50 studiował na Wydziałach Politechnicznych Akademii Górniczo-Hutniczej uzyskując dyplom inżyniera mechanika oraz stopień magistra inżyniera nauk technicznych. Działalność naukową rozpoczął w 1956 r., przyjęty na stanowisko starszego asystenta w b. Katedrze Obrabiarek Politechniki Krakowskiej, w 1967 ro uzyskał doktora habilitowanego z zakresu technologii maszyn. W 1983 r. otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego i rozpoczął kolejny etap swej działalności naukowo-dydaktycznej. W 1987 r. przyczynił się do utworzenia nowego kierunku studiów „automatyka i robotyka” na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. W 1991 r. został powołany na stanowisko profesora zwyczajnego. Obecnie prof. Andrzej Samek pracuje na Wydziale Inżynierii Mechanicznej i Robotyki Akademii Górniczo-Hutniczej, prowadzi dla studentów zajęcia z bioniki. Jest autorem szeregu artykułów i monografii na temat bioniki oraz pierwszego w Polsce akademickiego podręcznika z tej dziedziny nauki – „Bionika nauki przyrodnicze dla inżynierów”. Pod kierownictwem profesora powstał opatentowany projekt robota przemieszczającego się wewnątrz rur.
Teberia 24/2013 17
NAUK A >>
Bionik nie zachwyca się pięknem przyrody, lecz patrzy na nią instrumentalnie? Bionika pokazuje obszar przyrody ożywionej jako zbiór niezwykle doskonałych systemów biologicznych, które można rozpatrywać jako systemy techniczne. Na przykład owada można analizować jako mobilnego robota. Bionik patrzy na przyrodę jako na źródło nieprzeliczalnego zbioru różnorodnych rozwiązań. Jeśli chodzi o samą nazwę, bionika jest stosunkowo młodą nauką, ma raptem nieco ponad 50 lat.
Jeśli chodzi o samą nazwę to owszem, jest to młoda nauka. Ma ona jednak dwa rodowody. Pierwszy, opierający się na obserwacji i naśladowaniu przyrody sięga właściwie momentu, w którym człowiek wziął do ręki kamień i użył go jako narzędzia. W historii ludzkości pasjonatów naśladujących przyrodę było wielu. Najbardziej znany jest oczywiście Leonardo da Vinci, ale byli też inni, jak Matthew Baker, George Cayley, James Bell Pettigrew, Clement Ader, czy Ignaz i Igo Etrich. Ci ostatni zbudowali w 1910 roku samolot Etrich-Taube, oparty na sylwetce gołębia, bardzo popularny w początkach I Wojny Światowej. Druga ścieżka bioniki została zapoczątkowana w latach 50.-60. w USA. Rozpoczęto wówczas badania nad wykorzystaniem właściwości systemów biologicznych przetwarzających sygnały i informację. I tak to się zaczęło. Wówczas wprowadzono dla nowej dziedziny nazwę bionika. Używana jest czasem nazwa biomimetyka, ale biomimetyka to naśladowanie, a tu zupełnie nie chodzi o naśladownictwo. Bionika jest poszukiwaniem w przyrodzie wzorca, znajdowanie zasady działania, czyli funkcji organizmu i transformowanie jej na rozwiązanie techniczne.
Chociażby zmiana kształtu i właściwości okrętów podwodnych. Zmiana kształtu wzorowana na ssakach morskich, spowodowała przyrost prędkości z 7-14 węzłów na 35. Innym wzorcem było zachowanie się ryb morskich o wysokiej sprawności hydrodynamicznej, np. tuńczyka. Wzorując się na nich, jednostki podwodne stały się bardziej sprawne, i mobilne. Bionika ma duże osiągnięcia w dziedzinie zastosowania nowych materiałów. Należy pamiętać, że w przyrodzie nie ma metali krystalicznych, z których my budujemy większość maszyn i urządzeń. Przyroda stosuje materiały przekładkowe, materiały warstwowe i materiały z wypełniaczami. Właściwości pajęczyny pod względem mechanicznym wielokrotnie przewyższają właściwości stali. Ogromna odporność pajęczyny na uderzenia spowodowała, że są stosowane kamizelki kuloodporne wzmacniane włóknami ze sztucznej pajęczyny. Nowym odkryciem są materiały przekładkowe, z wkładkami z metali. Takie rozwiązanie występuje w muszlach pewnych morskich mięczaków głębinowych. Może być to inspiracją do zbudowania materiałów doskonale tłumiących energię uderzenia.
Jakie osiągnięcia bioniczne należą do tych najbardziej przełomowych?
Innym przykładem może być rozwój mikro robotów latających.
18 Teberia 24/2013
Dotychczasowe osiągnięcia bazowały zwykle na aerodynamice profilu skrzydła stałego, co nie dawało zadawalających rezultatów przy tych rozmiarach. Natomiast odkrycia, które doprowadziły do poznania zasady latu owadów, były przełomowe. Owady z punktu widzenia klasycznej aerodynamiki nie mają prawa latać. Ani kształt nie jest odpowiedni, duża masa, słabe skrzydło – to nie powinno unieść się w powietrze. A tymczasem latają lepiej niż nasze konstrukcje. Jest to spowodowane wykorzystaniem zupełnie innej metody latania, wykorzystującej turbulencję. I na tej zasadzie zaczyna się w tej chwili budować mini roboty latające, które nie przekraczają 30 mm, a większe, bardziej sprawne mają od 20-30 cm. To jest nowszy kierunek, który niedawno się pojawił. Nie ma też co ukrywać, że głównym motorem napędowym odkryć tego rodzaju są prace związane z obronnością. Ogromne programy wojskowe realizujące projekty badawcze z dziedziny bioniki posiadają zasoby liczące się w dziesiątkach milionów dolarów. My do tych programów może kiedyś dotrzemy jako pomocnicy-specjaliści. Bionika jest nauką interdyscyplinarną, konieczna jest współpraca naukowców z różnych dziedzin. Jak się to sprawdza w praktyce? Współpraca jest koniecznym warunkiem zwłaszcza przy projektowaniu złożonych konstrukcji. Im bardziej złożony jest obiekt, tym więcej musi przy nim twórczo pracować inżynierów z różnych specjalności. Dużą rolę zaczynają również odgrywać przyrodnicy. Oni mogą podsunąć zespół wzorców, który inżynier może następnie zbadać i wykorzystać. Mogą też pomóc w przeprowadzeniu badań i analiz przyrodniczych. W ten sposób nawiązuje się współ-
praca między inżynierami, a przyrodnikami, której wcześniej nie było. W całkiem niedawnej przeszłości dyscypliny te były ściśle zamknięte. Przyrodnicy, to przyrodnicy, inżynierowie to inżynierowie, nie można było w zasadzie wymieniać informacji. To właśnie bionika sprawiła, że te dziedziny otworzyły się wzajemnie. Ona jest tym ogniwem które wszystko łączy i wykorzystuje badania zoologów, botaników, paleontologów dla celów technicznych. Jakie mamy ostatnie, interesujące osiągniecia, które wynikły z tej współpracy? Chociażby kwestia łusek rekina. Przyrodnicy długo zastanawiali się, dlaczego ta ryba tak dobrze pływa? Okazuje się, że łuski rekina mają właściwości tłumiące turbulencję i powodują lepszy przepływ dookoła ciała zwierzęcia. W związku z tym odkryciem inżynierowie zastanawiają się nad osłoną, wzorowaną na łuskach rekina którą można by pokrywać kadłuby samolotów. Na razie jest wielki sprzeciw, no bo jak umieścić napisy, kadłub już nie będzie taki piękny i błyszczący. W każdym razie pracy nad tą koncepcją trwają. Znaną inspiracją zaczerpniętą z natury jest liść lotosu. Otóż liść lotosu ma tak ukształtowana powierzchnię, że spadająca kropla wody nie rozpływa się, lecz zachowuje kulisty kształt. Staczając się, usuwa zanieczyszczenia jakie występują na powierzchni liścia. Na tej podstawie stworzono już samoczyszczące farby, które mogą służyć do pokrycia ścian budynków. Dzięki swoim właściwościom farba taka zapobiega rozprzestrzenianiu się glonów. Teraz często na świeżo otynkowanym bloku od południa mamy piękny różowy kolor, a od północy zielony. Dzięki nowym pokryciom możemy się przed tym zabezpieczyć.
Teberia 24/2013 19
NAUK A >>
Bionika jednak to nie tylko wielkie i odległe wynalazki, ale także osiągnięcia, które ułatwiają nam życie na co dzień. Oczywiście, najpopularniejszym osiągnięciem tego typu jest rzep, który zresztą nie było tak łatwo stworzyć. Do tego my stosujemy tylko jeden rodzaj rzepu, natomiast przyroda dysponuje niezliczoną ilością rozwiązań zaczepów haczykowych, począwszy od zaczepów które łączącą parę skrzydeł motyla, a skończywszy na wyrafinowanych systemach zabezpieczających połączenie odwłoków kopulujących owadów. Osiągnięcia bioniki mogą być prostym zastosowaniem jednego rozwiązania jak właśnie rzep, ale też mogą to być złożone konstrukcje, oparte na koncepcji zaczerpniętej od przyrody. Na przykład jest już dostępny w sprzedaży pojazd pływający, wzorowany na delfinie. Jest dwuosobowy, pływa na i pod wodą, może wyskoczyć z wody i obrócić się o 180 stopni. Kosztuje około 75 tys. dolarów.
"Architektura nawet w większym stopniu niż budowa maszyn wykorzystuje przyrodę do tworzenia nowatorskich koncepcji budynków." Bionika jest też popularna w architekturze? Architekci w dziedzinie zastosowań bioniki mają ogromne osiągnięcia. Na przykład super wieżowce sięgające do wysokości jednego kilometra są wzorowane na strukturach drzewa, sekwoi i cedru. Architektura nawet w większym stopniu niż budowa maszyn wykorzystuje przyrodę do tworzenia nowatorskich koncepcji budynków. I w medycynie. Oczywiście w medycynie też, można powiedzieć, że bioinżynieria medyczna rozwinęła się gwałtownie w wyniku powstania bioniki. O ile bionika ma charakter bardziej ogólny, zajmuje się w ogóle światem organizmów żywych, to inżynieria medyczna stosuje rozwiązania techniczne do człowieka. Mamy tu protezy, implanty, zastawki, wiele inteligentnych, automatycznie działających urządzeń. 20 Teberia 24/2013
Jest jeszcze jedna dziedzina bioniczna, o której niewiele się mówi, a ona również wpisuje się w to, czym się zajmujemy. Mowa tu o animatronice, dziedzinie której efektem jest to, że trzęsiemy się ze strachu gdy nam Spielberg pokazuje dinozaury. Jest to wynik animacji, która powstaje we współpracy z przyrodnikami. Musimy przecież znać szkielet, układ mięśniowy, a także sposób poruszania się i zachowanie zwierzęcia które chcemy pokazać. Na tej podstawie buduje się model rzeczywisty albo wirtualny. To ma także szerszy, edukacyjny aspekt. Można bowiem odtwarzać zagrożone lub wymarłe gatunki dla celów dydaktycznych. Na przykład japońska firma Mitsubishi wprowadziła na rynek ruchomy model latimerii, ryby, będącej żywą skamienieliną. Dzięki czemu uczniowie mogą zobaczyć latimerię, której bardzo niewielka populacja (zaledwie kilkaset osobników) żyje w pobliżu Komorów. Jest to niewątpliwie ciekawa koncepcja, dzięki której w przyszłości będziemy mogli dużo łatwiej zapoznać społeczeństwo z gatunkami, które już wyginęły lub są zagrożone. W jaki sposób dochodzi się do konkretnych rozwiązań technicznych w bionice? Zaczynamy od obserwacji przyrody, czy od tworzenia koncepcji danego urządzenia, a w przyrodzie szukamy odpowiedzi na konkretne pytania? Obie drogi są stosowane. Można najpierw zapoznać się z danym osiągnięciem przyrodniczym, a potem zastanowić się czy można tę wiedzę jakoś wykorzystać w technice. Można też wyjść od konkretnego problemu technicznego. Na przykład chcemy zaprojektować specjalny chwytak robota. Szukamy wówczas w przyrodzie odpowiedniego wzorca w postaci spełniających żądaną funkcje kończyn chwytnych. Wtedy przyrodnicy przychodzą z pomocą, pokazując działanie łap gekona czy kameleona.
Bionika w Polsce wciąż brzmi dosyć tajemniczo. Jak wygląda jej sytuacja w naszym kraju? Nie wesoło. Przez wiele lat byłem w pewnym sensie samotnym wilkiem, który zajmował się bioniką. Wszyscy porządni konstruktorzy słysząc o tym czym się interesuję, kiwali głową z politowaniem – zwariował, przyrodą się zajmuje, zamiast projektować porządną maszynę! Ale teraz ta sytuacja na szczęście się zmienia, postęp techniczny na świecie jest ogromny, w dużej mierze zawdzięcza on swoje osiągnięcia właśnie rozwiązaniom występującym w przyrodzie. Nie sugeruję oczywiście, że w przyszłości wszystkie rozwiązania będą oparte na przyrodzie, ale jest to dodatkowe źródło, niezwykle bogate i inspirujące dla twórczej działalności inżynierskiej. Na obecnym etapie i stanie wiedzy o bionice w Polsce, podstawowe znaczenie ma działalność dydaktyczna. Wprowadzenie tego przedmiotu na uczelnie ma na celu poszerzenie wiedzy o przyrodzie i zmianę postawy młodego inżyniera z biernej na aktywną. Dotychczasowe formy studiów dają małe pole popisu dla samodzielnej twórczości studentów, a młodzi ludzie są pełni zapału, są bardzo chętni tylko mało się robi aby ułatwić im realizację ich twórczych aspiracji.
Jak wyglądają studia bioniczne? Studia mają trzy zadania, po pierwsze poszerzenie ogólnej wiedzy przyrodniczej, niezbędnej do takiej działalności. Po drugie, mają nauczyć nowego spojrzenia na przyrodę jako źródło rozwiązań technicznych. Po trzecie, stwarza się możliwość samodzielnej realizacji koncepcji technicznej, będącej wynikiem studiów bionicznych. W efekcie powstają bardzo ciekawe rozwiązania. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że prace dyplomowe bardzo rzadko kończą się w jakimś szerszym rozwiązaniem przemysłowym. Do tego daleka droga. Ale sama przygoda, budowa rzeczywistego modelu daje studentom ogromną satysfakcję sprawdzenie się jako inżyniera. Jak już mówiłem, to jest dominująca roli bioniki, aktywizować twórczą postawę inżynierską. A przecież my właśnie takich właśnie inżynierów potrzebujemy, zwykłych wykonawców mamy aż za dużo. Zajęcia z przedmiotu Bionika na Akademii Górniczo-Hutniczej realizujemy w sposób nietypowy. Każdy student na wstępie dostaje ulotkę, w której podana jest szczegółowa tematyka zajęć, a także wyjaśnienie czym jest bionika i jaki jest cel tego przedmiotu. Nie jesteśmy zamknięci także co do literatury. Po omówieniu określonego tematu przekazujemy studentom spis poszerzających go lektur. Same studia zależnie od kierunku składają się z 1530 godzin wykładów, oraz 30 godzin laboratorium. Laboratorium obejmuje zarówno pokazy makro i mikroskopowe, jak i wspomagane komputerowo projektowanie konstrukcji. Omawiane są rozwiązania jakie istnieją w naturze, dotyczące pływania, kroczenia czy pełzania organizmów. Następnie studenci opracowują własny pomysł w postaci projektu koncepcyjnego, który jest podstawą zaliczenia. Zainspirowanie studentów do samodzielnej pracy jest podstawowym celem. Czy młodzi inżynierowie, chcący zajmować się bioniką muszą mieć jakieś specjalne predyspozycje? Trzeba mieć otwartą głowę i nie obojętnym na przyrodę. Są tylko te dwa wymagania. Nie ma możliwości stworzenia kierunku studiów bionika? Kierunek to za daleko, ale już w tej chwili jest to przedmiot na kilku wydziałach w Polsce. Na AGH bionika jest przedmiotem obowiązkowym na kierunku Automatyka i Robotyka i Inżynieria Medyczna. Teberia 24/2013 21
NAUK A >>
Nie ma zresztą w Polsce zbyt wielu ośrodków badawczych zajmujących się bioniką. Poza Krakowem, wykłady prowadzone są też we Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu.
To prawdopodobnie daleka przyszłość, którą zrealizuje nowa generacja inżynierów, którzy będą sugerować rozwiązania bioniczne. Dopiero ta generacja zmusi przemysł do nowoczesności.
Jakie mamy polskie sukcesy w badaniach bionicznych? Ja bym powiedział… porażki. Przykładowo, absolwent Politechniki Krakowskiej zaprojektował w współpracy ze mną pojazd pływający. Minęło prawie 10 lat i nikt poważnie się tym nie zainteresował. Podobnie CyberRyba, którą wykonali studenci Politechniki, pozostała na etapie modelu. Nie dziwię się temu, bo każda inwestycja, obciążona ryzykiem, jest trudna do podjęcia dla przedsiębiorcy, który nie ma dużego zasobu kapitałowego. Jeżeli rowery pedałowe pływają po wszystkich jeziorach, to nikt nie będzie zmieniał tego roweru na pływający na innej zasadzie pojazd, inwestując w to duże pieniądze. Owszem, wojsko jest zainteresowane tym pojazdem, ponieważ ma on interesujące właściwości, ale samo zainteresowanie to za mało. W zasadzie nie ma więc sponsorów, których celem byłby niekonwencjonalny rozwój nowych, innowacyjnych rozwiązań konstrukcyjnych. Tego w Polsce bardzo brakuje.
Czy już teraz dzieje się coś w Polsce, co pomoże tę przyszłość zrealizować? Cały czas działamy w tym kierunku. Obecnie jest pomysł aby tych kilkunastu ludzi, którzy zajmują się bioniką w kraju, spotkało się i ustaliło dalszy wspólny program działań. Kończymy także grant, którego celem jest program przedmiotu Bionika w szkolnictwie wyższym. Nauczyciel akademicki dostanie w ten sposób komplet materiałów, które umożliwią mu prowadzenie przedmiotu, na uczelni, może także w kooperacji z przyrodnikami.
Nie mamy chyba jednak wyjścia, jeżeli chcemy być konkurencyjni na rynku, musimy chociaż próbować dogonić resztę świata, także w bionice? 22 Teberia 24/2013
Zupełnie na innym etapie przebiegają te działania u naszych zachodnich sąsiadów. Funkcjonują tam zarówno specjalności, jak i wydziały, które kształcą inżynierów bioników. Co więcej, w Niemczech pojawił się pomysł aby inaczej niż dotąd prowadzić zajęcia z nauk przyrodniczych w szkołach średnich. Nie tylko w ujęciu systematycznym, lecz z uwzględnieniem możliwości zastosowań technicznych. Pionierem w tej dziedzinie jest znany botanik prof. Claus Mattheck, autor kilku książek dla młodzieży opisujących podstawowe zjawiska mechaniki na przykładzie budowy drzewa Już dzieci można więc nauczyć inżynierskiego spojrzenia na rozwiązania występujące w przyrodzie. Daleko nam więc do Niemiec, gdzie działa ponad 20 ośrodków, w których uczy się bioniki. Nie mówiąc już o Francji, Anglii i USA. U nas jednak też nareszcie pojawiły się szanse na rozwój bioniki, przede wszystkim została bowiem przełamana bariera obojętności środowisk naukowych i inżynierskich. Obojętności? Czyżby dokonania bioniki nie były dla nich ewidentne? Jeśli ktoś przez wiele lat siedzi w biurze projektowym i zajmuje się tylko tradycyjną metodą projektowania, to niechętnie słucha o czymkolwiek innym. Staramy się jednak przełamać ten opór, przede wszystkim wśród młodych inżynierów. W nich jest przyszłość i nadzieja rozwoju bioniki w Polsce.
Rozmawiała: Aneta Żukowska zapraszamy do dyskusji napisz do nas
zdjęcia: Festo
Teberia 24/2013 23
NAUK A >>
StartApp – aplikacje na start! Wiele analiz wskazuje na to, iż rynek mobilny, zarówno jeśli chodzi o hardware jak i o software, będzie rósł w najbliższym czasie w zastraszającym tempie. Według raportu i prognoz firmy Gartner, ilość pobranych aplikacji między rokiem 2011 a 2010 wzrosła o ponad 100 % (do ok. 18 000 000), zaś do 2014 ma zostać pobranych w sumie dziesięć razy tyle! Samych smartfonów, które jeszcze jakiś czas temu uważane były za raczej niszowy i gadżeciarski produkt, sprzedano w 2011 roku prawie 500 milionów. Pojawienie się w latach 2008-2009 internetowych „store’ów” i „marketów” otworzyło również zupełnie nową epokę programowania. Wydaje się, że sprzedanie gry lub programu nigdy nie było tak proste, a powszechność i rozmiar rynku sprawiają, że nawet tania lub darmowa aplikacja może przynieść twórcy spore zyski. Możliwości te zauważyli programiści i przedsiębiorcy na całym świecie i po zalewie mediów społecznościowych możemy obserwować obecnie wzrastającą wciąż falę aplikacji – w samym Appstorze ich liczba, od dnia otwarcia do dziś wzrosła tysiąckrotnie co oznacza, że powstawało średnio ponad 350 aplikacji dziennie!
24 Teberia 24/2013
Za dużo smartfonów? Sukces smartfonów w Polsce nie jest jeszcze tak spektakularny, jak na zachodzie, jednak i u nas zmiany widać gołym okiem. – Początki były bardzo trudne – wspomina Artur Starzyk z firmy Infinite Dreams, która na rynku smartfonów działa od dziesięciu lat. – Zaczynaliśmy od pierwszych smartfonów Nokii w roku 2002. Już wtedy czuliśmy, że ten typ urządzenia będzie w przyszłości czymś bardzo ważnym. Niestety przez długie lata nikt nie potrafił dobrze zdefiniować jak cały ekosystem mobilny powinien funkcjonować. Dynamiczny rozwój obserwujemy od czasu pojawienia się pierwszego iPhone’a – dopiero wtedy udało się połączyć wszystkie części układanki. Otrzymaliśmy świetny telefon, ale również bardzo przyjazny w użytkowaniu sklep z aplikacjami. No i rodzimy rynek też się rozwija, co nas bardzo cieszy. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu wystarczyło kilka pobrań, aby aplikacja pojawiła się w Top 10. Dzisiaj trzeba zmobilizować już kilkaset osób do pobrania gry, aby powalczyć o dobrą lokatę. Niestety, w odniesieniu do USA (to na razie największy rynek) to nadal liczby bardzo skromne. Faktycznie polski rynek jest na razie ledwie ułamkiem amerykańskiego, jednak stosunek ilości smartfonów do tradycyjnych telefonów dąży stopniowo do stanu, jaki obecnie rejestruje się na zachodzie, gdzie połowa użytkowników sieci komórkowych korzysta już ze smartfona. Do ofensywy w Polsce szykują się też wielkie firmy, jak Samsung czy HTC, które pragną zwiększyć sprzedaż swoich produktów w naszym kraju o kilkanaście – kilkadziesiąt procent. Powstaje również coraz więcej aplikacji przeznaczonych dla polskiego użytkownika. Michał Karmiński, twórca aplikacji EduKoala (zwycięzcy konkursu Startup Weekend Warsaw 2011) twierdzi, że Polski rynek aplikacji zaczyna być dochodowy. – Bardzo często powtarza się, że nieszczęściem polskich firm jest stosunkowo duży rynek, na jakim działamy. Bo z jednej strony 38 mln ludzi to spora rzesza osób, na których można zarobić pieniądze, z drugiej jednak można to zrobić bez konieczności podbijania rynków międzynarodowych. To może działać demobilizująco na programistów, pozbawiając ich ambicji globalnych. Spójrzmy na rynek np.: estoński, tam jest dużo więcej startupów odnoszących sukces międzynarodowy, jak chociażby Skype, co bierze się z nastawienia globalnego i małego rynku lokalnego.
Teberia 24/2013 25
NAUK A >>
Zespół EduKoala - zwycięzcy konkursu Startup Weekend Warsaw 2011.
Polska awangarda W sklepach spotkać można coraz więcej aplikacji produkowanych w Polsce, a oprócz kopi sprawdzonych pomysłów z zachodu, powstaje też wiele oryginalnych projektów, jak choćby SaveUp, Cityrace, czy EduKoala. Ten ostatni jest programem wspierającym naukę języka obcego, który wykorzystuje mechanizm dostępny w każdym telefonie – odblokowywanie ekranu. Po zainstalowaniu EduKoali, zamiast zwykłego mechanizmu odblokowywania, na wyświetlaczu telefonu użytkownik widzi słówko w języku obcym i kilka propozycji jego tłumaczenia. Dopiero skojarzenie słówka z odpowiednim tłumaczeniem czyli poprawne rozwiązanie zagadki, spowoduje odblokowanie ekranu. Skąd pomysł na Koalę? – Aplikacji podobnych do EduKoali nie było w Android Markecie – przyznaje Michał Karmiński. – W czasie wymyślania pierwszej koncepcji EduKoali uczyłem się dość dużo hiszpańskiego i uznałem, że taka funkcjonalność mogłaby mnie dużo bardziej zmobilizować do nauki. To była główna inspiracja do stworzenia aplikacji. Jednak jej twórca zastrzega, że oryginalność nie zawsze jest receptą na sukces. – Polska to duży rynek, który w dodatku dynamicznie się zwiększa. Z tego względu nie dziwie się, że wiele firm kopiuje rozwiązania odnoszące sukces w USA, zamiast pracować nad innowacyjnymi rozwiązaniami, bo jest to dużo prostsze i często bardziej dochodowe. Sami pracujemy nad produktem skopiowanym ze Stanów i zakładam, że dużo szybciej zacznie zarabiać na siebie niż EduKoala – przyznaje Karmiński. 26 Teberia 24/2013
O ile jednak przeszczepianie zachodnich rozwiązań na grunt polski może mieć sens, to jednak powielenie aplikacji już stworzonej może być poważnym błędem i oznaczać godziny zmarnowanej pracy. – Osobom, które chcą wprowadzić innowacyjną aplikację, które uważają, że jeszcze nie ma takiego programu w Google Play czy AppStorze, radzę spędzić kilka dobrych dni upewniając się czy wdrażanego rozwiązania na pewno jeszcze nie ma – radzi Michał Karmiński. – Niestety kilka razy przez zbyt dużą pewność siebie i zbyt małe zbadanie rynku, zajmowaliśmy się pracą nad rozwiązaniami, które jednak były już stworzone. Od kiedy jednak aplikacje zaczęły powstawać w tempie dziesiątek i setek nowych produktów dziennie, programowanie stało się przedsięwzięciem dla ryzykantów. Nawet skrupulatne upewnienie się, że aplikacja tego rodzaju jeszcze nie jest dostępna w internecie, nie gwarantuje że ktoś nie wprowadzi aplikacji na kilka dni wcześniej lub skuteczniej jej nie rozreklamuje. Tysiące programistów na całym świecie łamie sobie głowy nad tym, jak napisać aplikację, która przebije się na listę Top10, stanowiącą najskuteczniejszą reklamę. Polskie aplikacje nierzadko idą w awangardzie mobilnych rozwiązań. Aplikacja SaveUp korzysta z systemu rozpoznawania zdjęć w celu ułatwienia zakupów: wystarczy zrobić zdjęcie okładki książki lub płyty, a SaveUp znajdzie produkt w swojej bazie danych i skieruje klienta do sklepu, umożliwiając mu zdalne nabycie produktu w kilka sekund – Świat zmierza w kierunku zlikwidowania, a przynajmniej
ograniczenia roli klawiatury – mówi Arkadiusz Skuza, założyciel firmy iTraff będącej producentem SaveUp’a. – Apple, Google i inni to wiedzą. Nie chcemy już tylko pisać do komputerów i klikać myszką, chcemy do nich mówić. Jednocześnie kochamy robić zdjęcia i chcemy by maszyny mogły zrozumieć i ten poziom komunikacji. W iTraff Technology chcemy, aby człowiek prowadził maszynę pykając foteczki. SaveUp jest tylko początkiem projektu iTraff, gdyż technologię firmy można wykorzystać do wielu innych celów. Przykładem może być aplikacja Art4Europe służąca do identyfikacji dzieł sztuki przy pomocy zdjęcia. – Wkrótce każdy będzie mógł budować własne aplikacje z naszą technologią, już można się zapisywać na recognize.im– oświadcza Arkadiusz Skuza. – Otwieramy technologię, aby każdy na świecie mógł mieć własną aplikację z technologią rozpoznawania obrazu.
