
15 minute read
Sztuka
from MM Trendy #8 (110)
by MM Trendy
W pniu drzewa, w pustym grobie, w kanalizacji miejskiej, w jaskiniach, leśnych ziemiankach, za szafami czy w podłogach ukrywali się Żydzi podczas II wojny światowej. Natalia Romik wraz z interdyscyplinarnym zespołem podjęła się zbadania architektury tych miejsc, a jednocześnie zbadania losów ukrywających się w nich osób. Informacje, które zebrała, tak samo imponują, jak i przerażają, szczególnie w kontekście dzisiejszej sytuacji w Ukrainie i na granicy polsko-białoruskiej. Z efektami kilkuletnich badań będzie można skonfrontować się w Trafostacji Sztuki w Szczecinie od 4 sierpnia podczas wystawy „Kryjówki. Architektura przetrwania”. Na chwilę przed wernisażem wystawy udało nam się porozmawiać z inicjatorką projektu oraz ściśle współpracującą z nią dr Aleksandrą Janus.
ROZMAWIAŁA AGATA MAKSYMIUK
Advertisement
Od 4 sierpnia w Trafostacji Sztuki w Szczecinie można oglądać wystawę „Kryjówki. Architektura przetrwania”. Jak wyglądało zbieranie materiałów do tego projektu? Poszukiwania kryjówek zdają się być zadaniem niemal detektywistycznym.
N.R. – Oczywiście, wychodziliśmy w teren, jednak trzeba zrozumieć, że większa część badań opierała się na żmudnej naukowej pracy. Naszym celem było odkrycie fizycznie istniejących miejsc, w których ukrywali się Żydzi podczas II wojny światowej. Odnajdywane kryjówki ocenialiśmy pod kątem architektury, ponieważ jest to temat wciąż niezgłębiony. Prace wspierała fundacja Gerda Henkel Stiftung. Jest wielu wspaniałych historyków, jak Marta Cobel-Tokarska czy Barbara Engelking, które badają losy ukrywających się Żydów, ale do tej pory nie było okazji fizycznie zbadać opisywanych przez naukowców miejsc. Mój projekt miał uzupełnić tę lukę. Zaczęło się od artykułów naukowych i analiz kryjówek. Następnie przez trzy lata w szerokiej grupie – wraz z kuratorami wystawy Kubą Szrederem i Stachem Rukszą - podjęliśmy się badań, a razem z Hanną Wróblewską, ówczesną dyrektorką Zachęty, postanowiliśmy pokazać wyniki naszych prac w formie wystawy w warszawskiej Zachęcie.
Sprawdzały panie każdy trop? Jak wyglądał odsiew informacji?
A.J. - Z założenia interesowały nas zachowane kryjówki. Musieliśmy zrezygnować z wielu potencjalnych miejsc, ponieważ niesamowita liczba kryjówek, o których informacje do nas docierały, nie miały szansy przetrwać do dziś. Szukałyśmy dowodów na zachowane przestrzenie w miejskich legendach czy w publikowanej literaturze. Dojeżdżałyśmy na miejsce, weryfikowałyśmy to, co wiedziałyśmy. Jeśli poszukiwana kryjówka okazywała się
fizycznie zachowana, zaczynałyśmy działać. Istotne dla nas było również ustalenie, czyja była to kryjówka i skąd pochodzą informacje na ten temat. Następnie kolejno włączałyśmy do pracy niezbędnych ekspertów.
Ekspertów, jakich dziedzin?
N.R. - W projekcie wzięło udział mnóstwo wspaniałych osób z różnych dziedzin nauki – speleolodzy, dendrolodzy, architekci, specjaliści z zakresu studiów nad Zagładą, archeolodzy.
Myślę, że wiele osób ciekawi, w jakiej formie te odkrycia zostaną przedstawione na wystawie.
N.R. - Od samego początku było dla mnie ważne, że prócz tych żmudnych badań naukowych, których dokumentację też będzie można zobaczyć, wykonamy odlewy odkrytych kryjówek. W pracy nad nimi brali udział m.in.: Agnieszka Szreder, Rafał Świrek czy Oleksii Konoshenko. Wszystkie odlewy zostały pokryte srebrem najwyższej próby w biurze konserwacji zabytków we Wrocławiu w biurze Piotra Pelca. Będzie je można zobaczyć również w Szczecinie.
Kryjówka, jako przestrzeń, to jedno, ale ludzie, którzy ocaleli dzięki ukryciu, to zupełnie inna kwestia. Czy udało się również zgłębić historie tych osób?
