15 minute read

Podróże

Next Article
Newsroom

Newsroom

Kuba

Advertisement

„Kuba to rum, tytoń i kawa. Jedzenie nie jest potrzebne”- te słowa właściciela lokalnego baru w Hawanie utkwiły mi w głowie, a jako że padły na początku wyprawy, miały też przestrzeń, by wybrzmieć i… sprawdzić się!

TEKST I ZDJĘCIA MARTA PATERKA-PIWKO (IG @ FUNKYMARTITA)

Kuba jako kierunek podróżniczy nie wydaje się szczególnie popularna. Na mojej liście „do zobaczenia” plasowała się jednak wysoko ze względu na specyficzny klimat polityczny i oczywiście swoje typowe obrazki, czyli stare amerykańskie auta na wąskich uliczkach. Wizyta na Kubie była zatem nie tylko spełnieniem podróżniczego marzenia, ale również możliwością weryfikacji moich założeń z rzeczywistością. Kubańczyków mogę określić jako ludzi miłych, ciepłych, ale i nieco interesownych… Podróżników spotkamy mało, dlatego każdy jest widoczny i może liczyć na sporą ilość uwagi i zainteresowania. Standardowa zaczepka to pytanie, skąd się pochodzi. „Polonia? Aaaaah, Lewandowski!” - usłyszmy w odpowiedzi. Później pada kilka powtarzających się haseł: „Kuba to bezpieczny kraj: nie ma tu terroryzmu ani mafii”, „Może chcesz wymienić pieniądze?”, „Chodź, pokażę ci świetną restaurację, sami lokalni tam jedzą!”. Jak możecie się domyślać, po kilku godzinach nieustannego odpowiadania na to samo pytanie i słuchania dokładnie tych samych odpowiedzi, można zacząć się zastanawiać, czy to już udar słoneczny, czy może jednak działanie dobrej propagandy i sprytne podejście do turystów. Podejście do polityki na Kubie jest bardzo widoczne. Wśród wyblakłych od słońca propagandowych plakatów, banerów i zdjęć Che Guevary, Fidela Castro i José Martí przy okazji 1 maja pojawiły się nowe wydruki przypominające wszystkim, że „Kuba żyje i pracuje” (Cuba vive y trabaja). Jeśli chodzi o kult jednostek, ma się on na wyspie całkiem nieźle, choć widać, że nauczony doświadczeniem i zniesmaczony komercjalizacją wizerunku Che, Fidel Castro nie bez powodu zabronił stawiania sobie pomników po śmierci. Poziom rozwoju kraju to efekt polityki Kuby… Choć może bardziej: innych krajów w stosunku do Kuby. I w tym kontekście wjeżdżają one: wielkie, śmierdzące