Ile za aplikację? Według danych serwisu 148apps ponad 45% aplikacji w Appstorze dostępnych jest za darmo. Kolejne 25% można ściągnąć za minimalną możliwą cenę 99 centów, istnieją jednak produkty kosztujące nawet setki dolarów. Jaka jest zatem idealna cena aplikacji? Zdaniem wielu minimalna cena, czyli 99 centów to już cena zaporowa, bo powszechny dostęp do darmowych produktów przyzwyczaił klientów, że za 99 centów należy się już coś ekstra. Jednak badania Flurry Analytics wskazują, że być może nie cena jest problemem, ale sposób w jaki płaci ją użytkownik. Według wspomnianej analizy najlepiej zarobić można na aplikacjach typu freemium, czyli dostępnych za darmo w wersji podstawowej, ale wyposażonych w wewnętrzny system mikropłatności umożliwiający otwieranie różnego rodzaju funkcjonalności typu premium. Model freemium szczególnie popularny
Aplikacja SaveUp korzysta z systemu rozpoznawania zdjęć w celu ułatwienia zakupów.
jest wśród gier przeglądarkowych, gdzie grać możemy za darmo, a dodatkową opłatę musimy uiścić np. za przedmioty dające przewagę w rozgrywce. Innym przykładem może być popularny program Skype: podstawowa funkcja (rozmowy przez internet) dostępna jest za darmo, jednak za inne funkcje, takie jak wykonywanie tradycyjnych połączeń telefonicznych trzeba już płacić. Według wspomnianych badań, średnia suma wydana przez użytkowników „darmowych” aplikacji typu freemium (głównie gier) to... 14USD, przy czym ponad połowę dochodu wygenerowanego przez tego rodzaju aplikacje budują „mikropłatności” o pułapie 20 USD lub więcej. Jednak zdaniem Marka Wyszyńskiego, jednego z założycieli Infinite Dreams, model freemium nie wyprze z rynku tradycyjnego, jednorazowego sposobu sprzedaży. – Prawdą jest, że model freemium czy adware [darmowa wersja aplikacji zawiera reklamy, które wyłączyć można za dodatkową opłatą – przyp. aut.] jest bardzo popularny. Ja jednak uważam, że na rynku jest miejsce dla gier za $0.99 jak i dla tych, co kosztują $9.99. Wszystko zależy od wagi produktu oraz jego grupy docelowej. Jeśli mamy na przykład do czynienia z wielką produkcją klasy AAA, której budżet może sięgać milionów dolarów, to naturalną rzeczą jest, że nie będzie ona wydana w formie freemium ani też nawet w cenie $0.99. Zresztą wystarczy spojrzeć na tytuły Top Grossing w AppStore. Są to produkty bardzo różnorodne, w bardzo różnych cenach. Odpowiednia cena aplikacji to nie wszystko. Pełny sukces oznacza nie tylko wysoką ściągalność aplikacji, ale przede wszystkim wiernych i lojalnych użytkowników, najlepiej schwytanych w jakąś sieć społecznościową. Taki model zastosowała firma Infinite Dreams przy produkcji gry „Let’s create! Pottery”. Gra pozwala każdemu posiadaczowi tabletu lub smartfona na spróbowanie swoich sił w ceramice, bez brudzenia rąk gliną i wypalania naczyń w piecu. Dotykając ekranu możemy nadawać kształt wirtualnym glinianym naczyniom oraz ozdabiać je. Skończone dzieło możemy umieścić w internetowej galerii, gdzie oceniane jest przez członków społeczności. – „Let’s Create! Pottery” jest grą, której cykl życia jest bardzo długi – podkreśla Marek Wyszyński. – Dzieje się tak między innymi dzięki naszemu portalowi społecznościowemu (www.potterygame.com), na którym można publikować, oceniać i komentować ceramikę tworzoną przez graczy z całego świata. Do tej pory na portal przesłano ponad 200.000 dzieł. Teberia 24/2013 27
NAUK A >>
Prace nad trailerem Jelly Defense. Gra produkcji gliwickiego Infinite Dreams została nominowana w kategorii „Najlepszej polskiej gry 2011 dystrybuowanej cyfrowo” przez kapitułę konkursu Europe
Łatwiejszy start startupów Choć Google Play (dawny Android Market) nadal nie umożliwia polskim programistom sprzedaży aplikacji, to klimat do otwierania startupów związanych z technologiami mobilnymi staje się w Polsce coraz bardziej przyjazny. Powstaje również coraz więcej instytucji, firm i infrastruktury wspierającej startupy: – w Warszawie tworzy się teraz świetny ekosystem startupowy. Open Coffee, Appsterdam, Pitch Rally, Gamma Rebels, Reaktor... Tego wszystkiego jeszcze nie było rok temu, była pustynia, a teraz jest kilka bardzo jakościowych spotkań w tygodniu. Funduszy na startupy też jest coraz więcej. Wymówki powoli się kończą. Nie ma już wyraźnych powodów, żeby startupy z Polski nie mogły odnosić sukcesów w Dolinie Krzemowej – mówi Krzysztof Wacławek, szef Cityrace.me w wywiadzie dla Wyborcza.biz. Pojawia się też coraz więcej konkursów, w których wygrana dodaje startupom skrzydeł. – Przyznam, że bez wygrania Startup Weekendu w Warszawie nie zdecydowalibyśmy się na stworzenie aplikacji. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to bardzo kosztowne, a zmonetyzowanie 28 Teberia 24/2013
EduKoali nie jest takie proste – ocenia Michał Karmiński. – Zdobycie pierwszego miejsca dodało nam skrzydeł i pozwoliło skupić się mocno na projekcie, co zaowocowało ogromną ilością nowych pomysłów wdrażanych w aplikacji. Podobnego zdania jest Arkadiusz Skuza z iTraff Technology: – Startup Week 2001 bardzo nam pomógł. Zdobyliśmy uznanie i rozpoznawalność w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Poznaliśmy inwestorów z tamtych rynków. Pierwsza dziesiątka w Europie (bo tam znalazł się SaveUp) to wielki sukces całego zespołu iTraff Technology i nieocenione doświadczenie. Rynek mobilny jest jeszcze bardzo młody (od otwarcia AppStore minęło niewiele ponad 3 i pół roku) i jeszcze nie w pełni okiełznany. Mimo to, Michał Karmiński ocenia, że o wiele bardziej sprzyja młodym firmom niż rynek dóbr materialnych. – Poza ograniczeniami językowymi nie odczuwa się za bardzo granic czy różnic w prawie. Skutecznie można pracować w Polsce nad aplikacją podbijającą rynek Brazylijski i odwrotnie. Jeśli miałbym wskazać najtrudniejszy element, z jakim spotykamy się jako EduKoala, to jest to przetłumaczenie aplikacji na inne rynki docelowe. – Najtrudniejsze jest to – dodaje Arkadiusz Skuza, – że trzeba pracować ze świado-
mością, że gdzieś na świecie ktoś robi dokładnie to samo co my, że ten ktoś jest mądrzejszy, ma więcej pieniędzy i możliwości niż my. Najtrudniejsze jest wówczas to, aby pozostać na tyle stukniętym, aby wierzyć, że nam się też uda być wielką, wspaniałą firmą z doskonałymi produktami poprawiającymi życie ludzi. Podstawowym problemem pozostaje promocja i rozreklamowanie aplikacji. Wielu deweloperów przyznaje, że wybicie się z dziesiątek aplikacji powstających codziennie, stanowi największe wyzwanie. Każdy twórca aplikacji liczy na dostanie się na listę najpopularniejszych lub polecanych aplikacji, często promowanych na stronie głównej danego sklepu. Dobre miejsce w czołówce najpopularniejszych aplikacji wywołuje nierzadko efekt kuli śnieżnej i nowi użytkownicy zaczynają napływać szerokim strumieniem.
Polacy odkrywają smartfony i choć część z ich funkcji, jak np. geolokalizacja1 wciąż do nas nie przemawia, to zapał z jakim wielkie firmy ogłaszają podbój polskiego rynku dobrze rokuje zmianom. Rozkręca się również moda na startupy działające na rynku mobilnym, bardzo często tworzone przez młodych ludzi mających więcej zapału i pewności siebie niż doświadczenia i środków. Co można poradzić młodym przedsiębiorcom, wchodzącym dopiero na ten ryzykowny rynek? – Działajcie odważnie, zdecydowanie i przede wszystkim nierozważnie – radzi Arkadiusz Skuza. Piotr Pawlik zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Nie tylko Gadu-Gadu? Choć wśród najpopularniejszych polskich aplikacji wciąż królują programy przenoszące do smartfonów funkcjonalności znane z ekranów komputerów, takie jak Gadu-Gadu czy Allegro, to powstaje coraz więcej produktów właściwych tylko urządzeniom mobilnym.
Por. artykuł Facebook Places w Polsce to porażka. Nie rozumiemy geolokalizacji, Beaty Ratuszniak z interaktywnie.com 1
Teberia 24/2013 29
INNOWAC JE >>
30 Teberia 24/2013
Edward Margański i jego „skrzydełko”
Awiator z Kaniowa W jednym z hangarów na terenie Parku Technologicznym Przemysłu Lotniczego w Kaniowie, nieopodal Bielska-Białej powstaje prototyp samolotu, który może w zasadniczy sposób zmienić konstrukcje współczesnych statków powietrznych, choć w istocie opiera się on na konstrukcji pierwszego samolotu braci Wright.
W Polsce mamy ok. dziesięć razy mniej samolotów ogólnego zastosowanie, czyli tzw. general aviation przypadających na obywatela niż w krajach rozwiniętych. Mamy tyle samo mniej lotnisk. A jednak to w Polsce powstaje jedna z nielicznych tego rodzaju, nowych konstrukcji w świecie. Po latach prób technicznych i żmudnym procesie certyfikacji, pod koniec ubiegłego roku Zakłady Lotnicze Margański & Mysłowski z Bielska-Białej rozpoczęły produkcję samolotu własnej konstrukcji EM-11C Orka. Co ciekawe, jest to pierwsza certyfikowana produkcja rodzimej konstrukcji od kilkunastu lat. „Orka”, określana również powietrzną limuzyną, to czteroosobowy samolot przeznaczony do lotów biznesowych, szkoleniowych i patrolowych. Maksymalny zasięg tego dwusilnikowego górnopłata wynosi 1500 km. „Orkę” oprócz wysokiej jakości technicznej cechuje konkurencyjna cena. Za porównywalny samolot austriackiej firmy Diamond Aircraft Industries w podstawowej wersji zapłacić ok. pół miliona euro. Polska maszyna kosztuje kilkanaście procent mniej. Bielską produkcją zainteresowali się Chińczycy. China International General Aviation Industry Group Limited zamierza nie tylko zakupić w Bielsku 30 egzemplarzy Orki, ale wejść także w bliższą współpracę z bielską firmą. Teberia 24/2013 31
INNOWAC JE >> Dzięki szybkiemu rozwojowi chińskiej gospodarki oraz stopniowemu otwieraniu przestrzeni powietrznej, w ciągu najbliższych 10-20 lat chińskie lotnictwo cywilne czeka okres dynamicznego rozwoju. Dla firmy Margański & Mysłowski to ogromna szansa na rozwój, firmy ciągle młodej, ale już ze sporym dorobkiem. Historia Zakładów Lotniczych Margański&Mysłowski sięga roku 1986, kiedy Edward Margański założył „Zakład Remontów i Produkcji Sprzętu Lotniczego”. Początkowo firma zajmowała się przeglądami i naprawami szybowców drewnianych. Po kilku latach działalność przedsiębiorstwa rozszerzyła się o projektowanie konstrukcji szybowców. W ciągu zaledwie 13 miesięcy zaprojektowano, zbudowano prototypy, dokonano oblotu, uzyskano Certyfikat Typu oraz wprowadzono do produkcji szybowiec S-1 Swift. Sukcesy szybowca SWIFT pozwoliły na pozyskanie zamówienia od firmy MDM Ltd. na projekt akrobacyjnego szybowca dwumiejscowego, co doprowadziło do rozpoczęcia prac nad szybowcem MDM-1 Fox, a w konsekwencji do tego, że światowych mistrzostwach ponad 90 proc. zawodników startuje na Swiftach lub Foxach. Obserwując tendencje na światowym rynku i poszukując swojego miejsca w branży, Zakłady Lotnicze skierowały swe zainteresowanie w kierunku samolotów ultralekkich. Bielska firma nawiązała współpracę z francuskim Aviasud. W ramach tej współpracy wyprodukowano (w kooperacji z innymi firmami z Bielska) pięć egzemplarzy ultralekkich samolotów „Albatros”. Kłopoty ze zbytem i likwidacja firmy „Aviasud” spowodowała, że produkcję przerwano. W latach 1998-1999, opierając się na dotychczasowym doświadczeniu oraz zrealizowanych wcześniej pracach wstępnych, rozpoczęto budowę prototypu odrzutowego samolotu szkolno-treningowego – o roboczej nazwie „Iskra II”. Margański wraz ze zespołem opracował projekt taniego samolotu odrzutowego o kompozytowej konstrukcji, mającego zastosowanie zarówno wojskowe, jak i cywilne. Gotową konstrukcję nazwano EM-10 „Bielik”. Jego pierwszy oblot miał miejsce w 2003 roku, ale równolegle, bo już w roku 2002, rozpoczęto prace nad wspomnianą „Orka”. Zarówno „Bielika” jak i „Orkę” Edward Margański mógł zrealizować przy wsparciu finansowym Włodzimierza Mysłowskiego, znanego bielskiego przedsiębiorcy, właściciela firmy „Marbet”, znanej przede wszystkim na rynku budowlanym z produkcji tzw. marbetek. 32 Teberia 24/2013
Współpraca zaowocowała wspólnym przedsięwzięciem. Panowie zostali wspólnikami. Pomysły, które rodziły się z pasji Margańskiego i szczypty zmysłu biznesowego Mysłowskiego powoli przybierają kształt poważnego przedsiębiorstwa lotniczego, znanego już poza granicami Polski. Jego twórcy mogą szczycić się faktem, iż są jedyną w Polsce firmą lotniczą oferującą finalny produkt w postaci samolotu. Reszta firm z tego segmentu, coraz prężniej rozwijającego się, ma do zaoferowania jedynie elementy wyposażenia lotniczego, choć w wielu przypadkach są to znaczące elementy lotniczej układanki. Przykładem jest Avio Polska, gdzie w bielskim zakładzie zaprojektowano i wyprodukowano część stałą turbiny niskiego ciśnienia silnika GEnx-2B, dzięki której zużycie paliwa będzie o 15 proc. niższe niż w porównywalnych silnikach na rynku. Szacunki wskazują, że jej zastosowanie podwoi zyski przewoźnika. Edward Margański, choć z podziwem spogląda na pracę konstruktorów z Avio Polska ma własny po-
mysł na zracjonalizowanie użytkowania samolotów. Jego pomysł wydaje się banalnie prosty, choć w istocie to praca jego życia. - Są wynalazki, które wymyśla się jednej nocy, ale i są takie, które są sumą doświadczeń całego życia zawodowego. Mam nadzieję, że będzie to dzieło mojego życia. Jest to owoc mojej kilkudziesięcioletniej kariery zawodowej – mówi o idei rozwiązania, które w światku lotniczym zostało już okrzyknięte „skrzydełkiem”. Owe „skrzydełko” to w istocie małe ruchome skrzydło znajdujące się przed kabiną pilota, które zapewnia dodatkową siłę samolotowi w trakcie jego lądowania. W jaki sposób niby tak niepozorny, mały element miałby zracjonalizować użytkowanie maszyny? Przypomnijmy sobie widok lądującego Boeinga czy Airbusa, a zwłaszcza moment przed dotknięciem kołami ziemi. Wychylone klapy, zadarty do góry nos dla uzyskania niezbędnego kąta natarcia i pytanie: jaką siłę (ile procent aktualnego ciężaru samolotu) muszą w tym momencie wytworzyć skrzydła? Okazuje się, że ok. 110-115 %, gdyż obok ciężaru samolotu
muszą skompensować skierowaną w dół siłę (owe 10-15 %) wytworzoną przez usterzenie wysokości dla utrzymania równowagi podłużnej w tym stanie lotu. Margański postanowił problem wyeliminować, co w ostatecznym rozrachunku ma doprowadzić do sporych oszczędności. Problem, który jak twierdzi jest wrzodem na sumieniu konstruktorów, którzy skrzętnie go ukrywają. - W szybowcach oraz w samolotach „z długim ogonem i wąskimi skrzydłami” rzecz nie ma większego znaczenia, ale już dla samolotów pasażerskich, czy samolotów bojowych jest już o co się bić. W swoim rozwiązaniu Margański postanowił wykorzystać układ tzw. kaczki, znany od zarania lotnictwa gdyż właśnie pierwszy samolot braci Wright posiadał konstrukcję „kaczki”, a co najciekawsze posiadał na przodzie „skrzydełko”. Rozwiązanie to jednak nie było kompletne, gdyż samolot był niewyważony, a w konsekwencji niestateczny. Skrzydełko ustawione na sztywno powodowało, że samolot był niestateczny i żeby uzyskać stateczność pilot musiał być „częścią samolotu”, musiał nieustannie trzymać ręce na sterach. Teberia 24/2013 33
Następcy braci (Farman, Bleriot i inni) przenieśli usterzenie do tyłu i samolot sam z siebie stał się stateczny. Problem właściwego połączenia stateczności i sterowności został na wiele dziesiątków lat rozwiązany, lecz czy dziś, gdy cyzelujemy osiągi i własności to wystarczy? Tam, gdzie owe osiągi i własności są absolutnie na pierwszym miejscu, czyli u producentów samolotów bojowych, problem został rozwiązany „sztuczną stateczność”. Takie samoloty jak F-16 i F-18 posiadają ruchome przednie usterzenie, które jest wychylane przez system, sterowany co prawda przez pilota, lecz realizowany i zarządzany przez skomplikowane systemy informatyczno -mechaniczne. Ale wracając do „kaczki”, konstrukcja ta powróciła w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy to rówieśnik Edwarda Margańskiego Amerykanin Burt Rutan zbudował samolot VariEze. „Kaczka” Rutana cechowała się nieprzeciętnymi osiągami, a głównie prędkością maksymalną i zasięgiem. Sława samolotu i konstruktora potwierdzona m.in. rekordem świata (zasięg 2635 km osiągnięty w kategorii samolotów o masie mniejszej niż 500 kg) spowodowały, że konstruktorzy amatorzy na całym świecie zbudowali ponad 400 sztuk takich samolotów. Powstanie ulepszonej wersji Long-Ez oraz innych modeli wywodzących się z idei VariEze zdawało się potwierdzać głoszone przez Burta Rutana poglądy jakoby w ciągu najbliższych kilku-kilkunastu lat większość samolotów będzie budowana właśnie w układzie „kaczki”. - Prognozowana przez Rutana ofensywa „kaczek” wydawała się mieć sens. Razem z moimi kolegami 34 Teberia 24/2013
z biura konstrukcyjnego OBR w Mielcu zafascynowaliśmy się nową ideą. Na deskach kreślarskich po godzinach zaczęły powstawać „kaczkoloty” rodem z Polski. A skoro zaczęły powstawać, to pojawiły się dogłębniejsze analizy układu – wspomina pan Edward. - W swych analizach doszliśmy do wniosku, że „kaczki” w tej postaci to jednak „droga donikąd”. Zresztą nie były to tylko nasze obserwacje. „Kaczki” nie przyjęły się ze względu na słabe parametry pilotażu. Okazały się dużo gorsze niż przeciętne samoloty w zakresie małych prędkości, a głównie w długości startu i lądowania. - Korzyścią z owej przygody z „kaczkami” była konieczność wyjścia poza wyniesione z politechniki wzory i zasady, i przeanalizowanie „tak po chłopsku”, od strony fizyki zjawiska zasad zapewnienia stateczności i sterowności samolotu. Margański uznał, że „kaczka” byłaby doskonałym samolotem, o świetnych właściwościach, gdyby nie jej organiczne wady. Przede wszystkim w żadnym wypadku przednie usterzenie nie powinno być zabudowane na stałe do samolotu, lecz powinno zmieniać swe usytuowanie względem przepływających strug powietrza i że zmiany te (głównie kąta natarcia) powinny być realizowane przez jakiś mechanizm wg raczej skomplikowanych zależności. Niczym chorągiewka. W ten sposób powstała wizja pielęgnowana w umyśle pana Edwarda - widok „kaczki” lecącej z minimalną prędkością, z przednim płatem ustawianym względem opływającego powietrza tylko o tyle, ile potrzeba do zachowania równowagi.
INNOWAC JE >> Owa wizja mogła doczekać się realizacji dzięki mocnemu zaangażowaniu Edwarda Margańskiego w biznes lotniczy. Zdobyte doświadczenia, kontakty owocowały nowymi projektami. Wśród wspomnianych projektów „Bielika”, „Orki” zaczął powoli materializować się projekt „kaczki bez wad”. Pierwsze próby prowadzone na modelach potwierdziły słuszność stawianej tezy. Następnym etapem prac badawczych były testy w tunelach aerodynamicznych (Wojskowej Akademii Technicznej i Politechniki Warszawskiej). Badaniom zostały poddane trzy modele o różnych konfiguracjach, najpierw „społecznie”, w ramach „czystej pasji badawczej”, a potem w ramach „grantu” finansowanego przez Ministerstwo Nauki. - Dla wynalazcy szokiem były wykresy, które wyszły z komputerów zintegrowanych ze swymi tunelami. Jedna sprawa to coś wymyślić, wyobrazić sobie jak to działa, a zupełnie co innego – zobaczyć tę kartkę wysuwającą się z drukarki. Kartkę, na której widać wykresy w całości potwierdzające to, co się sobie wyobrażało. Tam abstrakcja, tu rzeczywistość – wspomina Edward Margański.
Edward Margański ma świadomość, że nawet jeśli przedsięwzięcie okaże się sukcesem, trudno będzie dokonać rewolucji w konstrukcjach samolotowych, choć jego patent można zastosować zarówno w ultralekkich samolotach, jak i w pasażerskich i bojowych i to bez radykalnych modyfikacji ich konstrukcji. Rzecz jasna, żeby przekonać niedowiarków trzeba będzie wykonać znacznie większy prototyp, ale i pewnie to nie wystarczy, bowiem przemysł lotniczy to ogromne pieniądze, sieci zależności, dość skostniałe struktury korporacyjne. Tyle, że koniec prac nad prototypem „skrzydełek” zbiegł się z coraz bliższą wizją współpracy firmy Margański&Mysłowski z chińskimi przedsiębiorcami, którzy mają ogromne apetyty na zawojowanie lotniczego świata. Kto wie, czy w tym układzie „skrzydełko” nie pofrunie bardzo wysoko. Jacek Srokowski zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Testy na modelach to jedno, testy na prawdziwym samolocie to zupełnie inna bajka. A po drodze zostaje jeszcze opatentowanie wynalazku. Edward Margański zdaje sobie doskonale sprawę, że przełomowym momentem dla jego wynalazku w praktyce może być tylko zademonstrowanie światu nawet najmniejszego, ale pilotowanego przez człowieka, samolotu dopuszczonego do lotu przez nadzór lotniczy. Samolotu, który z jednej strony wykaże właściwe własności pilotażowe, a z drugiej – istniejące i potencjalne przewagi nad współczesnymi konstrukcjami. Edward Margański decyduje się na realizację projektu w ramach działania 3.1. Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, przy współpracy z katowickim Parkiem Technologicznym Euro-Centrum, który zdecydował się wyłożyć 200 tysięcy euro na urzeczywistnienie pomysłu. Od razu pojawia się pytanie czy za to można zaprojektować i zbudować nawet doświadczalny samolot? Przecież nie. A może jednak? Margańskiemu przychodzi do głowy pomysł, by wykorzystać do tego celu zaprojektowanego przez siebie motoszybowca „Małgosia”, z którym spędził parę setek godzin w powietrzu. I tak w hangarze lotniska w Kaniowie rozpoczyna się praca, która dziś dobiega praktycznie końca. - Najdalej w lipcu „Małgośka” wzbije się w powietrze – zapowiada pan Edward. Teberia 24/2013 35
UWAGA >>
Długa śmierć śmieci. Gdzie pochować odpady promieniotwórcze? 36 Teberia 24/2013
Po latach projekt rozwoju energetyki jądrowej wraca w Polsce do łask. Dwie elektrownie, które powstaną według założeń w przesiągu 15-20 lat mają zapewnić tanią i czystą energię, miejsca pracy i stanowić bodziec do rozwoju. W cieniu tych przedsięwzięć powstawać będą również składowiska odpadów, stanowiące miejsce wiecznego pochówku niebezpiecznych produktów przemian zachodzących w reaktorze. KSOP
Różan malownicza miejscowość letniskowa leżąca nad Narwią, 90 km od Warszawy.
Polska jeszcze nie ma elektrowni atomowych, ale jak prawie każdy kraj na świecie produkuje odpady promieniotwórcze. Niewielka ich część pochodzi z eksploatacji reaktorów badawczych Maria i Ewa (ten drugi został już wyłączony) znajdujących się w Świerku, a około 95% z izotopów promieniotwórczych stosowanych w przemyśle, badaniach naukowych, a szczególnie w medycynie. Wypalone paliwo reaktorów badawczych, uznawane za niebezpieczne odpady wysokoaktywne, jest wywożone do kraju, z którego pochodzi, czyli do Federacji Rosyjskiej. Pozostałe odpady, głównie średnio- i niskoaktywne od 1958 roku są składowane w Krajowym Składowisku Odpadów Promieniotwórczych w Różanie – malowniczej miejscowości letniskowej leżącej nad Narwią, 90 km od Warszawy. Składowisko zajmuje tam teren starego fortu, zbudowanego jeszcze przed I wojną światową. Carska administracja przypadkowo świetnie wybrała miejsce. Fort znajduje się na tzw. wyniosłości topograficznej, a cały teren oddzielony jest od wód gruntowych grubą warstwą gliny, co tworzy idealne warunki dla składowania odpadów promieniotwórczych. W budynkach fortu, a także w zaadoptowanej na ten cel fosie składuje się nisko- i średnioaktywne odpady krótkożyciowe, czyli takie, których okres połowicznego rozpadu wynosi mniej niż 30 lat. Długożyciowych odpadów, które mogą pozostać groźne przez setki, a nawet tysiące lat, w Różanie składować nie można.
Teberia 24/2013 37
UWAGA >>
Na terenie Krajowego Składowiska Odpadów Promieniotwórczych w Różanie procedury działania w przypadku zaistnienia wypadku drogowego, w wyniku którego nastąpiło skażenie materiałem promieniotwórczym osób i terenu ćwiczyły jednostki Państwowej Straży Pożarnej oraz Państwowej Agencji Atomistyki.
Stosuje się do tego położone głęboko pod ziemią składowiska geologiczne, których jak na razie w Polsce nie ma.