N.R. – Tak, często dzięki naszym badaniom udawało się odkryć losy osób ukrywających się w tych miejscach. Świetnym przykładem jest 650-letni dąb „Józef” na Podkarpaciu, który znajduje się w Zespole Parkowo - Dworskim i Folwarcznym w Wiśniowej. Miejskie legendy głosiły, że w jego pniu ukrywali się bracia Hymi. Dotarliśmy nawet do dokumentu z 1961 roku, w którym dziennikarz Julian Pelc odnotował ślady bytności ludzkiej w luce pnia tego drzewa. Jego notatka kończy się nawet słowami, że może ktoś kiedyś spojrzy na to miejsce świeżym okiem i odkryje tę historię. Nam się udało.
Do pnia wprowadziliśmy kamerę endoskopową, która pokazała, że w środku są zamontowane na klamrach ciesielskich dwie deski. Rok później udało nam się wyciągnąć jedną z nich, a Rafał Żwirek, z którym pracowaliśmy, wszedł do środka. Tam czekało jeszcze 14 desek. Co więcej, dzięki lokalnym historykom udało nam się podważyć, że Żydzi ukrywający się w tym drzewie nazywali się Hymi. W rzeczywistości byli to bracia Denholtz, którzy przeżyli wojnę, przeżyli Zagładę, uciekli z obozu w Płaszowie i ukrywali się w różnych kryjówkach, nie tylko w drzewie, ale też w ziemiankach leśnych i na polach. Udało nam się też skontaktować z ich córkami, z Manią i Helen, które dziś mieszkają w Nowym Jorku.
Jak kontakty z tymi osobami czy też ich rodzinami wpływały na dalszy przebieg prac?
A.J. - Kontakt z córkami braci Denholtz był kluczowy, ponieważ niewiele informacji o nich zachowało się w archiwach czy w literaturze. Panowie już nie żyją, ale ich córki podzieliły się z nami niesamowitym archiwum rodzinnym, spisanym niemal w całości po polsku. Co istotne, żadna z pań nie posługuje się językiem polskim, dlatego podczas pracy nastąpiła pewna wymiana. One udostępniły nam dokumenty, a my, aby się odwdzięczyć, przetłumaczyłyśmy je na angielski. Jednocześnie byłyśmy pierwszymi osobami z zewnątrz, które miały możliwość zapoznania się z tym archiwum, i pierwszymi, które objaśniły kobietom, co jest zapisane w tych dokumentach. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku kryjówki na cmentarzu żydowskim przy Okopowej w Warszawie. Miałyśmy tę ogromną przyjemność spotkać się z Avrahamem Carmim i od niego usłyszeć, jak jego kryjówka powstała, kto jeszcze się w niej ukrywał.
Każda z tych inicjatyw musiała wiązać się z tysiącami formalności. Czy ludzie byli przychylni waszym działaniom?
N.R. - Projekt był realizowany w koalicji z różnymi instytucjami. Do tych najważniejszych zdecydowanie należy Centrum Historii Miejskiej Europy Środkowo-Wschodniej we Lwowie. Wiele wspaniałych osób stamtąd mocno nas wpierało podczas wyjazdów. W zależności od miejsca, do którego staraliśmy się dostać, konieczne było wykonanie kilku telefonów, wysłanie kilku maili, zdobycie zgód, chociaż nie zawsze. Świetnym przykładem było to, jak dostaliśmy się do kanalizacji razem z członkami grupy Urban Explorer ze Lwowa. Dzięki nim zobaczyliśmy różnego rodzaju przesmyki, w których ukrywała się rodzina Chiger. Doskonale współpracowało nam się też z Witoldem Wrzosińskim, dyrektorem cmentarza żydowskiego przy Okopowej w Warszawie. Pokazał nam, jak działać z Komisją Rabiniczą, w jaki sposób to miejsce poznać. Właśnie dzięki temu udało się znaleźć Avrahama Carmiego, który się tam ukrywał. Dziś ma ponad 90 lat i mieszka w Izraelu. Nie spotkałyśmy się z żadnymi negatywnymi reakcjami.
Odkrywanie tej części historii musi wiązać się z ogromnym bagażem emocjonalnym. Szczególnie w kontekście dzisiejszej sytuacji.