spalinami, często rozklekotane, amerykańskie Buicki, Chevrolety, Fordy czy Cadillaki, z których słychać głośną muzykę latino. To właśnie ich spodziewałam się na ulicach Hawany… Prawda jest jednak nieco mniej przyjemna dla oka, choć wciąż ciekawa. Na kubańskich ulicach przeważają Łady, efekt bratniej współpracy z ZSRR i później Rosją. Życie na Kubie nie wydaje się najłatwiejsze, choć wśród mieszkańców widać pogodzenie się z sytuacją. Świecące pustkami sklepy, w których zatrudnionych jest kilka osób, pokazują, jak ciężko kupić podstawowe produkty i czemu Kubańczycy zarabiają średnio 10 USD tygodniowo. Wszyscy starają się radzić sobie, jak tylko mogą. Zwykły mieszkaniec Kuby nie ma dostępu do waluty, dlatego każdemu zależy na tym, aby wymienić turyście pieniądze po kursie lepszym niż ten oficjalny. Tym sposobem mamy tu całkiem sprawnie działający czarny rynek wymiany walut, który pozwala turystom wymienić euro na pesos, a Kubańczykom mieć dostęp do dóbr zwykle dla nich niedostępnych, które mogą kupić w specjalnych sklepach typu Pewex. Doświadczenie wskazało, że warto o wymianę pytać w Casas Particulares (domach wynajmowanych turystom), małych barach lub „sklepikach” (cudzysłów wynika z faktu, że piszę o prywatnych mieszkaniach, gdzie w oknach wystawione są puszki coli, butelki rumu lub papierosy, a sprzedaż odbywa się przez kraty w oknie). Skoro już wspomniałam o rumie, to warto zostać przy nim dłużej… Havana Club to marka znana na całym świecie, choć patrząc na szczęśliwych Kubańczyków, myślę, że domowe rumy i te mniej markowe mają się tam równie dobrze. Na miejscu napijemy się oczywiście mohito czy cuba libre, ale warto poznać też lokalne smaczki, np. pochodzący z Trinidadu drink canchánchara, w którym oprócz rumu znajdziemy miód i sok z limonki. Kubańczycy rumem raczą się cały dzień. O 9 rano na pobliskiej plaży, w ciągu dnia w lokalnym pubie, po południu do obiadu czy wieczorem przy cygarze. Na Kubie łatwiej kupić rum niż butelkowaną wodę, nawet jeśli jesteśmy w dużym mieście. Jedzenie na Kubie to nieco rozczarowujący temat, bowiem głównym „daniem” jest tu kanapka z szynką zwana cubano. Jedzą ją wszyscy, niezależnie od pory dnia i wydaje się być pozycją obowiązkową każdego mieszkańca wyspy. Najbardziej znane danie obiadowe to ropa vieja (tłum. stara szmata), czyli duszona, szarpana wołowina, podawana z typowym na wyspie ciemnym ryżem z fasolką. Królem restauracji i sporym wabikiem na zagranicznych gości jest homar, choć wszystkie owoce morza i ryby mają w kuchni kubańskiej swoje mocne miejsce. Warto spróbować grillowanych ryb lub skorzystać z ich świeżości i skosztować ceviche.

Turystyka na Kubie rozwija się, choć widać sporo ograniczeń, które ciężko uniknąć. Internet jest dobrem deficytowym. Nawet jeśli kawiarnia, hotel czy restauracja ogłaszają, że mają wi-fi, najczęściej oznacza to, że mają u siebie router, do którego trzeba samodzielnie kupić doładowanie w państwowej firmie telekomunikacyjnej. Podróżowanie między miastami gwarantują autobusy lub taksówki. Czuję, że powinnam jeszcze napisać kilka słów o Hawanie, ale wiem też, że opis stolicy nie będzie tożsamy z tym, co dzieje się poza miastem. Hawana to miejsce, gdzie turystów jest więcej, a co za tym idzie, pieniędzy jest więcej. Zobaczymy tu piękne hotele, odrestaurowane stare amerykańskie auta, znajdziemy tu klimatyczne restauracje z muzyką na żywo i obsługę mówiącą po angielsku. Poza stolicą kraj wygląda skromniej. Lokalni mieszkańcy sprzedają rękodzielnicze wyroby za bezcen, a przechodnie pytają o to, czy mogliby dostać od nas długopis albo mydło dla dziecka… Niezależnie jednak od miejsca zamieszkania trzeba przyznać Kubańczykom jedno: nawet jeśli czasem wykazują się interesownością w podejściu do turystów, to wdzięczność w oczach i uśmiech na twarzy są prawdziwe, a ich radość życia widoczna jest niezależnie od sytuacji.

Mikropigmentacja skóry głowy, czyli tatuaż medyczny

Micropigment Art Studio (wcześniej Deja Vu Studio) to specjalistyczne gabinety, w których od 2018 r. znajdziemy pomoc w zakresie mikropigmentacji skóry głowy, zarostu brody oraz trychologii. O swojej pracy opowiada Stefan Żurawski, wykwalifikowany trycholog oraz linergista.

Czym jest zabieg mikropigmentacji? Jakie efekty dzięki

niemu można osiągnąć? Zabieg mikropigmentacji polega na stworzeniu imitacji obciętego włosa przy samej skórze. Jeśli jest dobrze wykonany, wygląda to bardzo realistycznie. Jak długo utrzymuje się efekt zabiegu? Średnio efekt trzyma się cztery, a nawet pięć lat. Czasami są potrzebne niewielkie poprawki w miejscach, gdzie się skóra bardziej wyłuszczyła i trzeba dopigmentować te okolice, żeby odświeżyć całościowy efekt. Wiele też zależy od rodzaju skóry, ale cztery lata u każdego efekt będzie widoczny.