Pieniądze nie promieniują Choć mury starego fortu dzieli do pierwszych zabudowań miejskich zaledwie 400 metrów, to sąsiedztwo ze składowiskiem nie dla wszystkich stanowi problem. Ośrodek jest bowiem źródłem sporych dochodów gminy. I nie chodzi tu o zwiedzające Składowisko wycieczki szkolne. Na mocy artykułu 57. Prawa Atomowego gminie, na terenie której znajduje się Składowisko przysługuje opłata roczna w wysokości 400% dochodów z tytułu podatku od nieruchomości znajdujących się na terenie gminy. W przypadku Różana kwota ta wynosi 8 mln zł rocznie, co zestawione z czteroipółtysięczną populacją gminy stanowi nie lada dochód. Gmina nie zawsze jednak otrzymywała rekompensatę, gdyż w czasie zakładania Składowiska nikt nie pytał mieszkańców o zdanie. Walka o opłatę mającą gminie rekompensować ciężary, które ponosi w związku ze zlokalizowaniem Składowiska na jej terenie rozpoczęła się dopiero po Okrągłym Stole. Opłata nie będzie przysługiwać wiecznie, gdyż według ustawy po zamknięciu Składowiska rekompensata obowiązuje tylko przez czas równy jego eksploatacji. Gmina inwestuje więc coroczne 8 mln w infrastrukturę. 38 Teberia 24/2013
Za co właściwie przysługuje gminie opłata? Warszawiakom, którzy tłumnie przybywają tu odpoczywać na Narwią, Składowisko najwyraźniej nie przeszkadza. Jak wykazują statystyki medyczne Składowisko nie ma też żadnego negatywnego wpływu na zdrowie mieszkańców, a zdaniem prof. dr inż. Andrzeja Strupczewskiego, eksperta w dziedzinie energetyki atomowej, zachorowalność na raka w gminie należy do najniższych w Polsce. Jest to więc raczej opłata za tolerowanie w sąsiedztwie niegroźnego i niepopularnego przedsięwzięcia. Albo sposób na podreperowanie gminnego budżetu, bo jak mówi jeden z mieszkańców miasta: „jak będziemy mówić, że nam nie przeszkadza, to nam tu przestaną pieniądze przysyłać. Musimy mówić, że nas boli, ale nie za głośno.1” Być może inne gminy powinny zacząć starać się o prawo zlokalizowania nowych składowisk, bowiem już teraz wiadomo, że składowisko w Różanie nie tylko nie pomieściłoby odpadów wysokoaktywnych produkowanych przez przyszłe elektrownie (zresztą nie jest do tego przystosowane), ale i zwykłych odpadów medycznych, przemysłowych i eksperymentalnych. Jak na razie eksperci Państwowej Agencji Atomowej wytypowali pięć ewentualnych lokalizacji nowego składowiska. Potencjalnie mogłoby znaleźć się w Łaniętach, Kłodawie, Damasławku, Jarocinie lub Pogrzeli, choć z obawy przed protestami społecznymi żadna oficjalna lista nie została jeszcze stworzona. Ewentualne miejsca są typowane na podstawie ich budowy geologicznej. Nie w każde gminie można zbudować podobny obiekt. 1 Por. Artykuł Piotra Siergeja W żywicy i betonie, „Tygodnik
Powszechny” 2010, nr 43.
W dodatku, do zbudowania składowiska podobnego do tego w Różanie wymagane są inne warunki niż dla składowisk przeznaczonych na bardziej niebezpieczne odpady, które zamyka się obecnie w głębokich, sztucznych kawernach. – Odpady powinny być schowane co najmniej 600 metrów pod powierzchnią. Tam, gdzie występuje granit lub glina, a najlepiej w pobliżu pokładów soli – tłumaczy w dzienniku Metro profesor Andrzej Strupczewski. – Obecność soli gwarantuje, że w tym miejscu nie ma wody, z którą odpady mogłyby się wydostać na powierzchnię – dodaje. Przez jakiś czas funkcjonowały także plany zbudowania w jednym z krajów UE wielkiego głębinowego składowiska odpadów, które przyjmowałoby zużyte paliwo jądrowe z całej Europy. Oczywiście gmina, która zgodziłaby się na przyjęcie takiego składowiska mogłaby liczyć na sutą rekompensatę i wiele nowych miejsc pracy. Jak twierdzi Polska The Times, opierając się na raporcie SAPIERR II, takie zbiorowe składowisko mogłoby przynieść zaangażowanym w nie państwom oszczędności rzędu 25-30 mld euro, a samej gminie przyjmującej odpady wiele korzyści finansowych. Można się jednak spodziewać, że protesty społeczne dorównałyby rozmachem skali projektu.
Nie na moim podwórku Dopłata państwowa, która mogłaby być łakomym kąskiem zwłaszcza dla mało atrakcyjnych gmin często wcale nie przekonuje mieszkańców do akceptacji atomowych projektów w ich sąsiedztwie. Protesty mieszkańców dotyczą zarówno ewentualnej kopalni uranu, jak również lokalizacji samych elektrowni jądrowych i składowisk geologicznych, które będą musiały powstać, jeśli elektrownie będą zasilane polskim uranem. Osobną kwestią jest sam transport paliwa jądrowego, spektakularnie oprotestowywany zwłaszcza w Niemczech. Brak tego rodzaju widowiskowych akcji w Polsce bynajmniej nie oznacza, że nie transportuje się u nas odpadów radioaktywnych. Według oceny Prezesa Polskiej Agencji Atomistyki, Michaela Waligórskiego, w 2010 roku miało miejsce około 18000 transportów „towarów niebezpiecznych klasy 7”. W tej kategorii mieszczą się zarówno materiały promieniotwórcze przeznaczone do badań lub zastosowania medycznego, świeże paliwo jądrowe
Izotopy promieniotwórcze są najczęściej stosowane w medycynie.
przewożone przez Polskę tranzytem, jak i same odpady, takie jak powierzchniowo skażone fartuchy laboratoryjne i wypalone paliwo reaktorów. To ostatnie transportowane jest koleją do portu w Gdyni (w 2010 roku cztery razy), a stamtąd drogą morską wraca do kraju pochodzenia, czyli do Federacji Rosyjskiej. Transportów odpadów na składowisko w Różanie odnotowano zaledwie 16. Transport wymaga zezwolenia Prezesa PAA i odbywa się w specjalnych warunkach. Szczególnie niebezpieczne odpady, takie jak na przykład wypalone paliwo, transportuje się w tzw. pojemnikach typu B, przystosowanych do przetrwania różnych wypadków mogących mieć miejsce podczas transportu. Skomplikowany proces testowy pojemników typu B obejmuje kolejno zrzucenie pojemnika z 9 metrowego wiaduktu (na beton), próbę „nadziania” go na ustawiony na sztorc metalowy pręt, zderzanie z betonowymi ścianami przy prędkości powyżej 100km/h, podpalanie (90 minut w temperaturze 750 stopni) i wreszcie zatapianie pojemnika pod wodą. Jeśli pojemnik wytrzyma wszystkie te tortury i nie straci szczelności, zostaje dopuszczony do transportu. Teberia 24/2013 39
UWAGA >> W Polsce tego typu pojemniki są właściwie używane tylko do wywozu zużytego paliwa z Reaktorów Maria i Ewa, który był finansowany przez USA w ramach programu Global Threat Reduction Initiative, polegającym na stopniowym usuwaniu z użytku cywilnego wysoko wzbogaconego uranu, mogącego posłużyć do budowy tzw. brudnej bomby. Jak na razie, nie doszło do żadnych poważnych wypadków, ani podczas transportów, ani w samym Składowisku w Różanie, choć w miasteczku funkcjonuje pokaźny zbiór miejskich legend o psach wykopujących promieniotwórcze śmieci albo o złomiarzach, kradnących radioaktywny złom. Do najpoważniejszych zdarzeń w ostatnich latach zaliczyć można incydent, który miał miejsc na lotnisku Okęcie w 2009. Podczas załadunku do samolotu z wózka widłowego zsunęła się paczka zawierająca izotop itru 90-Y. Wezwana na miejsce ekipa z Zakładu Unieszkodliwiania Odpadów Promieniotwórczych stwierdziła jedynie niewielkie uszkodzenie kartonowego opakowania przesyłki. Podobne wypadki oraz wypadki komunikacyjne zdarzają się w Polsce sporadycznie, nigdy jednak (nawet podczas kolizji samochodu przewożącego materiały promieniotwórcze) nie doszło do uszkodzenia opakowań ani nie zanotowano skażenia.
Instytut Energii Atomowej POLATOM w Świerku, hala reaktora jądrowego MARIA.
Klątwa Mumii Wyzwaniem krajów rozpoczynających przygodę z atomem są nie tylko, bezpieczne elektrownie, składowiska i pewne środki transportu. John Stang, autor artykułu How to tell future generations about nuclear waste (ang. Jak powiedzieć przyszłym pokoleniom o odpadach promieniotwórczych) obrazowo przedstawia problem: “Poszukiwacze skarbów wchodzą do piramidy. Śmiałkowie ignorują, lub nie potrafią przeczytać hieroglifów ostrzegających o klątwie czającej się na tego, kto otworzy liczący 3000 lat sarkofag stojący przed nimi. Mumia powraca do życia i zabija większość obsady. A wystarczyłoby, żeby starożytni Egipcjanie lepiej uporali się z ostrzeganiem przyszytych łowców skarbów o ryzyku związanym z bawieniem się z ich sarkofagami”. Powyższy tekst to oczywiście opis typowego horroru o mumii. Jednak autor artykułu twierdzi, że przed współczesnymi rządami stoi podobne zadanie, jak 40 Teberia 24/2013
przed starożytnymi (hollywoodzkimi) budowniczymi piramid, tzn. jak przekonać archeologów przyszłości, żeby nie próbowali otwierać tajemniczych, zapieczętowanych i bardzo obiecujących podziemnych sarkofagów? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale prosta. Niektóre z odpadów pozostają niebezpieczne przez dziesiątki tysięcy lat. W konsekwencji trudno przewidzieć, w jakim języku powinny być sformułowane ewentualne ostrzeżenia, żeby zostały zrozumiane przez osobę, która odnalazłaby nuklearne kurhany za tysiąc lub kilkanaście tysięcy lat. Można podejrzewać, że taka osoba nie rozumiałaby ani angielskiego, ani żadnego innego języka nowożytnego, podobnie jak my nie potrafimy obecnie odczytać niektórych systemów znaków: nawet najstarsze znane ludzkości pisma wiekiem nie zbliżają się do 10 tysięcy lat. Co więcej, zanim odpady długożyciowe przestaną być niebezpieczne, wszelkie tabliczki, etykiety, mapy,
dokumenty i inne elementy ostrzegawcze mogą być starte na proch zębem czasu. – Trzeba spojrzeć na sprawę z perspektywy potencjalnego odkrywcy – mówi o planowaniu symboli ostrzegawczych dla ciekawskich poszukiwaczy skarbów przyszłości Kevin Leary z amerykańskiego Departamentu Energii – Co jeśli pobudzimy czyjąś ciekawość do kopania, zamiast go ostrzec? Eksperci Departamentu Energii (w jego ramach funkcjonuje specjalne Biuro ds. Zarządzania Dziedzictwem) prowadzą interdyscyplinarne badania dotyczące problemu. W agencji pracują naukowcy, historycy i artyści. Wszyscy próbują wymyślić znak, który przetransportuje ostrzegawczy komunikat wieki naprzód. Z tego względu testuje się zarówno symbole graficzne, jak i same kolory, materiały i rozmiary ewentualnej tabliczki ostrzegawczej. Do tej pory rozważano już sypanie kopców, budowanie pomników i zakopywanie kapsuł czasu.
Problem stanowi jednak sam materiał nośnika informacji: czy w kapsule należy zamknąć teczkę dokumentów, kamienną płytę, a może płytę cd? A co jeśli takie zabezpieczenia tylko przyciągną uwagę? Wielkie metalowe płyty nadawałyby się do zanotowania na nich komunikatu, ale mogłyby też posłużyć przyszłym cywilizacjom do jakiś celów konstrukcyjnych, kopiec zaś mógłbym sugerować pochówek nie zabójczych odpadów, ale raczej wielkich osobistości dwudziestego pierwszego wieku. Może najlepszym ostrzeżeniem jest brak jakichkolwiek ostrzeżeń? Jim Wise, profesor Psychologii i Ochrony Środowiska (Environmental Science) na Washington State University twierdzi, że tworzone do tej pory symbole ostrzegawcze opierały się raczej na estetyce niż na badaniach dotyczących ewentualnej psychologii ludzkości trzydziestego pierwszego wieku. Wise sugeruje, że najlepiej byłoby użyć rozwiązań zaczerpniętych z samej natury. Jasnych kolorów, barw ostrzegawczych zwierząt (na przykład żółto-czarnych pasków Teberia 24/2013 41
UWAGA >> pszczoły) albo zdjęć lub rysunków przedstawiających źrenicę skontrastowaną z białkiem oka, co współcześnie żyjącym ludziom jasno komunikuje strach. Symbol powinien mieć również wiele ostrych krawędzi, podobnych do zębów, szponów czy błyskawic. – Nawet w abstrakcyjnych obrazach ludzie mniej lubią formy ostre o większej ilości krawędzi – dodaje Wise. Aktualne znaki ostrzegawcze nie zawsze spełniają to kryterium. Ktoś odnajdujący po latach obiekt oznaczony „trupią główką” może pomyśleć, że trafił na skarb piratów (bo w kulturze może utrwalić się akurat taka interpretacja tego symbolu). Problematyczne jest również aktualne oznakowanie promieniotwórczości. – Źle się złożyło, że ten symbol wygląda właśnie tak, głównie dlatego, że nie jest szczególnie przerażający – tłumaczy Wise. – Ewentualny odkrywca mógłbym na niego spojrzeć i zapytać: „dlaczego ktoś postanowił zakopać tutaj te wszystkie śruby napędowe?” Wise twierdzi, że skutecznym sposobem ostrzegania przyszłych pokoleń może być zakopanie ostrzeżeń… w kulturze. Wiedza o zagrożeniu mogłaby podróżować w podaniach ludowych i bajkach dla dzieci, przekazywany z pokolenia na pokolenie, płynnie pokonując bariery językowe i geograficzne. Metoda ta, jak twierdzą niektórzy antropologowie, okazała się już kiedyś skuteczna, z powodzeniem transportując przez pokolenia pierwsze okruchy wiedzy technologicznej i medycznej. I mogłaby okazać się skuteczna, przynajmniej do momentu, aż któryś z opowiadających nie postanowi popuścić wodzy fantazji i wprowadzić istotnych, ale w konsekwencji zabójczych dla słuchaczy zmian w opowiadaniu.
Kamień filozoficzny Oprócz gromadzenia wysokoaktywnych odpadów pod ziemią rozważano alternatywne metody pochówku tego rodzaju śmieci. Do 1993 roku praktykowano gromadzenie odpadów na dnach mórz. Pracowano także nad metodą gromadzenia ich w osadach dna oceanów, wystrzeliwania odpadów w kierunku słońca, przechowywania ich w zaczopowanych, wielokilometrowych odwiertach, a także umieszczania w strefie subdukcji, tak by w konsekwencji ruchów tektonicznych zostały wciągnięte pod powierzchnię ziemi, oraz wpuszczanie odpadów do wielkich płyt lodowych – gorący pojemnik miał42 Teberia 24/2013
by sam wytopić sobie tunel w lodzie, który z kolei zamarzłby za nim, tworząc naturalną pieczęć. Żaden z tych projektów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Część z nich została zawieszona ze względów ekologicznych. Obecnie jedyną metodą usuwania odpadów promieniotwórczych jest ich składowanie. Składowiska buduje się w odpowiednim podłożu, wiele metrów pod ziemią. Wciąż trwają jednak prace nad stworzeniem nowej metody, która pozwoliłaby na recycling i unieszkodliwianie wypalonego paliwa. – Z punktu widzenia fizyki transmutacja, bo tak nazywa się ta technika, jest już opanowana – tłumaczy w wywiadzie udzielonym magazynowi Energia Gigawat dr. hab. Jerzy Mietelski, kierownik Zakładu Fizykochemii Jądrowej Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie. – Jest to jednak sposób dość drogi, bo wymaga użycia akceleratorów, których praca jest kosztowna,
dlatego jeszcze nie istnieją instalacje przetwarzające w taki sposób odpady nuklearne na skalę przemysłową. W procesie transmutacji izotopy pierwiastków takich jak neptun, ameryk, kiur przetwarza się na izotopy o krótszym czasie połowicznego rozpadu. Część z nich można użyć od razu ponownie, część jest składowana – dodaje. Również według Janusza Włodarskiego z Polskiej Agencji Atomistyki transmutacja jest najbardziej obiecującą metodą uporania się, przynajmniej częściowego, z odpadami promieniotwórczymi. Według niego transmutacja odpadów radioaktywnych miałaby nie tylko przemienić długożyciowe i niebezpieczne odpady w pierwiastki o wyraźnie krótszym okresie połowicznego rozpadu, ale i uwolnić ogromne zasoby niewykorzystanej energii znajdujące się w odpadach. Transmutacji miałby dokonywać akceleratorowe źródła neutronów.
Zdaniem Włodarskiego akceleratorowy recycling będzie dostępny w przeciągu 20 – 30 lat. Piotr Pawlik zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Yucca Mountain w Nevadzie - narodowe składowisko podziemne dla składowania długowiecznego wypalonego paliwa jądrowego i odpadów radioaktywnych.
Teberia 24/2013 43
KRE AT Y WNI >>
Zielone Górą
Choć pierwsze pojazdy elektryczne powstawały już w XIX wieku, to dopiero kilka lat temu małe samochody tego typu zaczęły masowo opuszczać wyobraźnię futurystów i przenosić się pod strzechy, a właściwie pod dachy garażów. Dla niektórych przedsięwzięcie elektryfikacji transportu drogowego posuwa się naprzód zbyt wolno, dla innych zmiany zachodzą zaskakująco szybko. Co do jednego jednak prawie wszyscy - wyjąwszy może koncerny naftowe - są zgodni: elektryczne samochody to szansa na bardziej ekologiczny i przyjazny środowisku transport. A choć w Polsce sytuacja na rynku elektrycznym wygląda o wiele gorzej niż na zachodzie, to i u nas elektryfikacja nabiera rozpędu. Częściowo za sprawą elektrycznego przedsiębiorstwa założonego przez absolwentów Zielonogórskiego Uniwersytetu.
Z górki ale pod prąd Wszystko zaczęło się na studiach — opowiada — Maciej Wojeński, jeden ze współwłaścicieli Ekoenergetyki - Zachód. — Razem z moim wspólnikiem Bartoszem Kubikiem należeliśmy do koła na44 Teberia 24/2013
ukowego na Uniwersytecie Zielonogórskim. Kołu przewodził Profesor Benysek z Instytutu Inżynierii Elektrycznej naszego uniwersytetu i to tam właśnie wykonaliśmy pierwszy projekt, który stał się kamieniem węgielnym naszej spółki. To była konwersja samochodu spalinowego na elektryczny. Auto udało się nawet zarejestrować w Zielonej Górze i można nim było jeździć po mieście. Potem w ramach pracy dyplomowej zbudowaliśmy mikroelektrownię, której głównym elementem był system solarny i system zarządzania monitorujący jej pracę. Te dwa projekty stworzyły taki układ, który był w 100% zasilany czystą energią. Jeden jego element służył do obsługi drugiego, a oba połączone były pierwszą zbudowaną przez nas stacją do ładowania pojazdu elektrycznego. Wiedzę zdobytą podczas studiów i realizowania tych dwóch projektów postanowiliśmy skapitalizować i właściwie zaraz po zakończeniu studiów założyliśmy firmę, myśląc przede wszystkim o produkcji terminali do ładowania pojazdów elektrycznych — dodaje. Taki projekt w kraju, w którym wśród samochodów elektrycznych królują głównie obwożące turystów po Krakowie meleksy, a rząd w żaden sposób nie zachę-
ca do kupowania „prawdziwych” samochodów elektrycznych, może się wydawać szaleństwem. Jednak dzięki zaangażowaniu samorządów w rozwój komunikacji elektrycznej Ekoenergetyce szybko udało się wziąć udział w pierwszym projekcie produkcyjnym. — Mimo optymistycznych nastrojów panujących zarówno za granicą jak i w polskich środowiskach związanych z samochodami elektrycznymi, sprawa nie ruszyła z takim impetem, jakby tego chciało wiele osób — opowiada Maciej Wojeński. — Mówiło się nawet, że w Niemczech w ciągu kilku lat pojawi się milion takich aut. To wszystko nie ruszyło tak szybko, ale i w Polsce pojawiały się ciekawe projekty. Na przykład w 2009 roku Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego ogłosiła konkurs na dostawę pojazdów elektrycznych, systemu monitorowania infrastruktury i zbudowanie stacji do ładowania pojazdów. Zwycięzcą części konkursu był Instytut Elektrotechniki z Warszawy, a nam udało się współuczestniczyć w realizacji projektu — dodaje. — Od momentu powstania trwa współpraca firmy z Instytutem Inżynierii Elektrycznej Uniwersytetu Zielonogórskiego, bo są tam specjaliści, którzy są w stanie wspierać nas swoją wiedzą podczas realizacji kolejnych projektów — tłumaczy Wojeński. — Jest to oczywiście współpraca na zasadach komercyjnych, ale sama bliskość uczelni i instytutu dużo nam daje.
Sprytne słupki Flagowym produktem Ekoenergetyki są Smart Pointy, czyli stacje do ładowania pojazdów elektrycznych. Docelowo „słupki” służyć mają ładowaniu samochodów, jednak firma oferuje również punkty dostosowane do potrzeb rowerów elektrycznych czy ładowania baterii jachtów w marinach. — Projektujemy je sami, sami też piszemy dla nich oprogramowanie — mówi Wojeński. — To nasze autorskie projekty, obmyślamy konstrukcje obudowy, układów elektronicznych. Na dzień dzisiejszy na zewnątrz powstają jedynie obudowy, produkują je firmy z okolic Zielonej Góry. Terminal może obsługiwać do trzech pojazdów na raz w trybie ładowania przyspieszonego, co zajmuje mniej więcej 2-3 godziny. W ofercie mamy też urządzenia umożliwiające szybkie ładowanie, dedykowane dla stacji benzynowych, gdzie ładowanie pojazdu powinno trwać około 15 minut. Już teraz terminale są budowane z myślą o przyszłym rozwoju systemów Smart Grid, które będą w stanie współpracować z takimi systemami.
Pod tym względem nasz produkt wyprzedza zapotrzebowania rynku, bo póki co systemy Smart Grid nie rozwijają się tak szybko. Samochody elektryczne nie wzbudzają jednoznacznie pozytywnych emocji. Wysoka cena, niski zasięg, brak ekscytującego warkotu silnika… Jakiś czas temu zagroziły im również auta hybrydowe, oferujące bardzo niskie spalanie w nieporównywalnie niższej cenie. Mimo to właściciele Ekoenergetyki nie obawiają się hybryd. — Technologia hybrydowa, jeżeli w ogólne jeszcze się jakoś rozwija, to w kierunku tak zwanych Plug-in Hybrid, czyli hybrydy wyposażonej w gniazdko do ładowania. Pierwsze samochody tego typu działały tak, że ładowanie akumulatorów odbywało się tylko w trakcie pracy silnika spalinowego, teraz zaś są budowane w ten sposób, aby można było je również podłączyć do gniazdka, więc i one korzystają z tworzonej przez nas infrastruktury— zapewnia Maciej Wojeński. — Szczerze mówiąc to nie wiem, w jakim kierunku rynek będzie się rozwijał. Prawdopodobnie się podzieli i część ludzi zostanie przy hybrydach, gdzie energia elektryczna jest wykorzystywana do wolnego przemieszczania się lub ruszania, a część ludzi będzie chciała mieć czyste auta elektryczne. Jednak nie tylko technologia hybrydowa stawia pod znakiem zapytania rozwój technologii proponowanej przez zielonogórskie przedsiębiorstwo. Samochody elektryczne są na tyle młode, że producenci nie doszli jeszcze do kompromisu w zakresie standardu ładowania.— Na dzień dzisiejszy w naszych terminalach nie ma z tym problemu — zapewnia Maciej Wojeński. — Choć standard nie jest jeszcze ustalony, wszystko wskazuje na to, że będzie to gniazdo zgodne ze standardem IEC 62196 inaczej nazywane ‘typem drugim’, wprowadzone przez niemiecką firmę Mennekes. Teberia 24/2013 45
Jest to gniazdo trójfazowe z dwoma dodatkowymi pinami do komunikacji i z wbudowaną blokadą. Przez to jest w 100% bezpieczne, bo nie ma możliwości wypięcia tego wtyku podczas ładowania. W naszych rozwiązaniach stosujemy właśnie ten rodzaj gniazda do ładowania. Oprócz niego instalujemy też zwykłe gniazda, tak zwane ‘Schuko’, czyli gniazda 16-amperowe, takie jak mamy w domu, zgodne ze standardem CEE7. Jak na razie producenci samochodów elektrycznych zaopatrują samochody elektryczne w kable do ładowania, które z jednej strony mają swoją specyficzną wtyczkę, a z drugiej strony jest już wtyczka do zwykłego gniazda, wyposażona ewentualnie w adapter który pozwala na ładowanie tego specjalnego złącza. Jak na razie budujemy nasze rozwiązania w formie modułowej. Jeżeli jakiś standard złącza zostanie ustalony, to będziemy musieli wymieć tylko dany moduł, a nie cały terminal — tłumaczy. O dominację w świecie przyszłej infrastruktury konkurują ze sobą nie tylko różnego rodzaju wtyczki, ale i cała filozofia jazdy z prądem. Oprócz projektów ładowania baterii rozwijane są technologię ich wymiany. Jedną z firm proponujących takie rozwiązanie jest izraelsko-amerykańskie przedsiębiorstwo Better Place. W filmie demonstracyjnym zamieszczonym na stronie Better Place możemy zobaczyć stację wymiany akumulatorów w akcji. Samochód wjeżdża na niską platformę, pod którą znajduje się „kanał” zajęty przez robota. Wymiana baterii zajmuje mu 46 Teberia 24/2013
dokładnie minutę i trzynaście sekund. Podobne stacje wymiany działają już w nielicznych miejscach na świcie (m.in. w Danii, Izraelu i USA), a pierwszy samochód (Renault Fluence Z.E.) z systemem akumulatorów w pełni kompatybilnym ze stacjami wymiany Better Place opuścił fabrykę w styczniu tego roku. Firma zapewnia, że mimo ceny (pół miliona dolarów za stację – więcej niż koszt „słupków”, ale zdaniem przedstawicieli Better Place dwa razy mniej niż koszt budowy stacji benzynowej) sieć będzie się szybko rozwijać. — Moim zdaniem wymiana akumulatorów to duże wyzwanie, wszyscy producenci samochodów elektrycznych musieliby dogadać się i stworzyć jakiś wspólny pakiet akumulatorów, które byłyby tak samo rozmieszczone — komentuje Maciej Wojeński. — Do tego dochodzi jeszcze problem zużycia baterii, bo nie każdy chciałby wymieniać nową baterię na jakąś inną, być może bardziej wyeksploatowaną. Moim zdaniem to bardzo problematyczna i droga technologia. Zresztą jakiś czas temu uczestniczyłem w posiedzeniu grupy roboczej Cars 21 (Competitive Automotive Regulatory System for the 21st century – cykliczne spotkania dotyczące rozwoju transportu drogowego w UE realizowane pod egidą Komisji Europejskiej – przyp.red.) w Brukseli, które dotyczyło tematu standaryzacji i rozwoju infrastruktury dla samochodów elektrycznych. Zastanawialiśmy się, w jakim kierunku powinien pójść jej rozwój i praktycznie rzecz biorąc 90% osób biorących udział w spotkaniu
KRE AT Y WNI >> opowiedziało się za rozwojem publicznych, wolnych lub przyśpieszonych punktów ładowania. Te punkty byłyby rozsiane po mieście. W strategicznych miejscach - na przykład przy autostradach - powstałyby stacje wyposażonych w ładowarki korzystające z prądu stałego, czyli szybkie ładowarki, które są w stanie naładować samochód w około 15 minut. Wydaje mi się, że w obecnie i tak spędzamy na stacjach benzynowych tyle czasu, że te 15 minut nie powinno stanowić żadnego problemu, a rozwiązałoby to problem stacji wymiany akumulatorów i małego zasięgu pojazdów elektrycznych.