N.R. - Zajmowanie się kryjówkami jest jedną z najczarniejszych kart, poza badaniami obozów Zagłady. Żydzi tworzyli te kryjówki w dramatycznych okolicznościach, w przestrzeni grozy i zagrożenia życia nie tylko ze strony Niemców, ale też szmalcowników. Te wspomnienia są bardzo trudne. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy na granicy polsko-białoruskiej ukrywają się ludzie i trwa wojna na Ukrainie. W tym kontekście historia kryjówek nabiera podwójnego znaczenia. Zresztą, niektóre z tych miejsc nadal mogą być wykorzystane.
Co to znaczy?
A.J. - Dwukrotnie z Natalią konfrontowałyśmy się, jak bardzo przerażająca jest aktualność tego projektu. Po raz pierwszy z całą mocą, gdy wybuchła wojna na Ukrainie i kiedy okazało się, że kilka miesięcy wcześniej prowadziły tam badania nad jedną z kryjówek w kanalizacji miejskiej, która teraz została przygotowana, aby potencjalnie sprowadzać do niej cywilów. To był uderzający moment, gdy realnie okazało się, że kryjówki wciąż są potrzebne i mogą być ponownie użyte. Na szczęście wiemy, że we Lwowie nie było takiej potrzeby i oby nigdy się to nie wydarzyło. Drugim takim momentem była wizyta na granicy polsko-białoruskiej. Cała ta sytuacja, że ludzie ukrywają się w lesie, była tak tożsama z historią braci Denholtz, że trudno było oderwać od tego myśli. Nie próbuję powiedzieć, że można zestawić ze sobą te wydarzenia. Kryzys na granicy jest nie do porównania z Zagładą Żydów. Ale to, że wciąż w różnych okolicznościach ludzie muszą ukrywać się przed różnymi zagrożeniami, jest po prostu szokujące.
Wystawa była prezentowana już w Warszawie, teraz czas na Szczecin. Czy jako twórcy macie szczególne oczekiwania co do jej odbioru?
N.R. - Ekspozycja, którą będzie można zobaczyć w Szczecinie, została zaprojektowana przez Senną Kolektyw, czyli Sebastiana Kucharuka, Piotra Jakoweńko oraz mnie. Wierzę, że ta wystawa będzie momentem pobudzenia myśli artystów, historyków, w ogóle osób, które zobaczą tę wystawę. Że obudzi to w ludziach refleksję, że miejsca, które pokazujemy, mogą też kryć się u nas pod podłogą, na strychu, w ziemiance w lesie, który odwiedzamy. Wierzę w to, bo ta historia jest ważna i wciąż czeka na odkrycie.
W takim razie, co dalej? Czy projekt na tym się skończy?
A.J. - Projekt cały czas rośnie. Wystawa dopiero co została spakowana w Zachęcie, by pojechać do Szczecina, a już dotarło do nas siedem nowych historii o kryjówkach. Ludzie przychodzą z poszlakami czy bezpośrednio do nas, czy do pracowników galerii. Zanim odwiedzimy Szczecin, pojedziemy jeszcze do Będzina. Musimy obejrzeć tam bunkier, kryjówkę młodych bojowników z Żydowskiej Organizacji Bojowej z Zagłębia. Myślę, że z każdym kolejnym pojawieniem się wystawy będą trafiały do nas nowe historie. Zaczynamy też pracę nad książką, która podsumuje wszystkie te dotychczasowe działania. Patrząc na to, jaki jest rezonans tej wystawy, mamy poczucie, że będziemy prowadzić ten projekt jeszcze przez wiele lat.
Dziwny, zmienny, a może bardziej śmieszny i niezwykły. Czy biznarny Szczecin zostanie bohaterem książki?
Zbiór nietuzinkowych opowiadań, mocno osadzonych w szczecińskich realiach, z szeroko pojmowaną bizarnością w tle pod tytułem „Bizarny Szczecin” - to pomysł grupy lokalnych pisarzy, do którego realizacji potrzeba wsparcia mieszkańców miasta. Inicjatorzy projektu obiecują spacer po szczecińskim uniwersum - placach, zaułkach i parkach, a nawet mieszkaniach i klubach, gdzie w oparach papierosowego dymu czekają niepokojące postaci i zdarzenia. Co jeszcze wiadomo na temat antologii?