Jak często z zabiegu mikropigmentacji skóry głowy korzystają kobiety? I jakie problemy rozwiązują tym zabiegiem?

Coraz częściej przychodzą na moje zabiegi kobiety. Są o wiele bardziej świadome, na czym polega mikropigmentacja. Zabiegi optycznego zagęszczenia włosów dają najlepszy efekt u osób o ciemniejszych włosach. Właśnie te zabiegi wykonuję najczęściej u kobiet po 50. roku życia. Nawet jeśli na taki zabieg przychodzi osoba, która jest jasną blondynką, to polecam jej, żeby przyciemniła włosy, co w połączeniu z mikropigmentacją daje nieporównywalnie lepszy efekt. Wiele kobiet przychodzi do mnie po okresie noszenia doczepek, bo jednak po pewnym czasie mogą one powodować jeszcze większe osłabienie i wypadanie włosów.

Czy zabiegi mikropigmentacji wykonuje się u dzieci? Tak, ostatnio była u mnie na przykład 14-letnia dziewczyna chorująca na łysienie plackowate. Na potylicy do wysokości do połowy głowy nie miała włosów. Zrobiliśmy tam pigmentację, włosy z czubka związała w koczek i wyglądała świetnie, jakby miała zrobioną bardzo modną fryzurę, a nie była chora. Robiłem również zabieg u 12-letniego chłopaka z łysieniem plackowatym. Dzięki mikropigmentacji w szkole przestali mu dokuczać, był bardzo szczęśliwy. Mikropigmentacja może bardzo zmienić jakość życia i podnieść samoocenę.

Jakie są przeciwwskazania do wykonania zabiegu?

Wśród przeciwwskazań są wspomniana już łuszczyca skóry głowy w stanie aktywnym, stany zapalne skóry głowy, choroby nowotworowe czy związane z krzepnięciem krwi. Ale nawet przy hemofolii w trzecim stopniu, czyli tym najlżejszym, można zrobić zabieg mikropigmentacji. Przez to, że wkłuwamy się płytko, nie ma ryzyka, że pojawi się krew. Bardzo dużo ludzi kwalifikuje się do tego zabiegu.

Zapraszam na konsultacje w gabinetach Micropigment Art Studio przy al. Wojska Polskiego 20/3 w Szczecinie lub w Kołobrzegu na ul. Tarnopolskiej 1C/A

www.micropigmentartstudio.pl Facebook @MicropigmentArtStudio

#reklama

Nowa jazzowa scena w Szczecinie.

Jazzment to wciąż jeszcze młody szczeciński klub jazzowy na Starym Mieście. Działalność rozpoczął zaledwie trzy miesiące przed wybuchem pandemii. Mimo przeciwności na rynku pozostał, ba! Rozwinął się, przyciągając do siebie, z coraz większą siłą, coraz większe jazzowe nazwiska. Co należy podkreślić, jest to w pełni prywatna inicjatywa, którą mocno wspierają lokalni artyści. Jak się narodziła? Zapytaliśmy o to właściciela, Mariana Jakubika.

Od zawsze jest pan związany z gastronomią, jednak zdecydował się pan na uruchomienie klubu jazzowego w Szczecinie. To nie jest najbardziej oczywisty