Samochód wymyślony na nowo Na zachodzie Europy rozwój rynku aut elektrycznych właśnie zaczyna nabierać rozpędu. Klienci indywidualni mogą liczyć na różnego rodzaju rządowe zachęty i wsparcie samych producentów. We Francji Citroën zaproponował w czerwcu swój model C-Zéro za… 99 Euro. Cena dotyczy jednak nie kupna, ale wynajęcia samochodu i może się na nią załapać jedynie 200 osób. Szczęśliwcy, którym uda się wynająć Citroëna, będą mogli podnajmować samochód innym mieszkańcom miasta w czasie, kiedy sami nie będą z niego korzystać. Cały proces koordynowany jest przez stworzoną przez firmę platformę Multicity i ubezpieczany przez Citroëna. Rozwiązanie to nie tylko zoptymalizuje korzystanie z pojazdu, ale i pozwoli zarobić na samochodzie samym wynajmującym – z każdych 25 euro zapłaconych przez kolejnego wynajmującego Citroën bierze 15 euro, a resztę dostaje pierwszy wynajmujący. W ten sposób firma próbuje uporać się z wysokimi, nawet jak na kieszeń francuskiego konsumenta, cenami samochodów elektrycznych i promować platformę Multicity, za pośrednictwem której można też podnajmować sobie samochody spalinowe. Jak widać, sektor aut elektrycznych wymaga zaangażowania i innowacyjnych projektów, a być może i zmiany przyzwyczajeń kierowców i zupełnie nowego sposoby myślenia o indywidualnym transporcie miejskim. Rynek za granicą dodatkowo nakręcają inwestycje przedsiębiorstw flotowych, takich jak Poczta Francuska, która do 2015 roku chce posiadać 10 tysięcy elektrycznych Peugeotów i Renaultów. Mimo rozwoju transportu elektrycznego nad Sekwaną, dla Macieja Wojeńskiego wzorem pozostają kraje skandynawskie. — W samej Norwegii zarejestrowanych jest już ponad 10 tysięcy samochodów elektrycznych.
Infrastruktura ciągle się rozwija, rząd oferuje różne dopłaty, a kierowcy aut elektrycznych mają możliwość korzystania ze szczególnych przywilejów: mogą na przykład jeździć po ‘buspasach’ albo parkować w miejscach, w których kierowców aut spalinowych obowiązuje zakaz parkowania. Ponadto na razie nie płacą za energię do ładowania samochodów, muszą tylko wysłać sms by uzyskać specjalny kod do obsługi stacji i to jest cały koszt jaki ponoszą — tłumaczy Wojeński. Z tego względu Ekoenergetyka działa na razie głównie poza granicami Polski. — Współpracujemy przede wszystkim z firmami z zagranicy. W tej chwili naszym największym klientem jest fiński koncern energetyczny Fortum, który używa naszych terminali do ładowania samochodów, ale też do skuterów, rowerów i skuterów śnieżnych… — wylicza Maciej Wojeński. — Mamy też przedstawicieli na rynku niemieckim i angielskim, niedługo rozpoczynamy współpracę z Belgami. Polski rynek musi jeszcze trochę poczekać, bo na dzień dzisiejszy nie ma tu za bardzo komu sprzedawać terminali. Mimo to nawet w kraju zainstalowaliśmy ich już trochę. Terminale kupiła między innymi PKP Energetyka oraz miasto Wrocław. Wrocław zresztą zdecydowanie prowadzi pod względem przygotowywania infrastruktur — dodaje. — Władze miasta podjęły odważną decyzję zainstalowania 10 punktów ładowania w sytuacji, kiedy na ulicach nie ma właściwie jeszcze pojazdów elektrycznych. My dostarczyliśmy te terminale, a zarządza nimi firma Galactico.pl przy pomocy specjalnego systemu zdalnego zarządzania. To właśnie na samorządy liczymy najbardziej.
Teberia 24/2013 47
KRE AT Y WNI >> One mogłyby zbudować infrastrukturę, której w Polsce brakuje. Bo na razie mamy błędne koło - kierowcy nie kupują samochodów elektrycznych, bo nie ma stacji ładowania, a przedsiębiorcy nie inwestują w stacje, bo nie ma pojazdów, które można by tam ładować. Taka sytuacja sprawia też, że na dzień dzisiejszy w Polsce nie mamy właściwie żadnej konkurencji. Co sprawia, że auta elektryczne wciąż są niepopularne? — Na pewno wpływają na to ceny i brak rządowych dotacji— wyjaśnia współwłaściciel Ekoenergetyki. — Na relatywnie wysoki koszt auta największy wpływ ma cena akumulatorów, która zacznie spadać dopiero w przyszłości. Poza tym ludzie muszą się przekonać do transportu elektrycznego. Wiele osób jest uprzedzonych. Często słyszy się narzekania na to, że zasięg 80 czy 100 km to za mało, kiedy faktycznie większość ludzi przejeżdża dziennie znacznie mniejsze odległości. Samochody elektryczne pewnie nigdy nie wyprą spalinowych, bo czasem zasięg kilkuset kilometrów jest niezbędny. Jednak w transporcie miejskim auta elektryczne sprawdzają się o wiele lepiej. Myślę, że sednem problemu nie jest mniejszy zasięg, ale bariera psychologiczna. Pozostaje mieć nadzieję, że zajdą zmiany podobne jak na rynku telefonów komórkowych, które z dużych i drogich stały się małe, wyposażone w wydajne baterie i stosunkowo niedrogie — podsumowuje.
Włączyć miasta Dla firm takich jak Ekoenergetyka w najbliższej przyszłości kluczowe będzie przełamanie zarówno bariery psychologicznej jak i cenowej. Częściowo może w tym pomóc dalszy rozwój infrastruktury oraz wsparcie rządu i samorządów. Problem polega na tym, że póki co w Polsce brakuje i jednego i drugiego, choć dzięki inicjatywom takich miast jak Wrocław sytuacja się poprawia. — Na pewno chcielibyśmy, by infrastruktura nadal się rozwijała — mówi Maciej Wojeński. — W najbliższym czasie planujemy zainstalowanie kolejnych 10 punktów ładowania we Wrocławiu. Rozwijamy też współpracę z firmą Solaris spod Poznania. Oni już jakiś czas temu zajęli się na poważnie produkcją rozwiązań związanych z transportem elektrycznym i już mają w swojej ofercie dwa autobusy elektryczne. Ekoenergetyka od początku towarzyszymy im w rozwoju tego projektu. Na początku dostarczyliśmy firmie Solaris systemy ładowania wolnego, natomiast w ostatnich tygodniach do nowego pojazdu dostarczyliśmy im szybką 48 Teberia 24/2013
ładowarkę. Zresztą o tym nowym autobusie było nawet dość głośno w mediach - kursował po Poznaniu w trakcie Euro i był zasilany naszym terminalem do szybkiego ładowania. Dziennie autobus robił jakieś 120 km. To były na razie tylko testy, które nam też otworzyły oczy na perspektywę rozwoju właśnie na rynku transportu miejskiego i w konsekwencji na zapotrzebowanie na szybkie ładowarki, które mogłyby takie pojazdy ładować. Takimi rozwiązaniami może być zainteresowana ogromna ilość miast, bo mimo tego, że autobus elektryczny jest droższy niż spalinowy, to jego eksploatacja jest dużo tańsza, a im więcej jeździ, tym szybciej się taka inwestycja zwraca. Ten rynek rozwija się coraz dynamiczniej w Niemczech. W Polsce prowadzimy rozmowy z firmami flotowymi, które jednak czekają wciąż na lepszą ofertę producentów pojazdów elektrycznych. Mimo nie dość dynamicznej sytuacji na rynku, inżynierowie z Zielonej Góry nie zamierzaj poprzestawać na jednym projekcie. Zwłaszcza, że publiczne granty w znacznym stopniu ułatwiają prace badawcze. — W przyszłości chcielibyśmy więcej korzystać z możliwości uzyskiwania pieniędzy publicznych, pierwsze takie pieniądze udało nam się uzyskać dopiero w tym roku — opowiada Maciej Wojeński. — Do tej pory skupialiśmy się bardziej na technologii niż na szukaniu pieniędzy i finansowaliśmy rozwój firmy z własnych środków. Propozycje doinwestowania dostaliśmy od zielonogórskich aniołów biznesu, jednak nie udało się im nas skusić. Ciągle jeszcze uważamy, że jest za wcześnie na dzielenie się firmą. Na razie stawiamy przede wszystkim na rozwój, a o jakiś formach sprzedaży części firmy pomyślimy może w przyszłości.
Inteligencja w sieci Ekoenergetyka podchodzi do problemu energii kompleksowo. Działa w perspektywie transformacji energetycznej, której być może będziemy niedługo świadkami: przejścia od centralnie sterowanej, pasywnej sieci do sieci energetyki rozproszonej. — Tak jak wspominałem, w tym roku udało nam się uzyskać publiczne pieniądze z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju na rozwój nowego projektu. — mówi Maciej Wojeński. — Ma to być interfejs elektroniczny do rozdziału energii elektrycznej, umożliwiający jej dwukierunkowy przepływ. W połączeniu z garażową stacją ładowania energii elektrycznej taki interfejs będzie mógł stanowić część systemu inteligentnej sieci energetycznej, której ideę też chcielibyśmy propagować.
Maciej Wojeński (z lewej) oraz Bartosz Kubik - założyciele spółki Ekoenergetyka.
Kluczowe jest tutaj pojęcie prosumenta, czyli świadomego energetycznie obywatela, który przy swoim gospodarstwie domowym ma zainstalowane źródła energii odnawialnej i dzięki projektowanemu przez nas urządzeniu jest w stanie inteligentnie tą energią zarządzać. Ważne jest również pojęcie taryf dynamicznych: prosument nie tylko czerpie energię ze źródeł odnawialnych, ale może ją magazynować i sprzedawać do sieci. Nasz terminal ma na celu przede wszystkim umożliwienie przepływu energii między siecią, samochodem a przydomowymi źródłami energii odnawialnej. Przewidujemy, że gdy liczba samochodów faktycznie wzrośnie, takie systemy będą w stanie wyrównywać lokalne zaburzenia i magazynować energię. Na ten temat już prowadzimy przyszłościowe rozmowy z koncernami energetycznymi. Myślę, że jak tylko projekt inteligentnego interfejsu stanie się częścią naszej oferty, to pojawią się klienci z sektora średnich przedsiębiorstw, którzy chcieliby efektywnie zarządzać przepływem mocy w przedsiębiorstwie. Kolejnym rozwijanym przez Ekoenergetykę elementem przyszłej inteligentnej sieci energetycznej, są mikrobiogazownie rolnicze, w których biogaz wykorzystywany będzie do produkcji energii elektrycznej i ciepła. — Mikrobiogazowniami zaczęliśmy się interesować już jakiś rok temu. Udało nam się zwerbować do firmy specjalistę, który w ma nie tylko dużą wiedzą na temat tego rodzaju instalacji, ale też zna rynek— opowiada Maciej Wojeński. — Wszystko zaczęło się na papierze. Zaprojektowaliśmy
taką biogazownie, zrobiliśmy rozpoznanie rynku, znaleźliśmy dostawców komponentów i zaczęliśmy szukać klientów. Okazało się, że w Polsce jest teraz bardzo dobry czas na takie inwestycje, bo są dotacje z Agencji Rozwoju Rolnictwa, a banki chętnie kredytują takie przedsięwzięcia. Do tej pory udało nam się podpisać umowy z kilkoma klientami w Polsce. Jeszcze w tym roku powstaną pierwsze instalacje biogazownie o mocy około 100kW przeznaczone dla rolników, którzy maja spory areał i hodują bydło. Ekoenergetyka jest generalnym wykonawcą instalacji, dysponujemy swoją technologię, spinamy w jedną całość komponenty dostawców. Instalujemy system monitoringu takiej biogazowni. System chcielibyśmy zautomatyzować, tak by pewnymi procesami można było zarządzać zdalnie. Reprezentujemy też inwestora wobec urzędów i pośredniczymy w sprzedaży wyprodukowanej energii. Z naszych obliczeń wynika, że zwrot inwestycji powinien nastąpić w ciągu około czterech lat, pod warunkiem, że biogazownia będzie funkcjonowała na 100% wydajności, zwłaszcza, że zakłady energetyczne mają obowiązek odkupienia części „zielonej” energii — dodaje Maciej Wojeński. Piotr Pawlik zapraszamy do dyskusji napisz do nas
Teberia 24/2013 49
TRENDY >>
Smart City po polsku
Studium katowickiego przypadku Co oznacza termin „inteligentne miasto”? Trudno na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Tak czy inaczej brzmi nieźle. Polskie miasta ustawiają się po ten zaszczytny tytuł. Inteligentne miasta to nowy, coraz bardziej popularny paradygmat w rozwoju miejskim. Dziś miasto ma być nie tylko przyjazne dla jego mieszkańców, ale ma być wręcz inteligentne, cokolwiek by to znaczyło. Dla firm technologicznych oznacza to możliwość rozwiązywania problemów miasta za pomocą technologii, najlepiej ich technologii.
Co znaczy smart? IBM - firma, która z hasła „Smart” uczyniła swoje credo biznesowe, chce zastosować w kilku najważniejszych obszarach codziennego życia miejskiego - jak ruch uliczny, bezpieczeństwo miast, zużycie energii, wody czy edukacja - zaawansowane technologie przekazywania informacji, aby udoskonalić funkcjonowanie miast na całym świecie. Na świecie nie ma jeszcze w pełni inteligentnego miasta, co przyznają sami eksperci IBM, natomiast poczyniono już pierwsze kroki, które pokazują, że idziemy w „inteligentnym” kierunku. W Singapurze i Brisbane już wykorzystuje się inteligentne systemy do zmniejszenia natężenia ruchu drogowego i związanego z tym zanieczyszczenia powietrza. Administracji bezpieczeństwa publicznego w Nowym Jorku udaje się nie tylko karać przestępców i reagować w krytycznych sytuacjach, ale również odpowiednio wcześnie zapobiegać zagrożeniom. Ogromny szpital w Paryżu pracuje nad zintegrowanym zarządzaniem opieką medyczną, które umożliwi śledzenie każdego etapu pobytu pacjenta w szpitalu. We Włoszech, w Teksasie i na 50 Teberia 24/2013
Malcie stosowane są inteligentne przyrządy pomiarowe, które dbają, by sieć energetyczna była bardziej stabilna, wydajna i lepiej przygotowana na wprowadzenie odnawialnych źródeł energii i pojazdów z napędem elektrycznym. W jednym z wielkich miast w USA działa zautomatyzowany system, który pomaga lokalizować szkoły o niższym poziomie nauczania, usprawniać ich organizację i ułatwiać uczniom dostanie się na studia wyższe. Inteligentne zarządzanie gospodarką wodną w dorzeczach rzek Paragwaj i Parana na terenie Brazylii przyczynia się do poprawy jakości wody, z której korzysta 17 milionów mieszkańców aglomeracji Sao Paulo. Pierwszym w pełni inteligentnym miastem na świecie ma być Masdar, miasto budowane od podstaw w pobliżu Abu Dhabi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Jego planiści współpracują z najwybitniejszymi naukowcami, inżynierami i wizjonerami, aby stworzyć połączone ze sobą systemy i zarządzać nimi za pośrednictwem zintegrowanego miejskiego centrum sterowania. Miasta, które już wykorzystują założenia modelu Inteligentnych Miast opracowanym przez IBM (Star-
się można poruszać tramwajem, rowerem lub pieszo. Energii budynkom dostarczą panele słoneczne, elektrownie wiatrowe i pompy ciepła - osada ma być pod tym względem samowystarczalna.
Współczesne smart Katowice
ter Cities) to między innymi: San Francisco, Dallas, Waszyngton, Chicago, Oslo, Londyn, Bordeaux, Amsterdam, Sztokholm. IBM nie jest jedyną firmą technologiczną, która chce uczynić miasta „smart”. Niedawno japońska firma Panasonic, wraz z ośmioma innymi przedsiębiorstwami, poinformowała o planach budowy ekologicznego miasta. Projekt o nazwie „Fujisawa Sustainable Smart Town” zaprezentuje światu model kompleksowych rozwiązań ekologicznych firmy Panasonic, zastosowanych w praktyce w japońskim mieście. Zdobyte w ten sposób doświadczenie zostanie wykorzystane również poza granicami tego kraju. Podobne ambicje mają Rosjanie. Kosztem 6 miliardów dolarów na 400 hektarach, nieopodal Moskwy ma powstać miasto dla 35-40 tysięcy mieszkańców, złożone z pięciu mniejszych osiedli (każde będzie miało swoją naukową `specjalizację`), ułożonych wzdłuż długiego na 5km bulwaru. Skołkowo ma być połączone ze stolicą za pomocą autostrady oraz linii szybkiej kolei. Na terenie samego miasteczka będzie
W Polsce nie tylko nie ma miasta „smart”, a nawet w żadnym z nich nie ma poszczególnych rozwiązań tego typu. Toczą się wokół tego tematu jedynie dyskusje. Katowice, jako pierwsze miasto w Polsce ma szanse dołączyć do ekskluzywnego klubu Inteligentnych Miast – takie przynajmniej nadzieje w mieszkańcach stolicy województwa śląskiego wzbudziła wizyta ekspertów IBM w Katowicach jaka miała miejsce przed dwoma laty. Katowice były pierwszym miastem w Polsce biorącym udział w Programie IBM Executive Service Corps. Jest to program wolontariatu pracowniczego, w ramach którego IBM wysyła na miesięczne misje swoich czołowych menedżerów, aby ci, pracując nieodpłatnie, dzielili się swoją wiedzą i doświadczeniami, wspierając miasta i aglomeracje w rozwiązaniu najbardziej palących problemów społecznych. Określenie ‘wolontariat’ jest tu, oczywiście, nieco na wyrost, ponieważ IBM zbiera w wizytowanych miastach określoną wiedzę na temat występujących problemów, a następnie rekomenduje własne rozwiązania, oczywiście już odpłatne. – Kluczem do rozwiązania wielu problemów dotykających miasta jest zrozumienie ich systemowej natury. Musimy przestać skupiać się na pojedynczych problemach, takich jak budowa nowego mostu, poszerzenie drogi, czy monitorowanie ruchu drogowego. Teberia 24/2013 51
TRENDY >>
Zamiast tego powinniśmy analizować zależności znacznie szerzej dostrzegając powiązania miast ze służbą zdrowia, zarządzanie gospodarką wodną, energią czy transportem. Kiedy spojrzymy z dalszej perspektywy na to, jak żyje się i pracuje w miastach, będziemy mogli powiedzieć, co jest potrzebne aby żyło nam się lepiej – mówiła podczas wspólnej konferencji z władzami Katowic Anna Sieńko Dyrektor Generalna IBM Polska.
Przedwojenne smart Katowice Marzeniem władz Katowic jest to, by miasto wróciło do dawnej świetności z okresu międzywojennego. Katowice w 1922 r. liczyły zaledwie 48 tys. mieszkańców, ale już po 9 latach liczba mieszkańców wzrosła do 160 tys. mieszkańców. To efekt rezolucji o utworzeniu „wielkich” Katowic. Miasto urosło nie tyle za sprawą włączenia sąsiadujących miejscowości, ale przede wszystkim przez dynamiczną rozbudowę. W tym czasie porównywalne inwestycje miały miejsce jedynie w Gdyni, dla której handicapem był nie tylko dynamiczny rozwój gospodarczy, ale także rywalizacja polityczna z Niemcami. Katowice miały być wizytówką polskiej części Górnego Śląska, Gdynia przeciwwagą dla mocno zgermanizowanego Gdańska. Rozmach, z jakim ówcześni architekci projektowali gmachy w Katowicach miał znamionować rozwój polskiej części Górnego Śląska, jego postęp gospodarczy, społeczny naukowy i kulturalny. Władze Katowic przy budowie osiedli mieszkaniowych sięgały 52 Teberia 24/2013
do najnowocześniejszych wzorców europejskich, do których nie odwoływano się w innych miastach polskich. Synonimem tych zmian była budowa najwyższego w Polsce wieżowca przy ulicy Żwirki i Wigury, który do dziś nosi nazwę „drapacz chmur. Budynek nawiązywał do amerykańskiego stylu w architekturze, nazwanego „scyscrapers”. Został on wybudowany jako budynek mieszkalny dla kadry naukowej Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych, największej szkoły technicznej w przedwojennej Polsce. W jej murach do dziś znajduje się część Politechniki Śląskiej. W Katowicach wybudowano pierwszy w Polsce sztuczny tor łyżwiarski „Torkat” i wiele innych obiektów użyteczności publicznej, którym można by dopisać „naj”. Funkcjonalność i estetyka budynków przedwojennych Katowic do dziś wzbudza entuzjazm architektów.
„Wielkie” Katowice była to jednak szeroko zakrojona operacja urbanistyczna. Śródmieście Katowic zostało świetnie skomunikowane z poszczególnymi dzielnicami, zarówno pod kątem transportu drogowego jak i szynowego (tramwaje i kolej). Mało tego, w Katowicach powstało lotnisko pasażerskie obsługujące regularne loty pasażerskie do Warszawy. Dodatkowo miasto zyskało najnowocześniejsze na ów czas linie telekomunikacyjne. Przedwojennym Katowicom znacznie bliżej było do przymiotnika „smart” niż współczesnej stolicy Górnego Śląska. Dziś, dawne atuty regionu, jak przemysł ciężki, często zamiast pomagać - przeszkadzają, głównie w zmianie wizerunku, choć trzeba uczciwie przyznać, że Katowice starają się zmienić swój image i całkiem nieźle to wychodzi stolicy Górnego Śląska. W ostatnich latach władze miasta wydały miliony złotych na przygotowania do finału konkursu na Europejską Stolicę Kultury 2016, która ostatecznie znajdzie się we Wrocławiu. Nie zmienia to faktu, że w Katowicach odbywają się ważne imprezy kulturalne jak np. Off Festiwal czy Festiwal Tauron Nowa Muzyka.
Smart podpowiedzi – Wszystkie nasze spotkania w Katowicach umocniły nas w przekonaniu, że to miasto oraz otaczający je region mają bogatą kulturę, mieszkańców z mocnym poczuciem przynależności do regionalnej wspólnoty – mówił na zakończenie misji Mickey Iqbal z działu usług Global Technology Services, IBM. Z kolei Andrew Fairbanks, Partner i Lider ds. Szkoleń dla Sektora Publicznego w Dziale Doradztwa Biznesowego w IBM (uczestnik pierwszej misji) zauważył, że to co już dziś wysoko pozycjonuje miasto i region to: jakość planowania przestrzennego, inwestycje, infrastruktura, koncepcja aglomeracji i odpowiedzialne zarządzanie finansami. - Widzimy możliwość bardzo efektywnego wzrostu, chociaż oczywiście są również obszary wymagające dalszego rozwoju - dodał Faribanks. W wypowiedziach ekspertów IBM dało się wyczuwać sporo kurtuazji dla gospodarza. Jeśli pojawiała się krytyka to mocno zawoalowana. Eksperci koncernu IBM pracowali w dwóch zespołach. Pierwszy, który odwiedził Katowice i region w maju 2010 r., skoncentrował się na identyfikacji szans. Drugi zespół, który zagościł dwa miesiące później wypracował rozwiązania dotyczące trzech głównych dziedzin, ukrytych pod hasłami: miasto
Z wizytą ekspertów IBM mieszkańcy Katowic wiązali spore nadzieje na skok cywilizacyjny.
biznesu i kultury, dobre planowanie miasta oraz miasto innowacji cyfrowej. Zalecili oni władzom Katowic opracowanie m.in. planu rozwoju gospodarczego i zintegrowanego planu transportu, uatrakcyjnienie oferty inwestycyjnej, wzmocnienie zaufania mieszkańców i skoordynowanie usług dla mieszkańców. Według specjalistów IBM, dążąc do miana miasta biznesu i kultury, Katowice i aglomeracja powinny stworzyć plan rozwoju gospodarczego, poprawić swój marketing, wzmocnić zaufanie mieszkańców, jasno określić swoją markę i lepiej dostosować ofertę do potrzeb inwestorów, wskazując m.in. na istniejącą infrastrukturę biznesową, zalety zasobów ludzkich i zaplecza kulturalnego. Wśród problemów związanych z planowaniem miasta, zespół wskazał m.in. na brak zintegrowanego systemu transportu, ujmującego komunikację nie tylko w ramach Katowic, ale całej aglomeracji, brak inteligentnego systemu zarządzania ruchem, a także nieskoordynowanie świadczonych przez miasto usług. Prócz tego można poprawić funkcjonalność działającego już systemu kryzysowego, rozszerzając go o kolejne funkcje. Z kolei realizując innowacje wykorzystujące nowoczesne technologie, Katowice i metropolia powinny zacząć od poprawy wymiany informacji między urzędami publicznymi a otoczeniem, zintegrować obieg informacji między wieloma komórkami i jednostkami samorządu, a także rozważyć utworzenie rady zaawansowanych technologii i wykorzystanie narzędzi dla tworzenia cyfrowych społeczności. Prezydent Katowic, pytany czy miasto będzie w stanie sprostać finansowo i organizacyjnie ofercie produktów koncernu w dziedzinach wskazanych przez ekspertów, odparł, że nie chce koncentrować się na produktach, a na dalszych krokach samorządu. Teberia 24/2013 53
TRENDY >> – Wnioski, które płyną z oceny ekspertów, na pewno w znacznej mierze będą wdrażane i myślę, że miasto finansowo sobie z tym poradzi - wskazał Uszok. W Katowicach, które nie mają nawet planu zagospodarowania przestrzennego, brzmi to jak nieosiągalne marzenie – dostało się od razu prezydentowi Katowic od miejscowych dziennikarzy. „Specjaliści z IBM proponują, by w mieście zbudować Inteligentny System Zarządzania Ruchem. Zdaniem prezydenta to konieczne i po przebudowie centrum taki system powinien w Katowicach działać. To rzeczywiście bardzo dobry pomysł, ale w poniedziałek radni na wniosek władz Katowic zmniejszą wydatki miasta m.in. o 3 mln zł z powodu „rezygnacji z realizacji zadania” o nazwie... ‘Studium wykonalności dla zintegrowanego systemu zarządzania ruchem drogowym w Katowicach’. Jednego dnia prezydent mówi: fajny pomysł, a drugiego z niego po cichu rezygnuje! Gdzie tu sens, gdzie logika?” – komentował wizytę IBM w Katowicach jeden z miejscowych publicystów, który od dłuższego czasu „drze koty” z prezydentem Katowic. Po dwóch latach od wizyty ekspertów IBM przycichł temat inteligentnych systemów zarządzania miastem, a przynajmniej niewiele się o nich mówi, choć niewykluczone, że rozmowy trwają, ale żadna ze stron nie wypowiada się na ten temat. Za to IBM zapowiedział niedawno otwarcie w Katowicach Centrum Dostarczania Usług, gdzie pracę ma znaleźć 2 tys. osób. A zatem jeśli Katowice zdecydują się na nowoczesne rozwiązania informatyczne w obszarze „smart city” będą to zapewne narzędzia IBM.
Smart przebudowa? Piotr Uszok zabierając się za największą przebudowę Katowic od czasów Gierka (w tym celu odwiedził nawet amerykańskie Denver, by podglądać pewne rozwiązania stosowane przy tego typu operacjach) wcześniej czy później musiał znaleźć się pod ostrzem krytyki nie tylko lokalnych dziennikarzy, ale także architektów (oczywiście, nie wszystkich), którzy bacznie i z coraz większym niepokojem przyglądają się wielkiej przebudowie centrum miasta. W 2006 roku katowicki Urząd Miasta wraz z lokalnym oddziałem Stowarzyszenia Architektów Polskich ogłosił konkurs na koncepcję urbanistyczną centrum. Najszersze uznanie znalazła koncepcja architekta Tomasza Koniora zakładająca przebudowę strefy Rondo – Rynek. Gruntownie przebudowana 54 Teberia 24/2013
zostanie główna ulica miasta, aleja Korfantego oraz Rynek. Miasto rozpoczęło właśnie realizację I etapu przebudowy rynku, który do tej pory bardziej przypominał węzeł komunikacyjny niż główny plac miejski. Pasażerów podróżujących koleją przywita zaś i to już wkrótce nowy dworzec i Galeria Katowicka (które powstaną w miejscu starego obiektu z lat 70., który uchodził za jeden z najciekawszych przykładów „brutalizmu” w architekturze). Powstaną też nowe siedziby Muzeum Śląskiego i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, Międzynarodowe Centrum Kongresowe, gruntownej renowacji został już poddany Spodek, czyli popularna hala sportowo-widowiskowa. To też w jakiejś mierze tłumaczy zainteresowanie jakim cieszą się Katowice wśród takich gigantów jak IBM. Przy wielkiej budowie wydatek na specjalistyczne systemy informatyczne jest tylko dodatkiem, niczym zakup sprzętu AGD do nowego domu. Znany katowicki architekt Robert Konieczny, który nie ukrywa dezaprobaty dla polityki władz Katowic, napisał jeszcze przed ostatnimi wyborami samorządowymi, list otwarty do prezydenta miasta. Pisał on m.in.: Zmieniające się wersje ścisłego centrum, planowane zwężanie, a później zaskakujące rozszerzanie alei Korfantego, pomysły na dwupasmowe i dwukierunkowe
drogi Mickiewicza i Moniuszki (na moje pytanie „dokąd one prowadzą?” Krzysztof Rogala, koordynator i pełnomocnik prezydenta Katowic do przebudowy Rondo - Rynek, odpowiedział, że nie wie, bo on zajmuje się tylko tym fragmentem miasta), tunel pod rynkiem i jego likwidacja, kolejne wersje rynku to po prostu klasyczne przykłady, które można mnożyć, jak nie należy projektować miasta. W ten sposób można zarządzać niewielką wsią, ale nie stolicą aglomeracji. Dlatego po raz kolejny pytam, gdzie jest architekt miejski, gdzie biuro planowania przestrzennego, które bezustannie pracowałoby nad rozwojem Katowic? SARP i Izba Architektów już trzy lata temu wystosowali do prezydenta list z zapytaniem w tej sprawie. Niestety, pozostał on bez odpowiedzi! Efekty tej amatorszczyzny, niestety, widać już gołym okiem - wyludniające się centrum miasta, martwa ulica Mariacka, Silesia City Center i jej wpływ na umieranie handlu w mieście, południowe dzielnice zapełnione nowymi mieszkaniami, ale odcięte komunikacyjnie od miasta, bez właściwej infrastruktury w postaci nowych szkół, przedszkoli, przychodni zdrowia, itd. W ostatnich 10 latach jedyna dobra rzecz, jaka powstała w Katowicach, to układ drogowy w kierunku wschód - zachód, jednak nie zawdzięczamy go Piotrowi Uszokowi. Wynikało to z decyzji rządowych, a pieniądze pochodziły z budżetu państwa.