ROZMAWIAŁA AGATA MAKSYMIUK / FOTO BIZARNY SZCZECIN (zdjęcia do kampanii wykonała Małgorzata Włodarczak)

Po pierwsze, że za przygotowaniem książki stoi aż dziewięciu autorów i autorek ze Szczecina. Po drugie, że na antologię złoży się 10 opowiadań. Każdy z pisarzy przygotuje po jednym samodzielnym tekście, z kolei ostatnie będzie wspólnie opracowanym bonusem zwieńczającym całość. Jak deklarują autorzy, opowiadania są już napisane i przechodzą ostatnią fazę poprawek. Przed nimi jeszcze faza realizacyjna, czyli redakcja, korekta, łamanie tekstu, inaczej przygotowanie książki do druku, sam druk i dystrybucja. Jednak potrzeba na to środków. Jak obliczyli twórcy 3 500 zł pozwoli na wydruk100 lub niewiele ponad 100 egzemplarzy, nieco więcej, bo 5 000 zł pozwoli już na nakład ok. 300 egzemplarzy, a optymistyczne 5 900 pozwoli na włączenie do publikacji okładki wykonanej przez Tomasza Paneka, pochodzącego ze Szczecina grafika. To nie koniec możliwości. Za 6 600 zł strony całego nakładu będą ozdobione kolażami autorstwa Aleksandry Taigi Dąbrowskiej, jednej z autorek. Po przekroczeniu progu 7 100 zł to ponadprogramowe opowiadanie, a każde kolejne 500 zł to następny tekst, a nawet audiobook. Jak czytamy w opisie akcji - Szczecin to miasto, które zasługuje na więcej. I właśnie tu jest potrzebne wsparcie szczecinian, bo do wyśnionego celu wcale wiele nie brakuje. W zamian czekają atrakcyjne upominki.
Osoby, które okażą się na tyle hojne, aby wpłacić 200 i więcej złotych, otrzymają odrębne opowiadanie, które zostanie wydrukowane osobno poza antologią, ale za to z załączoną personalną dedykacją i dostarczone wraz z „Bizarnym Szczecinem”. Co więcej, wspierający będzie mógł nawet narzucić pisarzom motyw przewodni opowiadania, a już ich w tym głowa, by sprostać wyzwaniu. Z kolei ci, którzy zdecydują się wesprzeć projekt kwotą 500 zł mogą liczyć na nagrodę limitowaną, czyli opowiadanie ze stosowną informacją i podziękowaniem, które wejdzie w skład samej antologii. Przewidziano też małe co nieco dla tych, którzy przekażą 1000 zł lub więcej. - Przy tak szczodrym wsparciu proponujemy spotkanie z częścią z nas – deklarują autorzy. - Zabierzemy naszego donatora lub donatorkę na wycieczkę po nieoczywistych miejscach w Szczecinie. Oprowadzimy i opowiemy o tajemniczych lokacjach, które nas zainspirowały i znalazły się w antologii. Zobaczą Państwo mosty w środku lasu, poznają urokliwe zakamarki Niebuszewa, może
poszukamy razem zaginionego pomnika Sediny. A później porozmawiamy o sztuce i kulisach powstania antologii. Jak widać, każda z opcji jest kusząca.
A kim są osoby stojące za projektem?
Beata Zuzanna Borawska
- autorka m.in. książki „Sama siebie nie pamiętam”. Od ponad dziesięciu lat związana z kulturą jako: dziennikarka, animatorka kultury, wydawczyni płyt z muzyką jazzową, współautorka filmu pt. „Narcyz o sobie. Historia Marka Kazany”. Aktywistka społeczna, feministka. Kocha siebie i świat - najczulej ten wyobrażony.
Oskar Chojnacki
- student-weteran, kolekcjoner nietuzinkowych licencjatów. W Szczecinie mieszka zaledwie dwa i pół roku, niemniej wystarczająco, żeby pisać o dziwności. Porzucił karierę Unity Deva i marzy o powrocie do branży jako writer. Finalista konkursu „Pierwsza książka prozą” organizowanego w 2020 r. przez Biuro Literackie, jednak debiut wciąż przed nim.
Taiga Dąbrowska
- studentka pisarstwa, recenzentka i redaktorka portali popbookownik.pl oraz sztukater.pl. Aktorka w grupie teatralnej t. Kanka, ściśle związana z Teatrem Kana w Szczecinie. Autorka opowiadań „Deszcz” oraz „Dom nad jeziorem” opublikowanych w magazynie „Histeria”. Prywatnie miłośniczka Szczecina, literatury i szeroko pojętej popkultury, stała bywalczyni konwentów fantastyki.