kierunek. Skąd ten pociąg do muzyki? - To bardzo odległa historia (uśmiech). Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychodziliśmy z klasą na koncerty do filharmonii. Koledzy jednak zawsze narzekali, że tam jest strasznie nudno i nie warto tam chodzić. Więc wagarowałem. Nie miałem pojęcia, co tracę. Jako nastolatek trafiłem na koncert SBB do Słowianina. Józef Skrzek wszedł na scenę, zagrał na fortepianie, a konferansjer wyjaśnił, że było to jedno z preludiów Chopina. I wtedy przepadłem. Kiedy tylko mogłem, wybierałem się na koncert. Pamiętam jak Jan „Ptaszyn” Wróblewski powołał Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości „Chałturnik”. To były świetne występy. Można było usłyszeć bardzo popularne melodie przedstawione w bardzo żartobliwy sposób. Co ciekawe, muzycy jednego dnia grali, jako „Chałturnik”, kolejnego już pod swoimi nazwiskami. A ja tak chodziłem za nimi z koncertu na koncert. Później doszła do tego audycja jazzowa w Trójce „Trzy kwadranse jazzu”. Ta muzyka mnie fascynuje, ale tak, zawodowo jestem związany z gastronomią. To ciężka praca, więc kiedy nie miałem czy nie mam czasu, by wybrać się na koncert, pozostaje radio. I tak to się toczy do dziś.

Jako właściciel klubu, czyli ta osoba, która udostępnia scenę, czuje się pan

mecenasem artystycznym? - Nie czuję się mecenasem ani artystycznym, ani w ogóle. Jeśli mam być szczery, otworzyłem klub z bardzo przyziemnych pobudek - dla siebie. Uwielbiam jazz, uwielbiam koncerty. Byłem w wielu różnych miejscach, jednak zawsze czegoś mi brakowało. A to stoliki nie były numerowane, a to na salę nie można było wejść z lampką wina, a to zwyczajnie panował chaos wśród gości. Tu wszystko działa tak, jak chciałem, by działało.

Klub rozpoczął działalność w trudnym momencie, bo tuż przed wybuchem pandemii. Z pewnością nie był to plus w kontekście promocji. W jaki sposób

klub docierał do artystów? - Artyści bardzo często zgłaszają się do mnie sami. Koncerty, które odbywają się na scenie Jazzmentu, przekładają się na rosnące zainteresowanie klubem w muzycznym świecie. Za wieloma z nich stoi saksofonista Sylwester Ostrowski. Zaznaczę, że w dużej mierze to mentor klubu. Pomógł przy instrumentarium, namówił mnie do zakupu fortepianu akustycznego, udostępnił nagłośnienie. To wszystko jego zasługa. Bez niego ta scena dziś by tak nie wyglądała.

Znaliście się wcześniej? Czy to taka znajomość, która wyrosła na kanwie

koncertów w klubie? - Poznaliśmy się na jednym z pierwszych koncertów w Jazzmencie. Nie ukrywam, że wcześniej marzyłem, żeby poznać Sylwestra i nawiązać z nim współpracę. Bardzo chciałem, aby i tu odbywały się festiwalowe występy. Sylwester to szef artystyczny Szczecin Jazz Festiwal, a do tego postać medialna. Wiedziałem, kim jest, ale nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć. Okazało się, że było to łatwiejsze, niż przypuszczałem (śmiech).

Klubowych koncertów można wymienić już sporo, które dla pana były naj-

bardziej wyjątkowe? - To prawda, za nami wiele koncertów, ale najlepsze myślę, że jeszcze przed nami, bo wciąż się rozwijamy. Mocno zapadał mi w pamięć występ Jazz Brigade, w składzie: Sylwester Ostrowski, Freddie Hendrix, Jakub „Mizer” Mizeracki, Miki Hayama, Owen Hart jr i Endea Owens. Najbardziej urzekła mnie właśnie Endea Owens, basistka. Mocno w pamięć zapadł mi też występ tzw. szwedzkiej królowej swingu Gunhild Carling, z zespołem Carling Family.

Koncerty to inicjatywy prywatne? Skąd

środki na nie? - Pomagamy przy koncertach, na ile możemy. Wspieramy sprzedaż biletów, promujemy wydarzenia na Facebooku. W końcu, im więcej ludzi przyjdzie, tym bardziej klub skorzysta. Od artystów nie biorę pieniędzy. Oni otrzymują wpływy z biletów, my zarobek z baru. Nie korzystam też z żadnych dofinansowań publicznych. To wszystko to moja własna, prywatna inicjatywa. Uważam, że artyści powinni być beneficjentami takich świadczeń, nie firmy.