W świetle toczącej się wówczas kampanii wyborczej łatwo było zarzucić Koniecznemu działania stricte polityczne. Jednak już po czasie, widać, że nie był to głos pozbawiony argumentów. W cieniu Spodka powstają dziś fantastyczne obiekty jak Muzeum Śląskie, Centrum Kongresowe, Siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, których entuzjastą jest sam Konieczny. Powstają one w wyniku konkursu, wyboru najciekawszych projektów. Tworzyły by one zgrabną, estetyczną całość, gdyby nie okazało się, że trzeba zbudować też w tym miejscu parking. Wybór padł na wielki budynek, długi na 160 m, wysoki na 25 m. Nikt wcześniej nie pomyślał o tym, że taka wielka kubatura zrujnuje architektoniczne wysiłki na rzecz wspomnianych obiektów. Niestety, wygrał najtańszy projekt. Już dziś wielu śląskich architektów śmieje się, że budynek NOSPR będzie budką parkingową dla tego wielopoziomowego parkingu. – Jest to okrutny brak świadomości, ręce mi opadają – podkreśla Konieczny. – Wielkim dramatem jest to, że żyjemy w tak wielkiej aglomeracji, gdzie nikt nie myśli o spójnym projektowaniu miasta. Kolej koleją, transport drogowy transportem drogowym, handel handlem. Każdy myśli i działa na własną rękę. Na zachodzie duże miasta i aglomeracje mają biura projektowe, które wpływają na plany urbanistyczne, które korygują to, co nie jest spójne z całością. U nas jest jak jest. Piotr Uszok przekonuje jednak, że czas będzie działał na rzecz Katowic i jego koncepcji: Musimy się pomęczyć jeszcze cztery czy pięć lat, żeby uporządkować centrum, ale też zakres inwestycji jest niesamowity. Żadne ze śląskich miast nie prowadzi publicznych inwestycji zlokalizowanych w ścisłym centrum za kwotę 1,5 miliarda złotych.
Katowice to obecnie jeden, wielki plac budowy.
Teberia 24/2013 55
TRENDY >>
Na terenie dawnej cynkowni Silesia powstaje dziś wzorcowa dzielnica nazwana Smart City.
Czas więc pokaże, kto w tej dyskusji ma rację. Wówczas okaże się też, czy Katowice wybiją się na „smart”. Tymczasem w cieniu wielkich inwestycji komunalnych w niedalekim sąsiedztwie centrum Katowic powstaje prywatna inicjatywa, która faktycznie może być zaczątkiem budowy Smart City Katowice. Na ponad 40 hektarach powstaje dziś nakładem Górnośląskiego Parku Przemysłowego wzorcowa dzielnica - umownie nazwana nomen omen Smart City - nowa przestrzenna struktura całej dzielnicy, wraz z proponowanymi proekologicznymi i energooszczędnymi rozwiązaniami inżynieryjno-infrastrukturalnymi, podporządkowana jest wizji i idei Smart City, największego tego typu przedsięwzięcia w regionie śląskim. Ta wzorcowa dzielnica powstaje w miejsce dawnej Huty Silesia, wielkiego kombinatu na pograniczu Wełnowca i Siemianowic. Huta została wyłączona z eksploatacji w latach 80-tych XX wieku ze względu na ogromną uciążliwość dla środowiska naturalnego. W sierpniu 2005 r. wysadzona w powietrze z powodu zniszczeń spowodowanych przez złomiarzy oraz wykreśleniu jej z rejestru zabytków. W 2010 r. w tym miejscu ruszyła budowa pierwszego w Polsce biurowca energooszczędnego wykorzystującego tzw. system tri generacji, polegając na tym, iż 56 Teberia 24/2013
budynek zasilany gazem sam sobie produkuje prąd elektryczny, ciepło i chłód. Budynek ma zużywać o połowę mniej energii niż porównywalne obiekty biurowe klasy A. Inteligentny budynek oszczędzać będzie nie tylko energię, ale i wodę, gdyż do celów użytkowych wykorzystywana będzie tzw. deszczówka, a to tylko jeden z wielu elementów smart tego obiektu. W bezpośrednim sąsiedztwie oddanego właśnie do użytku biurowca Goeppert-Mayer (nazwany na cześć noblistki pochodzącej z Katowic) w najbliższych latach powstaną kolejne biurowce – Stern, Alder, Bloch (pozostali nobliści pochodzący z Górnego Śląska). Obok budynków biurowych na terenie dawnej cynkowni mają powstać zielone osiedla mieszkaniowe oraz obiekty komercyjne, wszystkie budowane zgodnie z ideą zrównoważonego budownictwa.
Wszyscy chcą być smart Tomasz Chomicki, Sales Team Leader odpowiedzialny, za zespół sprzedaży do Sektora Publicznego w IBM Polska, podkreśla, że coraz więcej polskich miast jest zainteresowanych koncepcją „Smarter City”, a przedstawicie zarządów metropolii coraz
częściej wykazują zainteresowanie poszczególnymi rozwiązaniami IT. W pierwszej kolejności pojawiają się systemy rozwiązujące problem transportu i komunikacji miejskiej Samorządowcy, chcąc rozładować korki, zaczęli myśleć poważnie o inteligentnych systemach transportowych (pisaliśmy na ten temat w teberii nr 5). Gminy Trójmiasta realizują właśnie budowę systemu, którego robocza nazwa to Tristar. Pierwsze efekty pracy systemu kierowcy odczuć mają w Gdańsku już w październiku. Z kolei w Gdyni, system ma wystartować po Nowym Roku. Swoje systemy budują też Poznań, Bydgoszcz i Lublin. Zainteresowaniem miast zaczynają się także cieszyć rozwiązania, dotyczące inteligentnych sieci energetycznych, czyli tzw. smart grid. Pilotażowe projekty z zakresu smart grid będą wkrótce wdrażane w 7 miastach Polski, w tym w Małopolsce w Nowym Sączu i prawdopodobnie w Tarnowie. Natomiast prekursorami smart grid w zarządzaniu energią w Polsce są Bielsko-Biała i Częstochowa. Kompleksowe podejście do problemu pojawia się póki co na papierze. W budżecie Krakowa na 2010 r. na koncepcję smart city przeznaczono 100 tys. zł*. Wspomniana kwota starczy jedynie na opracowanie koncepcji inteligentnego miasta.
Kraków zapłaci za coś, co Katowice już dostały, ale czy to przybliży jednych czy drugich do „Smart”? Bo czy ktoś wie, co dla inteligentnego miasta jest kluczowe? Może „smart” władza? Jacek Srokowski zapraszamy do dyskusji napisz do nas
*Najnowszym pomysłem władz Krakowa na realizację koncepcji smart city jest rewitalizacja krakowskiej dzielnicy Nowa Huta. Niedawno został rozstrzygnięty konkurs na projekt urbanistyczny. Pierwsze miejsce zdobyła praca Biura Projektów Urbanistyki i Architektury ARCA z Gliwic i zespół architektów pod kierownictwem Michała Stangela. Realizacja koncepcji nowej ekologicznej dzielnicy mieszkaniowousługowej nazwanej roboczo „Nowy Kraków” to jak ocenił prezydent Krakowa Jacek Majchrowski koszt sięgający kilku miliardów złotych, dlatego jego zdaniem, jest to projekt na kilka lat. Miasto zamierza wystąpić o fundusze unijne na rozwój tej części miasta.
Teberia 24/2013 57
PROBLEMY >>
W domach z betonu…, albo o urokach wielkiej (zdartej) płyty Wielka płyta. Obecna w powszechnej świadomości kilku już pokoleń Polaków, często traktowana z niechęcią, raz jako szkarada architektoniczna, to znów jako niebezpieczny, odhumanizowany moloch, w ostatnich latach zwykle - jako siedlisko tzw. blokersów i groźnego „elementu”, najczęściej jednak - jako wszystkie te zjawiska naraz. To uosobienie wszystkiego, co najgorsze w architekturze, budzi obawy urbanistów, polityków i naukowców. Trudno więc uwierzyć, że tak naprawdę tzw. wielka płyta jest dzieckiem idealistów i wizjonerów architektury.
58 Teberia 24/2013
SKĄD SIĘ WZIĘŁA WIELKA PŁYTA? Jednym z ojców tej myśli architektonicznej był chociażby Walter Gropius – autor wizji domów mieszkalnych stawianych na skalę przemysłową dzięki m.in. normalizacji elementów konstrukcyjnych. Spory wpływ miał tu również Le Corbusier i propagowane przez niego idee „maszyny do mieszkania”, czyli jednostki mieszkaniowej, będącej wypadkową proporcji, wyznaczonych przez stojącą postać ludzką (183 cm) i tę samą postać z podniesioną ręką (226 cm). Według Le Corbusiera, dom upodabnia się do maszyny poprzez standaryzację i uprzemysłowienie jego produkcji, dobre wyposażenie i łatwą obsługę. Wszystko dla komfortu fizycznego i psychicznego człowieka. Pierwsze konstrukcje oparte na zasadach wielkiej płyty powstały po I wojnie światowej w Holandii, następnie w 1923 roku system ten zastosowano
w dwukondygnacyjnych budynkach na osiedlu Splanemanna w Berlinie- Lichtenbergu, a w końcu lat 30. XX w. konstrukcje wielkopłytowe zalały Francję, Szwecję i Finlandię. Jednak w połowie lat 70., za sprawą narastających kosztów transportu, Europa Zachodnia zrezygnowała z tej technologii. A ponieważ natura, nawet betonowa, nie znosi próżni – wielka płyta zaczęła przeżywać wówczas swoje złote lata w Polsce. Oczywiście technologia ta obecna była tutaj już wcześniej, pierwszy blok tego typu powstał w latach 50. na osiedlu Hutniczym w Nowej Hucie. Jednak dopiero w latach 70. powstały w Polsce wielkie osiedla mieszkaniowe, będące w istocie spuścizną po ideach Le Corbusiera i modernistów. Osiedle mieszkaniowe stało się w pewnym sensie obszarem wcielenia w życie idei równości, pojawiła się standaryzacja bryły i standaryzacja technologii.
Teberia 24/2013 59
PROBLEMY >>
Zmieniło się podejście do architektury mieszkaniowej, pojawiły się „normatywy mieszkaniowe”, człowiek stał się „użytkownikiem”, rodzina – „jednostką społeczną”, dom – „przestrzenną jednostką mieszkaniową” lub „blokiem”. Zamiast sklepów powstawały „pawilony”, a ulice zostały zastąpione „ciągami pieszo – jezdnymi”. Ale – czy to ze względu na trudności mieszkaniowe w ogóle, czy na właściwą człowiekowi fascynację „nowym” - budownictwo wielkopłytowe cieszyło się wielką popularnością, zarówno konsumentów, jak i producentów. Dr Jacek Dębowski z Politechniki Krakowskiej tłumaczy to następująco: Przyczyn było kilka, ale najczęściej przytacza się dwie: brak mieszkań oraz ogromne moce przerobowe powstałych w czasie wojny fabryk betonu. Rzadko jednak podaje się przyczynę, że elementy prefabrykowane w znacznym stopniu przyspieszały, a przede wszystkim upraszczały proces realizacji budynków. Nie każdy bowiem wie, że przy realizacji budynku czterokondygnacyjnego, jedno-klatkowego, w którym na każdej kondygnacji znajdowały się 3 mieszkania, pracowało 60 Teberia 24/2013
8 osób i wykonywało go w 28 dni roboczych. Jedyny warunek to gotowy stan zero i całkowicie przygotowane elementy, których produkcja w zakładzie nie przekraczała 14 dni. Tempo takie nawet przy obecnych standardach nie jest możliwe. Ponadto sam pomysł stworzenia szybkiego i stosunkowo taniego budownictwa, był na ówczesne czasy pomysłem przełomowym.
ZA 200 LAT, A MOŻE MNIEJ…? Niestety, prawdopodobnie nie zawsze szło w parze z jakością. Aktualny stan większości budynków wybudowanych w tamtym okresie potwierdza bowiem, że nie zawsze spełniane były założenia projektowotechnologiczne. W konsekwencji, istnieją w kraju budynki z wadami wyraźnie obniżającymi standard użytkowy mieszkań, a nawet – w sporadycznych przypadkach - zagrażające bezpieczeństwu konstrukcji. Potwierdza to prowadzony od 35 lat przez ITB rejestr awarii budowlanych w budownictwie
wielkopłytowym. Odrębny problem stanowi fakt, że budynki systemowe nie odpowiadają obecnym standardom użytkowym. Ich stały układ funkcjonalny, brak przystosowania dla osób niepełnosprawnych, nie do końca spełnione wymagania przeciwpożarowe oraz bezpieczeństwa, szczególnie zbiorcze przewody wentylacyjne i gazowe, powodują, że znacznie odbiegają one od obecnie obowiązujących przepisów. Także prezes Krajowej Rady Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa Andrzej Dobrucki nie ma wątpliwości, że bloki z wielkiej płyty były budowane nierzadko byle jak i z niewłaściwych materiałów. Jako dowód wskazał wyniki badań Instytutu Techniki Budowlanej, który sprawdził 350 płyt ściennych z 31 bloków wybudowanych w różnych miastach. Okazało się, że np. aż 90 proc. wieszaków, za pomocą których łączona jest płyta wewnętrzna z elewacyjną, wykonanych jest z niewłaściwej stali. W dodatku sześć na 10 wieszaków było nieprawidłowo zakotwionych. W budownictwie wielkopłytowym stosowano także wieszaki ze stali nierdzewnej.
Problem w tym, że są one podatne na pękanie. Z kolei wieszaki powlekane aluminium nie trzymają się odpowiednio w betonie - mówi Dobrucki. Zdecydowanie lepiej jest pod tym względem na Górnym Śląsku, gdzie bloki po prostu zostały solidnie zbudowane. No, przynajmniej większość z nich. Dr Zbigniew Pająk z Wydziału Budownictwa Politechniki Śląskiej wyjaśnia: - Technicznie są bez zarzutu. Przynajmniej jeśli chodzi o elementy konstrukcyjne, ściany wewnętrzne, klatki schodowe i stropy. Wykonano je z betonu dobrej jakości. Gorzej ze ścianami zewnętrznymi, ale i te są ocieplane, odnawiane. Zapewniam, że te budynki postoją jeszcze 100, 200 lat - mówi Pająk. To nie oznacza, że problemów nie ma. Niewielka funkcjonalność, małe pomieszczenia, problemy z akustyką spowodowane wentylacją. Do tego na stykach elementów pojawiają się zarysowania. Tam, gdzie budynków nie ocieplano, są też kłopoty z elewacjami. Teberia 24/2013 61
PROBLEMY >>
WIELKA PŁYTA – WIELKI PROBLEM Bo trzeba pamiętać, że mówimy o polskich blokowiskach, w których mieszka ok. 10 mln osób. Budynki z wielkiej płyty powinny być skontrolowane przez konstruktorów, a te w gorszym stanie technicznym – poddane rewitalizacji. Tymczasem już sama diagnostyka stanu technicznego budynku z wielkiej płyty budzi wiele wątpliwości. Obecnie większość bloków została ocieplona i nie sposób sprawdzić, w jakim stanie są tzw. wieszaki podtrzymujące płyty elewacyjne. – Trzeba to było zrobić przed modernizacją, ale niewiele spółdzielni decydowało się na to, bo to zwiększało koszty docieplenia – mówi Michał Wójtowicz z Instytutu Techniki Budowlanej. – Teraz trzeba mieć nadzieję, że osłonięte styropianem wieszaki nie skorodują i płyty nie zaczną spadać – dodaje. Inny problem to sprawdzenie stanu konstrukcji wielkiej płyty. Żeby to zrobić, trzeba wykuć odkrywki na styku ścian i stropów. Koszt takiej diagnostyki dla bloku, w którym jest 60 mieszkań, to 20–30 tys. zł plus remont zniszczonych pomieszczeń. – Spółdzielcy z reguły nawet słyszeć nie chcą o takich wydatkach ani o kuciu ścian w swoich mieszkaniach – przyznaje Wójtowicz. Z analiz ekspertów Instytutu Techniki Budowlanej wynika także, że do wymiany jest wiele wind, instalacji elektrycznych i wentylacyjnych. Są też budynki, które powstały przy użyciu toksycznych materiałów, takich jak np. azbest. Większość budynków wybudowanych w czasach PRL ma już co najmniej 50 lat. Choć wiele z nich zostało ocieplonych i wyremontowanych, w dalszym ciągu są takie osiedla, w których poza bieżącymi naprawami niewiele zrobiono. Główny powód to brak pieniędzy. O wadze problemu świadczy fakt, że postulaty w sprawie kontroli stanu technicznego tych budyn-
62 Teberia 24/2013
ków trafiły już do sejmowej komisji infrastruktury. 5 grudnia na posiedzeniu komisji podsekretarze stanu w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej - Janusz Żbik i Piotr Styczeń poinformowali posłów o programie rewitalizacji osiedli z wielkiej płyty. Przede wszystkim uspokajano posłów, że jak dotąd nie zawalił się ani jeden budynek. Przekazany Komisji materiał i wystąpienia ministrów zawierały informacje dotyczące m.in.: stanu technicznego, liczby i struktury użytkowej budynków z wielkiej płyty, systemów budownictwa wielkopłytowego, wymiany materiałów aktualnie niedopuszczonych do stosowania - szczególnie azbestu, liczby i zakresu remontów dostosowujących budynki wielkopłytowe do obowiązujących standardów technicznych, mieszkaniowych i prawnych, możliwości konstrukcyjnych i prawnych działań remontowo-modernizacyjnych ze względu na stan prawny budynków i lokali, odporności budynków na sytuacje wyjątkowe, jak wybuch gazu czy deformacje podłoża, wsparcia rewitalizacji ze środków unijnych, programu wspierania termomodernizacji i remontów oraz dotychczasowych efektów pomocy państwa, dotyczącej termomodernizacji. Prezydium Komisji Infrastruktury postanowiło przygotować projekt dezyderatu do Prezesa Rady Ministrów w tej sprawie. Posłowie chcieliby, by rząd zajął się modernizacją budynków budowanych w tej technologii. Jednak nikt w tej chwili nie wie, na czym taka rewitalizacja miałaby polegać. Za są przedstawiciele branży budowlanej, która dzięki wspieranym przez państwo inwestycjom rewitalizacyjnym wyszłaby z kryzysu. Mniejszy entuzjazm widać wśród przedstawicieli resortu infrastruktury. – Na pewno potrzebne jest stworzenie systemu, który poprawiłby stan wielkiej płyty – powiedział na spotkaniu komisji infrastruktury wiceminister Piotr Styczeń. Jednak jego zdaniem pompowanie publicznych pieniędzy w rewitalizację zdewastowanych bloków nie jest optymalnym rozwiązaniem. -
– Najlepszą formą uniknięcia niebezpieczeństwa jest ucieczka polskiego mieszkalnictwa do przodu, czyli budowa nowych, bezpiecznych, wysoko standaryzowanych zasobów mieszkaniowych – powiedział Styczeń.
NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN A zatem burzyć, czy modernizować? We Francji wdrożono ogólnonarodowy program rozwiązujący mankamenty wielkiej płyty. Francuzi rozpoczęli diagnozę od przeglądów technicznych. Po przeglądzie budynki znajdujące się w bardzo złym stanie likwidowano, a te w lepszym stanie wzmacniano i modernizowano. Jak modernizowano? Ano np. w Aubervillers pod Paryżem, w 1989 roku, architekci Rabant i Rameau zdecydowali się na przebudowę pięciokondygnacyjnego bloku z lat sześćdziesiątych. W budynku było dziewięćdziesiąt mieszkań o powierzchni pięćdziesięciu trzech metrów kwadratowych. Ze względów konstrukcyjnych architekci postanowili nie ruszać ścian działowych. Zaprojektowali dobudówki do elewacji (konstrukcja metalowa, następnie obudowywana), które pozwoliły na tworzenie apartamentów dwupoziomowych. Koszt modernizacji jednego mieszkania był równy kosztom budowy dwudziestu metrów kwadratowych lokalu w nowym domu. Mimo, że system Epal d’Harc opatentowano, w Polsce nikt z niego nie korzysta. Wielką modernizację bloków z czasów NRD przeprowadzili Niemcy. W 2001 r. przyjęto całościowy program przebudowy miast wschodnich Niemiec. Wyłożono na ten cel ponad 10 mld ówczesnych marek z kasy państwa i drugie tyle z budżetów landów. Jednak tu domy z wielkiej płyty remontowano właściwie od podstaw, z wymianą okien, drzwi, ociepleniem, a nawet z zewnętrzną architekturą.
Jednym z takich przykładów jest osiedle Krautersiedlung, w dreznieńskiej dzielnic y Gorbitz (na zdjęciach poniżej), które przekształcono kompleksowo, wykorzystując dawną zabudowę, ale stosując nowoczesne rozwiązania układu mieszkań, zgodnie z oczekiwaniami mieszkańców. Podobnie zmodernizowano olbrzymie (12 tys. mieszkań) osiedle Sachsendorf- Maslow w Cottbus. Z pozoru drobna kosmetyka – przebudowa balkonów, wejść do budynków, wprowadzenie nowoczesnych materiałów elewacyjnych i ciekawej kolorystyki, a także elementów ze szkła i stali – wystarczyła, by osiedle zyskało nowoczesny wymiar i charakter przyjazny mieszkańcom. Zwłaszcza że całości dopełnia starannie zaprojektowana zieleń i tereny rekreacyjne. Ciekawe rozwiązania podpatrzeć można również u naszych południowych sąsiadów. Czescy architekci z pracowni Maura z Brna podjęli się na przykład przebudowy dwóch bloków mieszkalnych z 1977 roku. Dzięki wprowadzeniu nowych elementów takich jak dwuspadowy dach, balkony i nowa elewacja, a także w wyniku przebudowy 16 mieszkań podniesiono standard wykończenia całego obiektu.
TYMCZASEM W KRAJU NAD WISŁĄ… BEZPIECZNIEJ… Nasi posłowie mają skromniejsze pomysły - chcą tylko zabezpieczyć bloki technicznie, tak by nie runęły. Pierwszym krokiem ma być sprawdzenie, które budynki wymagają interwencji. – Można to zrobić bezinwazyjnie – proponuje poseł PiS Andrzej Adamczyk. Podkreśla, że nie będzie to drogie. Potwierdza to dr Jacek Dębowski z Politechniki Krakowskiej, który współpracuje z posłami z komisji. - Wystarczy feroskan - przenośny system pomiarowy do precyzyjnej lokalizacji i przebiegu zbrojenia w konstrukcjach żelbetowych, średnicy,
Teberia 24/2013 63
PROBLEMY >>
Praca dyplomowa Magdaleny Chojnackiej na ASP w Krakowie. Projektantka postanowiła przekształcić swoje blokowisko w Jastrzębiu Zdroju –dotychczas szare i monotonne – w układ bloków, który będzie się mienił różnorodnością barw i struktur, będzie zaskakiwać.Więcej o projekcie pisaliśmy w teberii nr 10
64 Teberia 24/2013
ŁADNIEJ… Szacuje się, że gdyby spółdzielnie chciały modernizować budynki z wielkiej płyty, wydałyby na to łącznie 10 mld zł. Można czerpać z doświadczeń niemieckich, zakładających wzbogacenie domów o małą architekturę, dobudowę zewnętrznych wind, loggi, balkonów, przebudowę dachów na dwuspadowe. Można też zagospodarować przestrzeń między blokami, obsadzając ją zielenią, urządzić place zabaw dla dzieci i inne miejsca rekreacji. Między bloki z wielkiej płyty, warto również postanowić budynki z cegły, i w ten sposób oswoić krajobraz.
grubości otulenia oraz rozstawu prętów zbrojeniowych – który, na podobnej zasadzie jak aparat rentgenowski, prześwietla dany fragment ściany. Można zobaczyć, czy np. stalowy element jest przewężony - czyli skorodowany, czy nie - tłumaczy. Taki przyrząd posiada wiele uczelni i instytutów w Polsce. Po ustaleniu usterek kolejnym krokiem byłaby naprawa. – Wszystko pomału. Chcemy zacząć debatę na ten temat – teraz, kiedy jeszcze jest czas. Jeśli państwo kiedyś pozwoliło na zbudowanie wybrakowanych budynków, powinno teraz ten problem rozwiązać – mówi poseł Adamczyk. Dębowski przyznaje jednak, że problem wielkiej płyty istnieje, a wiąże się on z poważnymi błędami, których dopuszczali się budowlańcy, m.in. z powodu wielkiego pośpiechu. Może się więc urwać balkon albo odpaść płyta zewnętrzna. - Taka płyta waży ok. 500 kg - komentował Eugeniusz Batko z Małopolskiego Związku Pracodawców. Według Batki na budowach często pracowali ludzie, którzy przechodzili zaledwie kilkudniowe przeszkolenie. Zdaniem ekspertów konieczna jest taka modernizacja budynków, by spełniały współczesne standardy, np. energetyczne. Andrzej Dobrucki, prezes Krajowej Rady Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa i Jacek Dębowski są zgodni, że z budynków z wielkiej płyty powinien być wyprowadzony gaz. Głównie ze względu na zły stan wentylacji. - Mieszkańcy wymieniają okna na bardzo szczelne. A bez dopływu świeżego powietrza urządzenia gazowe nie działają prawidłowo. Rośnie więc ryzyko zatrucia czadem. Karygodne jest więc ocieplanie budynków bez wcześniejszego sprawdzenia stanu technicznego bloków.