Sebastian Fit
- student pisarstwa, miłośnik szeroko pojętego fantasy. Pisze głównie w nurcie realizmu magicznego, ale nie wyklucza literackich eksperymentów ze słowem pisanym w innych konwencjach. W wolnej chwili pochyla się nad sensem istnienia z punktu widzenia różnych systemów religijnych. W 2022 r. Zadebiutował opowiadaniem „Jeden z tych dni” na łamach antologii Uniwersytetu Szczecińskiego „Nie-pokoje twórcze”.
Mateusz Malicki
– jak mówi, chciał być tłumaczem, ale postanowił spróbować pisarstwa i już na tym poprzestał. Jest szczecinianinem od urodzenia i nie wyobraża sobie żyć gdziekolwiek indziej. Uwielbia groteskę i kicz, a także hybrydy gatunkowe, które na papierze nie mają prawa wyjść. Nałogowo kolekcjonuje popkulturę, a ostatnio w szczególności komiksy amerykańskie. Pisze prozę, scenariusze filmowe, serialowe i komiksowe, i zwykle stara się być przy tym zabawny. W pisaniu pomaga mu i przeszkadza jamniczka Molly.
Edyta Patrzałek
- studentka pisarstwa, copywriterka, na co dzień dbająca o przejrzystość tekstów innych jako redaktorka i korektorka. Zafascynowana pamięcią, psychologią oraz lokalnością. Miłośniczka baśni, legend, szeroko rozumianej fantastyki, kryminałów, thrillerów psychologicznych i poezji. W wolnych chwilach odkrywa tajemnice Szczecina i bawi się z kotem, słuchając ulubionej muzyki.
Tomek Szotkowski
- radca prawny specjalizujący się w prawie mieszkaniowym, mediacji oraz zarządzaniu nieruchomościami. Na co dzień szczęśliwy mąż, ojciec dwóch dorastających dziewczynek (14 i 9 lat) i właściciel wyjątkowo dostojnego kota brytyjskiego. Od trzech lat student pisarstwa na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Szczecińskiego w Szczecinie. Miłośnik dobrej literatury, tańca, aktywnego wypoczynku oraz wolnego czasu spędzanego najlepiej w gronie rodziny i przyjaciół.
Jest jeszcze niewidoczna na zdjęciach Danka Mierzwińska
- (R. Zborała) urodzona w Elblągu, od 2009 roku na stałe związana ze Szczecinem. Z wykształcenia pedagożka, spełniająca się zawodowo w pracy z trudną młodzieżą. Założycielka pierwszego w Polsce fanklubu zespołu Kombi (w 1985 roku), od kilku lat szefowa AFC „Kombii”. Bibliofilka, miłośniczka literatury sensacyjnej oraz fantasy, koneserka muzyki rockowej. W przypływie chwili - poetka. W 2022 r. zadebiutowała opowiadaniem „Adonis” na łamach antologii US „Nie – pokoje twórcze”.

Międzynarodowe spiski i rządowe tajemnice w najnowszej powieści Marka Rudnickiego „Krwawy bursztyn”
Po „Szponach diabła” i „Remedium 111” przyszedł czas na „Krwawy bursztyn”, powieść akcji. Charyzmatyczni bohaterowie i międzynarodowe tajemnice z silnym umocowaniem historycznym. To elementy, które tworzą książkę Marka Rudnickiego, dziennikarza i pisarza z naszego miasta. W jakie rejony tym razem autor zabrał czytelników i jak wyglądało budowanie fabuły? Postanowiliśmy to sprawdzić.
ROZMAWIAŁA AGATA MAKSYMIUK / FOTO SEBASTIAN WOŁOSZ
Po Ukrainie kwestia Obwodu Kaliningradzkiego staje się dziś jednym z ważniejszych tematów debat. Szczególnie po tym, jak Litwa wydała kategoryczny zakaz przemieszczania się przez jej terytorium transportów z Federacji Rosyjskiej. Sztabowcy NATO zwracają też uwagę na newralgiczny, w tej sytuacji, przesmyk suwalski. Okazuje się, że w swojej najnowszej książce „Krwawy bursztyn” przewidział pan
tę sytuację. Jakim cudem? - Tak daleko, do cudu, bym nie sięgał, może to bardziej kwestia prekognicji, która czasami zdarza się pisarzom. U mnie to fikcja, a obecne awantury i pogróżki ze strony rosyjskiej, to już niestety fakt.

Dotąd w pana książkach punktami centralnymi było Zachodniopomorskie i Karkonosze. Dlaczego tym ra-
zem okręg kaliningradzki? - Zacznę od tego, że to bardzo ciekawa część Europy, dawny region polskich wpływów, o czym dawno zapomniano, choć jest istotną częścią naszej historii. Funkcjonował tam jeden z najważniejszych uniwersytetów w dawnej Rzeczypospolitej, Uniwersytet Albrechta. Straciliśmy region na rzecz Prus, a Niemcy po wojnie na rzecz Rosjan. Tu ciekawostka, po wojnie Stalin zastanawiał się, czy nie oddać Królewca pod polskie władanie. Obecny obwód jest też interesujący ze względu na ludzi. Wciąż można spotkać tam rodziny, które żyją tam od pokoleń i wbrew pozorom nie są takie „rosyjskie”, jak powszechnie się uważa, tworzą własną, niepowtarzalną kulturę. Do tego to strefa krzyżujących się wpływów politycznych, przypominająca powojenny Wiedeń, gdzie ścierały się ze sobą różne agencje wywiadowcze.
Odwiedził pan wiele miejsc, a czy szykując się do pisania, odwiedził pan również ten region, aby poznać ludzi, poczuć atmosferę,
jaką tworzą? - Rozmawiałem z ludźmi, którzy tam mieszkają. Będąc tam na miejscu, czuć atmosferę, jaką przedstawił Filip Bajon w filmie „Kamerdyner”. Można powiedzieć, że to też są Kresy, ale Kresy Bałtyckie.
Pisarze często potrzebują pewnej iskry, aby zacząć pisać powieść? Co było nią dla pana w przypadku „Krwawego
bursztynu”? - Coraz mniej chce mi się pisać. Składa się na to wiele czynników, m.in. sytuacja wydawnicza w Polsce. Dlatego, żeby zabrać się za nowy temat, coś musi zaiskrzyć. W tym przypadku obudziłem się pewnego dnia z wątkiem sennym w głowie i pomyślałem – spróbujmy! Sambia, Prusy to dla wielu polskich czytelników tematy nieodkryte. Prusowie byli źli – tak uczyli nas w szkole, a to duże uproszczenie w dodatku bardzo niesprawiedliwe. Był to naród, który kulturą przewyższał wszystkie sąsiednie państwa. Może tylko nie był tak waleczny jak Słowianie, nie potrafił zorganizować się w obronie i pewnie z tego powodu został wchłonięty.
W powieści jest wiele wątków, ale wątek tytułowy chyba najbardziej działa
na wyobraźnię – bursztyn. - Motyw nasunął się razem z miejscem. Obwód Kaliningradzki to miejsce, gdzie znajdują się największe złoża bursztynu na świecie. Jak powstały takie ilości? Dlaczego akurat w tym miejscu? Odpowiedzi na te pytania wymykają się naukowcom do dziś.
Tu dochodzimy do „niedźwiedzi morskich”, które wprowadzają nas w fabułę
powieści. - „Łapą niedźwiedź morski bił”, tak mówiono na tsunami, które uderzyło na Bałtyku trzy a może cztery razy w historii. Możliwe, że to właśnie fale docierające w głąb lądu przyniosły bursztyn na tereny dzisiejszego obwodu. Nigdy do końca tego nie potwierdzono. Do tej pory jest wiele jaskiń, do których turyści nie mają dostępu ze względu na bezpieczeństwo, w których ten bursztyn występuje w dużych ilościach. Zresztą, tak jest nie tylko w ukrytych miejscach. Czasem wystarczy tam pogrzebać ręką w piasku, by go znaleźć.
Pierwsi recenzenci i czytelnicy w komentarzach po publikacji książki przypomnieli, że obiecał pan, że faktów
i wątków będzie mniej. - I jest mniej. Jednak nie potrafię i nie chcę tworzyć książek, które prowadzą czytelników jednym sznurkiem od początku do końca. Od tego są harlekiny. Poza tym pewnych kwestii nie można upraszczać. Kiedy piszę o działalności służb rosyjskich, nie mogę pisać wyłącznie o KGB, którego już nie ma. Albo skupić się na obecnej FSB. A ta służba dzieli się na tyle frakcji, że nawet specjaliści zaczynają się gubić. Putin co rusz tworzy nowe sekcje. Moim zdaniem te główne frakcje po prostu trzeba podać. Mój przyjaciel, który recenzował powieść, w pewnym momencie powiedział mi wprost: Ja tego wszystkiego nie pojmuję. I w porządku, bo jeśli ktoś nie interesuje się tym, co dzieje się w państwach sąsiednich, to o wielu sprawach po prostu nie wie. Ja będę obstawał przy swoim.
Cały wywiad dostępny na www.mmtrendy.szczecin.pl