Wspomniał pan, że klub nadal się rozwija. Jak ten rozwój będzie wyglądał

w najbliższym czasie? - Obecnie działamy od wydarzenia do wydarzenia, ale planujemy zmienić to już od września. Jesienią wejdziemy w codzienną działalność z weekendowymi koncertami. Znany szczeciński muzyk Maciek Kazuba nam w tym pomoże. Większość dat jest już zarezerwowana, więc jestem dobrej myśli. (am)

Profesjonalny projekt wnętrza – konieczność czy fanaberia?

Na to pytanie odpowie architektka wnętrz oraz właścicielka studia projektowego Moon Design - Aleksandra Korzeniowska.

- Projekt wnętrza to nie tylko wizualne wykończenie pomieszczeń, to również liczne rozwiązania techniczno-ergonomiczne. Niestety, właściciele domów i mieszkań często o tym zapominają lub po prostu tego nie wiedzą. Przekłada się to na przepych inspiracji, brak ładu i harmonii oraz zaburzenie funkcjonalności, czy niekończące się remonty. Jak temu zaradzić i kiedy jest najlepszy czas, aby złapać za telefon i poprosić o wsparcie architekta wnętrz? - Praca nad projektem wnętrza powinna zacząć się możliwie jak najszybciej – wyjaśnia architektka wnętrz. - Najlepiej tuż po nabyciu nieruchomości lub podjęciu decyzji o budowie. Dlaczego? Ponieważ nasza praca zaczyna się od dokładnego wywiadu i weryfikacji potrzeb użytkowników domu. Rozpoczynając projekt na etapie zmian budowlanych, można dostosować np. układ pomieszczeń do preferencji lokatorów. W przypadku inwestycji deweloperskich istnieje też szansa na naniesienie zmian deweloperskich, choć z tym trzeba być ostrożnym, wiele zależy od umów. Budowa to zawsze szereg istotnych kwestii. Przykładowo, planując piękne sufity podwieszane, nie można zapomnieć o np. miejscu na prowadzenie kanałów wentylacyjnych, rekuperacji czy klimatyzacji. Przy współpracy z Moon Design przed rozpoczęciem docelowego projektu wnętrza analizujemy sposób ogrzewania inwestycji, umiejscowienie szachtów kominowych, pionów wodnokanalizacyjnych, skrzynek technicznych, rewizji oraz innych ważnych aspektów technicznych. Wiemy, że te wszystkie elementy trzeba mądrze zamaskować uwzględniając do nich dostęp. Rozpoczynając pracę z architektem wnętrz na etapie budowy, mamy pewność, że rozwiązania zarówno techniczne, jak i materiałowe będą wybrane zgodnie z potrzebami i oczekiwaniami inwestorów. Studio projektowe Moon Design zapewnia dostęp do wielu unikatowych rozwiązań wizualnych, dysponuje kontaktami do producentów oraz ekip realizatorskich. Bazowanie na bogatym doświadczeniu, korzystanie z usług sprawdzonego biura projektowego to gwarancja uniknięcia wielu błędów projektowych, które mogą pochłonąć sporą część budżetu. W rezultacie to oszczędność czasu i pieniędzy. - Personalizowanie potrzeb klienta, indywidualne podejście do jego osoby, problemów i oczekiwań to baza mojego działania. Będąc przewodnikiem na każdym etapie tworzenia wnętrza, dbam o to, aby miały one niepowtarzalny charakter i duszę.

Aleksandra Korzeniowska, dyplomowana architektka wnętrz oraz właścicielka biura projektowego Moon Design. Jak mówią jej przyjaciele – wyróżnia ją pozytywna energia i kreatywność. W swoich pracach lubi zachowywać poczucie ciepła i przytulności. Umiejętnie nadaje wnętrzom duszę. Jej pracę najlepiej definiuje nowe biuro Moon Design zlokalizowane w najpiękniejszej części starego Szczecina przy al. Jana Pawła II 20/1, które warto odwiedzić w poszukiwaniu inspiracji projektowych.

Zapraszamy do kontaktu: office@moon-design.pl www.moon-design.pl

Samochody używane, czym kierujemy się podczas zakupów?