Przy okazji przebudowy można powiększyć powierzchnię mieszkalną - wymieniając prefabrykowany, ciężki dach na strop, stawiając ściany zewnętrzne z betonu komórkowego, przykrywając budynek nowym, spadzistym dachem. Zwłaszcza, że i koszty takich prac nie są wysokie, gdyż spółdzielnia nie musi kupować gruntu, kłaść fundamentów, inwestować w infrastrukturę. Przykładem skutecznej rewitalizacji wielkiej płyty jest osiedle Sosnowe w Tychach. Architekt Ryszard Mendrok z pracowni Urbi Projekt przeprojektował osiedle tak, aby trzy- i czteropiętrowe bloki z wielkiej płyty upodobnić do kamieniczek. Zmiany umożliwiły między innymi wchodzenie do wnętrza budynków po dachach garaży! W miejscu ostatnich kondygnacji pojawiły się nadbudówki, przeprojektowano też klatki schodowe. Wyburzono ściany wewnętrzne, a dzięki zagospodarowaniu części korytarzy, mieszkania zostały znacznie powiększone. Ciekawy pomysł dotyczący rewitalizacji wielkiej płyty narodził się także w pracowniach studentów III, IV i V roku wydziału wzornictwa przemysłowego warszawskiej ASP. Projekt „Idealne Podwórko”, obejmujący fragment ursynowskiego osiedla Na Skraju, został wykonany dla Wydziału Planowania Przestrzennego i Architektury oraz Biura Zarządu Miasta Stołecznego Warszawy. Projektowanie studenci poprzedzili ankietą wśród mieszkańców. Po rozpoznaniu ich potrzeb postawili, że trzeba wydzielić „własną” strefę i podkreślić potrzebę identyfikacji człowieka z miejscem zamieszkania. Okazało się, że niezbędne jest stworzenie przyjaznego podwórka wraz z układem zieleni. W obrębie osiedla należy stworzyć ergonomiczne, nowoczesne i funkcjonalne lampy oraz miejsca do wypoczynku. Teberia 24/2013 65
PROBLEMY >> Niezbędne jest także wdrożenie procesu segregacji śmieci, uatrakcyjnienie terenów rekreacyjnych i miejsc zabaw dla dzieci. Ważny stał się również kompleksowy, czytelny system informacji. Nikogo, kto zna polskie bieżące realia nie zdziwi jednak fakt, że ten nowatorski projekt młodych wizjonerów … nie doczekał się realizacji.
TANIEJ… Modernizacja budynków wielkopłytowych to nie tylko estetyka, ale również ekonomia. Według Krajowej Agencji Poszanowania Energii (KAPE) dotychczasowe średnie roczne zapotrzebowanie na energię wynosi 240-400 kWh na 1 m kw. Oznacza to, że w Polsce na ogrzewanie mieszkań zużywa się dwa, trzy razy więcej energii niż w krajach Europy Zachodniej o podobnym klimacie. Straty spowodowane ucieczką ciepła, wynikające z źle ocieplonych ścian, stropów i złej jakości okien wynoszą 7 miliardów zł rocznie. Przez ściany tracimy ok. 2,4 mld zł rocznie, przez dach ok. 0,4 mld zł, przez piwnice ok. 0,2 mld zł, przez okna ok. 2,1 mld zł, a nieszczelna wentylacja naraża nas na koszty rzędu 1,9 mld zł rocznie. Duże oszczędności można zatem uzyskać poprzez ocieplanie zewnętrzne budynków, montaż nowoczesnej stolarki okiennej oraz prawidłowo rozwiązany system wentylacji. Sprawdzonym w Europie sposobem ocieplania jest wełna mineralna. Użyta w budownictwie wielkopłytowym gwarantuje również mieszkańcom zabezpieczenie ogniowe, komfort akustyczny, odpowiedni mikroklimat w pomieszczeniach oraz trwałość elewacji. Termomodernizacja bez wątpienia wpływa na oszczędności mieszkańców, ale ma też, niestety,
66 Teberia 24/2013
wpływ na estetykę otoczenia. Dlaczego niestety? W subiektywnym rankingu koszmarów estetycznych - 15 najbrzydszych rzeczy w Polsce, zorganizowanym przez tygodnik Polityka, wielkopłytowe elewacje zajęły niechlubne 9 miejsce (między bazarami a tzw. neogargamelami). W uzasadnieniu napisano: Ostatnie dziesięć lat to czas intensywnego docieplania blokowisk z tzw. wielkiej płyty. A wraz z docieplaniem – kładzenia nowych elewacji tynkowych. I tu dopiero otwiera się pole do popisu dla niewyżytych artystycznie prezesów spółdzielni mieszkaniowych. Jak kraj długi i szeroki mamy więc wielkie pastelowe falowanie walczące o prymat z wielką pastelową abstrakcją geometryczną. Romby rywalizują ze smugami, trójkąty z łagodnymi krzywiznami. Na wieżowcach krakowskiego Prokocimia niezgodnie, ale obficie sąsiadują ze sobą zieleń, błękit, czerwień i żółć. Na Zaspie w Gdańsku domy pomalowano w choinki, a na osiedlu Huby we Wrocławiu – w czerwone daszki z kominami. Podobnych przykładów są setki. Czy wiemy, kto jest winien tej paranoicznej modzie? Być może stołeczny Hotel Sobieski, który chyba jako pierwszy połączył barwy i wzory, wcześniej z elewacją raczej nam się niekojarzące. I do dziś na stronie internetowej hotelu przeczytać można, że jest to „dzieło znanego malarza Hansa Piccottiniego” (znanego z czego i komu?), a także „elegancka wizytówka dzielnicy Ochota”.
CHĘTNIEJ… W Polsce, mimo wielu niedogodności, mieszkania w wielkiej płycie nadal cieszą się ogromnym zainteresowaniem na rynku nieruchomości. Według Bartosza Turka, analityka Home Broker.pl, na mieszkanie w wielkiej płycie decydują się głównie
ludzie młodzi, którzy kupują pierwsze lokum. Te transakcje stanowią nadal kilkadziesiąt procent sprzedaży na rynku wtórnym. Takich ofert jest najwięcej. W Katowicach 1 m kw. np. na os. Tysiąclecia czy na os. Paderewskiego kosztuje 2,8-3,5 tys. zł. Podobnie jest w Krakowie. Mieszkańcy tego miasta chętniej kupują mieszkania na rynku wtórnym, w wielkiej płycie albo na peryferiach miasta, bo są najtańsze. Największym powodzeniem cieszą się tu mieszkania 40-50-metrowe, z dwoma pokojami, których cena nie przekracza 250 tys. zł. Coraz więcej osób kupuje mieszkania w blokach z lat 70. ubiegłego wieku. Ich żywotność szacowano niegdyś na 40-50 lat, wiele spółdzielni zainwestowało jednak w ich ocieplenie i odnowienie elewacji. Na mieszkanie z wielkiej płyty np. na Kurdwanowie, w Bieżanowie czy Nowej Hucie decydują się często młode małżeństwa, traktując to jako przejściowe lokum.
PO RZYMIANACH COLOSSEUM,
niecznego – miasto przyszłości to właśnie miasto rosnące w górę. Ziemia będzie drożeć i trzeba będzie budować wysoko lub drążyć pod nią. Na przykład koncepcyjnym horyzontem dla Katowic powinno być połączenie dwóch części miasta, które dziś podzielone są torami kolejowymi. No i zamiast jeździć, będziemy latać do pracy, trochę jak w „Piątym elemencie”. Z tą różnicą, że poruszać się będą też całe budynki. Za 30 lat sprawdzimy, czy wizja takiego miasta się spełniła. Jedno, co pewne, to fakt, że wielka płyta stać będzie wtedy na pewno...
Dominika Bara
Źródła: kgm, gazeta wyborcza, murator, polityka, dziennik zachodni
A PO NAS - CO? Mimo wielu, opisanych wyżej wad, blokowiska posiadają także swoje bezsprzeczne walory. To bez wątpienia przestrzenność, dobra lokalizacja z niezłymi rozwiązaniami logistycznymi, przyjazne otoczenie pośród wieloletniej zieleni. Programy ratowania wielkiej płyty powinny więc polegać na kompleksowej rewitalizacji, a nie jedynie technicznej modernizacji bloków. I zmierzać do tworzenia miejsc przyjaznych dla mieszkańców. Nie łudźmy się, że budowle te zostaną po nas, jak Colosseum po Rzymianach, ale starajmy się chociaż oswajać otoczenie tu i teraz. Zwłaszcza, że – według wizji architekta Roberta Ko-
Teberia 24/2013 67
KRE AT Y WNI >>
Nowe auto, nowa legenda Studenci Politechniki Wrocławskiej chcą stworzyć nową Warszawę – legendarny polski samochód. Projekt New Warsaw czeka na wsparcie inwestorów. O polskiej motoryzacji myślimy w czasie przeszłym. Zwłaszcza o samochodach osobowych. Polskie konstrukcje spotkamy głównie na zlotach, gdzie stanowią kolekcjonerską ciekawostkę. Czasem napotkamy stary, zabytkowy model rodzimej produkcji, który wiezie nowożeńców. Równie rzadko natkniemy się dziś na polską markę, która służy jako typowy, codzienny środek transportu. W tym miejscu rodzi się pytanie. Skoro przeszłość polskich aut spoczywa głównie w rękach kolekcjonerów i pasjonatów, to gdzie szukać jej przyszłości? Wszystko wskazuje na to, że już tylko w pomysłach i determinacji marzycieli-optymistów. Jeśli spytać kogokolwiek, z czym kojarzą mu się polskie samochody, bez wahania wymieni Poloneza, Syrenę i Warszawę. Znajdą się i tacy, co wspomną o przedwojennym Asie i autach CWS. Rzadziej usłyszymy o takich ciekawostkach jak Ralf-Stetysz, PZInż 403 (Lux-Sport), Smyk, Prototyp 1.2, Mikrus albo Wilk. Oczywiście, obok wszystkich wymienionych marek pojawi się także Polski Fiat.
68 Teberia 24/2013
Teberia 24/2013 69
KRE AT Y WNI >>
Wciąż nic, czy jednak coś?
Wrocławska Warszawa
Nie jest prawdą, że w polskiej motoryzacji w ogóle nic się nie dzieje. Media donoszą, że różni konstruktorzy, projektanci albo firmy tworzą prototypy, którymi starają się zainteresować świat i zaprezentować możliwości polskiej myśli technicznej.
Wiele osób podkreśla, że brakuje w Polsce samochodu, a nawet prototypu, który odwoływałby się do naszej, całkiem bogatej motoryzacyjnej historii. Chodzi więc o auto, które będzie nowoczesne, a jednocześnie pokaże ducha polskiej tradycji. I choć to podejście może wydawać się nadto abstrakcyjne, to taki właśnie twórczy koncept pojawił się za sprawą dwóch pasjonatów - Michała Koziołka i Michała Puchalskiego - studentów Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej. Młodzi twórcy postanowili stworzyć nową Warszawę. Projekt ma na celu zaprezentowanie, jak mógłby dziś wyglądać samochód, który zakończył swój produkcyjny żywot w 1973 roku. W pracach uczestniczą także Rafał Czubaj, Adam Mally i Łukasz Myszyński. Projekt New Warsaw Wratislavia, jak nazywają swoje dzieło, zaprezentowali w kilku odsłonach. Były to cztery propozycje wyglądu nowej Warszawy, przedstawione internautom na jednym z portali społecznościowych. To oni wybrali ostatecznie jedną z nich. W gestii głosujących pozostawiono również wybór koloru przyszłego pojazdu. Najbardziej odpowiednim okazał się bordowy. W tym miejscu warto przypomnieć, że w podobny sposób wybrano nazwę dla polskiego następcy Fiata 125p - Poloneza. W 1978 roku wyłoniono ją w specjalnym plebiscycie dla czytelników „Życia Warszawy”.
Ostatnie doniesienia wskazują chociażby na ELV001, elektryczny samochód osobowy z Mielca. Prototyp ten powstał w ramach projektu „Budowa rynku pojazdów elektrycznych, infrastruktury ich ładowania – podstawą bezpieczeństwa energetycznego” dofinansowanego z funduszy UE. Kilka miesięcy wcześniej światło dzienne ujrzał prototyp polskiego mikrosamochodu elektrycznego - Eclipse stworzonego przez Radomskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Co jakiś czas pojawiają się podobne, prototypowe nowości. Słuch o nich szybko jednak ginie i póki co, sen o polskich autach ciągle pozostaje snem. Droga od pomysłu do seryjnej produkcji jest bardzo długa i uwarunkowana ekonomicznie, rynkowo. Owszem, ktoś mógłby podać przykład terenowego Honkera, ale trudno tu mówić o sukcesie, czy choćby mocnym akcencie. Następca Tarpana zyskał uznanie przede wszystkim naszych sił zbrojnych.
70 Teberia 24/2013
Projekt
Dlaczego?
Wybrany projekt zawiera w sobie nutę typową dla starej Warszawy i wygląd, który ma coś w sobie z BMW serii 7, czy Chryslera 300C. Efekt jest naprawdę okazały i niezwykle oryginalny. Nie da się zaprzeczyć, że ma klasę. Jak podkreślają sami projektanci, nowa Warszawa nie będzie repliką starego samochodu, który ma być wyposażony w nowe felgi i blachę. Ma to być auto nowoczesne, luksusowe i zaskakujące. Innymi słowy ma zwracać na siebie uwagę. Co ciekawe, pojazd, który obecnie jest jeszcze modelem na kartce i zbiorem danych w programach graficznych, będzie wyposażony w silnik Chryslera 300C - Hemi V8 o pojemności 5,7 litra. Dzięki temu Warszawa ma zyskać moc 450 KM. Warto także dodać, że będzie stosunkowo lekka, jak na tę klasę pojazdów. Przewidywana masa to około 1600 kilogramów.
W kontekście nowoczesności może się wydawać, że tworzenie luksusowego auta, dla którego pierwowzorem ma być stary i seryjny samochód, jest nieco dziwne. Michał Koziołka twierdzi jednak, że od zawsze inspirowała go polska motoryzacja i ubolewał nad tym, że w naszym kraju nie tworzy się już i nie produkuje polskich aut. Warto więc przypomnieć starą markę, w projekcie na miarę XXI wieku. Z kolei Michał Puchalski podkreśla, że samochody były z nim od zawsze i często w szkole, zamiast notatek, rysował modele aut. Twórcy twierdzą, że chcą wskrzesić polskie legendy - najlepiej wszystkie. Zespół potrzebuje jednak pieniędzy na projekt. Jedną z opcji okazał się crowdfunding, dzięki któremu twórcy mieli nadzieję zdobyć 60 000 złotych. Jak do tej pory projekt wsparło niecałe 200 osób, zapewniając blisko 7 000 zł. Koziołka jest zdania, że Polacy chcą nowej marki, jednak nie jest pewien czy są w stanie uwierzyć w sukces projektu. Zdaniem młodego projektanta, bardziej prawdopodobne wydaje się, że auto szybciej znalazłoby nabywców za granicą, a to z kolei mogłoby wpłynąć na decyzję polskich konsumentów. Można się więc zastanawiać, czy w tym kontekście nadanie projektowi nazwy „New Warsaw Wratislavia” nie zyskuje nowego, praktycznego znaczenia.
Wnętrze luksusowego auta ma być nowoczesne a jednocześnie ponadczasowe. Zdaniem twórców, musi skutecznie poradzić sobie ze zmieniającymi się modami i trendami. Podobnie jak w nadwoziu, również tu nie zabraknie mariażu klasyki z nowoczesnością. Obok analogowych zegarów i innych staromodnych elementów pojawią się nowe technologie, w tym kamery czy stacja dokująca do tabletu, umieszczona na oparciach przednich siedzeń.
Teberia 24/2013 71
KRE AT Y WNI >>
Dla kogo? Nowa Warszawa nie będzie jednak autem dla każdego. Pojazd, który będzie miał na przodzie srebrnego orła ma pokazać, że warto mieć marzenia. Młodzi twórcy udowadniają tym samym, że przy odrobinie zapału można stworzyć coś od zera i praktycznie bez środków finansowych. Projektanci nie dopuszczają do siebie myśli, że coś może się nie udać. O tym zapomina wielu, a przecież obok samej technologii, w innowacjach liczą się przede wszystkim fascynacje, upór i determinacja. Tej młodym projektantom nie zabraknie. Michał Koziołka ma już na swoim koncie udany projekt Syrenki, stworzonej na Euro 2012. Samochód dumnie prezentował się przed Stadionem Narodowym w Warszawie, przy okazji meczu Polska-Anglia. Później prezentowany był na różnych polskich salonach i wystawach motoryzacyjnych. Co ciekawe, auto jest w stanie rozwinąć prędkość 250 km/h. Tymczasem, jeśli nowa Warszawa odniesie sukces, panowie myślą o kolejnych wcieleniach aut znanych z polskich dróg - Poloneza i Fiata. Jak twierdzą, grunt to iść za ciosem. 72 Teberia 24/2013
W tym miejscu warto wspomnieć, że wartość nowej Syrenki przekroczyła 260 tysięcy złotych. Nowa Warszawa to koszty na poziomie 200-280 tysięcy. Na chwilę obecną oznacza to, że prototyp samochodu będzie gościł na targach i wystawach, ale najprawdopodobniej nie wejdzie do seryjnej produkcji. Sami twórcy cieszyliby się, gdyby udało się stworzyć choćby pięć sztuk rocznie - dla kolekcjonerów gotowych zakupić New Warsaw Wratislavia. Koziołka podkreśla, że projekt wciąż potrzebuje wsparcia. Zespołowi udało nawiązać współpracę z firmami, które są gotowe zapewnić odpowiednie komponenty i zbudować prototyp. Zdaniem projektanta, samochód może być gotowy pod koniec 2013 roku.
Drapieżne polskie koty Gdyby studentom z Wrocławia udało się odnieść „warszawski” sukces, być może byłby on podobny do sukcesu innej polskiej konstrukcji - roadstera, który narodził się w stolicy. 25 stycznia 1990 roku powstało Studio Samochodowe Gepard. Jego założycielami byli Jan Borowski, Zbysław Szwaj i Władysław Sawicki.
Przedsięwzięcie przewidywało również zakład produkcyjny, który mieścił w Ośrodku Postępu Technicznego NOT w Warszawie. Produkowano w nim Geparda, którego debiut miał miejsce w 1990 roku na Międzynarodowych Targach w Poznaniu. Dwa lata później, przedsiębiorstwo przeniesiono do Mielca. W czasie pięciu lat wyprodukowano łącznie 7 sztuk roadstera. Powstawał on w ramach prób stworzenia polskoszwedzkiego samochodu sportowego. W 1995 roku zaprzestano produkcji i postanowiono wdrożyć cały projekt od nowa. Siedem lat później ukończono budowę nowej fabryki w Mielcu, a już w 2003 roku gotowy był nowy prototyp sportowego samochodu, tym razem pod nazwą Leopard. Dokładna nazwa to Leopard 6 Litre Roadster. Pierwsze założenia powstały w Szwecji. Właściwe prace projektowe prowadzono jednak w Mielcu i były one dziełem Zbysława Szwaja i Maksymiliana Szwaja. Nowy samochód zadebiutował w Paryżu w 2005 roku. Trzy lata później kontrolę na firmą przejęła niemiecka Car Technology GmbH, której właścicielem jest Manfred Fries. Co ciekawe, firma z Kolonii zajmowała się wówczas jedynie projektowaniem aut. Leopard produkowany jest ręcznie. Rocznie, mielecką fabrykę opuszcza maksymalnie 20 sztuk. Wynika to z przyjętej przez firmę polityki, według której, taka ilość pozwala zagwarantować najwyższą jakość wykonania samochodów. Auto wyposażone jest w LS-2, 6-cio litrowy silnik V8 o mocy 405 KM, który pozwala na osiągniecie prędkości do 250 km/h. Oczywiście, polski roadster nie jest tworem, po który może sięgnąć każdy. Kupno tego samochodu to wydatek rzędu 100 000 euro.
Co dalej ze snem? Wydaje się, że dziś nie ma większych nadziei na to, by innowacje w polskiej motoryzacji, szczególnie w segmencie samochodów osobowych, mogły sprawić, by każdy Polak mógł stać się dumnym posiadaczem auta rodzimej produkcji. Trudno jednak nie docenić przedsięwzięć podejmowanych przez różnych pasjonatów, którzy próbują przeciwstawić się obecnej sytuacji. Warto trzymać kciuki za nowe pomysły polskich samochodów. Zarówno nowych marek, jak i tych, które czerpią z bardziej tradycyjnych wzorów. Nikt przecież nie obrazi się, gdy obok Leoparda zobaczy na drodze nową Syrenkę czy Warszawę. Niezwykle ważne jest to, że polscy konstruktorzy i projektanci są w stanie zaprezentować swoje motoryzacyjne idee i tym samym udowodnić, że nie wszystko jeszcze stracone. Jak mówi życiowa mądrość, pierwszym krokiem do wygrania bitwy jest chęć i determinacja do podjęcia wyzwania. Wrocławscy studenci podnieśli rękawicę.
Wojciech Andryszek
Teberia 24/2013 73
SPOJR ZENIA >>
74
Teberia 24/2013
Koń jaki jest każdy widzi. Ta prosta definicja z encyklopedii powszechnej Benedykta Chmielowskiego sugeruje, że świat odbieramy dzięki obrazom. Tymczasem nie wiedzielibyśmy, że zwierzę, o którym mówimy to koń, gdybyśmy go tak nie nazwali. Bo świat konstytuuje się w naszej głowie także poprzez język. Nasza tożsamość, sposób obrazowania i odbioru rzeczywistości, wszystko, co wiemy, to jak myślimy, to kim jesteśmy i jacy jesteśmy wszystko to dzieje się za pomocą słów. Język jest organizmem żywym, zmienia się tak, jak zmienia się świat i człowiek, jednak ostatnio proces ten zachodzi w sposób zauważalny, niemal namacalny. Gwałtowny rozwój języka następuje często wskutek epokowych wydarzeń, jak chociażby wynalezienie druku, odkrycia geograficzne, wielkie migracje ludzi, ale obecnie ogromną rolę odgrywa tutaj rozwój technologiczny. Nikt dziś nie ma wątpliwości, że telefonia komórkowa, a szczególności sms-y, Internet, a zwłaszcza portale społecznościowe i komunikatory zmieniły nasz sposób komunikowania się, a co się z tym wiąże, również sposób postrzegania rzeczywistości. Te stosunkowo nowe zjawiska wygenerowały nie tylko nowy język, ale także nowe zachowania językowe. Kontakt międzyludzki stał się łatwiejszy, częstszy, ale przy okazji zmieniła się jego jakość - i to na wielu płaszczyznach - od semantyki (zupełnie nowe słowa, związane na przykład z narzędziami informatycznymi lub zmiany znaczenia już istniejących słów), poprzez ortografię (brak znaków diakrytycznych), formę zapisu (skrótowce, emotikony), poprzez zmiany redagowania tekstów (krótkie informacje internetowe), po zupełnie nowe formy, wyrosłe na gruncie nowych możliwości technologicznych (blogi, memy internetowe, język komunikatorów internetowych i sms-ów). Wszystkie te zjawiska gwałtownie, acz niepostrzeżenie wpłynęły na współczesny sposób posługiwania się językiem.
Póki nas Admin nie zbanuje - nowe zjawiska, nowe słowa Rozwój informatyzacji otworzył przestrzeń dla nowych słów i znaczeń, a także - a nawet przede wszystkim – dla nowych zjawisk i zachowań społecznych i kulturowych. Określenia takie jak banować (zablokować), lajkować (z ang. ‘like’ – lubić) czy hejtować (z ang. ‘hate’ – nienawidzić) robią ostatnio sporą karierę, wchodząc na dobre do powszechnego języka. I chodzi tu nie tylko o samo używanie tych słów, ale rozpowszechnienie pewnego zjawiska społecznego. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z pewną formą demokracji bezpośredniej. Teberia 24/2013 75
SPOJR ZENIA >> Użytkownicy portali społecznościowych i internauci w ogóle, mogą bezpośrednio wypowiedzieć się na każdy temat lub jednym kliknięciem „zalajkować coś” (polubić) lub „zhejtować” (znienawidzieć). Ta łatwość, z jaką internauci oceniają coś i wystawiają werdykty cieszy być może socjologów i demografów, bo pomaga im dokonać szybkiej analizy nastrojów i poglądów społecznych, najczęściej jednak – i to wydaje się być sporym zagrożeniem - tłumi lub wręcz wyklucza odpowiedzialność użytkownika sieci za słowo. O popularności takich zachowań świadczy chociażby powiedzenie „haters gonna hate”, używane przez internautów, logujących się do sieci. Kierunek, w jakim zmierza to zjawisko jest z pewnością interesującym polem zainteresowań socjologów, psychologów, medioznawców i innych naukowców, badających psychologię człowieka i relacje międzyludzkie. Galopująca informatyzacja przyczyniła się także do rozwoju neosemantyzmów, czyli do zmiany znaczeń słów już istniejących. Komórka, sieć, czat, mysz, ikona, portal czy forum używane są dziś powszechnie w zupełnie innym znaczeniu, niż kiedyś. O rewolucji językowej świadczyć może chociażby fakt, że kiedy ktoś mówi dziś np., że ma ikony w komórce, lub mysz na pulpicie, to znaczy zupełnie coś innego niż 30 lat temu.
W8! SMS! – krótka historia jeszcze krótszych wiadomości. Bardzo odczuwalną zmianę w sposobach komunikowania się spowodowało pojawienie się sms-ów. Ich specyfikę stanowi zwięzłość – informację zamknąć trzeba w 160 znakach. Od pierwszego, wysłanego 3 grudnia 1992 r., (inżynier Neil Papworth wykorzystał nowe medium, by przekazać życzenia wesołych świąt Richardowi Jarvisowi, dyrektorowi Vodafone w Newbury w Anglii), minęło już ponad 20 lat, to dość czasu, by wygenerować stałe zmiany w procesie komunikacji. Zwłaszcza, że ekspansja sms -a była imponująca! W 2005 r. przez sieci przepłynął już bilion (tysiąc miliardów) komunikatów, stanowiąc także podstawę rozwoju wielu usług biznesowych i to na całym świecie – na przykład w Afryce, gdzie z komórek korzysta już ok. 40 proc. mieszkańców, krótkie komunikaty są podstawą bezgotówkowego obrotu finansowego. Co piszemy w sms-ach? Najczęściej – pozornie - nic istotnego. Antropolodzy badający komunikację sms-ową zwrócili bowiem uwagę, że znaczna jej część – mimo, że jest pusta semantycznie (teksty typu „Jesteś?”, „Co u Ciebie?”, emotikony - np. sam uśmiech lub pytajnik) 76 Teberia 24/2013
wyraża bardzo wiele – to podtrzymanie więzi społecznej, wsparcie. Nawiązując do pierwotnych ludzkich rytuałów wymiany darów, badacze nazwali tę czynność pojęciem electronic gift giving (elektroniczna wymiana darów), którą rządzą reguły wzajemności, prywatności i posługiwanie się określonym kodem. W tym przypadku kod może mieć maksimum 160 znaków, a to przy specyfice języka polskiego, wymaga nie lada kreatywności. O ile angielski do takich operacji nadaje się doskonale, (dlatego i w polskich sms-ach pojawia się CU (See You) czy thx (thanks)), w języku polskim w pierwszej kolejności rezygnuje się z interpunkcji, znaków diakrytycznych, a co za tym idzie, z ortografii. Litery Ś Ń Ż Ą Ę Ł traktowane są jak archaizmy, które dawno wyszły z powszechnego użycia.
PRZYKŁADY SKRÓTÓW UŻYWANYCH W SIEC 2DAY (today] - dzisiaj 4U (for you) - dla ciebie AFK (away from keyboard) - muszę odejść od klawiatury AFAIK ( as far as I know) – o ile wiem ASAP (as soon as possible) - tak szybko, jak tylko to możliwe B4 (before) - zanim B4N (by for now] - na razie BBL ( be back later ) – do zobaczenia Bd - będę BRB (be right back ) – zaraz wracam BTW (by the way] – przy okazji Cb - Ciebie CU (see you) - do zobaczenia EOD (end of discussion) - koniec tematu FYI (for you information) - tylko do twojej wiadomości F2F (face to face) – twarzą w twarz , osobiście GOK (God only knows) - Bóg jeden wie GR8 (great) - wspaniale
Przyczyną takiego stanu rzeczy może być m.in. większa opłata jaką ponosimy za wysłanie sms-ów zawierających litery diakrytyczne czy troska o odbiorcę, który może korzystać z programów uniemożliwiających wyświetlania „ogonków”. Dlatego sformułowania: Czesc lub wręcz Cze, co slychac? nikogo nie dziwią, bez trudu zrozumie je każdy użytkownik telefonu komórkowego. Częściowo spowodowane jest to zapewne nieprzystosowaniem telefonów do języka polskiego i koniecznością pomijania polskich liter, ale skoro wszyscy rozumieją informacje podane w takiej formie, po co utrudniać sobie życie? Podobnie z interpunkcją, stosowaną już tylko do zapisu emotikonów. O wadze problemu świadczy chociażby fakt, że obchodzony 21 lutego Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, w tym roku związany był w Polsce z akcją „Język polski jest ą-ę”, której celem była popu-
laryzacja używania typowo polskich znaków takich jak „ą”, „ę”, „ś”, „ż” i „ź”. Czy jednak nie jest tak, że polskie litery diakrytyczne utrudniają i wydłużają czas pisania wiadomości, co w świecie pędzącej informacji jest istotną wadą? Z drugiej jednak strony „ogonki” stanowią istotę naszego języka, dzięki nim wyrazy inaczej brzmią i co innego znaczą. Ostatecznie jest zasadnicza różnica, czy się „robi komuś łaskę” czy „laskę”... To niby wystarczy, by puryści językowi bili na alarm. Ale czy trzeba? Najnowsze publikacje relacjonujące badania nad wpływem esemesów na rozwój kompetencji językowych młodego pokolenia pokazują, że intensywne korzystanie ze skrótów w komunikacji SMS ma korzystny wpływ na ogólne władanie językiem. Jak to możliwe?
SIECI
ury
ci
H8 (hate) - nienawidzę IC (i see) - tak, rozumiem IRL (in real life) - w normalnym życiu Jct – jak coś to… JK (just kidding) - to tylko żart KC – kocham Cię KHYF ( know how you feel ) – wiem co czujesz MYOB ( mind yor own business ) – pilnuj własnego nosa L8 (later)- później N/P ( no problem) - żaden problem PLZ (please) - proszę ROTFL ( rolling on the floor laughing) – tarzać się ze śmiechu po podłodze RU OK? (are you ok.?) - wszystko w porządku? SPK (speak) - mów! SUP ( what’s up) – co słychać ? Tb - Tobie THX (thanks) - dzięki U (you) - ty W8 (wait) - zaczekaj WB ( welcome back) - witamy ponownie XLNT (excellent) – wspaniale z/w – zaraz wracam
PRZYKŁADY EMOTIKONÓW
:-) Uśmiech :) Uśmiech od ucha do ucha ;-) Żart ;) od ucha do ucha :-( Smutek :-| Powaga. :^/ No... nie wiem... :-> He, he.. :-* Całus :-] Filutek. :-[ Smutny filutek... C:\> MS-DOS programista :-7 Ouupsss... :-|K- Jestem oficjalny. :-)} Mam krawat! :-# Usta mam zasznurowane. :-o> Czasem jednak krzyczę... :-O ...głośno... :-@ ...bardzo głośno... :’-| To takie smutne... :’-) Uśmiech do łez... -:-) Uśmiechnięty punk... -:-| Poważny punk...
-:-( prawdziwy punk nigdy się nie uśmiecha. :-D Uśmiech pełną gębą. :-P Język :-E Jestem miłym wampirem, :-F ale gdzie mój ząb :-/ sceptycznie podchodzę do tej sprawy :-{) wąsy. :-{)# Wąsy i broda {:-) berecik @:-) turban C=:-) kucharska czapka c):-) kowbojski kapelusz c|:-) melonik. (D:-) wojskowa czapka _|:-) indiański pióropusz (-) Hipis %*} Lekko zawiany :-` żuję gumę :-Q Jestem palaczem :-i niestety |-o zZ... zZ... zZ... Smacznie śpię!
Teberia 24/2013 77
SPOJR ZENIA >> Otóż podczas tegorocznego Kongresu Języka Polskiego uczestnicy panelu poświęconego przemianom języka pod wpływem nowych mediów zasugerowali, żeby nie mieszać dwóch rzeczy: degradacji języka używanego w codziennej komunikacji, która jest rzeczywiście faktem, od innowacji językowych związanych z pojawieniem się nowych form komunikacji. A taką innowacją jest właśnie stosowanie skrótów, wymagające wzmożonej wrażliwości językowej, a także posługiwania się złożonym kontekstem kulturowym, umożliwiającym właściwe odczytanie komunikatów. Jednak to skróty angielskie dominują w polskich sms-ach, dzięki czemu równie sprawnie porozumiewamy się z Holendrami, Francuzami, a nawet Japończykami. CU L8R (see you later - do zobaczenia ) i 4GV ME ( forgive me – wybacz mi ) rozumiane jest tak samo na całym świecie. Skrótami wyrażamy zatem myśli, słowa. Ale jak krótko wyrazić emocje - żart, ironię, złość, smutek, radość? Do tego właśnie służą tzw. emotikony. Tę formę ekspresji zapoczątkował dwadzieścia lat temu Scott Fahlman, pracownik naukowy Carnagie Melon University, który zaproponował kolegom z uczelnianego forum dyskusyjnego: - „Do wyrażania zadowolenia i uśmiechu proponuję znak :-)”. Od tego czasu lista emotikonów znacznie się wydłużyła, a ich używanie cieszy się ogromną popularnością. Zwięzłość formy jest istotną cechą sms-ów, ale nie jedyną. Ten sposób komunikacji - jak każdy preferowany przez młodzież – doczekał się swoistego słownictwa i specyficznych przekształceń językowych. Na przykład - chętnie stosowane przez młodzież anglicyzmy przybierają formę spolszczoną (jak np. „sorki”, „oki”), i na odwrót - polskie wyrazy zapisane są jakby po angielsku („goopia”, „joosh”, „mooffie” czyli „mówię”, czy „jeshche”). Język sms-ów – mimo swojej zwięzłości - jest językiem kompletnym. Świadczy o tym fakt, że opracowano już sms-ową wersję Pisma Świętego. Dzieło to, o wdzięcznym tytule ‘Father n’hvn’, składa się z 58 tekstów omawiających pokrótce poszczególne księgi Biblii i stanowi kompilację zebranych i przetłumaczonych przez internautów fragmentów Świętej Księgi.
Mem jako fenomen, czyli „co ja pacze?” Ciekawym zjawiskiem, powszechnym przede wszystkim wśród młodzieży jest wszechobecność tzw. memów internetowych. Termin ten odnosi się do dowolnej porcji informacji (frazes, koncepcja, grafika czy film) rozprzestrzeniającej się pomiędzy powielającymi ją osobami za pośrednictwem sieci - komunikatorów i portali społecz78 Teberia 24/2013
nościowych. Dostępne w sieci liczne strony, z których najpopularniejsze to kwejk.pl czy demotywatory.pl, prezentują właśnie ten rodzaj kreacji. Istotnie bowiem, najważniejszą cechą tej aktywności jest kreatywność. Język zmienia się tu na wielu płaszczyznach, zarówno brzmieniowej jak i znaczeniowej, a następnie te utarte, funkcjonujące w przestrzeni memów klisze przenoszone są przez użytkowników do rzeczywistości. Szczególnie zauważalna jest tu zabawa fonetyką, ortografią i składnią.
To stąd powszechność tzw. ‘cojapaczaizmu’ czy konstrukcji typu: jestę bogię (studentę, skoczkię itd.). Poza zabawą ortografią, mem oferuje także zabawę formą. To stąd, nawiązujące do staropolszczyzny określenia ‘zacny melanż, Milordzie’ (o dobrej imprezie), czy ‘srogie piguły, Sebastianie’ (o anabolikach). Istotną, a właściwie immanentną cechą memów jest ich powtarzalność. Zwrotami tam obecnymi – chcąc nie chcąc – komentujemy rzeczywistość i to właśnie dzięki niej popularne konstrukcje językowe w nich obecne trafiają do języka codziennego i zajmują w nim całkiem dobrą pozycję.
Rozwój technologii hamuje rozwój języka? Dzięki rozwojowi technik informacyjnych mamy łatwy i szybki dostęp do ogromnej ilości informacji. Kosztem jakości języka? Być może. Ale wyniki badań przeprowadzonych wśród internautów przez ARC Rynek i Opinia wskazują, że na tej jakości niespecjalnie nam zależy. 20 % respondentów z grupy 519 przebadanych uważa, że polskie znaki nie są nam w ogóle potrzebne, choć w sytuacjach oficjalnych (pismach urzędowych, formularzach) używa ich aż 94 % internautów. A jak jest w sytuacjach nieoficjalnych? 67 % przebadanych omijało litery diakrytyczne w smsach, a 44% w komunikatorach. Trochę to znak czasów, bo po 45 roku życia, aż 86 % internautów przywiązuje wagę do poprawnej pisowni, a w grupie wiekowej 12 – 24 już tylko 34 %. Jednak proces ubożenia języka nie jest tylko polską specjalnością, ma zasięg międzynarodowy, tak jak międzynarodowy jest postęp technologiczny. Z badań włoskich naukowców wynika na przykład, że zasób słownikowy współczesnych języków jest coraz mniejszy. Dzieje się tak, gdyż nowe wyrazy pojawiają się wolniej niż w przeszłości, a stare szybciej przestają być używane. Podejrzewając, że nowoczesne narzędzia mogą zapobiegać powstawaniu nowych słów, uczeni - korzystając z bazy 10 milionów słów zdigitalizowanych przez Google Books, pochodzących z około 4% wszystkich istniejących książek, powstałych pomiędzy rokiem 1800 a 2008 - sprawdzili dynamikę 107 angielskich, hiszpańskich i hebrajskich wyrazów. Okazało się, że przez ostatnie 20 lat z języków zniknęło więcej wyrazów niż w analogicznym czasie we wcześniejszych okresach, przy jednoczesnym zmniejszeniu się liczby nowopowstałych. Głównymi podejrzanymi są m.in. automatyczne narzędzia do sprawdzania pisowni, powodujące, że w e-mailach i sms-ach wyrazy rzadziej używane oznaczane są jako błędne.
- zawsze dążył do uproszczeń, rozwijając prawdziwie nowe formy na obszarach literatury, nauki i sztuki, gdzie w końcu - niezależnie od upływu czasu zastygał - stając się dokumentem i ilustracją swojej epoki. Co zostanie po nas, po naszym pokoleniu? Trochę mem-ów, trochę blogów, ale także język zamknięty w powieściach Pilcha, Gretkowskiej, Witkowskiego, Masłowskiej... W sam raz na zacny melanż i srogie piguły, Milordzie... ;)
Dominika Bara
Źródła: ww.polityka.pl opracowania24.com.pl kopalniawiedzy.pl
Badania – badaniami, jednak każdy z nas sam doskonale wie, jakie ograniczenia narzuca nam krótka forma sms-ów, czy niezobowiązująca rozmowa na czacie internetowym (warto zwrócić uwagę, że służbowe rozmowy czy e-maile redagujemy w przemyślany i zgodny z powszechnie obowiązującymi normami sposób, niezależnie od technologii, z jakiej akurat korzystamy). Język jest redundantny (czyli po prostu przegadany), a człowiek z natury dąży do uproszczeń. Jeśli ma do tego narzędzia – będzie się nimi posługiwał najlepiej jak potrafi. Stąd popularność emotikonów i skrótowców. Czy to źle? Język potoczny, codzienny, zgodnie z naturą człowieka Teberia 24/2013 79
KRE AT Y WNI >>
Materialination: Masz projekt? Zmaterializuj go! Druk 3D przestał być przyszłością zarezerwowaną tylko dla badaczy – rewolucja już trwa, a Materialination chce by trafiła także pod przysłowiowe strzechy. Jak wiele innowacyjnych przedsięwzięć, Materialination powstało z braku. Kuba – jeden z członków zarządu – pracował nad startupem, związanym z elektroniką. Brakowało mu obudowy do niewielkiej części. Poszukując ofert firm, które mogłyby dla niego wykonać obudowę spotykał się z cenami sięgającymi nawet kilkuset złotych. Cena ta była bardzo duża, zwłaszcza, że Kuba nie był jeszcze do końca pewien jak ta obudowa ma wyglądać, jaki ma mieć dokładnie kształt. Miał być to dopiero prototyp obudowy. Zaczął więc szukać tańszych opcji i w ten sposób natrafił na druk 3D. Szybka kalkulacja wykazała, że kupując drukarkę 3D koszty produkcji kolejnych elementów do jego projektu będą niewielkie i choć jakość nie będzie idealna, to przy prototypowaniu nie ma to znaczenia – znaczenie ma za to niskokosztowa możliwość testowania kolejnych wersji. Tak to się zaczęło, a potencjał drukarek 3D przerósł oczekiwania Kuby, jak i jego kolegów z Materialination. Obecnie Materialination posiada dwie drukarki, pierwsza została kupiona w kwietniu 2012 roku. Każda kosztowała 1800 dolarów, plus koszt transportu i podatków – trzeba je było sprowadzać ze Stanów Zjednoczonych. Materialination zainaugurowało swoją działalność w lipcu ubiegłego roku, obecnie nad wszystkim czuwa czterech członków zarządu, szybko pojawili się także inwestorzy.
80 Teberia 24/2013
Teberia 24/2013 81
KRE AT Y WNI >>
Drukarka 3D w Twoim domu Złamane kółko od odkurza, dla którego producent nie przewidział zamiennika? Wydrukujesz je w drukarce 3D. W firmowej niszczarce zepsuło się koło zębatki, a nie chcesz kupować nowego urządzenia? Wydrukujesz je w drukarce 3D. Potrzebujesz nowego kurka do gazu? Wydrukujesz go w drukarce 3D. Brakuje części do urządzenia, które już wyszło z produkcji? Wydrukujesz je w drukarce 3D. A może brakuje ci koralów na wieczór? Albo maski na bal karnawałowy? Marzysz o niepowtarzalnej biżuterii, czy też ciekawym kształcie pedała do roweru. Wydrukujesz je w drukarce 3D. Możliwości nie są może jeszcze nieograniczone, ale ich pole poszerza się z zawrotną szybkością. I właśnie w przyszłe możliwości celuje Materialination, którego celem jest stworzenie społeczności wokół drukowania 3D. - Celem Materialination jest budowa i rozwijanie społeczności drukarek 3D, propagowanie samej idei – mówi Michał Frączek z Materialination. – Chodzi o to żeby dotrzeć z informacją o drukowaniu 3D do mainstreamu, do szerokiej publiczności. Żeby moja mama miała świadomość, że nie musi jakiejś drobnej rzeczy kupić, lecz może ją za niewielkie pieniądze wydrukować – dodaje. 82 Teberia 24/2013
Drukarka 3D zajmuje niewiele więcej miejsca niż standardowa drukarka. Jest jednak nieco wyższa i potrzebna nam jest jeszcze przestrzeń na tworzywo z którego będziemy drukować. A drukować w 3D można za pomocą różnych tworzyw. Funkcjonuje tu m.in. nieco droższy druk proszkowy, czy druk z żywicy utwardzalnej, pojawiają się eksperymenty druku z bardzo trwałego i wytrzymałego tworzywa nylonowego, jak i udane eksperymenty wymieszania tworzywa ABS z drewnianymi wiórami, którego efektem jest materiał w dotyku, fakturze i zapachu przypominający drewno. Można także skorzystać z materiałów rozpuszczalnych w wodzie i wydrukować z nich stelaż danego przedmiotu, który po pokryciu kolejną warstwą będzie mógł być wypłukany. Materialination chce jednak sprawić by wydruk 3D zawitał do domów, a tu potrzebny jest tańsze tworzywo do wydruku. W domowych drukarkach wykorzystuje się więc ABS (czyli materiału z którego produkowane są np. klocki Lego) oraz PLA (polikwas mlekowy, biodegradowalne tworzywo pozyskiwane z mączki kukurydzianej). W dotyku i w kolorze wydruku są prawie nie do rozróżnienia. A przede wszystkim niewiele kosztują. Kilogram tworzywa można mieć już za 50 zł, a z kilograma możemy na przykład wydrukować 20-30 części do kolejnych drukarek 3D.
Póki co, problemem jest także czas wydruku – nakładanie kolejnych warstw podczas drukowania trwa ciągle zbyt długo. Drukowanie kółka do odkurzacza zajmuje około godziny. Drukowanie jeszcze większych przedmiotów może trwać nawet kilka godzin. Problem jest jednak z pewnością do rozwiązania, prace już nad tym trwają.
Stwórz sobie rynek, czyli rewolucja zaczyna się w Krakowie Wydruk ludzika z klocków Lego kosztuje mniej niż 50 groszy, koszt druku obudowy na telefon zamknie się w złotówce. W całym procesie najdroższe jest wymodelowanie przedmiotu, który chcemy wydrukować, jest już jednak wiele stron skąd darmowo można pobrać gotowe projekty. Strony te powiązane są z forami, na których możemy się konsultować i wymieniać doświadczeniami z innymi użytkownikami drukarek 3D. Dobrym kontaktem są także uczelniane wydziały wzornictwa przemysłowego, których studenci mogą wykonać projekt w rozsądnej cennie. Rozwiązaniem jest także samodzielna nauka programów do projektowania w 3D.
Materialination to największa polska społeczność osób związanych i zainteresowanych drukiem 3D. Społeczność ma swoją siedzibę w biurze coworkingowym Kompany, gdzie w małym pomieszczeniu pracują dwie drukarki 3D. Każdy chętny może przyjść i zobaczyć jak wygląda proces drukowania, a nawet zamówić wydruk jakiegoś drobnego elementu. - Bardzo łatwo jest budować społeczność wokół czegoś tak fascynującego, to trochę samograj – przyznaje Michał Frączek. 1500 fanów na Facebooku, a dużo więcej zainteresowanych osób w świecie realnym. Teberia 24/2013 83
KRE AT Y WNI >>
Materialination dziennie odpisuje na kilkadziesiąt emaili w sprawie druku 3D. Wiele osób przychodzi do Kompany z prośbą o wydrukowanie jakiś drobnych przedmiotów. Członkowie Materialination jeżdżą na konferencje i inicjatywy związane z nowymi technologami, czy bezpośrednio z drukiem 3D. Współpracują z uniwersytetami, uczelniami technicznymi, organizują warsztaty dla wydziałów artystycznych, swoją inicjatywę i możliwości druku 3D prezentują także startupom. Wraz z HackerSpace Kraków organizują warsztaty budowy drukarek. - Obecnie jesteśmy tubą informacyjną dla osób zainteresowanych drukiem 3D, a nasz model biznesowy opiera się na pośredniczeniu pomiędzy użytkownikami drukarek, grafikami, a tymi którzy chcą mieć wydrukowane konkretne przedmioty. My będziemy pobierać prowizje od tych umów, które będą podpisywane w ramach społeczności, naszego portalu. To jest pomysł na teraz. Nowe możliwości i nisze ciągle się pojawiają – zaznacza Michał. Można więc powiedzieć, że Materialination tworzy rynek druku 3D, który w przyszłości będzie przestrzenią dla ich biznesu, jak i dla biznesu wielu innych firm. - Drukarki będą coraz tańsze, będzie je miało coraz więcej osób, a my chcemy dać im możliwość, żeby poza wykorzystaniem 84 Teberia 24/2013
takiej drukarki do swoich prywatnych czy firmowych celów, dodatkowo jeszcze na niej zarabiali. Docelowo w naszej społeczności znajdą się zarówno osoby, które mają drukarki 3D, jak i te, które potrafią projektować, czy osoby które mają ciekawe pomysły ale nie potrafią ich zamodelować. Na przykład: designer wymyśli stację dokującą do smartfona, zaprojektuje ją i wrzuci do serwisu ustalając dla projektu cenę. Jeśli komuś się on spodoba, będzie mógł ten projekt ściągnąć i wydrukować u siebie, jeśli ma drukarkę, a jeśli jej nie ma to pomożemy mu znaleźć osobę z drukarką najbliżej miejsca jego zamieszkania. Chcemy być trochę jak Allegro dla druku 3D. Wydaje nam się, że jest to najbardziej przyszłościowy i najbardziej skalowalny biznes, który można wybudować wokół druku 3D. Budujemy świadomość, nasz pomysł będzie działał, jeśli ludzie będą mieli drukarki 3D, dlatego pomagamy im je budować, kupować, walczymy o to, żeby społeczność skupiona wokół nas miała rabaty u producentów drukarek, przy czym my na tym nie zarabiamy. Oni będą dopiero naszymi przyszłymi partnerami. Organizujemy warsztaty dla tych, którzy projektują pod druk 3D, gdyż trzeba sobie uświadomić szanse i ograniczenia takiego projektu. A przede wszystkim opowiadamy o druku 3D, gdyż poza grafikami i drukarkami zwykli ludzie muszą mieć także świadomość, że drukowanie jest w ich zasięgu – dodaje.
Obecnie Materialination współpracuje już z wieloma branżami. Druk 3D staje się coraz popularniejszy w branży architektonicznej, gdzie klienci mogą zobaczyć projekt swojego domu w trójwymiarze, podobnie deweloperzy drukują przekrój piętra bloku czy rzut mieszkania przestrzennie, można także aranżować sobie wydrukowane meble w danym wnętrzu. Każde elektroniczne urządzenie potrzebuje obudowy – tę w formie prototypu można wydrukować w drukarce 3D. Materialination współpracuje także z producentem makiet, który wygrał przetarg na stworzenie makiety Poznania sprzed wieków, w wielkości 6 na 8 metrów. Dzięki temu, że część elementów może wydrukować w drukarce 3D prace idą znacznie szybciej i taniej, a artysta może wziąć kolejne zlecenia. Trwają również rozmowy ze środowiskiem medycznym. Na uczelniach potrzebne są m.in. nowe szkielety dla studentów do nauki, zaś lekarze mogą wydrukować sobie prototypy narzędzi ułatwiających im pracę podczas operacji, np. zakładek poprawiających dostęp do danej przestrzeni w ciele podczas zabiegu. - Przychodzi też do nas dużo „złotych rączek”, którym coś się złamało, czegoś nie mogą dostać. A przynajmniej raz w tygodniu spotykamy się z jakimś pomysłem na wydruk 3D, o którym wcześniej nie myśleliśmy. Na przykład była osoba, która stwierdziła, że można wiele ciekawych przedmiotów produkować dla rowerzystów. Drukowaliśmy na przykład wentyle do rowerów w kształcie główek z „Gwiezdnych Wojen”, czy odpowiedni uchwyt do roweru ułatwiający noszenie go po schodach – mówi Michał Frączek. Co ciekawe, drukarkę 3D można sobie zrobić samemu, a wiele części wydrukować w innej drukarce 3D. Jak przyznaje Michał, obecnie w samym Krakowie buduje się 20 nowych drukarek. Wyzwaniem przyszłości jest jeszcze zagadnienie prawne związane z drukiem 3D, zwłaszcza w Polsce, gdzie zjawisko i technologia dopiero się rozwija. - Sama technologia druku 3D została uwolniona z obciążeń patentowych w 2005 roku. Od tamtego momentu powstały projekty drukarek, które samemu można sobie wybudować. Dopiero teraz dochodzimy do momentu, kiedy można zacząć się przejmować własnością intelektualną związaną z drukiem 3D. Są biblioteki z których można ściągnąć gotowe modele do wydruku na licencji Creative Commons, czyli można z nich korzystać na własny użytek. W Polsce nie jest to jeszcze jednak uporządkowane i trochę się boimy, że zagadnienia prawne mogą być obudowane zbyt dużą dozą biurokracji.
Wzorem do naśladowani dla niektórych firm może być Nokia, która zamiast budować prawne zasieki, wypuściły obudowę do swoich telefonów do druku 3D. Projekt można edytować i tworzyć dedykowane dla siebie obudowy. I to jest dobra droga, którą firmy powinny obierać w tej kwestii.
Wydrukuj sobie „Dyskobol” Myrona Drukowanie 3D sprzężone ze skanowaniem 3D rodzi kolejne nowe możliwości. - Skanery 3D jeszcze są drogie, ale już pojawiają się rozwiązania idące nieco „na skróty”, czyli wykorzystujące na przykład nakładki z Xboxa, które pozwalają sterować ruchami podczas gry. Taka nakładka wyposażona jest w dwie kamery, co w połączeniu z odpowiednim oprogramowaniem dostępnym za darmo, stwarza możliwość zrobienia modelu 3D danego przedmiotu. W ten sposób z moją żoną wydrukowaliśmy swoje figurki na tort weselny – mówi Michał. W przyszłości będziemy mogli skanować wszystkie przedmioty, od filiżanki po rzeźbę w muzeum, którą po wydrukowaniu postawimy w ogrodzie. W ten sposób żaden designer nie będzie już nam potrzebny. - Można także zrobić serię zdjęć danemu obiektowi, po czym wysłać je do chmury obliczeniowej, skąd będziemy mieli gotowy model. Są już związane z tym aplikacje na smartfony. Na przykład przygotowane w ten sposób niektóre modele dzieł sztuki z Luwru są lepsze, niż te które Luwr zrobił sobie w ramach digitalizacji bardzo kosztownym sprzętem. Myślę, że już niedługo będzie to na tyle proste, że jeśli dziecku złamie się żołnierzyk, będziemy mogli żołnierzykowi zrobić zdjęcia, stworzyć model i szybko wydrukować nową zabawkę. Co to znaczy „niedługo”? - Już wiele razy źle oszacowałam szybkość zmian jakie następują w druku 3D. Jeśli sądziłem, że coś będzie dostępne za kilka miesięcy, pojawiło się za trzy tygodnie. W każdym razie owo „niedługo” nastąpi szybciej niż myślimy – zapewnia.
Aneta Żukowska
Teberia 24/2013 85
ALTERNAT Y W Y >>
Pieniądz na czasie Kryzys w strefie euro, podatek solidarnościowy na Cyprze, spór o wysokość opłat transakcyjnych a także stopniowe odchodzenie od papieru tworzą dobrą atmosferę dla poszukiwania rozwiązań także w zakresie nowych postaci pieniądza. Gdy jedni proponują powrót do walut opartych na złocie, inni chcą zastąpić je bitami, a współtwórca hitu Money, Money, Money nawołuje do całkowitego porzucenia gotówki.
86 Teberia 24/2013
Masz to jak u alterglobalisty
Z
daniem dr Tomasza Smusa, współautora projektu badawczego „Pieniądz wirtualny a pieniądz alternatywny” prowadzonego przez Katedrę Finansów i Rachunkowości Uniwersytetu Opolskiego, pojawienie się walut wirtualnych jest naturalną konsekwencją zastąpienia społeczeństwa przemysłowego społeczeństwem informacyjnym. – W nowej strukturze społecznej najważniejszymi miejscami wytwarzania wartości gospodarczej i akumulacji kapitału nie są już fabryki ani praca robotników, lecz sieci telekomunikacyjno-medialne – mówi. – To właśnie w tych sieciach krążą impulsy kodujące przepływy pieniądza, wiedzy oraz informacji potrzebnych by szybko i efektywnie koordynować procesy wytwarzania dóbr i usług. Na przestrzeni wieków możemy obserwować, jak pieniądz ewoluuje i dopasowuje się do otaczającej go rzeczywistości gospodarczej. W czasach feudalizmu i industrializacji funkcjonował przeważnie pieniądz oparty na złocie, kruszcu gwarantującym zabezpieczenie wartości. Globalizacja, a wraz z nią rosnąca dynamika społeczeństw, ich współzależność, olbrzymie ruchy kapitałów i idei wymuszają dostosowywanie formy pieniądza do nowych realiów. Ten proces wzmacniany jest przez technologię, która umożliwia istnienie pieniędzy w nowych formach. Nadchodzi wiek sieci, w którym pieniądz wirtualny będzie odgrywał znaczącą rolę jako środek płatniczy.
P
rzemiany społeczno-technologiczne doprowadziły zarówno do powstania pieniądza elektronicznego, jak i walut wirtualnych, istniejących równolegle z oficjalnymi walutami. Jaka jest między nimi różnica? – Pieniądz elektroniczny jest niejako produktem „magazynujący wartość” narodowej waluty lub każdej innej, która jest wymienialna – tłumaczy dr Tomasza Smus. – Jest to zapis środków pieniężnych na urządzeniu elektronicznym pozostającym w posiadaniu klienta lub pod jego kontrolą. Elektroniczne pieniądze są kupowane i redukowane przez klienta. Każda moneta elektroniczna jest zaopatrzona w unikalny, generowany losowo numer seryjny, a także certyfikat banku-emitenta, który obciąża zwykłe konto bankowe klienta odpowiednią kwotą. Pieniądz elektroniczny posiada wiele cech zbieżnych ze zwykłym pieniądzem, a przede wszystkim tę, iż jest anonimowym i z założenia niemożliwym do śledzenia instrumentem płatniczym na okaziciela.
Teberia 24/2013 87
ALTERNAT Y W Y >>
Wirtualne waluty, których gwałtowny rozwój można obserwować na przestrzeni ostatnich lat, występują w całej gamie odmian i trudno objąć je wszystkie jedną definicją. Można je za to kategoryzować, na przykład wedle kryterium relacji między nimi a realną gospodarką. Europejski Bank Centralny w raporcie Virtual Currency Schemes wyróżnia trzy ich grupy. Można więc mówić o pieniądzach wirtualnych objętych systemem zamkniętym, gdzie waluta co do zasady nie wchodzi w żadną interakcję z gospodarką. Pieniądze istnieją jedynie wewnątrz zamkniętego systemu, na przykład gry komputerowej. Gracze, w zamian za zapisanie się do gry lub w zamian za opłatę abonamentu otrzymują możliwość zarabiania wirtualnych pieniędzy przez wykonywanie różnych czynności w świecie gry. Z reguły operator danej waluty nie pozwala na handel nią poza grą, jednak zakaz ten jest często łamany, co szczególnie widać w przypadku tak popularnej waluty jak World of Warcraft Gold. Mimo wyraźnego zakazu handlowania elementami gry, w Internecie można bez problemu kupić kufry napełnione po brzegi wirtualnym złotem. Drugi typ walut wirtualnych cechuje się jednokierunkową wymienialnością.
Pieniądze takie można nabyć, ale nie można ich sprzedać. Można je za to wydać w konkretnych grach lub serwisach i nabywać wirtualne lub realne dobra. Waluty takie, np. Kredyty Facebooka, przypominają w dużym stopniu karty upominkowe pre-paid, które można nabyć w niektórych sklepach i które służą przede wszystkim budowaniu lojalności klientów. Najbliższy „prawdziwym” pieniądzom jest trzeci typ: waluty, które można zarówno nabywać i sprzedawać, jak również kupować za nie różnego rodzaju towary. Zasięg niektórych z nich jest z góry ograniczony, np. waluta Linden Dollars (L$) jest obowiązującą walutą w świecie Second Life, inne mają pretensje do zasięgu ogólnoświatowego i zastąpienia lub konkurowania z prawdziwymi walutami. Alterglobalistycznymi „Bitcoinami”, „Litecoinami” czy „Ppcoinami” można płacić w niektórych sklepach internetowych, wspierać organizacje pozarządowe, a także płacić nimi w niektórych tradycyjnych sklepach czy kawiarniach.
Bity jak złoto
B
itcoin, jedna z najpopularniejszych obecnie wirtualnych walut, narodził się w 2008 roku, jako teoretyczna propozycja Satoshi Nakamoto, enigmatycznej postaci o nieznanej tożsamości. Zaproponował on wprowadzenie pieniądza konkurującego z walutami kontrolowanymi przez banki centralne, który pozwoliłby na wyeliminowanie z transakcji elektronicznych obecności zewnętrznych podmiotów je kontrolujących i podnoszących w konsekwencji ich koszty. Miałby być wolny od nacisków politycznych, uniemożliwiający „dodruk” i swobodnie przepływać ponad granicami państw, a w pewnym sensie stanowić substytut waluty opartej na złocie. 88 Teberia 24/2013
Zamiast instytucji, które obecnie przechowują i strzegą pieniędzy, czerpiąc jednocześnie zyski z ich pożyczania, zaproponował zbudowanie sieci peer-to-peer, czyli pozbawionej centralnego serwera, która kontrolowałaby poprawność transakcji i stanowiła infrastrukturę obrotu. Same „bitmonety” przechowywane są na dysku twardym komputera ich posiadacza, w formie specjalnego pliku, a w momencie ich przekazania odbiorcy nadawca przekazu informuje o tym sieć. Potwierdzone transakcje stają się częścią tzw. łańcucha bloków, czyli publicznej listy potwierdzonych transakcji. Śledzenie historii monet zapobiega fałszerstwom i ich podwójnemu wydawaniu – nie można zatem wzbogacić się po prostu metodą kopiuj-wklej. Nowe monety generowane są w procesie „wydobywania”, czyli mówiąc w skrócie, przekazywania sieci kontrolującej transakcję mocy obliczeniowej komputerów użytkowników. Obecnie istnieje ponad 11 milionów bitmonet, o wartości prawie 4,5 miliarda złotych, a ich ogólna liczba, wedle twórców, ma wynieść 21 milionów około roku 2140. – Limit ten bierze się z faktu, że nie istnieje żadna centralna władza, która mogłaby zadecydować o „dodruku” dodatkowych bicoinów. Zamiast tego monety powstają w określonym tempie, podyktowanym przez algorytm. Został on wybrany tak, by imitować tempo wydobycia surowców, takich na przykład jak złoto – mówi w wywiadzie udzielonym magazynowi Forbes Rob Banagale, prezes startupu Gliph, ułatwiającego transakcje za pomocą bitmonet. – W najbardziej optymistycznym scenariuszu, bitcoin odegra wobec innych walut cyfrowych opartych na szyfrowaniu taką rolę, jaką odegrało kiedyś złoto. Wszystkie inne waluty będą oparte na systemie bitcoin, będą
korzystać z jego sprawiedliwości i praktyczności. Za bitmonety będzie można kupić dowolne towary jeszcze długo po mojej śmierci. Z drugiej strony, w pesymistycznym scenariuszu, osoba lub grupa osób będzie mogła zniszczyć walutę, czy to kontrolując większą mocy obliczeniową niż cała sieć bitcoin razem wzięta, czy wykorzystując jakąś inną, nie znaną jeszcze słabość systemu – dodaje. Tymczasem bitcoin zwolna wkracza na finansowe salony. Według raportu agencji Reutres z 2012 roku, pracownicy takich banków inwestycyjnych jak Morgan Stanley i Goldman Sachs coraz częściej zaglądają na strony internetowe umożliwiające handel kryptowalutą, choć nie jest jasne, czy robią to w celach prywatnych, czy też traktują bitcoin jako pole potencjalnych inwestycji i zysków dla ich klientów. Obawa związana z efemerycznością bitcoinów nie bierze się tylko z tego, że bitmonety to ostatecznie tylko seria cyfr zapisana w pliku. Sceptycy wskazują na brak wsparcia czy to od rządów i „prawdziwej” ekonomii czy też surowca. Na ten sam fakt, jako na zaletę wirtualnej kryptowaluty wskazują jej zwolennicy, łącząc ostatni wzrost kursu bitmonet bezpośrednio z wprowadzeniem podatku solidarnościowego na Cyprze, którego nigdy nie udałoby się wyegzekwować w świecie wirtualnych portfeli.
Śmierć orła i reszki
C
zy zatem powinniśmy przygotować się na odejście od monet i banknotów? Nawet jeśli udział alternatywnych walut w rynku nie wyjdzie poza margines, tendencje pokazuję, że być może w niedługi czasie płacenie za pomocą gotówki z użyciem tradycyjnych walut będzie niemożliwe lub poważnie ograniczone. Na dobrej drodze w kierunku bezgotówkowści jest m.in. Szwecja, gdzie ze względu na wyjątkowo niski udział gotówki w obrocie nawet w kościołach spotkać można terminale umożliwiające wiernym bezgotówkowe przekazywanie ofiary. Wizja społeczeństwa bezgotówkowego jednych cieszy, a innych przeraża. W tej pierwszej grupie na pewno znalazłyby się banki i rządy, które w świecie bez gotówki, w którym konto bankowe stałoby się koniecznością, mogłyby jeszcze dokładniej kontrolować przepływy kapitału i zdobywać więcej informacji o obywatelach i klientach. Jasną stroną usunięcia niedających się wytropić monet i banknotów z życia miałyby być nie tylko oszczędności i wygoda dokoTeberia 24/2013 89
ALTERNAT Y W Y >> nywania płatności, ale przede wszystkim zwalczanie przestępczości, tak kryminalnej jak i podatkowej. Jednym z bardziej rozpoznawalnych orędowników społeczeństwa bezgotówkowego w Szwecji jest Björn Ulvaeus, były członek zespołu ABBA, którego motywacją do walki z gotówką były liczne napady rabunkowe spotykające członków jego rodziny. Choć w świecie bez wypchanych banknotami portfeli życie kieszonkowców na pewno stałoby się trudniejsze, to dla państwa ważniejsze znaczenie ma aspekt podatkowy: wirtualnych pieniędzy nie dałoby się przechowywać w materacach, a z hollywoodzkich filmów zniknęłyby anonimowe nesesery pełne banknotów. Wiele fortun stopniałoby w mgnieniu oka, gdyby trzeba było zdeponować wszystkie środki na kontach bankowych i wyspowiadać się z ich pochodzenia. Ciężar gotówki odczuł również jakiś czas temu NBP. Bank rozważał możliwość wycofania z obiegu monet jedno- i dwugroszowych, których produkcja kosztuje więcej, niż wynosi ich wartość i których miliony zalegają w szufladach, słojach i skarbonkach. Istnieją jednak poważne wątpliwości co do tego, czy przestępczość znikła by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wraz ze zniknięciem gotówki. Ray Fisman, profesor Columbia Business School, na łamach magazynu Slate wyraził obawę, że pozbawienie przestępców dostępu do gotówki nie przemieni ich w uczciwych obywateli, a jedynie przekształci rodzaj ich działalności i spowoduje odwołanie się
90 Teberia 24/2013
do alternatyw dla papierowego pieniądza, takich jak kosztowności, złoto czy właśnie bitcoiny, którymi już dzisiaj płaci się na oferującym nielegalne towary targowisku internetowym Silk Road. Jego zdaniem, zrezygnowanie z gotówki pomogłoby zwalczać przestępczość tylko wtedy, jeśli jednocześnie odwołanie się do zastępczych metod ukrywania i prania pieniędzy byłoby zbyt drogie lub poważnie utrudnione.
Granie w pracę
W
irtualne pieniądze nie powstałyby, gdyby nie generowały realnego zysku. Zarabiają na nich nie tylko podmioty odpowiedzialne za ich emisję, właściciele portali społecznościowych i sprzedawcy produktów oferowanych w zamian za daną walutę, ale też sami użytkownicy walut. Serwis Second Life daje możliwość zarabiania Linden-dolarów poprzez wykonywaną za pośrednictwem awatarów pracę, a najbardziej spektakularna fortuna zbudowana przez Ailin Graef, funkcjonującą w świecie Second Life jako Anshe Chung, przekroczyła podobno wartość miliona USD. Bitcoin miał być w założeniu twórcy walutą, dzięki którym zarobią wszyscy, to znaczy konsumenci i przedsiębiorcy kosztem banków i podmiotów obsługujących transakcje. Jak wygląda typowy trader walut wirtualnych?– Prowadzone przez nas badania sugerują do tej pory,
że w Polsce, z punktu widzenia kryterium poziomu wykształcenia, najwyższe korzyści ze sprzedaży pieniądza wirtualnego osiągają osoby posiadający wykształcenie gimnazjalne i wykształcenie wyższe – odpowiada dr Tomasza Smus. – Te grupy mają większe możliwości czerpania zysków ze sprzedaży pieniądza wirtualnego, a wynika to bezpośrednio z zaangażowania w gry i poświęcania na nie czasu oraz pewnych przypadkach umiejętności informatycznych i znajomości języka angielskiego. Zdobywanie pieniędzy wirtualnych i ich sprzedaż może stanowić dla pewnych osób realne źródło zarobkowania, choć osób tych jest raczej niewiele – dodaje. Wraz ze wzrostem sektora wirtualnego, państwa coraz częściej zaczynają zwracać uwagę na prawny i fiskalny charakter zarówno samych walut, jak i generowanych za ich pomocą zysków. – Wraz z wzrastającym stopniem interakcji między walutami wirtualnymi a realną gospodarką, coraz więcej rządów dąży do opodatkowania transakcji dokonywanych z udziałem pieniądza, który nie został wyemitowany przez banki narodowe – mówi dr Tomasza Smus. – Radykalne regulacje prawne w tym zakresie wprowadziła np. Korea Południowa, która ustanowiła podatek od obrotu wirtualną gotówką. Tamtejszy rząd stanął na stanowisku, że każda osoba, która odnosi korzyści majątkowe z obrotu wirtualnymi pieniędzmi powinna zostać opodatkowana, gdyż działalność taka, w świetle obowiązującego prawa, stanowi normalny biznes.
Stąd też kiedy kończy się gra, zaczyna się opodatkowanie.. Zasadniczo konsekwencje podatkowe uzależnione są od działalności, która wygenerowała korzyść oraz od natury transakcji zawartej przez uczestnika gry. Jednak niezależnie od tego, dochody uzyskiwane ze sprzedaży praw majątkowych do wirtualnych dóbr podlegają opodatkowaniu podatkiem dochodowym oraz podatkiem PCC – dodaje.
Rybki w sieci
Z
papierowo-metalowymi, tradycyjnymi pieniędzmi wiąże się często spora doza nostalgii i obaw co do całkowitej ich eliminacji. Obawy dotyczą głównie hakerów, którzy w świecie bez gotówki mieliby bezkarnie łupić nasze konta bankowe. Wydaje się jednak, że skoro ogromna większość transakcji, zwłaszcza tych największych, przeprowadzana jest i tak za pomocą elektronicznych przelewów, to ryzyko wzrostu przestępczości internetowej nie jest duże. Jednak z pieniędzmi w sieci wiążą się i inne ryzyka. – Pieniądz elektroniczny jest wprawdzie odpowiednikiem papierowych banknotów oraz monet, ale nie jest uznany przez państwo za legalny środek spełniania świadczeń pieniężnych. Może nie zostać przyjęty – tłumaczy dr Tomasza Smus. – Z wprowadzeniem tak pieniądza elektronicznego jak i wirtualnego wiąże się ponadto szereg niebezpieczeństw związanych przede wszystkim z kwestią bezpieczeństwa danych, głównie jeśli chodzi o przechowywanie tych danych przez banki czy firmy magazynujące wartość. Teberia 24/2013 91
ALTERNAT Y W Y >>
W
wyniku włamania narażone są nie tylko same pieniądze, ale i te dane – dodaje. Dodatkowe ryzyko wiąże się z tymi walutami, które nie są kontrolowane przez banki centralne i których wartości nie gwarantuje państwo i jego gospodarka. Bitcoin na przykład wielokrotnie oskarżany był o to, że jest w gruncie rzeczy piramidą finansową, wypłacającą tradycyjne waluty w zamian za bitmonety tylko dzięki nowym użytkownikom zasilającym sieć „prawdziwymi” pieniędzmi. Innym ryzykiem jest niestabilność takich walut: 20 czerwca 2011 roku wartość jednego bitcoina poszybowała w dół z 17,50 USD praktycznie do zera na skutek włamania do serwisu Mt. Gox, jednego z kantorów umożliwiającego handel bitmonetami. Nie bez znaczeni są także same rozwiązania techniczne, ciągle niedoskonałe. – W przeciwieństwie do pieniądza wirtualnego, gdzie sieć, a więc praktyka, uznaje prymat danego rozwiązania technologicznego, w kwestii pieniądza elektronicznego ujednolicenie oprogramowania stosowanego przez różne banki jest ich wewnętrzną sprawą i na razie nie znaleziono rozwiązania tego problemu na dużą skalę – tłumaczy dr Tomasza Smus. – Zastosowanie pieniądza elektronicznego zmusiło już nas do rozstrzygnięcia różnych istotnych problemów prawnych, finansowych dotyczących miedzy innymi odpowiedzialności i gwarancji banku co do wartości „wyemitowanych” pieniędzy elektronicznych czy określenie natury cywilnoprawnej i związanej z tym kwestii stosowania przepisów kodeksu cywilnego o „zwykłym” pieniądzu, jednak zanim pieniądze elektroniczne i wirtualne zaczną odgrywać dominującą rolę w gospodarce, wiele problemów musi jeszcze zostać rozwiązanych. Porównując rozwój walut wirtualnych i pieniądza elektronicznego, można dojść do wniosku, że jest napędzany przez dwie przeciwstawne siły: z jednej strony państwo i banki wprowadzające pieniądz elektroniczny, czyli lepiej nadającą się do kontroli postać tradycyjnej waluty, z drugiej grupki entuzjastów wspierane przez ludzi o różnych motywacjach, od nieufności do państwa po ułatwienia w handlu narkotykami, próbujące powołać do życia walutę ponadpaństwową, anonimową i opartą na wzajemny zaufaniu, a nie zaufaniu wobec banku centralnego. Wkrótce okaże się, czy koryfeusze pieniądza w sieci przewidzieli dla jego użytkowników rolę rybaków, czy rybek.
92 Teberia 24/2013
Piotr Pawlik zapraszamy do dyskusji napisz do nas
* Pod adresem virtualcurrency.pl można wziąć udział w pierwszych polskich badaniach użytkowników walut wirtualnych organizowanych w ramach programu Pieniądz wirtualny a pieniądz alternatywny - uczestnicy badań uzyskają dostęp do ich wyników. Dnia 7 czerwca 2013 roku w ramach programu odbędzie się ogólnopolską konferencję naukowa organizowana przez Katedrę Finansów i Rachunkowości Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu Opolskiego poświęcona rynkom wirtualnym i ich rozwojowi.
INNOWAC JE >>
Energia z rury wydechowej
Prof. Krzysztof Wojciechowski z Wydziału Inżynierii Materiałowej i Ceramiki AGH wraz z zespołem pracuje nad generatorem termoelektrycznym, który ma przekształcać ciepło spalin silników samochodowych w energię elektryczną. Technologia ta pozwoli także zmniejszyć negatywne oddziaływanie spalin na środowisko.
Teberia 24/2013 93
INNOWAC JE >>
K
iedy w 1952 r. w Londynie podczas 4-dniowej mgły toksycznej (tzw. smog londyński) zmarło z powodu zatrucia 4 tys. osób, a wiele tysięcy poważnie zachorowało to był sygnał, iż zanieczyszczenia pochodzące z motoryzacji są bardzo niebezpieczne. Choć od tego czasu technologie motoryzacyjne przeszły rewolucyjne zmiany, problem spalin samochodowych wciąż jest bardzo poważny. Według dr. Tadeusza Kopty z Politechniki Krakowskiej, w krajach OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, skupiająca wysoko rozwinięte kraje) pojazdy samochodowe są największym źródłem skażenia środowiska, obciążając go ponad 15 tysiącami związków chemicznych. Środki transportu drogowego są odpowiedzialne za następujący procent ogólnej emisji szkodliwych substancji: 63% tlenków azotu, 50% substancji chemicznych pochodzenia organicznego, 80% tlenku węgla, 1025% pyłów zawieszonych w powietrzu, 6,5% dwutlenku siarki. Degradacji ulega nie tylko środowisko, ale i cierpią na tym i ludzie, ich zdrowie. Spaliny silnikowe zawierają bowiem wiele substancji określanych jako kancerogenne, czyli powodujących przy długotrwa94 Teberia 24/2013
łym narażeniu rozwój komórek rakowych. Najgroźniejsze z nich to benzen, pyły i wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne. W mieście łączne stężenie kancerogenów w powietrzu jest przeciętnie pięć razy wyższe niż poza miastem. Spaliny samochodowe odpowiadają za ok. 60-70% łącznego ryzyka raka z powodu rakotwórczych zanieczyszczeń powietrza. Największy udział mają pyły (58% łącznego ryzyka), benzen (7,5%), i WWA (1,98,6%). Według badań branży ubezpieczeniowej przeprowadzonych w Hamburgu, u mieszkańców ulic o ruchu powyżej 30 tys. pojazdów dziennie choroby nowotworowe występują o 34% częściej niż przeciętnie. Dla niektórych schorzeń, takich jak rak jelita cienkiego, czy jelita grubego, ryzyko jest aż o 68% wyższe. A to nie koniec problemów. Szacuje się, że wraz ze spalinami samochodowymi wydzielana jest w Ameryce Północnej trzecia część całkowitej emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Nieco niższe, ale równie niebezpiecznie wyglądają podobne statystki w Unii Europejskiej, co dla Komisji Europejskiej, która stara się grać pierwsze skrzypce w walce z globalnym ociepleniem było sygnałem, że należy przykręcić śrubę producentom samochodów.
Mimo licznych oporów ze strony koncernów samochodowych, dla których wyższe normy środowiskowe oznaczają wyższe wydatki, Komisja wprowadziła przepisy, nakazujące, by od 2012 r. wszystkie sprzedawane w Unii Europejskiej samochody mogły emitować co najwyżej 120 g dwutlenku węgla na każdy przejechany kilometr. Dotychczas, jeden z najbardziej przyjaznych dla środowiska samochodów (nie licząc pojazdów elektrycznych i hybrydowych), czyli maleńki Smart, w wersji benzynowej emitował średnio 114 g/km dwutlenku węgla. Skala obostrzeń jest więc niebanalna, zważywszy też na to, iż dotąd sprzedawane w Europie auta emitowały średnio około 160 g CO2 na kilometr.
W Polsce średnia wynosiła 155 g/km. Nowy limit emisji ma być jednak tylko uśrednioną wartością dla całej floty samochodów. Rozwiązaniem wspomnianych problemów, choćby częściowym, zajmuje się nauka. Być może duży udział w tym przypadnie naukowcom AGH. Prof. Krzysztof Wojciechowski prezentuje nam kilkucentymetrowy element ze stopu metali, który wywołał sporo zainteresowania w motoryzacyjnym świecie. Naukowcy z AGH otrzymali nawet wsparcie jednego z liczących się w świecie producentów samochodowych. Jakiego? Tego prof. Wojciechowski nie może tego ujawnić.
Teberia 24/2013 95
INNOWAC JE >> Prace zespołu pod kierunkiem prof. Krzysztofa Wojciechowskiego bazują na wykorzystaniu zjawiska, które odkrył w XIX wieku niemiecki fizyk Tomasz Seebeck. Wykonał on wtedy swoje słynne doświadczenie polegające na połączeniu ze sobą dwóch elementów wykonanych z różnych metali w obwód elektryczny. Ogrzewanie jednego ze złączy przy jednoczesnym chłodzeniu drugiego złącza spowodowało powstanie niewielkiego napięcia i przepływ prądu elektrycznego. W Laboratorium Badań Termoelektrycznych WIMiC AGH powstał prototyp urządzenia do konwersji energii cieplnej na energię elektryczną zawierający moduły termoelektryczne podobne do tych montowanych w sondach kosmicznych. Generator termoelektryczny, po zainstalowaniu w układzie wydechowym samochodu, ma zamieniać odpadowe ciepło spalin na prąd elektryczny. Przeciętny samochód o mocy mechanicznej 100 kW wytwarza 150 kW ciepła, które nie jest w żaden sposób wykorzystywane. Ciepło najzwyczajniej ucieka razem ze spalinami. Pomyśleć, że wielkość ta odpowiada potrzebom cieplnym aż sześciu domów.
96 Teberia 24/2013
Urządzenie to docelowo mogłoby wspomagać lub nawet zastąpić alternator samochodowy. To jednak nie sam generator stanowi przedmiot zainteresowania świata motoryzacyjnego (jego konstrukcja jest stosunkowo prosta), tylko wspomniane moduły termoelektryczne. Elementy do konwersji energii cieplnej mają zwykle kształt płytek i wykonane są ze specjalnych półprzewodnikowych materiałów termoelektrycznych. Wystarczy je jedynie ogrzać, aby powstała użyteczna energia elektryczna. Zaletą modułów termoelektrycznych jest brak jakichkolwiek części ruchomych. Dlatego są niezwykle trwałe i niezawodne. W dodatku charakteryzują się niewielkimi gabarytami i małą wagą. - Wytworzenie materiałów, które będą mogły być zastosowane w generatorach termoelektrycznych nie jest proste. Z jednej strony muszą one wykazywać właściwości półprzewodników, z drugiej zaś przewodzić elektryczność tak dobrze jak metale. Nie dość tego powinny być materiałami izolacyjnymi jeśli chodzi o przewodzenie ciepła tak jak np. szkło czy tworzywa sztuczne.
Dodatkowym zagadnieniem jest zapewnienie dużej trwałości w warunkach pracy jakie panują w układzie wydechowym silnika. Pogodzenie tych wszystkich właściwości w jednym materiale jest fascynującym zadaniem, a jednocześnie dużym wyzwaniem dla inżynierii materiałowej - tłumaczy prof. Krzysztof Wojciechowski. Wyniki prac są bardzo obiecujące, gdyż zespół prof. Wojciewskiego może pochwalić się opracowaniem materiałów znacznie lepszych od tych które posiadają materiały komercyjnie dostępne. Nowe elementy termoelektryczne złożone są z kilku odpowiednio dobranych składników (w ich skład wchodzą m.in. rzadkie pierwiastki, takie jak kobalt, antymon, tellur). Charakteryzują się one między innymi, przy tych samych co powszechnie dostępne elementy rozmiarach, dwukrotnie lepszą sprawnością i prawie pięciokrotnie wyższą ilością energii, którą mogą wytworzyć. - Pracujemy także nad zastosowaniem tańszych materiałów, które będą równie efektywnymi termoelektrykami, a jednocześnie będą dużo tańsze, tak by można było je zastosować w samochodach na skalę masową. Generator termoelektryczny nie może być bowiem droższy niż alternator samochodowy.
Problemem nie jest wyłącznie zastosowanie określonych pierwiastków, materiałów, ale także wyważenie pomiędzy nimi odpowiednich proporcji przy ich łączeniu. Cenna jest zwłaszcza wiedza na temat tego w jaki sposób połączyć materiały w całość, czyli jednym słowem – przepis. Prototyp generatora opracowany na AGH (już trzeci z kolei) jest dla krakowskich naukowców cennym źródłem informacji, służącym analizą zagadnienia odzysku ciepła odpadowego z układów wydechowych silników spalinowych. Powstał on we współpracy z polską firmą (dane jej także nie są ujawniane), która skonstruowała urządzenie przy zastosowaniu dostępnych komercyjnie materiałów. Badania z jego użyciem zostały przeprowadzone w Instytucie Silników Spalinowych i Transportu Politechniki Poznańskiej. Prowadzone były zarówno na różnego typu silnikach zainstalowanych na hamowni silnikowej jak i w realnych warunkach na ciągniku rolniczym. Wyniki przeprowadzonych eksperymentów potwierdzają, że silnik ciągnika o mocy ok. 240 kW wydziela przez rurę wydechową spaliny w których zawarte jest od 200 do 250 kW ciepła.
Teberia 24/2013 97
- Nasz prototypowy generator podczas tych badań uzyskał maksymalną moc ok. 200W. Jest to wystarczająco dużo by zasilić np. oświetlenie pojazdu i niektóre urządzenia elektroniczne – przekonuje prof. Wojciechowski. – Aby takie urządzenie mogło zastąpić alternator, jego moc powinna być 4-5 -krotnie wyższa. Szacujemy, że zastosowanie naszych kompozytowych materiałów termoelektrycznych powinno pozwolić nam na zwiększenie mocy do ok. 1000 W i dwukrotne podniesienie sprawności urządzenia, co w pełni zaspokoiłoby potrzeby pojazdów drogowych. Wyeliminowanie z samochodu alternatora pozwoli także zaoszczędzić 5-10 proc. paliwa, wiadomo bowiem, że alternator nie wytwarza prądu z powietrza, potrzebuje do tego paliwa, im bardziej jest obciążony (światła, klimatyzacja, sprzęt audio, gps itd.) tym większe następuje zużycie paliwa. Gra więc toczy się nie tylko o czystsze powietrze, ale także o oszczędności w portfelach kierowców. Zastosowaniem tego typu rozwiązań w motoryzacji jest dziś kwestią czasu. Jednak potencjalny obszar działania może być znacznie szerszy, choćby w energetyce, skoro bowiem spaliny samochodowe mogą być wykorzystane do produkcji energii elektrycznej dlaczego tego samego nie zrobić ze spalinami, jakie uwalniają się z kominów w domach czy nawet przemysłowych. Jednocześnie rozwiązanie to może być użyte do konwersji energii słonecznej, czy geotermalnej. Obecnie naukowcy z Krakowa finalizują rozmowy w sprawie utworzenia konsorcjum z firmą, która chciałaby się zająć produkcją tego rodzaju generatorów. Przez następne dwa lata będą trwały prace nad prototypami urządzeń nadających się do sprzedaży. Jakub Michalski zapraszamy do dyskusji napisz do nas
W artykule wykorzystano fragmenty publikacji „Zanieczyszczenia powietrza emitowane przez transport drogowy” Bartosz Suchecki, Koalicja Lanckorońska na rzecz Zrównoważonego Transportu oraz publikacje AGH.