Ponad połowa Polaków kupujących auto używane wskazuje, że kluczowy jest ogólny stan techniczny pojazdu - wynika z badania „Polak kupuje auto używane”. Co trzeci ankietowany kieruje się marką oraz przebiegiem.

TEKST LONGINA GRZEGÓRSKA-SZPYT

Z przekazanego PAP badania Santander Consumer Multirent wynika, że ogólny stan techniczny pojazdu używanego był najczęściej wskazywanym czynnikiem wpływającym na jego zakup. W równej mierze zwracają na to uwagę kobiety i mężczyźni. Dla 35 proc. istotna jest marka bądź model pojazdu oraz jego przebieg - 34 proc. wskazań. Jak wskazała Katarzyna Szmit-Kasprzak z Santander Consumer Multirent, młodzi podczas wyboru auta używanego częściej od innych grup wiekowych kierują się również marką pojazdu. Dodała, że poza tym ankietowani często zwracają uwagę na stan licznika przebiegu. - Jest to ważny parametr, który ma przełożenie np. na wysokość ubezpieczenia OC. Na przebieg największą uwagę zwracają kobiety (42 proc. w porównaniu do 30 proc. mężczyzn) i osoby w wieku emerytalnym (40 proc. 70-latków) - podała. Z badania wynika również, że blisko co trzeci polski kierowca zwraca uwagę na wiek pojazdu (30 proc.), a co czwarty na to, czy ma on udokumentowaną historię (27 proc.). Niewielkie znaczenie przy zakupie ma natomiast to, kto sprzedaje dane auto (np. dealer samochodowy lub znajomy) czy też fakt, że jest ono w niższej cenie niż w innych ofertach tego samego modelu (kolejno 13 i 8 proc. wskazań) - zauważono.

Auta elektryczne stają się coraz popularniejsze.

Po polskich drogach pod koniec czerwca jeździło prawie 51 tys. pojazdów elektrycznych. Od początku roku przybyło ich prawie 12,2 tys. - wynika z „Licznika elektromobilności”. W czerwcu uruchomiono 42 nowe, ogólnodostępne stacje ładowania; jest ich w Polsce już 2232.

TEKST LONGINA GRZEGÓRSKA-SZPYT

Według opublikowanych danych Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych (PSPA) i Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego (PZPM), na koniec czerwca br. po polskich drogach jeździło 50 tys. 990 elektrycznych samochodów osobowych, z których 48 proc. to pojazdy w pełni elektryczne (BEV). Pozostałe 52 proc. to hybrydy typu plug-in (PHEV, ang. plug-in hybrid electric vehicles). Przez pierwsze sześć miesięcy 2022 r. ich liczba zwiększyła się o 12 tys. 207 sztuk. Park elektrycznych samochodów dostawczych i ciężarowych liczył 2107 sztuk. Z „Licznika elektromobilności” wynika, że wraz z rosnącą liczbą pojazdów z napędem elektrycznym (EV) rozwija się również infrastruktura ich ładowania. Jak wskazał prezes PZPM Jakub Faryś, wzrasta liczba rejestracji wszystkich segmentów pojazdów niskoemisyjnych i już zbliża się do 40 proc. rynku. - O ile liczba nowo rejestrowanych samochodów benzynowych utrzymuje się mniej więcej na poziomie 50 proc. rynku, to już możemy powiedzieć, że Polska jest w awangardzie, jeśli chodzi o odchodzenie od samochodów z silnikiem Diesla. Według dyrektora zarządzającego PSPA Macieja Mazura, program „Mój elektryk” przynosi szczególnie pozytywne efekty w segmencie samochodów użytkowych. - Atrakcyjna kwota dotacji (do 70 tys. zł) oraz brak limitu cenowego sprawiły, że w I półroczu 2022 r. w Polsce zarejestrowano ponad trzy razy więcej zeroemisyjnych dostawczaków niż w I połowie roku 2021. Prawdziwy wzrost zainteresowania nabywców tą kategorią pojazdów dopiero przed nami w związku ze stale powiększającą się ofertą modelową użytkowych EV (liczącą obecnie 21 wariantów) oraz realizowanymi strategiami elektryfikacji flot dużych przedsiębiorstw - zaznaczył Mazur.

This article is from: