Wyprawa do krainy basni

Page 1



Jolanta Nitkowska-Węglarz

Wyprawa do Krainy Baśni Ilustracje Iwona Lifsches

Najmłodszym mężczyznom w naszej niewielkiej rodzinie: Ksaweremu Nitkowskiemu i Pawlowi Griffinowi – niech nam rosną na pociechę. Jolanta Nitkowska-Węglarz Moim ukochanym wnuczętom: Zosi, Stasiowi, Kaziowi, Tadziowi oraz Ayi z przymrużeniem oczka i miłością. Iwona Lifsches


Jolanta Nitkowska-Węglarz Wyprawa do Krainy Baśni Copyright ©Jolanta Nitkowska-Węglarz Ilustracje: Iwona Lifsches Copyright © Iwona Lifsches Okładkę książki stanowi obraz Iwony Lifsches promujący Art Naif Festiwal 2015 w Katowicach. Artystka zdobyła Grand Prix Festiwalu w 2014 r. i uzyskała przywilej promowania 8. edycji festiwalu swoim obrazem. Wydanie I Bydgoszcz 2015 Wydawca: Agencja Promocyjno-Wydawnicza UNIGRAF ul. Hetmańska 38, 85-039 Bydgoszcz tel. 52 321 37 18, 52 345 47 09, fax 52 552 97 63 info@unigraf.bydgoszcz.pl www.unigraf.bydgoszcz.pl Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna z części książki nie może być publikowana bez zgody autorki lub wydawcy. DTP: Szymon Karwacki ISBN: 83-60823-80-4


Zaproszenie do podróży. Pomorskie czary B

łękitną Krainą dość często nazywano w przeszłości Pomorze. Piękną nazwę zawdzięczała nasyconej niebieskości morza i jezior, w których przeglądało się niebo, a także ciemnozielone lasy. Pomorze było i jest dla Polaków ziemią nieodkrytą, traktowaną protekcjonalnie, bo „cóż tam może być poza plażą ciekawego?”. Ale podróż przez zaczarowane ziemie nad Bałtykiem jest fascynująca. Błękitna Kraina ma do zaoferowania skarby i tajemnice, odsłaniające się tylko przed cierpliwymi i otwartymi ludźmi. By je znaleźć, trzeba zejść z utartych ścieżek i zanurzyć się w tygiel kultur różnych narodów, współżyjących na tej ziemi od wieków. Wielokulturowość i wielonarodowość są solą pomorskiej ziemi. W baśniach i legendach odzywają się więc echa skandynawskie, łotewskie, niemieckie, kaszubskie, polskie, mitologia pogańska, wierzenia chrześcijańskie, a wreszcie przykazania religii protestanckiej. Barwna mozaika, której źródłem jest morze umożliwiające wymianę towarów, ludzi, myśli, idei. Uczące pokory wobec sił przyrody i tolerancji dla obcych lub innych. Niespokojna historia, przetaczające się wojny, zmiany władców, wszystko to miało wpływ na kulturę duchową, którą wydaje się znamionować ogromna miłość do nieurodzajnej, biednej ziemi i szacunek dla ludzkiej pracy. Nie oczekujcie na Pomorzu baśni o rajskich ptakach ani o latających dywanach! Pomorskie czary są skromne, czasem siermiężne. Jeżeli diabeł pomoże chłopu zdobyć wielki skarb, to tylko po to, by biedak mógł kupić sobie narzędzia, a później sam na własny dobrobyt zapracować. Nie zdarza się w tych baśniach, by zaczarowane skarby pozwalały bohaterowi być do końca życia próżniakiem. Jeżeli nim bywa – to krótko, zanim los nie pouczy go, że szczęście ludzkie znajduje się w pracy, ludzkiej życzliwości i uczciwości. Do takiej podróży dziś zapraszam Czytelników. Zabieram na pokład magicznego statku malarkę Iwonę Lifsches, której nigdy bym nie poznała, gdyby nie możliwości Internetu. Urzekły mnie jej obrazy i pewnego razu napisałam, że byłaby wymarzoną ilustratorką moich baśni. I nagle okazało się, że ona marzy o ilustrowaniu baśni. Nasze marzenia spotkały się na sztormowym Bałtyku, gdzieś w połowie drogi między Janderup w Danii, gdzie mieszka malarka, a Słupskiem, gdzie mieszka pisarka. Iwona zabrała ze sobą na pokład naszego statku mnóstwo kolorowych farb i ludzkiej serdeczności. W moim kufrze znalazły się: zwiastuny

Zaproszenie do podróży

5


tworzonego przeze mnie od kilku lat zbioru magicznych historii, wędrujących wokół Morza Bałtyckiego, opowieści zainicjowane przez Muzeum Kultury Pomorza w Swołowie, fantazje napisane dla przyjaciół oraz kilka moich ulubionych baśni, które poznała tylko malutka garstka Czytelników. Nasz statek pchały pomyślne wiatry, a pomysł podróży przypadł do gustu kolejnemu członkowi załogi zaczarowanego statku – bydgoskiemu wydawcy – Józefowi Klosce. W przeszłości spod jego troskliwych rąk wyszedł zbiór moich baśni morskich „Bursztynowa Wróżka”. Teraz to właśnie wydawca tak nas zdopingował do pracy, że obie pracowałyśmy szybko i skutecznie jak wiatraki napędzane morskimi wichrami. I o dziwo, czerpałyśmy ze wspólnej pracy mnóstwo radości.

Dla mnie – autorki wielu książek zajmujących się przeszłością Pomorza, kolejna wyprawa do krainy baśni jest intrygującym wyzwaniem, bowiem ciągle szukam wspólnych motywów, kompromisów między różnymi tradycjami, ożywiam pomorskie, nieznane w Polsce duchy i dzielę się z Czytelnikami nadbałtyckim szacunkiem dla przyrody, pracowitością, mądrością, sprawiedliwością i życzliwością. Opowieści napisane są tak, by mogły być czytane głośno i służyć ciepłej obecności dzieci i najbliższych im osób, albo mogą być przeczytane przez dorosłych i opowiadane później w ich własnych wersjach. Jestem przekonana, że te baśnie Czytelnicy zaakceptują, a zaczarowane Pomorze stanie się krainą obłaskawioną, intrygującą, bliską. Jolanta Nitkowska-Węglarz

6 Wyprawa do Krainy Baśni


O mÄ…drych i dobrych


Bogactwo w glinianym dzbanie B

lisko nad Słupią, tuż za murami miasta rozłożyło się spore osiedle kowali i garncarzy. Ale działo się to w tak zamierzchłych czasach, że najstarsi słupszczanie tego nie pamiętają. Tylko nazwa ulicy Garncarskiej w Słupsku i liczne skorupy naczyń glinianych wydobywane z ziemi przez archeologów dowodzą, że w baśni, jaką zamierzam opowiedzieć, jest całkiem duże ziarnko prawdy. Kowale i garncarze musieli pogodzić się z tym, że ich siedziby są oddalone od miasta. Było to zrozumiałe, bowiem każdego dnia mieli do czynienia z ogniem. Drewniane domy Słupska mogły zapalić się jak pochodnie, gdyby w którymś piecu garncarskim lub kuźni jakiś nieostrożny czeladnik zaprószył ogień. Nic też dziwnego, że ulice Kowalska i Garncarska dotykały nurtu rzeki. Wielokrotnie jej woda broniła mieszkańców przed żywiołem ognia. Czasem jednak bywał on od ludzi silniejszy i budynki pożerał ogień. Drewniany Słupsk wielokrotnie niszczyły pożary. Mieszczanie czuli wielki respekt przed ogniem, dlatego też wielkim szacunkiem darzyli majstrów, którzy potrafili ujarzmić ogień i wykorzystać go do swoich celów. Szczególnym poważaniem cieszył się leciwy garncarz – Martyn. Nikt tak jak on nie potrafił lepić glinianych dzbanów. A ponieważ robił to przez wiele dziesiątków lat, był w swoim fachu bezkonkurencyjny. W mieście ugruntowało się przekonanie, że tylko dzbany od Martyna są trwałe, piękne i niezastąpione. Inni garncarze produkowali kubki, misy, garnki, talerze, ale dzbany wyrabiał na garncarskim kole tylko mistrz Martyn. To była jego dziedzina. Miał mistrz Martyn niezwykły talent nie tylko do garncarskiego rzemiosła. Znany był z ciętego języka, poczucia humoru i umiejętności doradzania ludziom w wielu, najrozmaitszych kłopotach. Mawiano, że mistrz ma złote dłonie i tęgi rozum. Miał także głowę do interesów. Aby zainteresować Martyna jakimś problemem, trzeba było u niego kupić choćby najmniejszy dzbanek, bowiem nie lubił on marnować czasu, który mógłby poświęcić robocie. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów jego sława była niepodważalna i zasłużona. Zdarzało się także na książęcym dworze, że czasami przywoływano w sporach między mieszczanami zdanie starego garncarza. Zaintrygowało to księcia. Postanowił poznać prostego człowieka, którego rady dorównywały mądrościom znawców prawa. Wezwał swoich doradców i powiedział:

8 Wyprawa do Krainy Baśni


– Chcę usłyszeć, jakie według was trzy rzeczy są dla człowieka najgorsze? – Niedobre jedzenie! – powiedział pierwszy. – Za ciasne buty! – rzekł drugi. – Skwaśniałe piwo – mruknął trzeci. Książę lekceważąco machnął ręką: – Żaden z was nawet się do prawdy nie zbliżył! Kiepscy z was doradcy! Gdzie indziej trzeba szukać odpowiedzi! Pewnego razu książę wyszedł za mury miasta w mieszczańskim przebraniu i wśród garncarzy zaczął szukać mistrza Martyna. Przyglądał się robocie mistrza, przysłuchiwał jego rozmowom. Wreszcie odezwał się: – Ludzie uznają was za bardzo mądrego człowieka, powiedzcie mi zatem, jakie są trzy rzeczy najgorsze dla człowieka? – Pytacie o ważne sprawy, panie, a mnie potrzeba dużo czasu do namysłu, by wam odpowiedzi udzielić! Zamiast lepić nowy dzban, muszę czas na myślenie przeznaczyć! Musicie kupić, panie, bardzo duży dzban, bym nie poniósł straty przez wasze problemy, których sami nie potraficie rozwiązać! Roześmiał się książę i kazał sobie podać największy dzban, jaki mistrz Martyn w warsztacie znajdzie. Zadowolony garncarz przyniósł z zaplecza dzban wielkości człowieka. Na białym tle pyszniły się niebieskie ornamenty, tak misterne, jakby je ręka hafciarki wykonała. – Oto dzban godny waszych pytań, panie! – powiedział, sapiąc z wysiłku. Rozbawiony książę pokiwał głową: – Rzeczywiście, odpowiedzi na moje pytania wymagają wielkiego wysiłku! Roześmiał się także garncarz: – Dla prostego człowieka najgorsza jest zła żona i niegodziwy sąsiad, bo mu życie zatrują i radość odbiorą. A bez radości żyć nie warto! – Słusznie mówisz! – przytaknął książę – …bez radości żyć nie warto! – Ale ze złą żoną i niegodziwym sąsiadem można się rozstać… – ciągnął garncarz. – Znacznie gorszy od nich jest kiepski rozum, bo z nim rozstać się nie można! Roześmiał się książę głośno: – I teraz masz rację mistrzu Martynie! Z kiepskim rozumem rozstać się nie można!

O mądrych i dobrych

9


– Jednakowoż z kiepskim rozumem żyć jakoś można… – mówił dalej Martyn. – Nie ma jednak dla żadnego człowieka życia bez snu! Brak snu to jest najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić królowi i żebrakowi. Pokiwał książę głową ze zrozumieniem. Mistrz Martyn nie na darmo uchodził za mądrego człowieka. – Podobają mi się wasze odpowiedzi, mistrzu Martynie! Nie jestem mieszczaninem. Jestem panem na słupskim zamku. Jeżeli macie jakąś prośbę, to chętnie ją spełnię. Nawet wtedy, gdy będzie ona zbyt zuchwała. Wasza mądrość zasługuje na uznanie. – Domyśliłem się Mości Książę, że nie ze zwykłym mieszczaninem mam do czynienia – Martyn skłonił się przed księciem bardzo nisko. – Zwykli mieszczanie szukają odpowiedzi na pytanie, po jakiej cenie sprzedać towar albo komu można pieniądze pożyczyć… Wy, panie, z innej gliny ulepieni jesteście. Ale jeżeli pozwalacie mi na zuchwałą prośbę, to ją wypowiem. Stary już jestem. Siły mam coraz mniej. Spraw Miłościwy Książę, by każdy dworzanin, który przychodzi do ciebie ze sprawą, przynosił na zamek mój dzban. Mnie pozwolisz na spokojną starość, a sam niczego nie stracisz. Roześmiał się książę: – Niech i tak będzie! Nie żądasz zbyt wiele… Od tego dnia dobrze się Martynowi wiodło, bo każdego dnia dworzanie kupowali u niego dzbanki. Mistrz miał zapewniony zbyt, więc pracował spokojnie i bez pośpiechu. Książę często bywał jego gościem, bowiem śmieszne i mądre słowa garncarza wprawiały go albo w dobry humor, albo w głęboką zadumę. I tak biegły dni za dniami. Pewnego targowego dnia, gdy mnóstwo poddanych księcia słupskiego chciało przedstawić mu swoje problemy, dzbany znikały z warsztatu garncarza tak szybko, jak poranna mgła nad rzeką. Ani się Martyn obejrzał, gdy został mu w warsztacie tylko jeden, bardzo wyszukany egzemplarz. Zadowolony klasnął w dłonie. – To był świetny dzień! Dzięki ci, Mości Książę, za wsparcie…. Wszystkie zapasy dziś sprzedałem. Muszę się wziąć do pracy, by w czasie następnego jarmarku dzbanów nie zabrakło. Pogwizdując wesoło, usiadł garncarz za kołem, a pod jego palcami tworzył się nowy dzban. Nagle drzwi zaskrzypiały, a do warsztatu wtoczył się brzuchaty jegomość w pięknych, bardzo drogich szatach. – Daj mi natychmiast dzban, bo nie mogę wejść do księcia bez niego – sapnął i otarł pot z czoła. – Kto to widział taki idiotyczny pomysł, by ludzie na zamek z dzbanami przychodzili? – No, dawaj wreszcie ten dzban! Nie spodobała się Martynowi przemowa gościa. Niechętnie podniósł się znad garncarskiego koła.

10 Wyprawa do Krainy Baśni


– Mogę Jaśnie Panu sprzedać tylko ten dzban, który stoi na półce – powiedział spokojnie. – Innych już dzisiaj nie mam. Ale to bardzo wyszukana robota, nie każdy ją docenić potrafi. – Wyszukana czy niewyszukana. To dla mnie obojętne. Muszę mieć dzban! – warknął bogaty jegomość. – Ile ten dzban kosztuje? – Złotego talara! – odpowiedział garncarz. – Czyś ty człowieku zwariował, żeby tak wysokiej ceny żądać za zwyczajny gliniany dzban? – Nie musisz go, panie, kupować! – zdenerwował się Martyn. – Odejdź i nie zabieraj mi czasu! Rozzłościł się wielmoża i zaczął coraz głośniej krzyczeć, wyzywając majstra od oszustów i złodziei. A kiedy się wykrzyczał, znowu zaczął targować się o cenę dzbana. Rozeźlony Martyn ani myślał ustąpić. – Jeżeli chcesz kupić ten dzban, to w tej chwili kosztuje on dwa złote talary i ani grosza mniej! Nietrudno sobie wyobrazić, jak zareagował bogaty wielmoża. Nadal kłócił się z garncarzem. A czas biegł nieubłaganie. Im bardziej niegrzeczny był wielmoża, tym bardziej rosła cena dzbana. Po kilku godzinach Martyn miał już dość krzyków i oznajmił: – Ten dzban nie jest na sprzedaż! To moje ostatnie słowo. W wielmożę jakby piorun strzelił. – Co ty mówisz, złociutki! Jak to nie jest na sprzedaż?... Przecież ja muszę mieć ten dzban, bo inaczej do księcia mnie nie dopuszczą… Dam ci wszystko, co zechcesz, tylko sprzedaj mi ten dzban, złociutki! Wielmoża był bliski płaczu. – Zlituj się mistrzu! Sprzedaj mi dzban! Martyn nie był zawziętym człowiekiem. Pewnie dawno dogadałby się z klientem, gdyby ten mu nie ubliżał. Postanowił dać wielmoży nauczkę. – Podaruję wam, panie, ten dzban za darmo! Jeżeli zawieziecie mnie i ten dzban na zamek, na wózku. Zapienił się bogaty pan, ale na warunki mistrza przystał. Po chwili ruszył z warsztatu nad Słupią dziwny zaprzęg. Rozpartego na wózku i uśmiechniętego Martyna ciągnął w stronę Bramy Młyńskiej zziajany i zirytowany jegomość w bogatych szatach. Widok tego orszaku był tak komiczny, że słupszczanie zarykiwali się ze śmiechu. Upokorzony i ledwie dyszący wielmoża ledwie doczłapał na zamek. Książę obserwował pochód z okna zamku. Gdy radosny Martyn wjechał na dziedziniec, zszedł przed bramę i zapytał:

O mądrych i dobrych

11


– Co wieziecie mistrzu Martynie? – Kiepski rozum, Miłościwy Książę! – ze śmiechem odpowiedział Martyn. Tego było już wielmoży za wiele. Rzucił wózek tak mocno, że Martyn z niego wypadł. Chwycił dzban, podbiegł do księcia. – Miłościwy Panie, ukarz tego bezczelnego garncarza, który mnie publicznie znieważył! – krzyczał na cały dziedziniec. – Muszę najpierw wysłuchać, co garncarz ma do powiedzenia – odrzekł książę. – Miłościwy Panie, gdyby ten człowiek mi nie ubliżał i nie kłócił się ze mną, kupiłbym ostatni dzban za talara, ale on marnował mój czas i zdrowie. Musiałem mu dać nauczkę. – To jest twoja racja, ale i on ma rację – odpowiedział książę. – Ten dzban, który tu przynieśliście, musi wasz spór rozstrzygnąć. Jutro o świcie stawicie się obaj na tym dziedzińcu i każdy z was przyniesie w dzbanie to, co dla niego najcenniejsze. Ucieszył się wielmoża, że biednego garncarza na pewno pokona. Wrócił do domu i zaczął dzban napełniać złotymi monetami, łańcuchami, pierścieniami, naszyjnikami i drogimi kamieniami. A garncarz wrócił do warsztatu nad Słupią i spokojnie położył się spać. Gdy tylko świt zapukał do bram miasta, wielmoża i garncarz stawili się przed wejściem do zamku. Obaj trzymali w dłoniach zakryte chustami dzbany. Książę także już nie spał. Z zaciekawieniem czekał na finał sporu. Zszedł na dziedziniec zamkowy i przywołał do siebie wielmożę. – Pokaż, panie, co dla ciebie jest najcenniejsze! Bogaty człowiek wysypał przed księciem zawartość dzbana. – Najcenniejsze jest złoto! – chełpliwie powiedział. – Kto ma złoto, ten wszystko może dostać! – A co dla ciebie jest najcenniejsze, mistrzu Martynie? Garncarz pokłonił się księciu nisko. Podniósł do góry dzban i wylał pod książęce nogi jego zawartość. – Najcenniejsza dla wszystkich ludzi jest woda, Miłościwy Panie, bo bez niej nie byłoby życia na ziemi! Książę popatrzył na obu zwaśnionych i wydał wyrok. Jak myślicie, drogie dzieci, komu przyznał rację?

12 Wyprawa do Krainy Baśni



Dzwon o litościwym sercu Kdzi do wspólnej modlitwy, do wspólnej zabawy na weselach i chrzcinach, do wspólnego smut-

iedy dzwony rozkołyszą się na kościelnej wieży, ich głos słychać w każdej chacie. Zapraszają lu-

ku po śmierci bliskich. Dzwony, tak jak ludzie, mają serca. Cieszą się, gdy młodej parze na ślubnym kobiercu ksiądz związuje stułą ręce, i płaczą, gdy odchodzi na zawsze dobry człowiek. Zawieszone wysoko nad ziemią widzą, co dobrego i złego dzieje się w całej okolicy. Patrzą na narodziny kolejnych pokoleń parafian i ich przemijanie. Są strażnikami czasu i miejsca. Ta historia wydarzyła się bardzo dawno temu, gdy kościół w Kwakowie był ewangelicki, a jego pastorem został młodziutki Rudolf Oskar Comnick. Młody pastor bardzo dbał o swój kościół i był wyjątkowo skrupulatny w wypełnianiu posług duszpasterskich. Lubił swoich parafian i zawsze wiedział, kto chory i do kościoła przyjść nie może, komu w zmartwieniu trzeba nieść pociechę, kogo upomnieć, a kogo pochwalić. Grudzień Roku Pańskiego 1892 był wyjątkowo ciężki. Mrozy i śnieżyce nawiedzały Kwakowo tak często, jakby się Panu Bogu zapasy zimna wyczerpać nie mogły. Pastor Rudolf nie lubił takiej pogody, bo wielu parafian w domach więziła i do kościoła na mszę dotrzeć nie mogli. Modlił się w skupieniu o to, by mróz zelżał i ludziom dał wytchnienie. Wielkimi krokami zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, pierwsze, które młody duchowny miał spędzić w Kwakowie. Cieszył się na nie, ale pełen był niepokoju, bo śnieżyce ani myślały odejść ze wsi. Pastor rozmyślał o wielu sprawach. Także o największym z trzech kościelnych dzwonów, który wprawiał go w zadumę. Wydawało się Rudolfowi, że dzwon zna jego myśli i gdy zamierzał pociągnąć za sznur, by wsi obwieścić chrzciny nowego członka parafii, dzwon uprzedzał jego rękę i już dźwięczał, zanim się na dobre rozkołysał. Gdy trzeba było zadzwonić na mszę żałobną, olbrzym opierał się i przed rozkołysaniem bronił. Takie myśli przychodziły pastorowi do głowy i ani się obejrzał, jak zaczął do dzwonu gadać. Objaśniał, kto żenić się będzie, a kto za niedzielną mszę intencję zapłacił. Zajrzał nawet pastor do księgi kościelnej, by dzieje swojego olbrzyma poznać. Kanciastymi literami jego poprzednik sprzed prawie dwóch wieków – Christoph Brauer – napisał, że wielki dzwon kwakowskiego kościoła, ważący 632 kg, został odlany w Gdańsku w 1712 roku, a na jego powierzchni ludwisarz1 wyrył łacińską inskrypcję:

1 ludwisarz – rzemieślnik zajmujący się odlewaniem i obróbką przedmiotów z brązu, spiżu, miedzi i mosiądzu, m.in. dzwonów.

14 Wyprawa do Krainy Baśni


Fudit me Benjamin Wittweck anno 1712. ILLE BASIN FORMAT: CANTVS AFFUNDITE SACROS Pectore iam loto sacras cantabimus odas, funera plangemus; venia nunc ed est. Jacob Caspar von Wobeser, Jakob Eccard von Wobeser, Christoph Brauer – pastor, Erdmann v. Massow. W naszym współczesnym języku brzmiałaby ona następująco: Odlał mnie Beniamin Wittweck w roku 1712. Tworzącym mą formę nakazał: wlejcie w dzwon święte dźwięki. Teraz sercem czystym pobożne pieśni zagram a pogrzeby opłaczę; Takie przyzwolenie mi dano. Jacob Caspar von Wobeser, Jakob Eccard von Wobeser, Christoph Brauer – pastor, Erdmann von Massow. Ponad 180 lat śpiewał dzwon tak pięknie, jakby miliony skowronków w jednej chwili koncertować zaczęły, albo jakby kryształy, uderzając o siebie, czystą melodię grały. Stawali ludzie zasłuchani w jego pieśń i posłusznie ulegali śpiewnemu nawoływaniu. Dumał o tym wszystkim pastor, siedząc w ciepłej kuchni i czekając na ustanie śnieżycy. Wreszcie nadszedł dzień Wigilii. Przejęty i zdenerwowany duchowny od rana nie mógł sobie znaleźć miejsca. O godzinie dziesiątej pociągnął za sznury dzwonu, by wiernych wezwać na mszę. Ale jakież było jego zdziwienie, gdy wielki dzwon wydał chropawy głos, a później zaśpiewał z takim lamentem i żalem, że aż wszyscy parafianie bać się poczęli, iż nieznane nieszczęście ogłasza. Szarpał pastor Rudolf za sznur, a dzwon niezmiennie lamentował i skrzeczał. Wreszcie zdenerwowany pobiegł do kościoła, by się do mszy przygotować. Niewielu wystraszonych parafian pojawiło się w kościele. Zawieja śnieżna i mróz, jakiego najstarsi mieszkańcy nie pamiętali, zatrzymały wszystkich, którzy poza wsią mieszkali. Niewielka gromadka zebrała się przy ołtarzu i z niepokojem czekała, jakie nieszczęście im w Wigilię pastor obwieści. Ale Rudolf Comnick nic o żadnym nieszczęściu nie wiedział, choć czuł, że dzwon nie kłamie i coś złego się w parafii stało. O żadnej śmierci czy chorobie nie słyszeli także nieliczni parafianie, którzy stawili się w kościele. W markotnych humorach rozeszli się do domów, czekając na głos dzwonu wzywającego wiernych na wieczorną mszę. A kwakowski dzwon tak strasznie lamentował, że ludzie w oknach zaczęli wystawiać święte obrazy, by zło niewiadome odgonić. Przerażony pastor zaczął wędrować od domu do domu, sprawdzając, co też takiego mogło się przydarzyć, że dzwon tak fałszuje i tonem płaczliwym dzwoni. Obszedł całą wieś i przyczyny nie znalazł. Następnego dnia planował pójść do Kruszyny, a później do Lulemina i Lubunia. Markotny spać się położył, bo nie tak sobie pierwszą Wigilię w parafii wyobrażał. O północy zbudziło go dziwne światło. Podszedł zaintrygowany do okna i zobaczył, że w kościele jest zupełnie jasno. Nagle otworzyły się kościelne wrota i do środka weszła otulona w białe szaty

O mądrych i dobrych

15


kobieta, trzymająca w objęciach malutkie dziecko. Pastor patrzył, jak szła w stronę ołtarza, nie dotykając ziemi. Przed ołtarzem klęknęła na kolana i trwała chwilę zatopiona w modlitwie. Wydawało się pastorowi, że słyszy jej głos: – Ratuj nasze dusze, Panie! Kim jest ta kobieta i dlaczego w kościele jest tak jasno?! – zastanowił się duchowny i rzucił się ku drzwiom. Kiedy jednak dotarł do kościelnych wrót, okazały się one zamknięte, a dookoła panowała ciemna pustka. Tylko świszcząca śnieżyca śpiewała swoją złowrogą pieśń. Kobiety nigdzie nie było widać. Pastor modlił się do świtu, a kiedy pierwsze promienie słońca przedarły się przez śnieżne chmury, ruszył do kościoła. Pociągnął za sznur dzwonu, ale olbrzym zachrypiał tylko i zamilkł. Pozostałe dzwony jakby mu się podporządkowały i lękliwie zajęczały, że pora na świąteczną modlitwę. Rudolf opisał parafianom kobietę w bieli, przed którą drzwi kościoła same się otwarły. Był przekonany, że milczenie dzwonu ma z tym wydarzeniem jakiś związek. Jednak nikt takiej kobiety nie znał. Następnego dnia śnieg przestał padać, a wichura zelżała. Pastor chodził od domu do domu i szukał rozwiązania zagadki nieznanej kobiety w bieli. Ale nikt o niej nie słyszał. Późnym popołudniem ruszył drogą w stronę rzeki. Na skraju lasu, tuż przy drodze, siedziała pod drzewem skulona kobieta, zasłaniając chustą malutkie dziecko. Podbiegł do niej pastor, potrząsnął za ramię, ale kobieta była zimna jak kamień. Dziecko także było zimne jak sopel lodu. – Zamarzła biedna na drodze w wigilijną noc – pomyślał oszołomiony pastor.… – nie dotarła do wsi i tylko dzwon o jej nieszczęściu wiedział… Zrozumiał nagle Rudolf, czemu duch niewiasty z dzieckiem na ręku o ratowanie duszy w kościele prosił. – Będę się o zbawienie waszych dusz modlił! – obiecał. Przybity cudzym nieszczęściem wracał do Kwakowa, by konia z wozem zamówić i zamarzniętym godny pochówek sprawić. A wielki dzwon kościelny zamilkł na dobre. Wezwany z Berlina – Zehlendorfu ludwisarz Gustaw Collier stwierdził, że serce dzwonu pękło i nie da się pęknięcia naprawić. Mijały dni i miesiące. Popsuty dzwon ciągle przypominał mieszkańcom o tym, że nieszczęsna kobieta zmarła niedaleko ich domostw, nie doczekawszy ratunku. Najbardziej głosu wielkiego dzwonu brakowało pastorowi. Posmutniał mocno, przygarbił się. Pewnego dnia do Kwakowa przyjechało trzech mężczyzn ze Słupska, którzy złożyli starszemu gminy propozycję kupienia popsutego dzwonu za bardzo przyzwoitą kwotę. Po wielkiej naradzie postanowiono dzwon sprzedać. Ośmiu ludzi zdejmowało go z wieży i ładowało na wóz. Nieswojo było kwakowianom, że ich wiekowy przyjaciel zostanie wywieziony, ale pocieszali się myślą, że odleją za zdobyte pieniądze nowy dzwon do kościelnej wieży.

16 Wyprawa do Krainy Baśni


Konie ruszyły sprzed kościoła dość szybko, ale im bardziej się oddalały od centrum wsi, tym wolniej jechał wóz, a konie jakby się zapadały na utwardzonej drodze. Kupcy zażądali jeszcze dwójki koni, by wóz szybciej jechał. Nie na wiele to się zdało, bowiem wóz z dzwonem stawał się coraz cięższy, a kiedy do granicy wsi dojechał, konie stanęły dęba i nie mogły ruszyć dalej. Dołożono jeszcze dwójkę koni, jednak wóz ani drgnął. Pastor Comnick zwrócił kupującym pieniądze i powiedział: – Miejsce dzwonu jest w Kwakowie, on nigdzie dalej nie pojedzie! Dzwon został w Kwakowie. Rada kościelna zebrała pieniądze i postanowiła jeszcze raz dzwon odlać, tak by pięknym dźwiękiem współbrzmiał z dwójką mniejszych dzwonów. Podjął się tego zadania ludwisarz Collier. 24 grudnia 1894 roku po raz pierwszy parafianie mieli usłyszeć dźwięk odlanego przez niego 400-kilogramowego dzwonu. Zawieszono go na wieży w Wigilię, a kiedy nastał ranek, pastor Rudolf Comnick pociągnął za sznur i popłynął czysty jak kryształ dźwięk, który unosił się nad domami i słychać go było daleko, daleko… A na pamiątkę niezwykłych wydarzeń, na płaszczu spiżowego dzwonu, wyryto inskrypcję: „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny, w której przyjdzie Jezus Chrystus – Człowieczy Syn”. Po dziś dzień stuletni dzwon kryształowym dźwiękiem woła wiernych na mszę. Towarzyszy im w radościach i smutkach, bo dzwony, tak jak ludzie, mają serca!

_________________________________ Autorka dziękuje Marcinowi Lochowi za pomoc w odczytaniu, uzupełnieniu i przetłumaczeniu oryginalnej, starej inskrypcji wyrytej na kwakowskim dzwonie.

O mądrych i dobrych

17



Dlaczego Bałtyk stał się leniwy? D

ziało się to w zamierzchłych czasach, gdy Morze Bałtyckie było tak samo groźne jak inne morza. Mieszkańcy nadmorskiej krainy dzielili czas według przypływów i odpływów fal. Pamiętali, by zmarłych grzebać podczas cofania się wody, a nowe życie objawiać światu wraz z nadejściem przypływu. Bałtyk niczym się w tamtych czasach nie różnił od szaleńczego Morza Północnego, którego po dziś dzień boją się wilki morskie. Żeglarzy przywodził na ląd wraz z przypływem, oddalał od niego z falą odpływu. Dla Pomorzan był to czas szczególny. Na ich ziemiach pojawiali się pierwsi chrześcijanie usiłujący przekonać pogańskich tubylców do głoszonej przez siebie wiary. Ale nie trafili na podatny grunt. Pomorzanie zbyt mocno byli przywiązani do swoich bogów, by ich porzucać dla nieznanego Stwórcy. Niejeden chrześcijanin stracił życie, a efekty misji religijnych były bardzo mizerne. Im większy jednak opór stawiali poganie, tym liczniejsze zastępy rycerzy zakonników pojawiały się na Pomorzu. Poganie traktowali najeźdźców zupełnie tak samo jak jasnowłosych, złowrogich Wikingów, którzy pojawiali się wraz z przypływem morza i grabili pomorską ziemię. Kiedy odpływali, zostawały po nich spalone wsie. Pewnego razu na żaglowcu Skandynawów znalazł się misjonarz, który wędrował po świecie, głosząc chwałę Bożą. Płynął razem z wojowniczymi Wikingami, by pogan na drogę chrześcijaństwa nawrócić. Obca mu była zachłanność i krwiożerczość przybyszy z Północy. Chciał iść do pogan z dobrym słowem i modlitwą. Naśmiewali się z niego jasnowłosi wojownicy, ale misjonarz nic sobie z ich kpin nie robił. Całymi dniami stał na dziobie statku zatopiony z pobożnych

O mądrych i dobrych

19


rozmyślaniach. Po kilku dniach podróży słoneczna pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać. Nad Bałtykiem pojawiły się czarne chmury, a wiatr szarpał żaglowcem jak zabawką. Wikingowie wpadli w przerażenie. Tylko misjonarz niewzruszenie tkwił w tym samym miejscu na dziobie i żarliwie się modlił. Stał tam także wtedy, gdy nawałnica przewaliła się przez pokład, połamała maszty i zmyła ze statku prawie całą załogę. Kiedy sztorm ucichł, po statku Wikingów nie było ni śladu. Pochłonęło go morze. Poranny przypływ wyrzucił na pomorską plażę połamane deski, beczki, zniszczone przedmioty. Tubylcy pojawili się na wybrzeżu i zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a ciała rozbitków układali we wspólnej mogile, wedle zwyczaju głowami na północ, gdzie była ich ojczyzna. Także i ciało misjonarza podnieśli z ziemi. Jakże wielkie było ich zdziwienie, gdy uchodzący za martwego człowiek nagle poruszył się i głęboko westchnął. Poczem coś szeptał w niezrozumiałym języku. Odwieczne prawo morza nakazywało uratowanego z topieli do zdrowia przywrócić. Tak więc podawano misjonarzowi zioła, miód i mleko, by sił nabierał. Mijały dni. Misjonarz z wolna wracał do zdrowia. Uczył się języka swoich wybawców i poznawał ich życie. Dzielił się z Pomorzanami wiedzą i doświadczeniem. Darzyli go tubylcy wielkim szacunkiem, ale zawsze dzielił ich jakiś dystans, bowiem był obcy. Misjonarz wierzył, że dobrym słowem i nieskazitelnym postępowaniem zjedna sobie pogan na tyle, iż przyjmą jego religię. W zimowe wieczory zbierał wokół siebie mieszkańców osady i opowiadał im piękne historie o Ziemi Obiecanej, świątobliwych dziewicach oraz wielkich męczennikach. Opowieści skracały zimowe wieczory, ale nikogo do naśladowania chrześcijańskich świętych nie zachęciły. – Ciekawe historie opowiadasz, panie, ale one są nam obce, tak samo jak ty… – mawiał stary wódz pogan. Martwił się misjonarz. Coraz częściej nachodziły go chwile zwątpienia. Pewnego dnia, gdy modlił się samotnie, zrozumiał, że jego wysiłek na nic się nie zdał. Pogan nie przywiódł do Boga. Rozgoryczony odsunął się od mieszkańców, zamieszkał w szałasie nad brzegiem morza, całymi dniami modlił się w samotności i patrzył w daleką przestrzeń. Kiedy wieczorny odpływ odkrywał skaliste, niebezpieczne dno, misjonarz widział, że to jest właśnie pułapka dla żeglarzy. A gdy to zrozumiał, postanowił im pomóc. Na skarpie rozpalał, w godzinie odpływu, ognisko i podsycał je tak długo, aż poranny przypływ odwracał od statków niebezpieczeństwo. Dziękował jedynemu Stwórcy, że pozwolił mu służyć bliźnim. Mijały lata. Strażnik przybrzeżnego ognia ocalił wiele statków. Wieść o jego pełnej poświęcenia, dobrowolnej służbie rozeszła się po całym Bałtyku. Marynarze błogosławili go za ogień wskazujący zagrożenie i wytyczający kierunek bezpiecznej żeglugi. Pewnego jesiennego dnia stary misjonarz zobaczył na horyzoncie armadę wojennych okrętów. Zbliżała się do wybrzeża szybko i hałaśliwie. Na pokładzie najszybciej płynącego okrętu zobaczył rosłych, uzbrojonych Wikingów. Serce mu załomotało w piersiach, kiedy usłyszał ich mowę. Tyle lat minęło od chwili, gdy mówił tym samym co przybysze językiem. Tyle lat minęło bezpowrotnie... Żeglarze zdawali się płynąć prosto ku przystani, która znajdowała się niedaleko samotnej pustelni mnicha. Pierwszy okręt przybił do wybrzeża, a z pokładu zaczęli schodzić na ląd potężni, uzbrojeni wojownicy. Nie zatrzymując się ani na chwilę, ruszyli w stronę pustelni. Kiedy stanę-

20 Wyprawa do Krainy Baśni


li przed pochylonym ze starości misjonarzem, najpotężniejszy z wojów odezwał się do niego w ojczystym języku: – Witaj czcigodny ojcze! Jedyny Stwórca dojrzał twoje cierpienie i poświęcenie dla chrześcijańskiej wiary. Pokojowe nawracanie pogan na nic się nie zdało! Oto więc przychodzimy zbrojną gromadą, by dopełnić tego, co tobie się nie udało przez dziesiątki lat. Poganie nie chcieli posłuchać twojej dobrej nowiny, więc siłą zmusimy ich do przyjęcia naszej wiary! Czego ty nie dokonałeś łagodnością i dobrym przykładem, my dokonamy mieczem i łańcuchami. Prowadź nas zatem do niewdzięcznych Pomorzan! Zniszczymy tych barbarzyńców i zaprowadzimy chrześcijański ład! Zmartwiał starzec, nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – Synu! Nigdy przemocą nie pozyskasz pogańskich dusz Pomorzan! – zwrócił się do wodza Wikingów. – Pan Bóg dobrotliwy ich nawróci, kiedy przyjdzie na to czas. Zniecierpliwieni Wikingowie zaczęli popychać starca, by ruszył się z miejsca i pokazał drogę do osady. Ale pustelnik nie chciał zdradzić swoich przyjaciół pogan, którym przez wiele lat służył. Rozzłościło to wodza Wikingów. – Brać tego starego na pokład! – rozkazał. – Do porannego przypływu musi zmienić zdanie! Popychając starego człowieka, schodzili Wikingowie do zatoki, by za chwilę znaleźć się na wyglądającym jak rogaty stwór okręcie. Fala odpływu oddaliła okręty od zatoki. Do rana nie było mowy o zbliżeniu się do lądu. Wściekły wódz Wikingów polecił wydać załodze beczki wina, by wojownicy znaleźli rozrywkę przed mającym nastąpić następnego ranka atakiem na bezbożnych pogan. Rozhulali się Wikingowie. W miarę wypitego trunku coraz głośniej złorzeczyli i coraz częściej mówili nie o szerzeniu wiary, a o łupach, które można zdobyć wśród pogan. Stary mnich słuchał ze zgorszeniem tych słów. Uklęknął na pokładzie i żarliwie prosił jedynego Boga: – Oszczędź, Panie Boże, niewinnych pogan, ukarz zaborców i niszczycieli! Boże Sprawiedliwy! Wysłuchaj modlitwy twego niegodnego sługi! Nie pozwól na zbrodnię... Boże Miłościwy! Boże Sprawiedliwy! Jeszcze brzmiały w powietrzu słowa modlitwy, gdy nagle zerwał się gwałtowny wiatr. Żagle rwały się w strzępy, maszty jęczały pod naporem wichru. Okręty zaczęły tańczyć na kotwicach jak oszalałe. Nawałnica przewalała się przez pokłady, niszcząc wszystko, co napotkała na drodze. Rzucane wiatrem okręty wpadały na siebie nieoczekiwanie, taranując się wzajemnie. Szaleństwu morza przyglądał się ze spokojem stary misjonarz. Jego usta poruszały się w rytm bezgłośnej modlitwy. Przerażeni marynarze przywiązywali się linami do masztów, a kiedy te wichura łamała, spadali wraz z nimi do morza. Wódz Wikingów doczołgał się do modlącego się starca. – Przebłagaj, ojcze, Boga modlitwą! Ocal resztkę żyjących! Mnich podniósł wzrok ku niebu. – Pan jest sędzią sprawiedliwym! Za zło karze, dobro nagradza! Musicie ponieść zasłużoną karę, a kiedy staniecie przez obliczem Pana, zdacie mu relację z czynów niegodnych chrześcijan...

O mądrych i dobrych

21


Wódz Wikingów oniemiał. Nie chciał słyszeć tego, co mówi stary człowiek. – Wyrzućcie za burtę tego zdrajcę! – rozkazał swoim ludziom. Fale zamknęły się nad ciałem starego mnicha. Zdążył jeszcze wykrztusić: – Niech się spełni, Boże, twoja wola! Groźne, nielitościwe morze szalało przez trzy dni. Kiedy wreszcie wyszło słońce, Pomorzanie wylegli na brzeg, by obejrzeć dzieło zniszczenia. Po wielkiej armadzie Wikingów nie zostało ni śladu. Morze cofnęło się dalej niż zazwyczaj, unosząc ku Skandynawii szczątki wielu żaglowców. Kiedy wielka fala wróciła, przyniosła na pomorski brzeg ciało starego mnicha. A wtedy stał się dziw nad dziwy – morze jakby zasnęło. Próżno czekali Pomorzanie na wieczorny odpływ. Biegli rano zobaczyć poranny przypływ, ale morze ani się ruszyło. Fale leniwie obmywały brzeg, wywołując swoim spokojem wielkie zadziwienie. Uwierzyli poganie, że sprawcą tego cudu był zmarły mnich – święty męczennik, którego Bóg im zesłał, by ich oświecił. Pieczołowicie pochowali starca według rytuału, jaki przekazał im przed wieloma laty. Głoszona przez niego wiara nagle stała się im bliska, choć wyśmiewali ją za życia pustelnika. A cud uczynienia z Bałtyku śpiącego morza nadal trwał. Mijały wieki. Nikt już nie pamiętał, że kiedyś fala przychodziła na ląd i cofała się przed nim. Leniwe morze zostało z chrześcijańskimi Pomorzanami na zawsze.

22 Wyprawa do Krainy Baśni


Konik na biegunach D

ługo patrzyłam przez okno, ale tym razem baśń gdzieś się ukryła w gęstwinie drzew mojego sadu.

– Przyjdź do mnie, czarodzieju z bajki! – mruknęłam nie wiadomo do kogo, bo w pokoju był tylko śpiący kot. Zielony ogród nie dawał mi jednak spokoju. Przyciągał moją uwagę, więc nadal gapiłam się w okno… Nagle mój wilczur zaczął biegać dookoła trawnika, poszczekując radośnie. Ponieważ tak zachowuje się tylko wtedy, gdy przyjeżdża mój brat, poszłam do kuchni i nastawiłam czajnik z wodą na herbatę. Ale nikt nie zadzwonił do drzwi, a przed moim domem nie stanął samochód mojego brata. – Starzejesz się, dziewuszko! – powiedziałam do mojej psiny, ale ona nadal krążyła po ogrodzie, poszczekując. – Ki czort? – zaintrygowało mnie zachowanie psa. Wyszłam do ogrodu i zdębiałam. Przez mój sad dreptał spokojnie drewniany konik, a obok niego szedł nieduży człowieczek w bardzo kolorowym ubraniu. Nadal stałam nieruchoma jak słup soli, a człowieczek pomachał ręką. – Zaraz do ciebie przyjdę! – powiedział. – Chciałaś, żebym się pojawił – to jestem! Co tak stoisz? Zaproś mnie i mojego konika do domu! Mamy mało czasu, a dużo roboty… – Zaraz, zaraz… – nagle oprzytomniałam. – A kto ty jesteś i co robisz w moim ogrodzie? Kto cię tu wpuścił i dlaczego mój pies na ciebie nie szczeka? – Aaaaa nie zdążyłem się przedstawić... – człowieczek skłonił się nisko. – Jestem Ben – czarodziej z twojej bajki. Na co dzień mieszkam w Singapurze, na drugim końcu świata. Ale mogę być w każdej chwili, gdzie zechcę, jeżeli tylko jestem komuś potrzebny. – A ty akurat mnie jesteś potrzebny? – zdziwiłam się i zaczęłam się śmiać.

O mądrych i dobrych

23



– Jasne! – odpowiedział Ben. – Beze mnie niczego nie zobaczysz i nigdzie nie wejdziesz! – Ale ja nigdzie nie chcę wchodzić, mnie tutaj dobrze, w moim ogrodzie… – zaprotestowałam. – Typowa baba, kłóci się, zanim usłyszy, co mamy wspólnie do zrobienia! – roześmiał się Czarodziej Ben. – Do zrobienia? Nic nie mam do zrobienia! Obiad ugotowany, wilczur nakarmiony… Nie mam teraz czasu – piszę baśń dla dzieci! – burknęłam. Czarodziej śmiał się jeszcze głośniej: – Kochasz dzieci? Chcesz im pomóc? Kiwnęłam głową. – Więc ubieraj się! Jedziemy! Nie ma czasu na gadanie. Czeka na nas Ktoś Niejadek! – Ktoś Niejadek? A któż to taki? – zapytałam, zakładając buty. – Każdy zna jakiegoś Ktosia Niejadka, który męczy wszystkich niejedzeniem. Tego nie lubi, tamtego nie chce, jeszcze innego przełknąć nie może… My jedziemy do twojego małego sąsiada. Wsiadaj na konia! Zanim jednak wyruszymy, musisz złożyć przysięgę! Rozmawiać możesz tylko z dziećmi! Tylko dzieci nas zobaczą. Dla dorosłych jesteśmy niewidzialni. Ale do dorosłych nie wolno ci się odezwać, choćby nie wiem co się działo! Jeżeli złamiesz zakaz, będę musiał wrócić do Singapuru! Przysięgasz? – Tak, przysięgam! – mruknęłam niepewnie, bo innego wyjścia nie było. Konik, który do tej pory bujał się na biegunach w moim gabinecie, teraz znowu miał cztery nogi. Podszedł do mnie i trącił nosem. Obrócił głowę i pokazał mi całkiem wygodne siodło na swoim grzbiecie. Zanim zdążyłam dobrze się usadowić, już byliśmy w kuchni mojego małego sąsiada, wątłego, bladego chłopczyka z wielkimi zielonymi oczami. Siedział smętnie za stołem, mieszając łyżką w talerzu w którym pływały w mleku apetyczne chrupki kukurydziane. Obok stał niewielki talerzyk z malutką kanapką. Siadłam naprzeciwko chłopca, a Czarodziej Ben wyjął z kieszeni drewnianą kaczuszkę, krówkę i kogutka. Drewniany konik znowu był na biegunach i usadowił się w kącie kuchni. Czarodziej Ben postawił drewniane zwierzaczki obok talerza. Nagle kaczuszka pomachała skrzydełkami i pognała dookoła talerza. Raz, drugi i trzeci… Chłopczyk roześmiał się. A ja, ni z tego ni z owego, wyklepałam wierszyk z dzieciństwa: Gotowała kaczka płatki Kogutkowi jeden dała Krówce drugi dała A mnie nic nie dała Łyżkę mi zabrała I poleciała…

O mądrych i dobrych

25


Kaczuszka jakby na to czekała. Wyjęła z talerza chłopca jeden płatek kukurydziany i dała kogutkowi, drugi wyjęła i dała krówce, trzeci sama zjadła. Radośnie zamachała skrzydełkami i objechała talerz dookoła. – Daj mnie też – poprosiłam. – Płatki są pyszne! Daj mi chociaż jednego! Drewniana kaczuszka zrobiła rundę dookoła talerza i stanęła przed chłopcem. Jeszcze raz zaczęłam mówić wierszyk, a kaczuszka wyłowiła kilka płatków z talerza i umieściła je na łyżce Ktosia Niejadka. Zamachała radośnie skrzydełkami, gdy łyżka powędrowała do buzi. Kogutek i krówka aż podskoczyły na kółeczkach z radości i objechały triumfalną rundę wokół talerza. Chłopiec zaczął jeść i sam powtarzał wierszyk, a kaczuszka cieszyła się z każdego zjedzonego kęsa. Na talerzyku leżał jeszcze chlebek. Kaczuszka dzióbkiem tak poprzesuwała plasterek jajeczka, pomidora i sera, że zbudowała na chlebie łódkę, z wiosłami ze szczypiorku. – Płyń do portu w żołądku! – powiedziałam i zaczęłam się śmiać. Mój mały sąsiad też się śmiał. Drewniane zwierzaczki szurały kółeczkami i śmiesznie podskakiwały. Ktoś Niejadek zjadł kanapkę w takim tempie, że nie mogłam wyjść z podziwu. – Dlaczego nie chciałeś jeść śniadania? – zapytałam. – Przecież było smaczne! – Ale ja bardzo nie lubię siedzieć sam za stołem! – powiedział Ktoś Niejadek. – Mama mnie pogania, każe mi szybko jeść, ale nigdy nie opowiada mi takich śmiesznych historyjek. Chciałbym mieć taką drewnianą kaczuszkę, która będzie stała koło mojego talerza, a kiedy zjem, objedzie dookoła mój talerz! Kątem oka dostrzegłam, że do kuchni weszła mama Ktosia Niejadka. Słyszała słowa synka. Spojrzała na puste talerze i powiedziała: – Przepraszam cię synku, rzeczywiście zawsze cię poganiałam, ale nigdy nie pomyślałam o tym, że ty nie lubisz siedzieć sam za stołem w kuchni. O jakiej śmiesznej historyjce mówiłeś i skąd ją znasz? – O kanapce, która zamieniła się w łódkę. Przyniósł ją dzisiaj czarodziej z bajki. Mama zrobiła zdziwioną minę, a ja położyłam palec na ustach. Mały kiwnął głową porozumiewawczo. Pomachałam mu ręką i wsiadłam na grzbiet drewnianego konika. Ben nachylił się nad małym i powiedział: – Nasza przygoda się zakończyła, ale twoja teraz się zaczyna, bo twoja mama ciebie bardzo kocha i teraz będzie ci każdego dnia towarzyszyć przy jedzeniu! Wszyscy chcemy być kochani! Jesteś szczęściarzem, mój mały! Ktoś Niejadek promiennie się uśmiechnął, konik zakręcił pirueta i pomknęliśmy przed siebie. – A teraz jedziemy do szpitala! – zakomenderował Czarodziej Ben. Odwiedzimy kogoś, kto bardzo nas potrzebuje! Jedziemy do Smutnej Księżniczki!

26 Wyprawa do Krainy Baśni


Ani się obejrzałam, kiedy wylądowaliśmy na przestronnej, szpitalnej sali. Dzieci drzemały na łóżkach. Ale na jednym z nich płakała dziewczynka. Łezki jej ciekły po buzi, a ona szeptała żałośnie: – Babciu, dlaczego mnie zostawiłaś? Ja się boję!... babciu, babciu…. – Jej babcia zginęła w wypadku samochodowym. Jakiś szaleniec jechał bardzo szybko i uderzył w samochód, którym babcia jechała z wnuczką do kina. Dziewczynka jest mocno poturbowana, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo – poinformował mnie cichutko Czarodziej Ben. Podeszliśmy do łóżka Smutnej Księżniczki. Konik położył swój drewniany łeb na jej dłoni. Dziewczynka otworzyła oczy i uśmiechnęła się. Konik znowu położył łeb na jej dłoni i podreptał na środek sali. A tam znowu stał się konikiem na biegunach, który bujał się raz do przodu, raz do tyłu. Zrobił tak raz, drugi i trzeci. Dziewczynka podniosła się z łóżka i podbiegła do drewnianej zabawki. Konik dwornie pochylił głowę i radośnie zachybotał się na boki. Po chwili bujał się razem z dzieckiem – do przodu i do tyłu. Mała przestała płakać, ale na jej twarzy nie było uśmiechu. Nagle zbliżył się do konika Czarodziej Ben. Dziewczynka bujała się spokojnie, a Czarodziej Ben opowiadał jej coś miękkim, aksamitnym głosem, od którego tajało serce. Nadstawiłam ucha. Opowiadał o wielkim strasznym lesie, w którym mieszka prawdziwy Strach. Rośnie tym większy, im bardziej ludzie się go boją. Ale jeżeli ktoś odważnie spojrzy mu w oczy, Strach robi się malutki jak mysz i ucieka do nory. Dziewczynka słuchała uważnie. Ja też. W pewnym momencie nie wiadomo dlaczego, odezwałam się: – Ja też się boję, dziecino. Każdego dnia się czegoś boję… – Jesteś taka duża i się boisz? – dziewczynka znieruchomiała. – Tak! Czasem boję się myszy, a czasem boję się choroby… – skinęłam głową. – Widzisz, ona też się boi! – wtrącił się Ben. – Ale ty już wiesz, że prawdziwy Strach mieszka w ciemnym lesie i rośnie tylko w wyobraźni człowieka. Tak naprawdę jest mały jak mysz! Twoja babcia, tam wysoko z nieba patrzy na ciebie i będzie dumna, gdy usłyszy, że spojrzałaś Strachowi prosto w oczy. Twoja babcia, wie że ty jesteś bardzo dzielna i byle Strach ciebie nie dopadnie! Zostawię ci na wszelki wypadek drewnianego kogutka, który jest bardzo odważny. Kiedy Strach znowu zechce do ciebie podejść, mocno ściśnij kogutka w dłoniach, a Strach wycofa się do ciemnego lasu. Ilekroć spojrzysz na kogutka – wróci do ciebie odwaga. Weź kogutka i pilnie go strzeż! Dziewczynka ścisnęła drewnianą zabawkę w dłoni. W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich młody, uśmiechnięty mężczyzna. Szeroko otworzył ramiona: – Moja Mała Księżniczka wstała z łóżka i nie płacze! O, jaki ja jestem szczęśliwy! Podbiegł do dziewczynki, zdjął ją z konika na biegunach i uniósł wysoko nad głowę.

O mądrych i dobrych

27


– Tatusiu, ja już się nie boję! – powiedziała Wesoła Księżniczka. – Mam drewnianego kogutka, który jest zaczarowany i odpędza Strach do ciemnego lasu. Tata postawił dziecko na ziemi. – Babcia byłaby z ciebie bardzo dumna… – powiedział cicho i zamilkł. Przestraszyłam się, że teraz on się rozpłacze i znowu wróci do szpitalnego łóżka Smutna Księżniczka. – Proszę się nie martwić! Pańska córka jest bardzo dzielna... – zaczęłam. Ledwo wypowiedziałam te słowa, zobaczyłam, że Czarodziej Ben zesztywniał, zszarzał, zmalał. Konik na biegunach znieruchomiał i zrobił okropnie nieszczęśliwą minę. Przydreptał do mnie i omiótł mi twarz ogonem. – Złamałaś przysięgę! – powiedział Ben smutnym głosem. – Miałaś rozmawiać tylko z dziećmi! Poniesiesz konsekwencję własnego gadulstwa. Ja muszę wracać natychmiast do Singapuru! Nigdzie dalej razem nie pojedziemy! – Co ja narobiłam? Co ja narobiłam! Przepraszam, bardzo przepraszam!... – język mi się plątał. – Nie przepraszaj! Losu nie przeprosisz! To, co się przed chwilą stało, to już historia. Czasu nie cofniesz. Idź do przodu – w każdym dniu szukaj powodu do uśmiechu! – Co ja mam zrobić, żebyś ty znowu przyjechał do smutnych dzieci? – Szukaj mnie w Singapurze!!! Kto umie cierpliwe czekać, dostaje wszystko, co najlepsze! – powiedział filozoficznie Czarodziej Ben. – Jak to czekać?... – zapytałam. – Szukaj odpowiedzi w Singapurze i nie martw się przedwcześnie. Każde jutro ma początek w dzisiejszym dniu … Jak myślicie dzieci, co Czarodziej Ben chciał przez to powiedzieć? I co ja mam teraz zrobić? Jechać do Singapuru, czy każdego dnia szukać powodu do uśmiechu?

28 Wyprawa do Krainy Baśni


Przedziwni bohaterowie

O mądrych mąd mą drryycch i dobrych do d o ob brrycch b

29 29


Niezwykły podarunek wodnicy Zzdobiąca tort. Dookoła stawu, jak kawałki tortu, jeden obok drugiego, cisnęły się na urodzajnej lotu ptaka Swołowo przypominało ogromny tort. Zielone oko stawu tkwiło na środku niby róża

ziemi chłopskie gospodarstwa. Oddzielone od siebie płotami, murami domostw i budynkami bramnymi. Im dalej od stawu, tym więcej przestrzeni, zieleni i ciszy. Im bliżej centrum wsi – tym głośniej i tłumniej. W ciągu dnia pracowici mieszkańcy Swołowa mieli pełne ręce roboty, która nigdy się nie kończyła. Każda pora roku miała swoje wymagania, a gospodarze musieli temu sprostać. Od świtu do zmierzchu trwały każdego dnia gospodarskie zajęcia. Nic więc dziwnego, że dobrze się gospodarzom wiodło. Domostwa o ogromnych dachach i przestronnych izbach były symbolem bogactwa i pracowitości. Ale nawet w tej bogatej wsi co i raz zdarzały się jakieś nieszczęścia. A to grad zniszczył dojrzewające łany zbóż, a to mróz ściął kwitnące sady, a to choroby zdziesiątkowały stada owiec, a to deszcze zabagniły łąki, nie dając krowom należytego pożywienia. Swołowianie traktowali te wszystkie wydarzenia jako dopust boży wpisany w ich codzienne życie i przyjmowany z pokorą. Buntowali się natomiast i ogromnie pomstowali na szkody, jakich czasami dopuszczała się mieszkanka Zielonego Oka – wodnica, od niepamiętnych czasów mająca niewielki staw w niepodzielnym władaniu. Piękna i kapryśna była wodna panna. Kiedy swołowianie gromadzili się nad stawem wieczorami, rozmawiając z sąsiadami, śmiejąc się, a czasem śpiewając, panna wodna milczała zasłuchana, jakby i ona do świata ludzkich opowieści przynależna była. A kiedy gospodarze przed północą opuszczali brzegi Zielonego Oka, wodnica zaczynała śpiewać. A w jej pieśniach była tęsknota, dziwna rzewność i niepojęta siła. Nikt nie śmiał podejść o północy do brzegu zielonego stawu, bo magiczna siła śpiewu powodowała, że zasłuchani bezrozumnie do wody wchodzili. I mogli w tym płytkim stawie nawet życie stracić, jeżeli się w porę nie opamiętali. Wodnica szczególnie upodobała sobie młodych kawalerów, którzy zbyt

30 Wyprawa do Krainy Baśni


wiele kufli piwa wypili z kolegami i po nocy drogi do własnych chałup szukali. Jeżeli nogi niezbyt pewne nad zielony staw poniosły, to było wiadome, że rankiem znajdzie się ich omotanych zielonymi wodorostami, z włosami posklejanymi błotem i z kamieniami w kieszeniach spodni. Leżeli nad brzegiem oszołomieni i wystraszeni. Niejednego igraszki wodnicy z nadmiernego upodobania do piwa wyleczyły. Ale kiedy nikt nad staw nie przychodził, wodnica nudziła się okrutnie. Zakradała się nocami do chłopskich zagród i wyrządzała wiele szkód. Piękne białe runo owiec usmarowała błotem, koniom wplatała śliskie wodorosty w grzywy, kurom wkładała do gniazd kamienie, zabierając im jajka i chowając je w świńskich korytach. Rano gospodynie krzyczały wniebogłosy i odgrażały się wodnej pannie najokropniejszymi słowami, jakie znały. Ale wodnica nic sobie z tych krzyków nie robiła i nadal zabijała nudę psotami. Ale pewnego razu miarka się przebrała. Wodnica wysmarowała błotem owce, których wełna przeznaczona była do strzyżenia. Lamentowały gospodynie, złościli się gospodarze. Wszyscy wyszli przed zagrody i coraz głośniej naradzali się, jak problem rozwiązać: – Wykurzyć wodnicę ze stawu! – zaproponował jeden gospodarz. – Nie uda się, bo ona zawsze w tym stawie mieszkała! – mruknął drugi. – Trzeba po dobroci, poprosić wodnicę, by szkód nie czyniła… ale czy to się człowiek z tym dziwadłem dogada? – zaczął trzeci. Posypały się głosy jeden za drugim. Wreszcie uradzono, że najstarsza kobieta we wsi spróbuje z wodnicą porozmawiać. Późnym wieczorem staruszka zeszła na brzeg stawu. Zaczęła cichym głosem śpiewać starą kołysankę zapamiętaną z dzieciństwa. Czasem jej głos się załamywał i staruszka ocierała łzy lecące z oczu. Nagle wieczorną ciszę przerwał szum wody. Na brzegu pojawiła się piękna kobieta w sukni utkanej z wodorostów: – Dlaczego płaczesz, babciu? – zapytała. – Widzisz, dziecko, bardzo cierpię, bo twoje figle ludziom zmartwień przyczyniają! Chciałabym im pomóc, ale nie wiem jak? Czego ci w tym stawie brakuje, że ludziom szkody wyrządzasz? – Śpiewu mi brakuje – odrzekła wodnica. – Nie będę psocić, gdy ktoś nad stawem codziennie piosenkę zaśpiewa… – Chcesz pieśni, piękna pani? Dostaniesz je! – odrzekła staruszka. – A teraz wracaj do wody! Następnego dnia zwołano we wsi naradę. Staruszka opowiedziała o warunku wodnicy. Początkowo wszyscy ucieszyli się, że takie proste jest rozwiązanie ich kłopotów, ale kiedy zaczęto zastanawiać się, kto ma śpiewać nad stawem, ochotnika nie znaleziono. Jedyną osobą we wsi, której śpiewanie sprawiało wielką radość, była Marta – córka wdowy mieszkającej w małej chałupie na skraju wsi. Dziewczyna śpiewała przy każdej robocie, co mocno złościło jej mrukliwą matkę. Kiedy sołtys pojawił się w zagrodzie wdowy i poprosił, by dla dobra wszystkich pozwoliła córce śpiewać nad stawem, ona rozzłościła się nie na żarty:

Przedziwni bohaterowie

31


– Moja córka nie będzie po próżnicy czasu marnować! – krzyknęła. – Ona musi się nauczyć tkać, bo to jej w życiu będzie potrzebne. Śpiewanie do niczego jej nie jest potrzebne! – Wszyscy we wsi wiedzą, że Marta śpiewa jak słowik – nie ustępował sołtys. – Pozwólcie jej śpiewać, uratujcie nasz dobytek, a dobro samo do was przyjdzie! Zamyśliła się wdowa. Słowa sołtysa trafiły jej do przekonania. Córkę zawołała. Kiedy sołtys przekazał jej prośbę mieszkańców wsi, Marta zawahała się: – Jak to? Wodnicy mam śpiewać, a nie ludziom? Łzy pojawiły się w jej oczach. – Ludziom pomożesz… – niepewnie odezwał się sołtys. – Nie martw się, dziecko, twój śpiew wszyscy we wsi usłyszą – cicho powiedziała matka. Zaskoczona dziewczyna skinęła głową: – Skoro moja matka tak uważa – zaśpiewam nad stawem! Od tego dnia codziennie Marta szła o zmierzchu na brzeg Zielonego Oka i śpiewała. A śpiewała tak pięknie, że ludzie wychodzili z domów, by jej głos usłyszeć. Wodnica coraz częściej siadywała na brzegu stawu i czekała na przeznaczony dla niej koncert. Tak się do śpiewaczki przywiązała, że bez niej obejść się nie mogła. Zachwycona i zasłuchana siedziała bez ruchu tak długo, jak długo Marta śpiewała. Pewnego dnia, gdy Marta śpiewała nad stawem, przemknęła wiejską drogą kareta zaprzężona w dwa siwe konie. To książę darłowski wracał do zamku z wyprawy po okolicy. Lubił takie wypady. Pojawiał się znienacka wśród pracujących chłopów, zaglądał w kosze przekupkom na targu. Czasem zsiadał z konia i wędrował po wsiach, przysłuchując się, o czym też rozmawiają gospodarze. Tego wieczoru wracał do domu zmęczony, myślał tylko o odpoczynku. Nagle usłyszał niezwykle piękny, kobiecy śpiew. Serce podeszło mu do gardła. – Jakże piękną duszę musi mieć ta śpiewaczka! – zawołał. – Pewnie jest piękna! Muszę ją poznać! Ale zanim książę zawrócił konie, śpiewaczki już nad stawem nie było. Marta wróciła do domu, gdzie czekała na nią matka. Każdego wieczoru ponawiała próby nauczenia córki tkania, ale dziewczynie wyraźnie ta robota nie szła. Nici się rwały, tkanina miała krzywe brzegi. Nie miała serca do tkania piękna śpiewaczka. Coraz bardziej irytowała się matka, coraz bardziej wystraszona była córka. Nie miała Marta talentu do tkania. Próżno chciała się tej sztuki nauczyć, wełniane nici wcale jej słuchać nie chciały, choć matka coraz głośniej krzyczała i coraz bardziej była niezadowolona. Któregoś dnia zapłakana Marta przyszła nad staw i pożaliła się wodnicy, a ta tylko machnęła ręką.

32 Wyprawa do Krainy Baśni


– Twój los dawno zapisany w wielkiej księdze. Nie do tkania tyś przeznaczona! Nic się nie martw… Niedługo twój los się dopełni! Nie śmiała Marta zapytać o nic więcej. Podziękowała wodnicy pieśnią o zielonej wodzie, błękitnym niebie i złotej pszenicy. A głos jej niósł się w powietrzu daleko, daleko…. I znowu dotarł do uszu księcia gnającego konno po wiejskich drogach. Następnego dnia książę pojawił się we wsi i zapytał sołtysa, kim jest piękna śpiewaczka, której głos słyszał wieczorem. Sołtys wskazał chałupę wdowy, a książę postanowił pójść do niej pieszo. Kiedy stanął pod drzwiami, usłyszał podniesiony głos kobiety i łkanie dziewczyny. Otworzył drzwi. Na środku izby stał warsztat tkacki, przy którym znajdowały się dwie kobiety. – Dlaczego krzyczysz na dziewczynę? – zapytał gospodynię. Zaskoczona kobieta nie wiedziała, co ma powiedzieć. Na poczekaniu wymyśliła kłamstwo. – Ona nic nie robi, tylko całymi dniami tka wełnę! – A czy to ona tak pięknie śpiewa? Wdowa kiwnęła głową. – Skoro jest pracowita, pięknie tka i pięknie śpiewa – to ja się z nią ożenię. Jutro przyjedzie po nią kareta. Jeżeli mówisz prawdę, twoja córka zostanie księżną! Ledwo książę opuścił chałupę, obie kobiety zalały się łzami. Matka ze wstydu, że skłamała, córka z żałości, że tkać nie potrafi. Pierwsza oprzytomniała Marta. – Pójdę nad staw do wodnicy. Może ona znajdzie na moje zmartwienie radę? Jak powiedziała – tak zrobiła. Wodnica nie była wcale zdziwiona, gdy Marta o wydarzeniach dnia opowiedziała. – Nic się nie martw! Twój los się dopełnia! Gdy znajdziesz się na darłowskim zamku, pamiętaj o tym, by zawsze w komnacie, w której się znajdziesz, było otwarte okienko. Tutaj masz ode mnie zieloną chustkę. Kiedy będziesz w potrzebie, połóż ją na oknie, a ja zaraz się zjawię. Niczego się nie bój! Resztę zostaw mnie! Wróciła Marta pokrzepiona do domu. Spokojnie czekała na wydarzenia, które miały nadejść. Jakoż i nadeszły. Rankiem przed wdowi domek zajechała kareta, a stangret kazał panience Marcie przygotować się do wyjazdu na darłowski zamek. Schowała dziewczyna zieloną chustkę za pazuchę, pożegnała się z matką i do karety wsiadła.

Przedziwni bohaterowie

33


A na darłowskim zamku czekała ją niemiła niespodzianka. Książę wprowadził ją do komnaty w wieży, wskazał ręką motki owczej wełny i stojące w pobliżu okna krosna i powiedział: – Jeżeli do rana utkasz z tej wełny piękny, wełniany szal, zostaniesz moją żoną! Dziewczyna zmartwiała. Kłamstwo matki ściągnęło na jej głowę nieszczęście. Siadła Marta za krosnami i rzewnie się rozpłakała. Wyjęła zza pazuchy chustkę, by łzy obetrzeć i wtedy przypomniała sobie słowa wodnicy. Otworzyła okienko i zieloną chustę na nim położyła. Nie zdążyła od okna odejść, gdy w komnacie nagle zawirowało, zaszumiało, a gdy szum ucichł, na środku stała wodnica w pięknej sukni z zielonych wodorostów. – Nic się nie martw, moja przyjaciółko! Śpiewaj, a ja utkam wełniany szal! Marta śpiewała a wodnica tkała szal, wplatając w niego wszystkie kolory zieleni swołowskiej ziemi, błękit nieba, szarość ziemi, czerwień jabłek w sadach, biel śniegu i złote blaski ognia. A szal był tak piękny, że Marta klasnęła w dłonie z zachwytu. Ale po chwili znowu się rozpłakała. – Czy książę uwierzy, że to ludzkie dzieło? – Nic się nie martw! – powiedziała wodnica. – Gdy książę ożeni się z tobą, poproś go, by na weselu mogła być obecna twoja stara ciotka. Niczego się nie bój. Resztę zostaw mnie! Następnego ranka książę wszedł do komnaty, gdzie zostawił Martę i zadziwił się widokiem bajecznego szala. – Jesteś piękna, cudownie śpiewasz i jesteś niezwykle pracowita – powiedział. – Dziś wieczorem odbędzie się nasze wesele! – Będzie jak sobie życzysz książę, ale chcę prosić, byś pozwolił uczestniczyć w weselu mojej starej ciotce – cicho odezwała się Marta. – Dobrze, moja droga! Zaproś ciotkę! Wieczorem rozjarzyły się światła w całym zamku. Książę witał weselnych gości. Nagle przed bramą pojawiła się staruszka ubrana w długie, zielone szaty. Jej ręce były okropnie długie, wielkie i grube jak kłody drewna, stopy wyzierały spod zielonej spódnicy, a oczy czerwone miała jak piwonie w ogrodzie zamkowym. Cienkie palce przypominały szpony, a zwisająca warga nadawała kobiecie obrzydliwy wygląd. Wzdrygnął się książę na widok szkarady. – Kim jesteś, kobieto? I czego tu chcesz? – zapytał. – Jestem ciotką twojej pięknej żony – Marty! – spokojnie odpowiedziała wodnica, bo to ona przybrała taką szkaradną postać. – Ja też kiedyś byłam taka piękna jak ona. Od tkania wydłużyły mi się ręce, od przesuwania czółenka palce zamieniły się w szpony, wargi obwisły od ślinienia zerwa-

34 Wyprawa do Krainy Baśni


nych nici, a stopy zdeformowały się od naciskania pedałów w warsztacie tkackim. Twoja żona też się taka stanie, gdy jej przy krosnach siedzieć każesz! – Księżna Marta nie będzie tkaczką! – gwałtownie zaprotestował książę. – Ona będzie śpiewać! To jest zajęcie godne mojej ślicznej żony! Nie chcę, żeby ona była taka brzydka jak ty! Uśmiechnęła się wodnica na te słowa. Pokłoniła się księciu do ziemi. – Słusznie mówisz, Najjaśniejszy Panie! Nie powinna księżna tkaniem się zajmować! Powinna cieszyć ludzi swoim słowiczym głosem! Takiego głosu próżno po świecie szukać! Dbaj o nią, Panie, by była szczęśliwa, bo tylko szczęśliwym ludziom pieśni się w sercu same rodzą! – O to się nie martw, stara kobieto! – odrzekł książę. Przygarbiona starowinka dziwnie lekko przeszła przez zamkowy dziedziniec i szybciej, niż ktokolwiek to zauważył, zniknęła w kurzu piaszczystej drogi. Tylko śmiech zadowolonej wodnicy długo jeszcze trwał zawieszony w powietrzu między niebem i ziemią. I tak księżna Marta rozstała się z tkackim rzemiosłem na zawsze. A darłowski zamek bardzo szybko zasłynął z jej pięknego śpiewu. Wodnica opuściła Zielone Oko i zamieszkała w Darłowie, gdzie wody zawsze było pod dostatkiem. Co prawda w kronikach darłowskich książąt jakoś nie ostały się zapisy dotyczące księżniczki Marty o głosie słowika, ale to tylko zwykłe niedopatrzenie kronikarzy. A w Swołowie po dziś dzień tkają cudne tkaniny, w których znajdziecie wszystkie kolory zieleni swołowskiej ziemi – błękit nieba, szarość ziemi, czerwień jabłek w sadach, biel śniegu i złote blaski ognia.

Przedziwni bohaterowie

35



Klabaternik - opiekun drewnianego statku

Ludzie morza darzyli tego duszka wielkim, zabobonnym szacunkiem. I nie ma się co im dziwić, Klabaternik był najważniejszą postacią na każdym statku. Co tam kapitan, co tam szyper!... Gdy na drewnianej łajbie nie było Klabaternika, żaden marynarz nie chciał wejść na pokład. Nie było na całym Morzu Bałtyckim statku, kutra czy rybackiej łódki, której załoga nie zabiegałaby o względy morskiego duszka. Jego imię z szacunkiem wypowiadali spokojni Skandynawowie, hałaśliwi Niemcy i milczący Pomorzanie. Choć mówili wieloma językami, wystarczyło wymienić imię Klabaternika, a już wiedzieli, że statek, na którym on mieszka, jest bezpieczny i warto się nań zaokrętować. Klabaternik to była wielka figura! Starzy żeglarze opowiadali młodym, że poczciwe, choć trochę nerwowe duszki rodzą się na mogiłkach nieochrzczonych dzieci. Jeżeli na takiej mogiłce wyrośnie sosna lub świerk, a po wielu latach z pnia drzewa zostanie zrobiona łódź, to jest pewne, że pokutująca dusza nieochrzczonego dziecka przybierze postać Klabaternika. Tak długo będzie chronił bezpieczeństwa „swojego” statku, jak długo będzie on pływał po morzach. Jak wygląda Klabaternik? Starzy marynarze twierdzą, że karzełek ma jakieś dwie stopy wzrostu. Zawsze ubrany jest w białe spodnie z żaglowego płótna i czerwoną kamizelkę. Pod rondem dużego, okrągłego kapelusza próżno by jednak szukać twarzy duszka. Nikomu jej nie pokazuje, skrzętnie kryjąc oczy przed ciekawskimi. Żaden marynarz, który obserwował Klabaternika przez dziurę po sęku w pokładowych deskach, nigdy nie dostrzegł jego twarzy. Zachodzili w głowę starzy żeglarze – jak też wygląda twarz Klabaternika? Jedni mówili, że jest jak u lądowych karzełków stara i pomarszczona, inni, że Klabaternik ma donośny młody głos, to i twarz

Przedziwni bohaterowie

37


ma młodą. Spór wilków morskich nigdy nie był rozstrzygnięty, bowiem tajemnicy Klabaternika nikt nie poznał. Ten, co zobaczył jego twarz, rychło tracił życie. Natomiast wszyscy ludzie morza zgodnie twierdzili, że opiekuńczy duszek ma przy sobie zawsze ogromny, drewniany młot i nigdy się z nim nie rozstaje. Marynarze odczuwali jego obecność na każdym kroku. Wystarczyło przyłożyć ucho do pokładu, a słychać było, że się Klabaternik krząta, opukując swoim wielkim młotem nadgryzione przez morskie fale deski. Kiedy tylko gdzieś znalazł otwór grożący katastrofą, robił tak wielki hałas, że stawiał na baczność całą załogę. Wszyscy rozbiegali się po statku, szukając miejsca przecieku i pilnie łatając zauważone dziury. Klabaternik obserwował ich w milczeniu, a gdy kładli się spać, sprawdzał jakość roboty. Biada tym, co niedokładnie pracowali! Jazgot walącego młotem w pokład Klabaternika był tak okropny, że żaden marynarz nie miał odwagi podpaść nerwowemu duszkowi. A jeżeli znalazł się wśród załogi jakiś leniuch, Klabaternik szybko wyleczył go z tej przypadłości. Chodził za nim krok w krok. Plątał mu liny, chował buty, wylewał zupę do morza, a kiedy, i to nie pomagało, znienacka walił leniucha młotem. W bardzo rzadkich przypadkach rozwścieczony Klabaternik pokazywał źle pracującym marynarzom wykrzywioną grymasem twarz, a wtedy było jasne, że dni takiego człowieka są policzone i nie dożyje on wejścia do najbliższego portu. Nie ma się więc co dziwić, że rzadko który leń wytrzymywał szykany Klabaternika. Ale takie sytuacje zdarzały się sporadycznie, bo na drewnianych statkach pływali najczęściej ludzie uczciwi i pracowici. Duszek czuwał nad ich bezpieczeństwem w morzu i spokojnym powrotem na ląd. Kiedy już poznaliście Klabaternika, powędrujmy jego śladem! Na pięknym statku, zbudowanym w kołobrzeskiej stoczni, wszystko było przygotowane do pierwszego rejsu. Kapitan z niepokojem przemierzał deski pokładu, szukając wzrokiem śladu obecności Klabaternika. Już trzy dni żaglowiec stał w porcie, a kapitan nie mógł się zdecydować na odbicie od nabrzeża. Ciągle znajdował jakieś powody do przedłużania pobytu statku w porcie. Nerwowo kręcił się tu i tam. Ciągle był z czegoś niezadowolony. Po kilku dniach starzy marynarze zaczęli podobnie jak kapitan nerwowo rozglądać się po statku. Wreszcie zirytowany armator zapytał kapitana: – Statek jest piękny, pogoda doskonała, czemu więc nie dajesz, kapitanie, rozkazu podniesienia kotwicy? Kapitan wyprężył się jak struna i odrzekł: – Żaden człowiek morza nie ruszy w rejs, jeżeli na statku nie ma Klabaternika! „Morska Panna” jest nowa i piękna, ale nie deski dają jej duszę, lecz Klabaternik! Zdobądź się, panie, jeszcze na odrobinę cierpliwości, a ten piękny statek przyniesie ci fortunę. Minął tydzień, minął drugi. Markotny kapitan codziennie przemierzał deski pokładu, szukając śladów Klabaternika. Każdego dnia malała załoga, bowiem w porcie wszyscy wiedzieli, że „Morska Panna” nie ma opiekuńczego duszka na pokładzie.

38 Wyprawa do Krainy Baśni


Pewnego dnia niebo nad Kołobrzegiem zasnuły ciężkie, szare chmury. Wiatr rozkołysał statki w porcie. Jęczały drewniane maszty, przyginane przez potężniejący wicher do pokładu. Niebem wstrząsały błyskawice, a fala podnosiła się do góry – coraz wyżej i wyżej. „Morska Panna” miotała się na uwięzi, zalewana słoną wodą i strugami deszczu. Nagle kapitan usłyszał w swojej kajucie dziwny dźwięk – coś jak walenie młotem w burtę statku. Serce mu zabiło mocniej. Takiego dźwięku żaden człowiek morza nie zapomina, choćby go słyszał tylko raz w życiu. To Klabaternik „Morskiej Panny” dawał znać załodze, że okropnie nie lubi sztormu, zwłaszcza wtedy, gdy na statku nie wszystko jest po jego myśli. Rozbiegła się załoga w poszukiwaniu źródła hałasu. Nie trzeba było długo szukać. Na dziobie statku znaleziono pęknięcie, którego nikt dotąd nie zauważył. Kiedy naprawiono usterkę, kapitanowi zdawało się, że słyszy zadowolone mruczenie, ale jego źródła także nie mógł zlokalizować. – Dzięki ci, kochany Klabaterniku! – wyszeptał wzruszony. – Kiedy tylko sztorm się uspokoi „Morska Panna” ruszy w drogę odwiecznym szlakiem bałtyckich żeglarzy! Nazajutrz „Morska Panna” postawiła żagle i jak piękny łabędź wolniutko ruszyła z portu. Kołobrzeg stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż zupełnie zniknął za horyzontem. Żaglowiec przemierzał morskie szlaki, wożąc bursztyn, miód, śledzie, futra z Północy i wina z Południa. Armator kołobrzeski bogacił się z każdym dniem, a piękny żaglowiec był jego dumą. Tak było przez całe lato. Pewnej nocy sternik usłyszał zgrzytanie łańcucha kotwicy. – Zdawało mi się – mruknął sam do siebie. Nie minęło kilka chwil, gdy zgrzytanie znowu dobiegło jego uszu. – Ki czort tam kotwicę rusza?! – zaniepokoił się sternik i postanowił sprawdzić, co się na dziobie dzieje. Zegar akurat wskazywał północ, gdy stary żeglarz zbliżył się do otworu w dziobie, przez który wyrzucano kotwicę. Zgrzytanie nie ustawało. Zaciekawiony pochylił się nad otworem i ujrzał malutkiego człowieczka w białych portkach i czerwonej kamizelce. Twarz skrywało mu rondko dużego kapelusza. – Witam cię, panie sterniku! – skłonił się karzełek grzecznie. – Chętnie bym zjadł kostkę cukru, gdybyś mi ją podarował! Nasza kotwica tak oblazła wodorostami, że nie mogę jej doprowadzić do porządku! Rano wezwij marynarzy i dokończ moją pracę! I jeszcze jedno – dbajcie o kotwicę, bo ona jest niezwykła – z niejednej opresji was wybawi i zapewni statkowi bezpieczeństwo! Zamurowało sternika z wrażenia. Kilka chwil trwało, zanim pojął, co powiedział mu Klabaternik. Natychmiast obudził kapitana i opowiedział mu całą historię. Na srebrnej tacy kucharz przyniósł na dziób statku kilka kostek cukru, ale Klabaternik się nie pojawił. Kiedy wszyscy odeszli, cukier nagle zniknął. Od tego dnia kładziono obok kotwicy kostki cukru, a one znikały w niepojęty dla ludzi sposób. Mijały dni, mijały miesiące. „Morska Panna” przewoziła towary między portami. Załoga na nowym statku nie miała zbyt wiele roboty, toteż marynarze dość szybko się rozleniwili. Niechętnie brali się

Przedziwni bohaterowie

39


do czyszczenia pokładu, naprawiania dziur czy usuwania wodorostów z kotwicy. Niespokojny był tylko sternik, któremu Klabaternik nakazał dbać o kotwicę. Ilekroć przypominał marynarzom, że trzeba ją pomalować farbą albo zebrać z niej wodorosty, słyszał tylko drwiący śmiech. – Przecież Klabaternik czuwa nad statkiem, więc po co się męczyć ? – odpowiadali znudzeni marynarze. Zgryzota żarła sternika, aż pewnego dnia nie wytrzymał zmartwień, pękło mu serce. Wieczny odpoczynek znalazł, jak przystało na żeglarza, na dnie Bałtyku. O jego radach szybko zapomniano. Piękną „Morską Pannę” zżerała słona woda, niszczyły wichry i deszcze. Kotwica zbrązowiała od rdzy i wodorostów, ale załoga przekonana była o bezpieczeństwie statku i nie zamierzała martwić się robotą. Nad Bałtyk nadciągały zimowe sztormy. Niebo zgranatowiało, fale przewalały się nad pokładem żaglowca. Wiatr wył i kładł na pokład drewniane maszty. Gdzieś pod pokładem miotał się nerwowy Klabaternik. Po śmierci sternika nikt nie słyszał dźwięku jego młota. Dopiero wielki sztorm wywabił go z ukrycia. Ale na statku było zbyt wiele dziur i nienaprawionych usterek, więc walenie młotem słychać było ze wszystkich stron. Ogłupiała załoga biegała po statku, który co chwilę zalewała woda. – Wyrzućcie za burtę kotwicę, to przynajmniej zatrzyma w miejscu tańczący statek – zaproponował jeden z marynarzy. Kiedy wyrzucono kotwicę, okazało się, że jest ona zardzewiała i nie zapewnia statkowi ochrony. A rozszalałe morze nic sobie z wysiłku ludzi nie robiło. Kotwica szybko pękła i zginęła w falach. Statek zdany był na łaskę wichru i wody. Wtedy kapitan przypomniał sobie słowa sternika: – Dbajcie o kotwicę, bo od tego zależy bezpieczeństwo statku! Na statku nie było już jednak ani kotwicy, ani sternika. – Tylko Klabaternik może nas ocalić przed niechybną śmiercią! – stwierdził kapitan i zaczął błagać duszka o ocalenie załogi. – Ocal marynarzy! – błagał. – Mnie ukarz, ale ocal niewinnych ludzi! Woda zalewała ładownie, statkiem bezładnie miotały fale. Nagle na granatowym niebie ukazał się blady, niebieski ognik. Towarzyszył mu piekielny zgiełk klabaternikowego młota. – Ruszaj za mną! – nakazał kapitanowi. Nie śmiał kapitan przeciwstawić się woli błękitnego ognika. Zawarczały stery i jak raniona łania ruszyła „Morska Panna” w ślad za migotliwym ognikiem.

40 Wyprawa do Krainy Baśni


Nad rankiem błękitny ognik zniknął, rozpłynął się we mgle. Na horyzoncie było widać zarysy portu. Wolniutko zbliżał się okaleczony statek do brzegu, ale nie dane mu było tam dotrzeć. Nieoczekiwany podmuch wiatru przechylił go na lewą burtę i „Morska Panna” zaczęła tonąć, zaledwie kilka mil od zbawiennego brzegu. Marynarze pośpiesznie spuszczali szalupy i ładowali do nich wszystko, co dało się uratować. Na ląd dotarli szczęśliwie. Jednak wśród ocalonych nie było kapitana. Marynarze dziękowali Klabaternikowi za uratowanie życia i przestrzegali młodych żeglarzy przed nieposłuszeństwem i niedbalstwem. Los zatopionej „Morskiej Panny”, której załoga zlekceważyła nakazy Klabaternika, był na ustach wszystkich Pomorzan. Klabaternik z „Morskiej Panny” zakończył żywot wraz z żaglowcem, ale tysiące Klabaterników nadal rodziło się na nowych statkach, czekając na dzień podniesienia kotwicy i sygnał wyprawy ku nieznanej przygodzie. Morze ciągle udowadniało człowiekowi, że musi być pokorny wobec jego siły i posłuszny woli opiekuńczych duchów, strzegących odwiecznych tajemnic natury.

Przedziwni bohaterowie

41



Prezent od białego ducha T

a historia zdarzyła się w jednej z wiosek niedaleko Smołdzina. Bogactwa w niej nigdy nie było, bo ziemia tutaj skąpo rodziła plony, choć ludzie ciężko pracowali na mizernych poletkach. Do miasta, które oferowało sporo zajęć umożliwiających znacznie lżejsze życie, było bardzo daleko. Miasto kusiło ogromnie wiejskiego krawca, który regularnie głodował, choć szył chłopom odzież od rana do wieczora. Po pierwsze – chłopi byli u niego ogromnie zadłużeni, a długi oddawali najczęściej dopiero po żniwach. Zdarzało się, że w czasach nieurodzaju, nie mieli czym zapłacić krawcowi za przerabianie starych ubrań, więc ich długi rosły i rosły... Jednak majstrowi dobrobytu z tego powodu nie przybywało. Po drugie – w domu krawca było szesnaścioro dzieci, a siedemnaste szykowało się do przyjścia na świat. Wykarmienie takiej gromady wiecznie głodnych dzieciaków było nie lada sztuką. Kiedy żona krawca urodziła najmłodszego synka, bieda była w jego domu tak okrutna, że nawet nie mieli za co biedaczka ochrzcić, by mu jakieś imię przypisać. Martwił się krawiec, ale nie potrafił wydobyć od swoich dłużników pieniędzy. Wreszcie rzekł do żony: – Idź do sołtysa i pożycz od niego kilka talarów. Potem mu to jakoś odrobię. Poszła kobiecina i wyprosiła pożyczkę. Jednak pożyczone pieniądze zostały w ciągu kilku dni przejedzone i krawiec znowu miał wielkie zmartwienie, z którym nie potrafił sobie poradzić. Późnym wieczorem, gdy pełen markotnych myśli siedział nad szyciem, ktoś zapukał do okna. Zerwał się krawiec z zydla zaciekawiony – któż to się po nocy tłucze? Podszedł do okna i uchylił je trochę, by wieczornego gościa zapytać o powód przyjścia. Za oknem zobaczył mężczyznę ubranego w białą szatę. Wydawał się krawcowi jakby przezroczysty i nieziemsko biały.

Przedziwni bohaterowie

43


Strach obleciał majstra, pośpiesznie zamknął okno. Ale biały mężczyzna zapukał po raz wtóry i rozkazująco powiedział: – Przynieś worek! Wystraszony krawiec, przeżegnał się, ale biały nadal trwał za oknem i nakazywał: – Przynieś worek! Krawiec nie spełnił jego polecenia. Następnego wieczoru biały przyszedł znowu, nakazując przyniesienie worka. Po raz drugi krawiec go nie posłuchał. Trzeciego wieczoru głos białego mężczyzny usłyszała żona krawca, która zobaczyła, że mąż sinieje ze strachu: – Posłuchaj, mężu, tego ducha, przecież białe nie może być złe! Zrób tak, jak ci biały nakazuje – weź worek i wyjdź do niego! Z duszą na ramieniu krawiec wyszedł przed dom, a biały mężczyzna odezwał się do niego: – Nareszcie zmądrzałeś! Już myślałem, że przez własną głupotę zrezygnujesz z bogactwa, które jest tobie przeznaczone jako nagroda za pracowitość. Weź ten worek i chodź za mną! Długo szedł krawiec za białą zjawą, aż znaleźli się na cmentarzu w Smołdzinie. Tutaj biały poprowadził swojego towarzysza do świeżo wykopanej mogiły i kazał mu się nachylić. – Tutaj zgarniaj do worka tyle, ile się w nim zmieści! Zgarniał krawiec do worka ziemię i nie mógł się nadziwić, cóż to ma być za nagroda. Jednak posłusznie wykonywał polecenie białego mężczyzny, o nic nie pytając. Po jakimś czasie biały zagadnął: – Czy worek już jest pełny? – Więcej się do niego nie zmieści! – odpowiedział krawiec. Biała zjawa pochyliła się nad workiem i zadecydowała: – Jeszcze kilka garści musisz tutaj dołożyć! – Więcej już się nie zmieści! – rzekł krawiec, oglądając się na białego, czy jego opinię potwierdzi. – Tak! Teraz jest dość! – potwierdził biały. Chwycił worek, zarzucił go sobie na plecy i dał znak krawcowi, że należy opuścić cmentarz. Wędrowali bardzo długo, a kiedy pierwsze promienie słońca zabłysły na niebie, stanęli przed domem krawca. Biały postawił worek na progu domu i powiedział:

44 Wyprawa do Krainy Baśni


– Teraz idź po swoją żonę i przenieście ten worek przez próg! Mnie do domu żywych ludzi wejść nie wolno! Krawiec przyprowadził żonę przed dom i razem z nią wtaszczył ciężki worek do izby. Kiedy go oboje otwarli, ich oczom ukazały się najprawdziwsze złote dukaty. Krawiec opowiedział żonie o wędrówce na cmentarz, a mądra kobieta zrozumiała, że przyszedł do nich dobry duch przodków, by ich uwolnić od biedy. Następnego dnia kobieta poszła do sołtysa, by mu zwrócić zaciągnięty dług. Zadziwił się sołtys, że tak szybko krawiec się wzbogacił i zaczął wypytywać kobiecinę, skąd wzięli pieniądze. Zakłopotana kobieta opowiedziała o przygodzie męża z białym duchem. Zazdrość opanowała sołtysa. Za wszelką cenę postanowił odebrać krawcowi złote talary. Nazajutrz zabił czarnego byka, ściągnął z niego skórę, zostawiając łeb z rogami. Kiedy zbliżał się wieczór, sołtys naciągnął na siebie byczą skórę i tak przyodziany poszedł do krawca. Stanął pod jego oknem, zastukał, a kiedy krawiec zbliżył się do okna, grubym głosem powiedział: – Przynieś to, co mi zabrałeś na cmentarzu! Wystraszył się krawiec, że to diabeł przyszedł się upomnieć o niezdobyte pracą pieniądze i dał czarnemu garnek talarów. Następnego wieczoru czarny znowu przyszedł i zażądał zwrotu złota. Krawiec oddał mu drugi garnek. Trzeciego dnia roztropna żona krawca ostrzegła męża: – Sam widzisz, że z tego złota nie ma niczego dobrego! Lepiej idź na cmentarz i połóż je tam, skąd wziąłeś. – Może masz rację, żono? Spłaciliśmy sołtysowi dług, więc możemy być białej zjawie wdzięczni za pomoc, jednak lepiej nie kuśmy licha bogactwem! Jutro odniosę pieniądze na cmentarz do Smołdzina. Późnym popołudniem do domu krawca przybył podróżny i poprosił o przenocowanie, tłumacząc się wielkim zmęczeniem i daleką drogą, jaką ma jeszcze przed sobą do przebycia. – Chętnie cię przenocuję, ale nie mam ani łóżka, ani słomy do rozesłania. Nie mam także czym cię nakarmić! – zakłopotał się krawiec. – Jeżeli pozwolisz mi posiedzieć na twojej ławie, pod piecem, będę wystarczająco zadowolony – odrzekł podróżny. Zgodził się krawiec, a podróżny siadł na ławie i pomagał krawcowi w szyciu. Wieczorem sołtys przebrany w byczą skórę znowu zapukał w okno. Krawiec zerwał się z zydla, a podróżny powstrzymał go podniesionym ruchem ręki: – Tę sprawę ja załatwię! Podszedł i otworzył okno, za którym stał sołtys. – Czego chcesz? – zapytał. Sołtys nawet nie zauważył, że to nie krawiec i rozkazującym tonem powiedział:

Przedziwni bohaterowie

45


– Oddaj, co mi zabrałeś na cmentarzu! Podróżny wskazał drzwi i powiedział: – Wejdź do sieni! Sołtys wszedł do ciemnej sieni, a wtedy przybysz zapytał go: – Kim jesteś? Sołtys napuszył się i groźnym głosem odparł: – Diabłem z piekła rodem! Zaśmiał się szyderczo podróżny: – Jeżeli jesteś diabłem z piekła rodem, to trzeba cię do tego piekła z powrotem zabrać, żebyś nie nękał uczciwych ludzi! W tej samej chwili w sieni zerwał się potężny wiatr, a po chwili nie było w niej ani sołtysa, ani podróżnego. Kiedy zaciekawiony krawiec otworzył drzwi do sieni, zobaczył leżącą na ziemi skórę czarnego byka. Wrzucił ją do pieca i spalił. Od tego dnia był szczęśliwym człowiekiem. Z czarodziejskich talarów korzystał z umiarem i tylko wtedy, gdy nie potrafił zarobić na chleb dla dzieci. Żył do późnej starości, ciesząc się szacunkiem ludzi, a swoich siedemnaścioro dzieci wykształcił w mieście, zapewniając im godne i spokojne życie.

46 Wyprawa do Krainy Baśni


Olbrzym i jego sługa S

tare przekazy głoszą, że Stolemy zamieszkiwały początkowo całą pomorską ziemię. Nikt nie wie, kiedy i skąd przybył tutaj ród olbrzymów, które uprawiały ziemię, pasły bydło, piekły chleb zupełnie tak samo, jak czynili to zwykli ludzie. Tyle że wszystko, co dotyczyło Stolemów, było ogromne. Chaty, stodoły, konie, owce, a także sprzęty domowe i gospodarskie. Kiedy Stolem szedł drogą, ziemia pod nim drżała, a gdy miał pragnienie, potrafił opróżnić całe jezioro z wody. Olbrzymi mieli potrzeby tak duże, jak oni sami. Ale mimo potężnego wzrostu i niebywałej siły Stolemy nie miały lekkiego życia, bowiem nieurodzajna ziemia nie mogła wyżywić tak wielkich obżartuchów. Kurczył się więc ród Stolemów, zmniejszał się obszar, gdzie przebywali. Mizerniały stolemowe gospodarstwa, posępnieli ich potężni mieszkańcy i coraz częściej stawali się złośliwi wobec ludzi, którzy jakoś potrafili wyżyć na piaszczystej, nieurodzajnej ziemi. Nie zawsze więc byli zadowoleni mieszkańcy nadmorskich wsi z obecności ogromnych sąsiadów. Szczególne powody do pomstowania miał pewien wdowiec, który samotnie wychowywał trzech synów. Jednego roku Stolem pozbawił go krowy, następnego zabrał mu wóz razem z koniem. Wdowiec przeklinał złośliwego Stolema i bał się jego poczynań. Po utracie konia i krowy największym bogactwem wdowca i jego synów stało się stado owiec. Pewnego wiosennego ranka wdowiec powiedział do synów: – Roboty w gospodarstwie jest coraz więcej, więc proszę was, żebyście zastąpili mnie przy pasieniu owiec. Sił mi już nie starcza, a boję się, że gdy ja zasłabnę, wy poginiecie z głodu... Zerwał się z ławy najstarszy syn. Nacisnął czapkę na czoło i zdecydowanym tonem oznajmił: – Ja pójdę pilnować owiec! – Dobrze, synu, idź! Tylko uważnie ich pilnuj, by się nie rozbiegły, a kiedy słońce zacznie chylić się ku zachodowi, wracaj do domu!

Przedziwni bohaterowie

47


Zabrał najstarszy syn pajdę chleba, chwycił wycięty z jabłonki kostur ojca i wyszedł z izby. Po chwili pędził stadko owiec na łąkę, pod lasem. Owce pasły się spokojnie, a chłopcu w miarę upływu godzin nudziło się coraz bardziej. Nie wiedział, co począć na łące, by czas do zachodu słońca czymś wypełnić. Kiedy nastało południe, spiekota tak mocno dokuczyła pastuszkowi, że schował się w cieniu rozłożystej lipy i ani się spostrzegł, gdy zmorzył go sen. Nie wiedział, czy spał długo, czy krótko... Kiedy się wreszcie obudził, słońce już kłaniało się zachodowi. Wystraszony chłopak zebrał owce i pośpiesznie gnał je do domu. Ale nie dana mu była pochwała ojcowska za dobre wywiązanie się z obowiązków. Bracia przeliczyli owce raz, przeliczyli drugi... Miny ich nie wróżyły nic dobrego. W stadzie brakowało owieczki z szarą plamką na czole. – Nie wiem, jak to się stało! – załamał ręce winowajca. – Na łące nie było żywej duszy... Naprawdę nie wiem, dlaczego nie ma tej owieczki... Pokiwał głową w milczeniu wdowiec, zmartwili się bracia. Wieczerza upłynęła w ponurej atmosferze. – Nie martwcie się! – odezwał się średni syn. – Jutro ja pójdę na łąkę i poszukam miejsca, gdzie owieczka odłączyła się od stada. Na pewno ją znajdę i do domu przyprowadzę! Jak powiedział, tak i zrobił. Skoro świt wypędził owieczki z zagrody i ruszył na łąkę. Ale i jemu dłużył się czas spędzany na pilnowaniu owiec. Podobnie jak najstarszy brat, schronił się przed spiekotą pod drzewem i zasnął. A kiedy się obudził, w stadzie brakowało następnej owieczki. Markotna była wieczerza, obaj winowajcy siedzieli za stołem przygnębieni. Milczał ojciec, milczeli bracia. Wreszcie milczenie przerwał najmłodszy: – Tak być dłużej nie może! Jutro ja stanę na straży owiec! Próżno go ojciec od tej decyzji odwodził, bojąc się stracić następne zwierzęta. Jednak chłopiec był uparty i na swoim postawił. Raniutko wyszedł z domu, pędząc przed sobą pobekujące owieczki. Słońce mocno przygrzewało i wielokrotnie ogarniał pasterza sen. Przypominał sobie jednak o niefortunnej przygodzie braci, wstał z ziemi i dziarsko maszerował wokół łąki, zaś zdziwione owieczki odwracały za nim głowy. Chłopiec przystanął pod drzewem, by skryć się przed ostrym słońcem. Nagle zesztywniał. Słońce zasłonił potężny cień, choć na niebie nie było ani jednej chmurki. Po chwili na łące pojawił się Stolem i bez ceregieli podniósł do góry jedną z owieczek. Rozsierdziło to pastuszka. – Jak śmiesz okradać nas z dobytku! – zawołał najgrubszym, jak umiał, głosem. Rozbawiony Stolem schylił się nad chłopcem: – W jaki sposób odbierzesz mi zwierzę? – zapytał. – Jeżeli jesteś uczciwy, sam zwrócisz, coś zabrał, bo nie będziesz chciał, żeby przylgnęło do ciebie przezwisko Stolem – Złodziej Owiec!

48 Wyprawa do Krainy Baśni


– Może i masz rację... – zastanowił się Stolem. – Pilnujesz swego majątku uczciwie, więc nie powinienem cię krzywdzić. Zwrócę ci owcę, chłopcze, jeżeli przyjdziesz do mnie na służbę! Oprócz tego dam ci worek talarów. Ale musisz wiedzieć, że służba u mnie ciężka! No, jak – zgadzasz się? – Zgadzam się, ale muszę powiedzieć o twojej propozycji ojcu i braciom. Jutro będę gotów do pracy! Stolem postawił na ziemi zabraną owieczkę i odszedł. Pastuszek jak najprędzej chciał się znaleźć w domu, by opowiedzieć o swojej przygodzie. Przy wieczerzy uradzono, że najmłodszy syn wdowca pójdzie do Stolema na służbę. No i poszedł! W pierwszy dzień Stolem oprowadzał go po gospodarstwie. Trwało to wiele godzin, bo włości były rozległe. Kiedy zaczęło zmierzchać, olbrzym zaprosił sługę na kolację. Położył przed nim wielką łychę, której chłopiec nijak nie mógł unieść. Z misy znikało jadło, a biedny sługa Stolema nie miał czym do niej sięgnąć. Gospodarz nawet nie zapytał, czy chłopiec coś zjadł. Głodny i zły sługa nie mógł w nocy spać. Obmyślał, jak by tu dokuczyć bezdusznemu olbrzymowi. Rankiem Stolem oznajmił parobkowi: – Będziemy młócić zboże! – Przecież to się robi w zimie, a nie w lecie! – zadziwił się chłopiec. – W zimie nie miałem czasu! – odburknął olbrzym. – W takim razie muszę mieć dobry cep, bo ziarno mocno się przesuszyło i trudno będzie je wymłócić! Po jakimś czasie Stolem usłyszał straszny łomot dochodzący ze stodoły. Pobiegł tam i zobaczył chłopaka pod samym dachem. Siedział na krokwi i walił w nią jak opętany. Z dachu zaczęła spadać trzcina. – Co ty tam robisz, na górze? – zaniepokoił się Stolem. – Szykuję nowe cepy, bo stare są zbyt liche! – odpowiedział chłopiec. – Złaź stamtąd, bo mi stodołę rozwalisz! Nie musisz młócić – zrobię to sam. Podawaj mi snopki! Chłopiec zrzucał potężne snopki, ale ponieważ wiedział, że ziarno jest mocno przesuszone, postanowił ułatwić sobie pracę. Zamknął wrota stodoły. Pod uderzeniami cepa aż pod dach wzbijały się tumany kurzu. Stolem dusił się i pocił. Wreszcie zupełnie opadł z sił. Zakończył robotę szybciej, niż planował. Umordowany siadł za stołem i czekał na wieczerzę. Kiedy ją przyniesiono, chłopiec z przekąsem zauważył: – Nie trzeba gospodarzu tak dużo jeść, bo z przejedzenia tracisz siły!

Przedziwni bohaterowie

49


Ale Stolem tak był zmęczony, że nie zareagował, zasnął nad miską. Chłopiec najadł się do syta i poszedł spać. Następnego ranka Stolem zaplanował przenoszenie oczyszczonego ziarna do spichrza. – Każdy z nas przeniesie tyle, ile zjadł! – zapowiedział parobek. Stolem, który jeszcze do siebie nie doszedł po wydarzeniach poprzedniego dnia, zgodził się. Chłopiec nasypał sobie ziarna do kieszeni, a Stolem przez cały dzień przenosił resztę. Wieczorem nie miał siły siąść za stołem, tylko legł jak długi na posłaniu i natychmiast zasnął kamiennym snem. Kiedy nastał kolejny dzień, Stolem czynił przygotowania do rozcierania ziarna w drewnianej stępie. Wsypał do niej cały worek pszenicy i powiedział do parobka: – Dalej, do roboty! Utłucz to ziarno! – Ależ, gospodarzu! Czy ty chcesz na siebie sprowadzić nieszczęście! Przecież wiadomo, że pierwszą mąkę z nowego ziarna musi przygotować sam gospodarz, bo inaczej chleb nie wyrośnie! W naszym domu, zawsze ojciec tłucze pierwsze ziarno w stępie... – Skoro to takie ważne, to rzeczywiście sam tę mąkę przygotuję! – stwierdził Stolem i zabrał się do ubijania ziarna tłuczkiem. Gdy mąki była już pełna beczka, olbrzym oznajmił chłopakowi, że ma iść do lasu i przynieść drewna do pieca. – Zaraz pójdę, ale obawiam się, że nie wybiorę właściwego drzewa, bowiem w naszym domu wyboru zawsze dokonywał ojciec! Gdyby drewno było niewłaściwe, chleb by się nie upiekł – odrzekł sługa. Cóż miał zrobić Stolem? Pomamrotał pod nosem z niezadowolenia, ale wolał nie kusić licha. Zwłaszcza że świeżo upieczony chleb dawno śnił mu się po nocach. W lesie Stolem wyszukał najbardziej dorodny dąb i wyrwał go z korzeniami. – Chwyć to drzewo za drugi koniec! – rozkazał chłopcu. A ten, wiedząc, że Stolem nie może obejrzeć się za siebie, usadowił się w koronie drzewa i zadowolony pogwizdywał, gdy jego gospodarz niósł dąb do domu. Nie mógł się nadziwić zmęczony Stolem, skąd u jego parobka tyle siły, że dźwiga wielki ciężar i jeszcze pogwizduje. Kiedy doszli do domu, trzeba było drzewo porąbać, ale parobek wykręcił się od tej roboty, mówiąc gospodarzowi, że to także w jego domu robi sam ojciec, nakazując synom wyczyścić piec. Zrezygnowany Stolem zgodził się i na tę propozycję. Kiedy porąbał cały dąb, nie miał siły ruszyć ani ręką, ani nogą. Natychmiast położył się spać. Zaspanym głosem nakazał chłopcu, by ogień w piecu podpalił. Ale to zadanie nie było łatwe do wykonania. Mokre drzewo wcale nie chciało się palić. Dmuchał chłopiec i dmuchał, a ogień ledwo się tlił. Kiedy już się tym dmuchaniem zmęczył, zauważył, że gospodarz chrapie tak mocno, aż się chałupa trzęsie. Poszukał w kurniku piórka i połaskotał Stolema pod no-

50 Wyprawa do Krainy Baśni


sem. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Śpiący kichnął tak potężnie, aż się płomień spod pieca przeniósł na izbę, a pożar objął całą chatę. Zerwany ze snu olbrzym nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Na polecenie parobka nosił wodę z morza i lał ją na płonący dom. Kiedy ogień został stłumiony, parobek stanął przed olbrzymem i powiedział: – Podziękuj mi gospodarzu za to, że ci uratowałem dobytek! Gdyby nie ja, wszystko byś stracił! Nie bardzo wiedział Stolem, co ma o tym wszystkim myśleć. Sługa był tak pewny własnej siły, że olbrzym zwątpił, czy uda mu się go kiedykolwiek pokonać. Pożar chałupy utwierdził gospodarza w przekonaniu, iż musi się mądrzejszego od siebie parobka pozbyć jak najszybciej. – Co byś powiedział, gdyby nasza umowa jutro się skończyła!? – zagadnął chłopca. – Pójdę sobie, jeżeli mi zapłacisz tyle, ile obiecałeś i przestaniesz nas nękać! – odpowiedział chłopiec. Olbrzym machnął ręką zrezygnowany. Wyniósł z komory worek talarów i położył przed parobkiem. Chłopiec zarzucił go sobie na ramię, pożegnał gospodarza i ruszył w drogę do domu. Od tego dnia nigdy w chałupie wdowca nie gościła bieda, a Stolem przezornie omijał tę okolicę, unikając spotkania ze swoim byłym sługą.

Przedziwni bohaterowie

51



Zaczarowana księżniczka z bytowskiego zamku N

ajstarszy gród w Bytowie został wzniesiony przez Henninga Behra w latach 1321–1329. Znajdował się on około pół kilometra od siedziby późniejszego zamku krzyżackiego, który po dziś dzień góruje nad miastem. Pierwszy zamek przez ponad 70 lat mieścił komturię, a następnie prokuratorię krzyżacką. Wiadomo o nim tylko tyle, że wznosił się na wzgórzu położonym w widłach rzek Bytowej i Borui. Piękne wzgórze przez wieki nosiło nazwę Góry Zamkowej, choć dawno zapomniano o istnieniu strażnicy, zbudowanej tutaj z polnych kamieni. Krystaliczna woda tryskała ze źródła znajdującego się u stóp Góry Zamkowej i wlewała się do rzeki. Okolica była przepiękna, ale mieszkańcy omijali ją z daleka, bowiem wieść gminna niosła, że przed wiekami – mocą zaklęcia – zamek zapadł się pod ziemię, wraz z jego mieszkańcami. Jedyną łączność ze światem żywych utrzymywała tylko księżniczka, której zamkowe duchy pozwalały wyjść na powierzchnię ziemi i kąpać się w źródlanej wodzie. Niedaleko Zamkowej Góry miał nieduży kawałek pola młody chłop. Poletko ledwo żywiło młodzieńca i jego matkę, bowiem więcej na nim było kamieni niż urodzajnej ziemi. Pracowity młodzieniec widywał często piękną pannę, gdy pojawiała się nie wiadomo skąd i czerpała wodę ze źródła złotym dzbanem. Potem niosła ten dzban na Górę Zamkową i myła swoją piękną twarz. Młodzieniec podziwiał urodę pięknej pani, a ona każdego dnia podchodziła bliżej jego pola, uśmiechała się przyjaźnie i milcząc, wstępowała na ścieżkę wiodącą na szczyt wzgórza. Pewnego dnia młody człowiek opowiedział o wizytach zaczarowanej księżniczki matce. Stara kobieta najpierw się wystraszyła, a później stwierdziła: – Nie bez powodu piękna księżniczka przechodzi obok twojego pola! Widocznie w twojej mocy jest jej odczarowanie. Zapytaj, synku, jak możesz zaklętym duchom pomóc! Następnego ranka, gdy zaczarowana księżniczka wybrała się w swoją stałą wędrówkę ku źródełku, młody wieśniak zastąpił jej drogę i śmiało rzekł: – Wybacz, piękna pani, że ośmielam się zwracać do ciebie, ale moja dobra matka kazała cię spytać, czy nie potrzebujesz mojej pomocy?

Przedziwni bohaterowie

53


Piękna panna westchnęła głęboko i głosem jakby przebudzonym z wielowiekowego milczenia zwróciła się do młodzieńca: – Nie mogłam się do ciebie odezwać pierwsza, bowiem natychmiast zapadłabym się pod ziemię. Spełniłeś pierwszy warunek, który uwolnił mnie od czaru milczenia! Musisz wiedzieć, dobry człowieku, że kiedyś na szczycie tej góry był potężny zamek mojego ojca, który zapadł się pod ziemię. Tylko ja mogę go z powrotem przywrócić światu! Jednak musi się znaleźć śmiałek, który weźmie mnie na ręce i zaniesie na cmentarz w Bytowie, a tam z całej siły rzuci na poświęconą mogiłę niewinnej sieroty. Nie jest to łatwe zadanie, bowiem śmiałek musi być człowiekiem, który nie ugnie się przed straszącymi go duchami i w milczeniu doniesie mnie na miejsce, nie obracając się za siebie, choćby go wszystkie moce piekielne od tego zadania chciały odwieść. Jeżeli podejmiesz się doniesienia mnie na cmentarz, zostaniesz człowiekiem bogatym i szczęśliwym! Wszystkie bogactwa zgromadzone w zaklętym zamku będą do ciebie należeć! Zdumiał się wieśniak ogromnie, aż oczy szeroko otworzył z wielkiej ciekawości. Wielkie dziwy opowiadała piękna pani i tak kusząco, że zapragnął stać się bogatym i szczęśliwym człowiekiem. – Spełnię twoje życzenie, piękna pani, pomogę ci odczarować zaklęty zamek! Wziął na ręce księżniczkę, która lekka była jak piórko. Ledwo jednak zrobił kilka kroków, wokół zapanowała głęboka ciemność. Wystraszył się wieśniak, ale panny nie wypuścił z rąk. Mamrotał tylko w myślach modlitwy do Najjaśniejszej Panienki, której opiece powierzał swoją matkę. Mrok zaczął rzednąć, aż znowu zapanowała słoneczna pogoda. Ucieszony młodzian przyśpieszył kroku. Nagle usłyszał za plecami upiorny chichot: – Nie dasz rady, nie dasz rady... – śmiały się z niego nieziemskie głosy. Ciarki przeszły młodzieńcowi po plecach, ale nie uląkł się – szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Duchy zbliżały się do niego, chichotały mu do uszu, a kiedy zobaczyły, że nic nie wskórają, odchodziły coraz dalej i dalej, aż zamilkły zupełnie. Już było widać za zakrętem cmentarz. Zaklęta księżniczka uśmiechała się do młodzieńca, dodając mu otuchy. Pomny jej przestróg – milczał i szedł przed siebie. Nagle zatrzymał się jak wryty, bo usłyszał strzał, a za chwilę świst kuli koło ucha. Przeraził się nie na żarty i biegiem wpadł w bramę cmentarza. Odgłosy strzałów umilkły. To duchy wystawiały na próbę odwagę chłopa! Mimo że księżniczka była leciutka, na cmentarzu zaczęła ciążyć wieśniakowi ołowiem. Coraz wolniej szedł w głąb cmentarza, szukając mogiły biednej sierotki, co z głodu zmarła na stopniach krzyżackiego zamku. Już ją dojrzał i chciał jak najszybciej tam dotrzeć, gdy nagle przypadkowa gałąź z drzewa zerwała mu z głowy czapkę. Wieśniak był przekonany, że to duchy na niego napadają i chcąc je zobaczyć, obejrzał się za siebie. W tym samym momencie księżniczka wypadła mu z rąk. Uniosła się w powietrze z wielkim płaczem: – Nie dotrzymałeś umowy, człowieku! Teraz będę musiała znosić jeszcze większe męki i dopiero za sto lat mogę wyjść na powierzchnię ziemi, by szukać następnego śmiałka, którego duchy nie wystraszą. Po tych słowach rozpłynęła się w powietrzu. Od tamtej pory minęło wiele wieków, ale nikt zaklętej księżniczki już nigdy nie widział.

54 Wyprawa do Krainy Baśni


Czarcie nasienie

O mądrych mą m ądr dryycch i dobrych do d ob brryycch

55 55


Czarcia kałuża W

każdej wsi jest taka kałuża, która nigdy nie wysycha, a kiedy ją słońce mocno przypiecze, zostawia czarny, brudny krąg. Nie może być we wsi więcej niż jedna taka kałuża, bo to przecież miejsce szczególne – wejście do piekła. Gdyby zbyt wiele tych wejść było, zło zniszczyłoby wszystko wokół. Tym wejściem wywlekają diabły z podziemnego świata całe wory nienawiści, nieszczęść, wojen, zbrodni. Różne są niewysychające kałuże – jedne całkiem malutkie, inne ogromne. Zło z małej dziury rozlewa się po wsi, a z wielkiej snuje się po całym świecie. Każdy taką kałużę gdzieś w życiu spotkał… Z zapisów w starych kronikach wynika, że do piekła może wejść także zwykły śmiertelnik, musi jednak cierpliwie mieszać w kałuży czarne błoto, kijem wystruganym z szakłaku ciernistego, do chwili aż któryś z diabłów wystawi z piekła rogaty łeb. Wtedy błyskawicznie trzeba czarta chwycić i wskoczyć za nim do czarnej dziury. Ci, co do piekła weszli i z czartami pakt zawarli, zawsze wychodzą z niego bogaci. Nic więc dziwnego, że wejście do piekła kusi wielu ludzi, mami łatwym zarobkiem i życiem w luksusie. Jednak piekło niczego za darmo nie daje, zawsze skrupulatnie rozlicza niegodziwe rachunki. Nie wierzycie? Więc posłuchajcie… Czarciej kałuży, o której chcę opowiedzieć, jakoś nikt nie zauważał. Ot, takie tam sobie mokre błoto na drodze... Ale to mokre bajoro było ulubionym miejscem zabaw Łysego. Znacie go, prawda? To taki łobuz, co jest utrapieniem każdej wsi. Poszturchuje młodsze dzieci, zabiera im pieniądze, kradnie cukierki w sklepie, pali papierosy, wywołuje awantury, a kiedy staje się dorosły, po pijanemu znęca się nad rodziną. Znacie Łysego, prawda? Łysy zamiast chodzić do szkoły, włóczy się po wsi i stale coś niszczy. A to rozwali lampę, a to połamie ławki albo walnie kamieniem w szybę… Taki jest Łysy, którego boją się spokojni ludzie i omijają go z daleka. Nikt go nie lubi, ale on nic sobie z tego nie robi – wszak jest władcą wiejskich ścieżek! Gdy wydarzyła się ta historia, Łysy zamiast do szkoły poszedł do lasu. Scyzorykiem, z którym nigdy się nie rozstawał, wyciął z rozłożystego krzaka prosty kij. Nawet nie wiedział, że ma w garści czarodziejski drąg z szakłaku ciernistego, pozwalający zdobyć diabelskie skarby. Kij był mocy i dość długi, więc Łysy najpierw chciał nim pomieszać ulubione czarne błoto, a później coś spsocić we wsi. Ale ledwie kilka razy zakręcił patykiem w bagnistej kałuży, z jej dna doleciał dźwięk podobny do syku otwieranej butelki z gazowaną wodą. Bąbelki smrodliwej siarki wydobywały się z dna bajora. Zdziwiony Łysy, stał na kałużą i patrzył na jej niezwykłe zachowanie. Ledwie syczenie bąbelków przycichło, gdy z błota zaczął się ulatniać siwy dym i znienacka w dziurze, nie wiadomo skąd, pojawiła się czarna, rogata głowa. Łysy nie namyślając się wiele, walnął drągiem w kudłaty łeb. Z dziury wylazł cherlawy diabeł: – Dlaczego mnie bijesz? – zapytał Łysego. – Przecież ci nic nie zrobiłem… Łysego zamurowało. Wielkimi oczami gapił się na diabła i ani słowa wyrzec nie potrafił. – No, koleś… – diablik pokręcił się dookoła kałuży... – skoro nie masz do mnie interesu, znaczy, że kij z szakłaku przypadkiem wpadł w twoje ręce. No, to bywaj, koleś!

56 Wyprawa do Krainy Baśni


Bies pochylił się i zamierzał wskoczyć do dziury, gdy nagle Łysy oprzytomniał i chwycił go za ogon. Szarpnął czarta tak mocno, że koniec ogona został mu w garści. Diabeł wrzasnął tak głośno, że w Słupsku go z całą pewnością słyszano. – Coś zrobił, baranie? Ogon mi urwałeś… Jak ja się teraz w piekle bez diabelskiej ozdoby pokażę? Oddaj mi ogon, łobuzie! Oddaj mi ogon, bo cię zaraz na rogi wezmę! Zbliżył się diabeł do Łysego, zrobił groźną minę, ale przystąpić do chłopaka nie mógł, bo kij z szakłaku przed złem chronił. Wystraszył się diabeł, że chłopak z jego ogonem odejdzie, a on na pośmiewisko w piekle będzie wystawiony. Zmienił więc front. – Łysy, ty jesteś fajny chłopak, wszyscy w piekle cię bardzo lubią. Dam ci paczkę papierosów i butelkę Coca Coli, tylko oddaj mi ogon! Albo do końca roku szkolnego będę za ciebie pisał wypracowania… Łysy nie bardzo wiedział, co z diabelskimi propozycjami począć, więc na wszelki wypadek milczał. Diabeł biegał nerwowo dookoła kałuży. – No, Łysy, przecież my jesteśmy kumple – ooooo... oddaj mi ogon! Dam ci, co tylko zechcesz, ale proszę cię na kolanach – oddaj mi moją diabelską ozdobę! – A kto ty właściwie jesteś? – zapytał Łysy. – Nie znasz mnie? Jestem diabeł Bilbord, ta kałuża to moje wyjście z piekła. Zajmuję się doglądaniem grzeszników, których dusze do mnie będą należały – jestem opiekunem oszustów, krętaczy i złodziei. Ty też jesteś moim podopiecznym. Przyjdę po twoją duszę, kiedy przyjdzie na to pora. – A co robisz w piekle? – Wymyślam zajęcia dla moich duszyczek! Ciekawe zajęcia, nad wyraz piekielne… – Jak pokażesz mi piekło, oddam ci ogon! – Łysy podjął nagle decyzję. – Chcę zobaczyć władcę piekieł i jego krainę! – Ty chyba oszalałeś? – Bilbord aż się zachłysnął z wrażenia. – Nie możesz wejść ot, tak sobie do piekła! – No, to nie oddam ci ogona! – stwierdził Łysy i udał, że od kałuży odchodzi. – Czekaj, czekaj, czekaj… – powstrzymał go diabeł. – Coś ty taki nerwowy? Pogadajmy… Bez zgody Belzebuba nie mogę żywego człowieka do piekła zabrać. Jeżeli się upierasz przy swoim, muszę iść do księcia otchłani i o zgodę prosić… – Więc idź, bo ja zdania nie zmienię! Okręcił się Bilbord na pięcie trzy razy, zasmrodził siarką, wskoczył do dziury, a za nim słup ognia do góry wystrzelił i dym gęsty po okolicy się rozniósł. Łysy siadł nad kałużą i ogon diabelski oglądał. Mizerny był ten diabelski pędzel, mocno wyłysiały, jednak mógł stanowić przepustkę do piekła, więc Łysy troskliwe go do kieszeni schował. Tymczasem Bilbord przed obliczem Belzebuba stanął i przestępując z kopyta na kopyto, nerwowo zaczął: – Wasza Najdostojniejsza Piekielność, wielkie nieszczęście się, Panie, twojemu słudze mizernemu przydarzyło… – Co ci się stało, diable? – zainteresował się władca piekieł. – Łobuz wioskowy, Panie nasz i Władco, ogon mi urwał i oddać nie chce! Żąda, bym go przed twe oblicze przyprowadził i piekło pokazał! – Daj mu pieniądze i władzę… – na pewno się skusi! A jeżeli nadal się upierał będzie, to pokaż mu piekło w taki sposób, żeby go do końca życia ten widok prześladował. Belzebub skinął dłonią, że posłuchanie zakończone. Bilbord wycofał się sprzed tronu władcy i ku wyjściu z piekła podążył. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy kałuża znowu zabulgotała i siarką zasmrodziła powietrze. Bilbord był z powrotem.

Czarcie nasienie

57


Łysy czekał na niego, grzebał kijem w kałuży i drwiąco zagadnął: – Co, diabli oberwańcu, załatwiłeś? – Książę piekieł ma dla ciebie niespodziankę! Co byś powiedział na worek złotych monet i stanowisko wojewody od zaraz? – Wypchaj się… – odburknął Łysy. – Złoto można ukraść, a stanowisko sam sobie w przyszłości załatwię. Albo mnie do piekła prowadzisz, albo ogon ci na kawałki zaraz posiekam! – Dobra, dobra… – Bilbord nie był skłonny do kłótni, gdy jego diabelska ozdoba w niepowołanych znalazła się rękach. – Skoro jesteś taki uparty, trzymaj się mnie mocno – skaczemy! Siup… Zachlupotała kałuża, smród siarki odurzył Łysego. Ani się obejrzał, jak zaczął spadać przez długi lej prowadzący do wnętrza ziemi. Leciał przez dziwny tunel, co przy jednej ścianie rozpalony był niczym piec chlebowy, a przy drugiej zamarznięty jak staw w zimie. Nie wiadomo, długo czy krótko spadali obaj, aż nagle ogarnęła ich jasność ogromna. To było najprawdziwsze piekło. Bilbord chwycił Łysego za rękę i pociągnął w jeden z tuneli. Po obu jego stronach były otwarte sale. Bilbord wciągnął go do środka pierwszej sali. Na środku stało wielkie łoże z nabitymi kolcami. Leżał na nim człowiek i okropnie krzyczał. Wzdrygnął się Łysy: – Kto to jest i dlaczego tak krzyczy? – Co, nie poznajesz? Przecież to zbój Madej, który za nikczemności popełnione w życiu skazany został na wieczne tortury na łożu nabitym ostrymi ćwiekami… Nie wiesz tego, przecież dzieci w szkole o madejowym łożu czytają w książkach z bajkami! – No, … nie… wiem, bo widocznie w szkole wtedy, gdy o Madeju uczono, mnie nie było… Bilbord pociągnął Łysego ku następnej sali. Do wielkiego słupa przywiązany był sznurami człowiek, którego diabły okładały zmoczonymi w wodzie rzemieniami. Nieszczęśnik wił się i wrzeszczał niemiłosiernie. – A ten co przeskrobał ? – zapytał Łysy. – Ten?… Został ukarany za bicie pasem własnych dzieci! Do końca świata będą go diabły okładać rzemieniami! Takich jak ten mamy w piekle wielu! W jednej z sal trzymamy specjalny gatunek grzeszników, ojców-pijaków. Dla nich mamy specjalny napój – wrzącą smołę, którą poimy ich z wielką przyjemnością! Bilbord aż mlasnął jęzorem z ukontentowania: – A teraz chodź, pokażę ci moją kwaterę – drobnych oszustów, złodziejaszków i zwyczajnych łobuzów. Zobaczysz, co mam dla takich jak ty… Z ociąganiem się Łysy podążył za swoim przewodnikiem. Po raz pierwszy w życiu poczuł się nieswojo. Bilbord był coraz bardziej zadowolony z siebie. Otwierał kolejne sale, z lewej i prawej strony, a Łysy oglądał coraz wymyślniejsze tortury i cierpienia zadawane grzesznikom przez hordy czartów. Wreszcie Bilbord powiedział: – No, jesteśmy na miejscu! Przed oczami Łysego ukazała się sala wyglądająca jak wnętrze banku. Przed kasami stali jacyś ludzie, diabelscy kasjerzy kładli przed nimi pieniądze. Kiedy jednak grzesznicy brali je do ręki, zamieniały się w krowie łajno. Jednak magia pieniądza działała tak silnie, że znowu stawali w kolejce do kasy. – To są bankierzy, którzy oszukiwali prostych ludzi – poinformował Bilbord. – Będą do końca świata myśleć o zyskach i lokatach, a dostaną… hi, hi, hi… krowie łajno! Za ludzką krzywdę, wcześniej czy później, zostaną ukarani. A teraz pokażę ci, co czeka łobuzów takich jak ty…. Łysy zobaczył podobnych do siebie facetów o ogolonych głowach. W dłoniach mieli dziecinne szpadelki, którymi coś przenosili.

58 Wyprawa do Krainy Baśni


– To takie łobuzy jak ty… – mruknął Bilbord. – …do końca świata będą w piekle przenosić szpadelkami śmierdzący gnój. A żeby się do tego zajęcia nie przyzwyczaili, pokazujemy im od czasu do czasu obrazy prawdziwego luksusu – diabeł zachichotał. – Powinno ci się tu spodobać! Ku zdziwieniu Bilborda Łysy nagle zaczął płakać: – Nie chcę przenosić gnoju…. uuuuuuu – chlipał coraz głośniej. Wyglądał tak żałośnie, że Bilbord się roześmiał: – Taki z ciebie bohater? Bijesz słabszych od siebie, dzieciom pieniądze zabierasz, ludziom krzywdę robisz, a kary się boisz? Proś Belzebuba, by cię od kary uwolnił! Masz szczęście, że jesteś żywym człowiekiem, a nie potępioną duszą zmarłego… Jak mi oddasz ogon, wstawię się za tobą do księcia piekieł. Zapłakany Łysy wyciągnął z kieszeni wymiętoszony ogon. Diabeł chwycił go jak skarb największy. – Moje cudeńko! – zawołał. Natychmiast brakującą część ogona przystawił, ale że to niedokładnie zrobił, krzywo diabelska ozdoba przyrosła. Ryk śmiechu się po piekle rozniósł – to diabły zaśmiewały się z ułomności Bilborda. Dotarł ten śmiech do samego Belzebuba, a ten natychmiast kazał się nieszczęśnikowi stawić przed swoje oblicze. – Doszły mnie słuchy, żeś urodę zupełnie stracił. Z krzywym ogonem możesz już tylko w kącie piekła siedzieć. Ponieważ na twój szpetny wygląd nikt już się nie nabierze, musisz iść na kurs psychologii ludzkiej, by obrazami i kłamliwym słowem mamić i na złą drogę sprowadzać – zadecydował książę piekieł. – A teraz przyprowadź tego człowieka, coś go do piekła wpuścił! Bilbord skwapliwie życzenie władcy wypełnił. Przed potężnym Belzebubem stanął jakoś dziwnie skurczony Łysy. – Widzę, żeś uparty człowiek i niczym cię Bilbord skusić nie mógł. Podobasz mi się, łobuzie! Żebyś zapamiętał sobie diabelską hojność, dam ci wszystko, czego sobie zażyczysz. Czego chcesz? Pieniędzy, sławy, władzy?...Mów, człowieku! – Chcę do domu… – zabuczał Łysy, a łzy jak grochy popłynęły mu po twarzy. – Do domu?... – zdziwił się władca piekieł. – Taki twardziel, co innymi pomiata, chce do mamusi! – ryk śmiechu wypełnił salę. Belzebub skinął głową. – Wrócisz do domu, ale obiecałem ci podarek, więc powiedz, co chcesz dostać? – Anuluj mi karę, Panie – wyszeptał Łysy. – Tak, tak… anuluj mu karę, władco! – gorliwie zawołał Bilbord. – Wizyta w piekle bardzo mu się przydała. Będzie opowiadał kolegom, co tutaj widział… – No cóż, dziwna to prośba, ale obiecałem ci prezent, więc muszę ją spełnić. Jeżeli przez rok będziesz pomagał ludziom, opiekował się zwierzętami, nie opuścisz ani jednego dnia w szkole – karę ci anuluję. Ale biada ci, jeżeli znowu kogoś skrzywdzisz, wtedy żaden diabeł już ci nie pomoże! Dobrze wiesz, co cię czeka w piekle! A teraz zbliż się do mnie… Belzebub dotknął Łysego berłem i w tej samej chwili chłopak znalazł się nad błotnistą kałużą. Zerwał się z miejsca i pędem ruszył do domu. Wpadł do kuchni, gdzie matka akurat przygotowywała skromny posiłek i od progu się rozpłakał: – Przepraszam cię, mamo, za wszystkie złe słowa i za krzywdy, naprawię wszystko… Matka ze zdziwieniem spojrzała na syna: – Czyżby cię diabli odmienili?... – zapytała. A wy, Drodzy Czytelnicy, jak myślicie, czy Łysy się zmienił, czy go diabli odmienili? A co stało się z Bilbordem? – zapytacie. Skończył kursy ludzkiej psychologii i codziennie go spotykacie na ulicach. Kusi was i mami żądzą posiadania tysięcy przedmiotów, bez których podobno nie można się obejść.

Czarcie nasienie

59


Szalona czarna królowa P

amięć o szalonej księżniczce trwa w wielu kaszubskich wioskach po dziś dzień, choć trudno w historycznych źródłach szukać jej prawdziwego śladu. Co więcej, postać ta wędruje po wszystkich krajach nadbałtyckich i wkrada się od ich baśni. Napotkacie w nadbałtyckich krajach wiele opowieści o strasznej Czarnej Łowczyni – budzącej w ludziach strach, ale i podziw. Ta historia jest jedną z nich. Stara, pożółkła księga, w której dworscy skrybowie zapisywali narodziny pomorskich władców i ich potomków, nie poświęca księżniczce Margarecie wiele miejsca. Pierwszy zapis mówi o tym, że siostra Wielkiego Świętopełka – księcia gdańskiego, została z jego woli wydana za mąż za króla duńskiego Krzysztofa I. Kronikarze nie dociekali, dlaczego królowa Margareta musiała porzucić swego męża i duńskich poddanych. Powód odesłania jej do Białogardy, na dwór dziadka – księcia Racibora, musiał mieć jednak związek z nagannym postępowaniem ukoronowanej damy, bowiem kronikarze duńscy – nie bez złośliwości – nazywali ją Margaretą Tańczącą z Końmi. Nie przypadła królowa Margareta do gustu i polskim kronikarzom, którzy skrupulatnie notowali sukcesy bitewne jej brata – księcia Świętopełka, walczącego z książętami kujawskimi, mazowieckimi, pogańskimi Prusami, a wreszcie z Krzyżakami o zachowanie pomorskiego dziedzictwa. Kiedy jej brat zbierał od kronikarzy pochwały za dzielność, Margareta cieszyła się ponurą sławą damy bez serca i honoru, do której przylgnęło miano Czarnej Łowczyni. Zajęty wojnami książę Świętopełk nie zadbał o to, by siostra wiodła spokojny, bogobojny żywot, odsuniętej od łask królowej duńskiej. Starego księcia Racibora tak Margareta omamiła, że pozwalał jej na wszelkie szaleństwa i z pobłażaniem wysłuchiwał skarg poddanych na niestosowne zachowanie wnuczki. Choć nie raz proszono go, by ukarał niesforną kobietę, nigdy jej złego słowa nie rzekł. Miała królowa we wsi Białogarda swój własny dwór, złożony z duńskiej, niemieckiej i polskiej szlachty. Wybierała na kompanów młodych zabijaków, których największą namiętnością były polowania. Bogobojni mieszkańcy Białogardy ze strachem patrzyli na królową Margaretę pędzącą na koniu, z rozwianymi czarnymi włosami i łopocącym na wietrze czarnym płaszczu. Za nią z krzykiem gnała gromada jeźdźców i sfory ujadających psów. Skoro świt opuszczała Margareta zamek, by wrócić do

60 Wyprawa do Krainy Baśni


niego nocą. Goniła po lasach jelenie, strzelała do dzików siedzących w niedostępnych moczarach, niedaleko Krępy Kaszubskiej. Jej strzały furkotały w powietrzu, płosząc dzikie ptactwo, zaś Margaretę ogarniało szaleństwo łowów. Kazała na granicy Krępy Kaszubskiej i Gęsi zbudować myśliwski zameczek, by nikt i nic nie krępowało jej pasji. Mieszkańcy Białogardy zamarli z przerażenia, gdy pewnej niedzieli królowa Margareta zamiast iść do kościoła na mszę, pędziła ze swoją przyboczną gwardią do lasu. Szaleństwo łowów zupełnie zaprzątnęło umysł królowej, straciła umiar i poczucie czasu. Polowała także w niedziele i święta, wywołując zgorszenie okolicznych mieszkańców. Skargi na bezbożną królową dotarły wreszcie do księcia Świętopełka, który nakazał siostrze opuścić białogardzki dwór i odpokutować za nieobyczajne zachowanie. Z pokorą przyjęła Margareta decyzję brata. Wyniosła się wraz ze swoją służbą do myśliwskiego zameczku w Krępie Kaszubskiej. Cieszył się książę, że siostra się wreszcie opamiętała i zaczęła wieść spokojne życie. Ale Margarecie spokój doskwierał, jak przyciasne buty. Pewnego letniego dnia wymknęła się chyłkiem do stajni, osiodłała najbardziej narowistego ogiera i popędziła w las. Od tego dnia znowu zaczęły się szaleńcze polowania ze sforą hałaśliwych psów i towarzystwem szlachciurów – zabijaków. Na widok pędzącej na koniu królowej chłopi żegnali się znakiem krzyża, bowiem byli przekonani, że swoim szaleństwem ściągnie na okolicę nieszczęście. Pewnego razu Margareta ścigała w lesie rannego jelenia. Zwierzę nieoczekiwanie zniknęło na rozstajnych drogach, a w miejscu, gdzie urywał się jego ślad, stała kapliczka z figurką Matki Bożej. Wściekła Margareta posłała w stronę figurki strzałę przygotowaną dla rannego jelenia. Popędziła dalej, nie oglądając się. Następnego dnia rano, kiedy wieśniacy przyszli do lasu na jagody, zobaczyli figurkę Matki Boskiej z przestrzelonym sercem. Od razu domyślili się, kim był strzelec świętokradca. Nierychliwa sprawiedliwość boża dosięgła wreszcie Margaretę. Podczas jednego z polowań, zaślepiona pogonią za dorodną sarną, jednym susem przeskoczyła niewielki strumyczek i wpadła w sam środek zdradliwego grzęzawiska. Wołanie o ratunek na nic się zdało – wokół nie było żywej duszy! Margareta i jej koń już do zamku nie wrócili. Królowa zniknęła ze świata żywych, ale dotknęła ją znacznie dokuczliwsza kara. Po śmierci skazano ją na wieczne polowanie. Okolica Białogardy, Krępy Kaszubskiej i Gęsi zaczęła być straszna dla mieszkańców powracających wieczorami do domów. Czarna Łowczyni urządzała szaleńcze polowania. Zastępy duchów pędziły drogami z jazgotem psów i krzykami myśliwych. Nad ranem hałasy czynione przez potępione dusze cichły. Wieśniacy odczyniali uroki, księża odmawiali modlitwy, ale dzikie nocne polowania nie milkły. Tylko raz w roku, 18 lipca, w wigilię świętej Margarety wszystko cichło. Na brzegu strumyka, gdzie szalona królowa dokonała ostatniego skoku na koniu, pojawiała się postać kobiety w czarnym welonie. Ponieważ ludzie bali się jej, mijali ją w milczeniu. Kiedy dzień dogasał, duch Czarnej Łowczyni z jękiem wracał do podziemnego świata, by następnej nocy znowu pojawić się na dzikim polowaniu. Mijały lata. Pewnego roku nad strumyk trafił przypadkiem chłop z Rozgorza. Zobaczył siedzącą nad strumieniem postać w czarnym welonie. Wydawało mu się, że kobieta płacze.

Czarcie nasienie

61


– Czemu płaczesz, pani? Może potrzebujesz pomocy? – zapytał. – O tak, bardzo potrzebuję pomocy! Dzięki ci, dobry człowieku, że się do mnie odezwałeś! Pierwszy warunek mojej pokuty został wypełniony. Na tę chwilę czekałam ponad trzysta lat! Może dzięki tobie moja męka nareszcie się skończy? Wystraszył się chłop, bo zmiarkował, że ma do czynienia z duchem, jednak nie dał tego po sobie poznać. Przeżegnał się ukradkiem. Duch nie znikał, czekał aż chłop dokończy modlitwy. – Nie zrobię ci krzywdy, człowieku! – powiedziała Czarna Łowczyni. – Przenieś mnie przez strumień, a skończy się moje pokutowanie w świecie żywych! Pamiętaj jednak – cokolwiek by się działo – nie oglądaj się za siebie! Cóż było robić? Rad nierad chłop wziął na plecy zjawę w czarnym welonie i ruszył w drogę. Ledwo jednak postawił nogę na dnie strumyka, gdy rozległy się za nim dzikie i głośne krzyki. Słyszał wołania myśliwych, szczekanie dzikiej sfory i jęki rannej zwierzyny. Ze strachu spocił się jak mysz i machinalnie obejrzał się za siebie. W tym samym momencie Czarna Łowczyni zsunęła mu się z pleców ze strasznym lamentem i zniknęła. Chłop stał wystraszony na środku strumienia i nie mógł zrobić ni kroku. Dopiero nad ranem, gdy ucichły głosy dzikiego polowania, chłop oprzytomniał. Drżący i blady dotarł do domu. Kiedy doszedł do siebie, opowiedział o przygodzie nad strumieniem żonie. Kobieta załamała ręce: – Niosłeś na plecach Czarną Łowczynię, która przestrzeliła serce Matce Boskiej i za to została przeklęta po wieczne czasy, a teraz tuła się po świecie – pokutując za śmiertelny grzech! Jej przekleństwo teraz dotknęło i ciebie... – Przecież Pan Bóg nie może mnie karać za to, że chciałem cierpiącemu pomóc... – zafrasował się chłop. Oboje z żoną postanowili pójść do księdza ze swoim zmartwieniem. Ksiądz wysłuchał ich opowieści, a potem kazał chłopu paść na kolana przed obrazem Najświętszej Marii Panny i modlić się tak długo, aż go Matka Boska wysłucha. Całą noc modlił się chłop żarliwie. Kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły przenikać przez okna kościoła, jeden z nich padł na obraz, a chłop zobaczył wyraźnie, że Święta Panienka uśmiecha się do niego. – Dzięki ci, Matko Boża! – zawołał i rozradowany opuścił świątynię. Od tamtej pory nigdy więcej nie zbliżał się do strumienia, gdzie spotkał potępioną królową. A ona, po dziś dzień, urządza w lasach dzikie polowania, bowiem żaden z mieszkańców Krępy Kaszubskiej, Gęsi i Białogardy nie znalazł dotąd sposobu uwolnienia ducha od kary za świętokradztwo, która żadnego winowajcy nie minie.

62 Wyprawa do Krainy Baśni


Czarcie nasienie

63


Książę Trzęsawisk i smok Trezerwat biosfery – Słowiński Park Narodowy. Człowiek bywa tu gościem rzadko wkraczającym

u, gdzie rzeka Łeba wkracza na teren Wielkich Bagien, dziś znajduje się najsłynniejszy w świecie

w świat nieskażonej przyrody. Od wieków rządzą tą krainą rośliny i zwierzęta, ale w przeszłości było inaczej. Nie było to miejsce ani spokojne, ani bezpieczne. W czasach, których ani ty, ani ja nie pamiętamy, dolina rzeki Łeby miała siedmiu władców – udzielnych książąt. Jeden z nich – nazywany Księciem Trzęsawisk, mieszkał w ogromnym zamczysku, zbudowanym niedaleko Czarnego Bagna – w miejscu, gdzie dziś znajduje się wieś Redkowice. Książę był panem sprawiedliwym i miłosiernym. Mieszkańcy jego bagnistej krainy wiedli życie pracowite, choć bardzo ubogie, bowiem jedynym źródłem ich dostatku był las. Ale nadszedł zły dzień, gdy nad bagnami wokół jeziora Łebsko rozniosła się straszna wieść – na Wielkich Bagnach pojawił się ogromny smok. Wydrążył sobie jamę w Torfowym Borze, wymościł ją liśćmi i krzaczkami jagód. Z Torfowego Boru wyruszał do okolicznych wsi, gdzie już wkrótce słychać było płacz nieszczęśliwych mieszkańców. Z każdej wyprawy pokraczna, gigantyczna jaszczurka z wielkimi, podobnymi do nietoperzowych skrzydłami, wracała, dźwigając w łapskach cielę, barana, krowę lub świniaka. Przerażeni mieszkańcy bagnistej krainy, trzęsąc się jak osiki, kryli się w domach, gdy tylko w ich obejściach pojawiał się bezkarny rabuś. Smok nic sobie z ich obecności nie robił i tak się rozzuchwalił, że na oczach gospodarzy porywał im bydło. Płacz i zawodzenie słychać było w każdej chacie. Ubożeli mieszkańcy, do ich chat zajrzał głód. Zmartwienie trafiło też na pański dwór. Książę Trzęsawisk był bezsilny – żaden z jego poddanych nie chciał się podjąć zgładzenia smoka, choć nagrodą miała być ręka najstarszej córki władcy i połowa księstwa. A poczwara rosła na wikcie ograbionych mieszkańców i już wkrótce była tak wielka, że głową sięgała czubków starych drzew. Kiedy

64 Wyprawa do Krainy Baśni


człapała drogą, słychać było na wiele mil mrożący krew w żyłach świst i sapanie, zaś ogień wydobywający się nieustannie z paszczy palił wszystko wokół. Nie znajdowali rady na potwora mieszkańcy, nie znajdował rady książę! Wreszcie pewnego dnia zakazał komukolwiek wypraw na trzęsawiska, bowiem smok porwał i pożarł najmłodsze dziecko drwala. Od Łeby aż po Lębork wszędzie było znać ślady smoczych łap. Biedna, bagnista kraina gasła jak chory człowiek, dla którego znikąd nie ma ratunku. Mijały dni, miesiące... Pochmurni ludzie siedzieli zamknięci w chatach. Nikt nie zbierał grzybów ani żurawin, nikt nie chodził po chrust. Zakazu księcia nie chciała jednak słuchać jego najstarsza córka. Dość miała siedzenia w zamku i jak niczego na świecie zapragnęła wyprawy do lasu. Pewnego dnia, wczesnym rankiem wymknęła się niezauważona z zamku i popędziła w stronę Wielkich Bagien. Im dalej szła, tym większa ją ogarniała radość, że się ze zniewolenia wyrwała. Radowały ją leśne ścieżki i kwitnące łąki. Podziwiała bujne żurawiny i świergot ptaszków. Słońce już się chyliło ku zachodowi, gdy księżniczka znalazła się w samym sercu Torfowego Boru. Teraz dopiero przypomniała sobie o strasznym mieszkańcu tego lasu. Na powrót jednak było za późno. Zza zarośli dobiegł piękną pannę świst i sapanie. Kiedy spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła zbliżającego się potwora. Smok, jak monstrualna jaszczurka, kolebał się na boki na krótkich łapach. Całe jego ciało pokryte było łuską, a grzebień na grzbiecie nastroszony był wojowniczo. Wydawało się, że utrzymuje równowagę tylko dzięki potężnym skrzydłom, które unosiły się i opadały w rytm smoczych kroków. Najstraszliwsza jednak była głowa potwora. Otwarta paszcza z ostrymi zębami była tak wielka, że bez trudu mieściła całego wołu. Czerwony jęzor co chwila ginął w czeluści gardzieli, by za moment buchnąć płomieniem. Strach całkowicie sparaliżował księżniczkę. O wołaniu kogokolwiek na ratunek nie było co marzyć. Smok porwał dziewczynę i zniknął w wielkim trzęsawisku. Jedyne, co po niej zostało, to była haftowana chusteczka, upuszczona na ziemię. Próżno szukano księżniczki w zamkowych ogrodach, próżno tropiono jej ślady w lesie. Dopiero gdy jeden z parobków znalazł na bagnach chustkę panny, wszyscy pojęli, że padła ofiarą smoka. Zapłakał książę, zapłakały służące. Dwór przyoblekł żałobę po książęcej córce. Książę Trzęsawisk nadaremnie wzywał swoich rycerzy, by wyruszyli przeciw smokowi. Nikt, nawet za wielkie pieniądze, nie chciał utraty życia ryzykować. Od tego dnia smok bezkarnie przychodził do okolicznych wsi po następne ofiary. Wyludniała się bagnista kraina – uciekali z niej rodowici mieszkańcy, a przybysze nawet nie chcieli słuchać o zamieszkaniu w tych strasznych stronach. Do dziś zresztą Wielkie Błota nie zachęcają ludzi do odwiedzin. Posiwiał ze zgryzoty książę i już umrzeć planował, gdy przeszedł mu do głowy pewien pomysł. Kazał przyprowadzić z lochu więźnia, który skazany był na karę śmierci. Słudzy przywlekli przed jego oblicze potężnego, ale podłego i okrutnego rycerza. Czekał go katowski miecz za to, że zabijał i łupił na gościńcach kupców wędrujących z towarami. – Ponieważ twojego życia nic ocalić nie może, bo po stokroć na śmierć zasłużyłeś, wyrok na ciebie może odmienić jedynie twoja odwaga – powiedział do skazańca Książę Trzęsawisk. – Jeżeli uwolnisz moją krainę od potwornego smoka – daruję ci życie!

Czarcie nasienie

65


Rycerz nie miał wyboru. Raniutko okulbaczył konia, przygotował sobie ostrą lancę, miecz i topór, a później poprosił księcia o błogosławieństwo na drogę. Zamierzał albo z honorem zginąć, albo poczwarę zwyciężyć. Wsiadł na konia i ruszył. Mijały godziny, a on coraz dalej brnął w bagnisty las. Smoka nigdzie nie widział. Kiedy zbliżył się do Charbrowskiej Strugi, koń nagle zaczął się gwałtownie trząść ze strachu. Rycerzowi omal serce nie stanęło z emocji. Zza rzecznych zarośli wyłonił się smok, patrząc swoimi przekrwionymi ślepiami na jeźdźca. Ty, albo ja! – krzyknął rycerz, uderzył konia ostrogą i pchnął lancą w pierś smoka. Ale to było tak, jakby ktoś słonia połaskotał słomką. Smok kilkakrotnie uderzył ogonem w ziemię i jednym uderzeniem łapy zmiażdżył szkapie kręgosłup. Zanim koń padł, jeździec z niego zeskoczył i potężnym zamachem miecza odrąbał smokowi łapę. Potwór nie spodziewał się takiego ataku. Zaskoczony chciał rzucić się na rycerza, ale brak łapy pozbawił go zwinności. Wykorzystał to rycerz i pozbawił go drugiej łapy. Walka już była w połowie wygrana. Potwór ryczał z bólu i wściekłości, nie mógł się jednak ruszyć z miejsca. Rycerz sięgnął po topór i jednym uderzeniem zmiażdżył mu czaszkę. Poczwara wydała ostatnie tchnienie i zdechła, jak polna mysz. Ziemia zabarwiła się na czerwono od smoczej krwi. Od tej pory nigdy więcej smoki nie nawiedzały bagnistej krainy. Po strasznym potworze została jednak pamiątka. Do dziś torfowiska na Wielkich Bagnach mają czerwono-brunatny kolor i są niebezpieczne dla ludzi.

66 Wyprawa do Krainy Baśni


O diable zamkniętym w karinie D

zień był pochmurny, ale nad jeziorem Gardno panował gwar i ruch. Na brzegu stały kobiety z koszami uplecionymi z sosnowego łubu i wypatrywały w pochmurnej mgle zarysów rybackich łodzi. Między żonami rybaków kręciły się dzieci i psy, zawsze skore do zabawy. Ich śmiech i krzyki niosło echo po wodzie, dalej i dalej… Aż do rybackich łodzi. Mężczyźni zadowoleni z połowów nasłuchiwali odgłosów z lądu, odgadując, kto się śmieje, kto krzyczy, kto śpiewa. Kiedy wreszcie łodzie wynurzyły się z jeziornej mgły i szarości, na brzegu Gardna zapanowała cisza. Nawet dzieci i psy znieruchomiały, bo chwila była szczególna. Łodzie napełnione rybami wolno przybijały do brzegu, a kolejni ich właściciele witali się z rodzinami. Zapowiadał się pracowity dzień, bo złowione nocą smakowite dary przymorskiego jeziora szybko musiały trafić na targ rybny do Słupska i do innych miejscowości. Żony rybaków wypełniały kosze – kariny, świeżutkimi rybami. Przytraczały je plecionymi sznurami do pleców lub dźwigały na ramieniu. Boso przemierzały ogromne odległości, by towar mógł znaleźć nabywców. Przechodząc przez kolejne wsie, krzyczały donośnymi głosami: – Ryby! Ryby! Ryby! Świeże ryby sprzedaję! Kupujcie, ludzie, bo idę dalej! Niektóre rybaczki nawet nie docierały na słynny słupski Targ Rybny, usadowiony przez wieki u wrót miasta, tuż przy Bramie Młyńskiej. Świeże ryby znikały z rybackich Leszek, a w węzełkach chowanych za pazuchą przybywało brzęczących monet. Zadowolone rybaczki wracały do Gardny, niosąc w karinach, poczynione po drodze, niezbędne zakupy.

Czarcie nasienie

67


A wieczorem gwarno było w karczmie, gdzie rybacy niejeden kufel piwa wypijali, ciesząc się z udanego połowu. Im więcej godzin siedzieli w karczmie, tym większy był hałas i rozgardiasz. Coraz głośniejsze były rozmowy, coraz więcej przechwałek w słowach. A pod oknami karczmy przechadzał się dziwny jegomość w długim, czarnym płaszczu. Przysłuchiwał się przechwałkom i zacierał ręce z zadowolenia. – Ten będzie mój! I na tamtego zapoluję!... – mamrotał sam do siebie i wędrował od jednego do drugiego okna karczmy. Ale rybacy nic o dziwnym gościu nie wiedzieli. Snuli opowieści prawdziwe i te nieprawdziwe, suto zakrapiane piwem. Za oknem mrok gęstniał, robiło się ciemniej i ciemniej. A w karczmie wesoło buzował ogień na kominie. Lampy odbijały światła w szkle. Nagle jeden z rybaków spochmurniał, bo zobaczył odbite w szybie zielone, jarzące ślepia czarta. – Hej, kamraci! – zawołał. – Za oknem przyczaił się diabeł i szuka sposobności, by nas do zguby doprowadzić! – Diabeł? A dawać tu tego przybłędę, zaraz mu skórę krzyżami wygarbujemy! – dorzucił drugi. Jak na komendę zerwali się rybacy z ław i ruszyli ku drzwiom. W karczmie zrobił się rumor i zamęt. Rybacy chwytali czapki i wybiegali na zewnątrz. Zaczęła się pogoń za czartem, który nie na żarty przeraził się rozgniewanych mężczyzn. Uciekał jak tylko potrafił najszybciej, ale czarny szeroki płaszcz przeszkadzał mu w biegu. A rybacy byli coraz bliżej i bliżej. W dłoniach trzymali krzyżyki, które podczas połowów zawsze wisiały na ich szyjach. Osaczali diabła ze wszystkich stron. A kiedy już go mieli schwytać, on nagle zmienił kierunek ucieczki i z całym rozpędem uderzył w drzwi kościelnej wieży. Drzwi stęknęły, jakby z lęku przed gościem, którego im wpuścić nie wolno, i rozwarły się na oścież. Rybacy zatrzymali się i ochłonęli z emocji. Za otwartymi drzwiami wieży czerniła się pustka i wielka niewiadoma. Nikt nie miał ochoty sprawdzić, co się za nią kryje. Zegar na kościelnej wieży wskazał północ. Nagle rozdzwonił się dzwon, a jego kołysanie zatrzęsło całym budynkiem. Niespokojne dźwięki płynęły na okolicę, budząc lęk. A diabeł tańczył na sznurze kościelnych dzwonów i śmiał się do rozpuku. Śmiech miał tak straszny, że nawet odważni rybacy czuli ciarki na plecach. Odeszła im ochota na spotkanie z diabłem. Żegnali się żarliwie i robili w myślach rachunki sumienia, szukając w sobie winy za diabelską zuchwałość. Wreszcie jeden z najstarszych rybaków powiedział: – Zamknijcie drzwi do wieży i nakreślcie na nich znak krzyża! Diabelskie nasienie zostanie uwięzione, a my naradzimy się z księdzem, jak się go na zawsze pozbyć z naszej wsi! Pokiwali głowami kamraci i do drzwi ruszyli. Wielki znak krzyża wymalowali błotem, którego tutaj nigdy nie brakowało. Odmówili modlitwę do św. Mikołaja – patrona rybaków – i rozeszli się do domów.

68 Wyprawa do Krainy Baśni


A zamknięty w wieży diabeł szalał jeszcze przez godzinę. Gdy zegar wybił pierwszą w nocy, moc diabelska była tak mizerna, że nawet myszy nie mogła wystraszyć. Zadowolony z siebie jegomość w czarnym płaszczu zszedł po stromych, drewnianych schodach i zamierzał opuścić wieżę. Ale co to? Drzwi stały się ciężkie jak ze stali i choć diabeł siły natężał, ani drgnęły. Szarpał się z nimi i szarpał... Bezskutecznie. Drzwi ani drgnęły. Wbiegł po schodach na górę dzwonnicy, ale i tędy nie mógł uciec, bo na wszystkich belkach znaki krzyża poczyniono. Miotał się diabeł na wszystkie strony, aż wreszcie zrozumiał, że własna głupota zapędziła go w pułapkę. Z irytacji i bezsilności zaczął się kurczyć… i kurczyć… i kurczyć… Coraz bardziej przypominał zmokłego szczura, a nie butnego mieszkańca piekieł mającego wpływ na ludzkie losy. Przycupnął na zwojach kościelnych dzwonów i umordowany nocnymi wydarzeniami zasnął. Ale sen miał niespokojny. Wrzeszczał jakby go piekielni kamraci zarzynali. A rybacy, przewracając się w ciepłej pościeli, mamrotali pod nosem modlitwy, by zło uwięzione w kościelnej wieży po wsi się nie rozlazło. Gdy tylko koguty obwieściły w Gardnie, że nastał nowy dzień, rybacy, nie wypowiadając zbędnych słów, ubierali się i jeden za drugim podążali ku kościołowi. Obudzili księdza i zapytali: – Co czynić z diabelskim pomiotłem uwięzionym w wieży? Ksiądz nie mógł zrozumieć, o co parafianom chodzi, że tak wcześnie rano zerwali się z łóżek i szukali u niego rady. Kiedy wreszcie wszystko mu opowiedziano, najpierw długo się śmiał, a potem zamilkł, bo wielki kłopot spadł mu na głowę. Zafrasował się ksiądz. Znieruchomieli parafianie. Cisza wisiała w powietrzu jak ciężka gałąź drzewa. Trwało to długo czy krótko. Dość, że wszyscy odczuli wagę problemu. Ksiądz powiódł wzrokiem po wyczekujących jego słów parafianach. – Widzę jeden sposób pozbycia się czarta z naszej wsi – powiedział. – Trzeba go wsadzić do kosza, zrobić na wierzchu znak krzyża, by nie mógł uciec. Potem trzeba kosz wsadzić na statek i wywieźć diabła na drugi koniec świata albo utopić go w morzu! Wtedy zostaniemy od zła uwolnieni. Ale musicie znaleźć odważnego człowieka, który się diabła nie wystraszy i zabierze go na statek płynący na drugi kraniec świata. Tak czy owak, musicie wyruszyć do usteckiego portu, zanim cały regiment diabłów przyleci tu z piekła, by kamrata z uwięzi uwolnić. Pokiwali rybacy głowami. Popatrzyli na siebie. – Ja pójdę! – odezwał się najmłodszy. – Nogi mam silne, szybko do portu dojdę. – Ja pójdę z tobą – rzekł najwyższy. – Szybko wypatrzę odpowiedni statek! – A ja potrafię dogadać się z właściwym marynarzem – powiedział trzeci. Bez słowa przyjęto deklarację. Trzech ochotników wróciło do domów, by się do drogi przygotować. Pilno im było jak najszybciej wyruszyć, zanim w piekle zorientują się, że jednego diabła brakuje. Jeszcze tego samego dnia trzej rybacy z Gardny dotarli do Ustki. Bez trudu wypatrzyli wielki żaglowiec, który szykował się do drogi na drugą półkulę. Siedli przy trapie statku i obserwowali

Czarcie nasienie

69


załogę. Przechodzili obok nich rozmaici marynarze. Chudzi i grubi, rudzi i czarni. Wreszcie zobaczyli na pokładzie chłopaka, który grał na organkach. Tak ich tą grą oczarował, że postanowili zawierzyć mu własny problem. Młody marynarz, gdy wysłuchał, z czym przyszli na statek rybacy, gromko się roześmiał. – Uwolnię was od kłopotu, ale do końca mojego życia będziecie mnie karmić rybami i dacie mi najpiękniejszą dziewczynę we wsi za żonę! Podrapali się rybacy po głowie. – Ryby możemy ci dać! – odrzekł pierwszy... – Ale dziewczyn u nas do ożenku nie zmusisz, bo one same muszą na to wyrazić zgodę… – Możemy ci wszystkie dziewczyny we wsi pokazać, a ty sam zadbasz o to, by któraś z nich ciebie zechciała – dorzucił drugi. – Niech i tak będzie! – zgodził się marynarz. – Zabieram się z wami do Gardny, tylko muszę kapitanowi o tym powiedzieć! Mamy przed sobą dwa dni, zanim statek wyjdzie z portu. Musimy się śpieszyć! Marynarz wrócił na statek, a po chwili zbiegł z trapu gotów do pieszej wędrówki. Droga powrotna wydawała się rybakom jakby krótsza, bo do domu gnały ich obowiązki. Do Gardny dotarli późno w nocy. Marynarzowi przygotowano spanie na sianie i wkrótce zaległa we wsi cisza, przerywana jedynie diabelskimi jękami dochodzącymi z kościelnej wieży. Rankiem pod kościelną wieżą zebrała się cała wieś. Ksiądz nie żałował święconej wody, by całe otoczenie przed diabelskimi wpływami zabezpieczyć. Z kropidłem w jednej dłoni i wiadrem święconej wody w drugiej ruszył ku zamkniętym drzwiom kościelnej wieży. A tuż za nim szedł marynarz z przewieszoną przez ramię kariną i z obrusem z kościelnego stołu pod pachą. Tuż przy drzwiach ksiądz zatrzymał się na chwilę, uczynił w powietrzu znak krzyża. Parafianie znak powtórzyli, a po chwili ksiądz i marynarz zniknęli wewnątrz wieży. Kropiąc drogę przed sobą święconą wodą, ksiądz wspinał się do drewnianych stopniach. Wreszcie obaj mężczyźni dotarli do szczyt, gdzie wynędzniały diabeł siedział wewnątrz zwojów sznura. – Wyłaź diable, bo cię święconą wodą pokropię! – odezwał się ksiądz… – Właź do kariny, bo inaczej zdechniesz z głodu na szczycie kościelnej wieży… – Eee tam… – odburknął diabeł. – …kiedy moi kamraci w piekle zobaczą, że mnie brakuje, przylecą tutaj, wieżę przewrócą i mnie uwolnią… – Nawet się do wieży nie zbliżą, bo wszędzie woda święcona broni im dostępu! – spokojnie odpowiedział duchowny. – Wyjdź z tych zwojów i sam się przekonaj! Diabeł wychylił łeb zza sznurów. Tylko na to czekał marynarz. Chwycił czarta za rogi, wrzucił do kariny i przykrył obrusem z kościelnego stołu. Zaskoczony diabeł ani zipnął. Strach odjął mu mowę.

70 Wyprawa do Krainy Baśni


Marynarz zarzucił kosz na ramię i obaj z księdzem opuścili wieżę. – Wracaj szczęśliwie, synu! – pożegnał młodzieńca ksiądz. – A tego pomiotła pozbądź się na morzu, daleko od pomorskiej ziemi. – Utopię go w morzu, na drugim krańcu świata… – roześmiał się marynarz i ruszył w drogę. Droga do Ustki była daleka, więc natychmiast wyruszył w drogę żegnany przez rybaków. Kiedy słońce zaczęło zbliżać się ku zachodowi, odezwał się diabeł: – Jak mnie wypuścisz z kosza, dam ci najpiękniejsze pole w okolicy! – Umowa, to umowa! Muszę ciebie utopić w morzu na drugim końcu świata! – odrzekł marynarz. – Dam ci garnek pełen złotych monet!… Dam ci zamek i niezmierzone bogactwa… – Dam ci wszystko, o czym marzysz, tylko mnie wypuść! – skamłał czart. Ale marynarz nieodmiennie odpowiadał, że uczciwy człowiek obietnicy zawsze dotrzymuje. Na statek dotarli późnym wieczorem. Koledzy marynarza dziwili się, że przyniósł na statek kosz przykryty kościelnym obrusem. Ale kiedy wyjaśnił, co w tym koszu się znajduje, pospiesznie odchodzili, żegnając się ukradkiem. I tak diabeł w koszu zamieszkał w marynarskiej kajucie. Dni płynęły jednostajnie za dniami. Już nawet jęczeć diabeł przestał, bo to na marynarzu żadnego wrażenia nie robiło. Wreszcie pewnego dnia statek przybił do skalistej wyspy na drugim krańcu świata. – Żegnaj się diable ze światem! – powiedział marynarz. – Nie wrzucaj mnie do morza, złociutki! Bardzo cię proszę! Zapewnię tobie i wszystkim członkom załogi spokojny powrót do domu i dostatnie życie, aż do śmierci… Tylko mnie do morza nie wrzucaj! Zastanowił się marynarz. Poszedł do kapitana się naradzić. A kiedy wrócił, rzekł do czarta: – Przysięgnij na głowę Bezlzebuba – księcia piekieł, że nigdy więcej z piekła nie wyjdziesz i na ziemię nie wrócisz! – Nie mogę na głowę Belzebuba przysięgnąć! – obruszył się diabeł – Ja mam swój diabelski honor! – Ty masz diabelski honor? Hahahaha….To go zabierz na dno morza! – wzruszył ramionami marynarz. – Szykuj się na pożegnanie z diabelskim żywotem!...

Czarcie nasienie

71


– Oj, tam… zaraz szykuj się, szykuj… – zamruczał diabeł. – Widzę, że jesteś nieprzejednany i nieprzekupny! Jak mam mój łeb ocalić, muszę przyjąć twoje warunki. Przysięgam na głowę Bezlzebuba że pozostanę w piekle i na ziemię nie powrócę! Marynarz wyniósł karinę przykrytą kościelnym obrusem na brzeg skalistej wyspy. Zdzielił diabła drągiem tak potężnie, że wszystkie gwiazdy mu we łbie zamigotały. A potem zdjął obrus i wrzucił diabelskie pomiotło w skalne zagłębienie. Statek pospiesznie odpłynął, zostawiając diabła na drugim krańcu świata. Ponieważ od tej pory załodze dobrze się wiodło, sprzyjały jej pomyślne wiatry, a szczęśliwe okoliczności sprzyjały interesom, należy domniemywać, że diabeł przysięgi dotrzymał. Wrócił do piekła i na ziemię nie wracał. Ale jego piekielni kamraci nadal zapędzali się na Pomorze, licząc na to, że pewnego dnia jakąś duszę do piekła przywleką. Zapytacie – co stało się z marynarzem, który wywiózł diabła na drugi kraniec świata? Z przyjemnością wam powiem! Wrócił do Gardny z kariną pełną pieniędzy. Oddał księdzu obrus z kościelnego stołu. Wyprano go w wodzie święconej, by pozbyć się diabelskich zapachów i śladów smoły. Stał się śnieżnobiały i znowu pełnił ważną rolę w starym kościele w Gardnie Wielkiej. Ksiądz pobłogosławił związek marynarza z najpracowitszą dziewczyną we wsi. Żyli oboje długo i szczęśliwie. A jeżeli nie pomarli, to żyją nadal – w zgodzie, miłości i wyrozumiałości.

72 Wyprawa do Krainy Baśni



O kobiecie – piratce i morskich rozbójnikach

Im więcej znajduję śladów tej okrutnej kobiety w baśniach krajów nadbałtyckich, tym mocniej wierzę, że istniała naprawdę. Piękna i straszna. Budząca podziw i lęk. Podła i wspaniałomyślna. W żadnych ramach niemożliwa do zamknięcia. Ale zacznijmy tę opowieść od początku! Stina urodziła się w biednej rodzinie, gdzieś w okolicach Wolina. Ponieważ w jednym z okolicznych dworów poszukiwano gęsiarki, dziewczynka została oddana na służbę. Lata mijały, a Stina z gęsiarki stała się panną służącą. Każdy mijający na służbie rok czynił ją coraz piękniejszą. Wieść o pięknej pannie szybko rozeszła się po okolicy. I pewnie Stina wyszłaby za mąż za jakiegoś dzielnego gospodarza albo wojaka i nikt nigdy by o niej nie słyszał. Ale dziewczyna nie miała szczęścia. Zakochał się w niej właściciel majątku i usiłował uczynić z niej swoją własność. Pewnego razu, broniąc się przed zalotami agresywnego pana, Stina chwyciła ze stołu nóż i zadała mu śmiertelny cios. Wiedziała, że za ten czyn spotka ją nieuchronny sąd i długoletnie więzienie. Zdesperowana kobieta jeszcze tego samego dnia uciekła do lasu. W ciągu kilku dni zebrała wokół siebie zgraję rozbójników i zaczęła napadać na kupców przewożących towary pomorskimi drogami. Piękna kobieta bez trudu powiększała bandę rabusiów, bowiem każdy z nich był przekonany, że poza wielkim bogactwem, jakie zgromadziła, także ona przypadnie w udziale. Zazdrośni jeden o drugiego rozbójnicy często dobywali szabli i pozbywali się rzekomych rywali. A Stina śmiała się z nich i podsycała ich ambicje. Coraz groźniejsza stawała się przywódczyni rozbójników. Coraz większe eskorty zbrojnych towarzyszyły wyprawom kupców. Ona jednak drwiła z uzbrojonych po zęby knechtów i zabierała im spod nosa kupieckie towary. Grabiła nie tylko kupieckie karawany, ale i okoliczne dwory. Banda rabusiów plądrowała, niszczyła i siała nieopisany strach. Ale Stina, wspominając dom własnych rodziców, zawsze zostawiała w spokoju ludzi biednych. Oni nie musieli jej się bać.

74 Wyprawa do Krainy Baśni


Mijały miesiące, bogactwo rabusiów rosło z każdym dniem. Ale Stina była nienasycona. Pomorze już jej nie wystarczało. Chciała sięgnąć po sławę władczyni Bałtyku i zabrać łupy piratom. Długo się przygotowywała do pierwszej wyprawy. A kiedy wiosenne sztormy zepchnęły na mieliznę wielki żaglowiec, Stina wydała rozkaz zagarnięcia statku. Marynarze i kupcy nie mieli szans w starciu z liczniejszą bandą rozbójników. Wieczorem Stina weszła na pokład „Czarnej Syreny”. Stanęła na mostku i zawołała: – Jestem królową Bałtyku! Liczy się teraz tylko moja wola! Zawyli z uciechy rozbójnicy. Postawili żagle i statek ruszył w rejs. Od tego dnia imię piratki Stiny i jej rozbójników stało się znane we wszystkich nadbałtyckich portach. Na jednym ze wzniesień piraci mieli punkt widokowy. Kiedy Stina widziała z góry płynący spokojnie statek kupiecki, natychmiast wyprowadzała bandę rozbójników w morze. Napadała na statek i doszczętnie go łupiła. A kapitana i kupców więziła tak długo, aż wypłacono za nich ogromny okup. Coraz większe łupy gromadziła Stina na jednej z południowych wysp, daleko od Bałtyku. Na straży skarbów stali potężni strażnicy w czarnych zbrojach i cztery czarne psy. Kobieta herszt często przybijała do brzegów wyspy, wchodziła do pilnie strzeżonej jaskini, przysiadała na którejś ze skrzyń zawierających złote naszyjniki, monety, pierścienie, perły, rubiny, brylanty… Przesuwała po nich dłońmi i wcale na jej twarzy nie było widać radości. Blask złota nie sprawiał jej przyjemności. Z coraz większym zapamiętaniem napadała na kolejne statki, zabierała kolejne łupy i nawet się nie uśmiechała na widok skrzyń z klejnotami. Rozbójnicy szeptali, że ich pani coraz bardziej jest ponura i dokładali starań, by jakoś ją rozbawić. Stina niby się uśmiechała, patrząc na ich okrutne zabawy, ale jej oczy były jak ze szkła. Pewnego razu, po zimowych sztormach piraci zobaczyli, że wzdłuż wybrzeża płynie statek z uszkodzonymi żaglami. Brakowało mu także jednego masztu. Widać było, że musiał zmagać się wcześniej z ogromną nawałnicą. Płynął wolno, szukając miejsca na schronienie. Stina dała znak swojej bandzie i wkrótce piraci podpłynęli do statku potrzebującego pomocy. Piraci weszli na pokład, podając się za rybaków. Ledwo jednak wszyscy znaleźli się na pokładzie, pokazali swoją prawdziwą naturę. Załogę związano, a wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zrabowano. Ale na pokładzie poza załogą i kupcami była także córka jednego z kupców i jej narzeczony. Dziewczyna, kiedy zorientowała się, że na pokład weszli piraci, błyskawicznie przebrała się w męskie szaty, a swojemu narzeczonemu nakazała rozgłosić, że jest jego młodszym bratem. Młodzieniec zapytany przez Stinę o towarzysza powiedział: – To jest mój młodszy brat. Płynęliśmy z Hamburga do Gdańska, gdzie czeka na nas nasz dziadek. Nie jesteśmy bogaci, więc nie ma kto za nas zapłacić okupu. Oszczędź nas, bo zaiste nasza śmierć nic ci nie da! Zapatrzyła się Stina na rzekomego, młodszego brata. Zafascynowała ją delikatność i śliczne oczy.

Czarcie nasienie

75


Nakazała piratom, by uwolnili obu braci. Po kilku dniach kamraci Stiny nie mieli wątpliwości, że ich przywódczyni, która gardziła silnymi mężczyznami, zakochała się w wątłym i delikatnym paniczyku. Nalegała na jego „brata”, by obaj przystali do pirackiej bandy. Otaczała ich luksusem i rozpieszczała. Ale córka kupca myślała tylko o ucieczce. Im bardziej Stina okazywała względy fałszywemu młodszemu bratu, tym bardziej adorowana dziewczyna bała się odkrycia prawdy. Pewnej bezksiężycowej nocy córka kupca i jej narzeczony uciekli. Nocami wędrowali coraz dalej i dalej, a za dnia chowali się przed szpiegami i kamratami Stiny. Po bardzo wielu miesiącach dotarli wreszcie do Gdańska. Kiedy opowiedzieli dziadkowi dziewczyny swoje przygody, ten natychmiast powiadomił straże. Przygotowania do wyprawy przeciwko piratom trwały bardzo długo. Na całym południowym wybrzeżu Bałtyku szykowały się do walki z piratami oddziały rycerzy. Zaczęło się polowanie na Stinę i jej rozbójników. Ale ona wymykała się z pułapek. Jednak wpadali w nie kolejni piraci, których bez sądu topiono w przymorskich jeziorach. W ciągu nocy w miejscu utopienia piratów wyrastały morskie lilie. Zimą, gdy drogi pokrył śnieg, rycerze po śladach koni odkryli kryjówkę Stiny. Ona także podzieliła los kamratów. Na wyspie Wolin jedno z jezior przyjęło jej skrępowane więzami ciało. Lilie wodne zakołysały się nad ciałami piratki i jej bandy. Tylko taki ślad pozostał po bezwzględnej kobiecie, którą zwyciężyła podstępem druga kobieta. A potomni przekazywali odtąd wieść, że nawet najsilniejszą i niepokonaną kobietę może złamać krucha i ulotna miłość. Pamiątką po tych wydarzeniach są także lilie wodne – zaklęte dusze potopionych piratów. Nie wolno ich zrywać, bo przynoszą zło. Każdego roku, gdy mgła białym płaszczem otula wybrzeże, nad przymorskimi jeziorami, w których rosną lilie wodne, unoszą się postacie Stiny i jej kompanów. Krążą wokół jezior, poszukując złupionych skarbów.

76 Wyprawa do Krainy Baśni


Zaczarowani pomocnicy

Czarcie nasienie

77


Trzy srebrne psy B

öhnowie (Boehnowie) należeli do najstarszych rodów szlacheckich Pomorza. Ich nazwisko zapisano w starych dokumentach już w XIII wieku. Bywali świadkami ważnych wydarzeń, a ich ród pojawia się na wielu darłowskich i słupskich starodrukach. Piastowali ważne urzędy na dworach książęcych, bywali posłami i dowódcami oddziałów wojskowych. Ich własne bogactwo także było niemałe – posiadali rozległe majątki w bardzo wielu miejscowościach. Przedstawiciele jednej z gałęzi rodu, za sprawą darowizny księcia pomorskiego Warcisława IV, osiedli w okolicach Kuleszewa i Zagórek. Tutaj powstała rodowa legenda o srebrnych psach. Działo się to w czasach, gdy na tronie polskim zasiadał król Władysław Łokietek, który za wszelką cenę chciał Pomorze połączyć z resztą podległych sobie ziem. Jego częste podróże nad Bałtyk nie budziły entuzjazmu dworzan, toteż zdarzało się, że król ruszał w drogę z nielicznym orszakiem. Z południa jechał nad Bałtyk polski król, z racji mizernego wzrostu zwany Łokietkiem. W tym samym czasie z dalekiej Westfalii wyruszył na dwór księcia pomorskiego w Wołogoszczy syn leciwego rycerza Zygfryda von Böhne. Miał na szczecińskim dworze nabrać ogłady i dobrych manier, a później – za księcia pozwoleniem – ruszyć dalej na służbę do króla polskiego. Taka była wola starego ojca, której syn Martin sprzeciwiać się nie zamierzał. Stary, mocno zubożały rycerz nie mógł ofiarować synowi wielkiego majątku, bo wiele nieszczęść dosięgło go w jesieni życia. Wezwał pewnego dnia swego potomka do siebie i rzekł: Wiele ci dać nie mogę… Na stole leży przygotowany dla ciebie miecz, który niejednego wroga na tamten świat posłał. W stajni czeka na ciebie czarny rumak, szybki jak strzała w locie. Dostaniesz także, synu, ode mnie list do księcia Warcisława, którego wiernym sługą byłem przez wiele lat. Proszę w nim, by jak syna cię przyjął i nauk stosownych udzielił. A kiedy uzna, że już rycerskich talentów dość nabyłeś, wyposaży cię na drogę i na służbę do Najjaśniejszego Pana, króla Polski, pokieruje. Zanim wyjedziesz, synu, jeszcze jeden mam dla ciebie podarek, którego jak oka w głowie strzec ci nakazuję! Podniósł się stary rycerz i wolnym krokiem ku drzwiom ruszył. Minął jedną, drugą komnatę... Minął jeden i drugi korytarz… Wreszcie otworzył drzwi do jakiegoś pomieszczenia. Do uszu Martina dobiegł dziwny głos.

78 Wyprawa do Krainy Baśni


– Czyżby ojciec chciał mi darować psa? – zdziwił się młodzian, nasłuchując dziwnych dźwięków, które nie mogły być niczym innym tylko skomleniem psów. Rzeczywiście, w dużym pomieszczeniu znajdowały się cztery psy. Stary rycerz pochylił się nisko i położył dłoń na łbie jednego z nich. – To jest matka trzech wspaniałych ogarów1, które są szybsze od najszybszego wiatru i nigdy cię nie zawiodą w potrzebie. Matka zostanie ze mną, a te trzy srebrne ogary są twoim, synu, bogactwem, a moją nadzieją. Weź je i o świtaniu ruszaj w drogę! Zdziwił się Martin, że taką niecodzienną darowiznę od ojca dostaje, ale pokornie głowę pochylił i ojcu podziękował. Rankiem, kiedy nad dworem zaczęło przejaśniać się niebo, stary rycerz zobaczył majaczącą na drodze sylwetkę syna, jadącego na pięknym, czarnym koniu. Obok jeźdźca biegły jednym śladem trzy srebrne ogary. Długo czy krótko trwała ta podróż, długo czy krótko zmierzał w stronę Wołogoszczy młody panicz, dość że pewnego dnia droga wiodła przez stary bór. Leciwe2 drzewa kryły tysiące ptaków, a pod gęstymi kotarami z liści przemykały jelonki i łanie. Uśmiechał się tylko Martin na widok zwierzyny. – Piękne byłoby polowanie w tym borze … – myślał – ale podróżnemu nie czas polować! Ogary nie znały myśli swojego pana, jednak i one chętnie by pognały w las za zwierzyną. Jechał już Martin bardzo wiele godzin leśnym traktem. Nagle psy znieruchomiały, podniosły łby i zaczęły niespokojnie skomleć. Zatrzymał się jeździec na czarnym koniu i wokół rozglądać się zaczął. Dobiegł go głos rogu, szczekanie psów, ludzkie pokrzykiwania. Nagle na drodze pojawił się niewielkiej postury rycerz na siwym wierzchowcu, a przy nim konnych wielu. Zatrzymali się wszyscy i z daleka było widać, że nad czymś gorączkowo radzą. Straszne zamieszanie się na drodze uczyniło, bo w tym momencie z głębi lasu wyjechał znamienity rycerz wielkiego wzrostu. Na jego twarzy ogromne malowało się niezadowolenie. Wokół rycerza niespokojnie krążył mężczyzna w szarym okryciu i głośno lamentował: – Nie nasza to wina, Mości Książę, że zwierzyna się w borze głęboko zaszyła i twój dostojny gość, panie, nie może ni szaraka ustrzelić… Nie nasza to wina… – Przestań jęczeć, kanclerzu! – żachnął się książę… radź, jak królowi polskiemu przyjemność sprawić! Król Władysław rzadkim jest gościem w naszym księstwie, więc jego życzeniom musi się stać zadość! Nuże, padajcie na kolana króla przepraszać i wracamy do zamku! Nagle cała książęca drużyna zsiadła z koni i przed siwym wierzchowcem z niskim jeźdźcem na grzbiecie, jak łany zboża kładzione wiatrem, głowy rycerzy pochylać się poczęły. – Wybacz, Najjaśniejszy Panie, że zwierz umknął z lasu…

1 Ogar – pies myśliwski o długich uszach i czarnej sierści. 2 Strzemię – część uprzęży przymocowana do siodła, w której jeździec trzyma nogi podczas jazdy konnej.

Zaczarowani pomocnicy

79


A król popatrzył na klęczących i śmiać się zaczął. – Wstawajcie, waszmościowie, bo na was zapoluję… Martin osłupiał z wrażenia. Oto w lesie spotkał dwóch władców, z którymi ojciec polecił mu związać los – księcia Warcisława i króla Władysława. Przeżegnał się szybko. – Święta Panienko, miej mnie w swojej opiece i pomóż! Szarpnął cugle i ruszył przed siebie. Zatrzymał konia przed władców sługami i gromko zawołał: – Jeśli mi pozwolisz, Najjaśniejszy Panie, moje psy odnajdą dla ciebie w kniei tyle zwierza, ile tylko zapragniesz! Spojrzał król Władysław na zuchwalca, spojrzał na księcia Warcisława i rozbawiony zapytał: – A kimże ty jesteś, czarodziejem, co w pustym borze dzikie zwierzęta zwołuje?

80 Wyprawa do Krainy Baśni


Pokłonił się Martin i mówi: – Jam syn rycerza Zygfryda von Böhna i na dwór księcia Warcisława do Wołogoszczy zdążam. Pozwól mi, Najjaśniejszy Panie, psy puścić w las… Zbliżył się do młokosa książę i zaciekawiony oglądał ogary, które miały być zaczarowane. – Jesteś synem Zygfryda? – Tak, panie, ojciec dał mi list do Waszej Miłości i słuchać we wszystkim polecił. – Na co czekasz, dawaj ten list! Wyciągnął Martin zza pazuchy ojcowskie pismo i księciu podał. Cisza zapanowała na drodze, bo Warcisław IV w skupieniu czytał. A kiedy skończył, do Martina podszedł i rzekł: – No, pokaż, młodzieńcze, co te twoje zaczarowane psy potrafią!

Zaczarowani pomocnicy

81


Ledwo Martin psom polecenie rzucił, gdy jak burza w las skoczyły. Nie minęło wiele czasu, gdy ku królowi Władysławowi jelenia napędziły. Jeszcze król jelenia nie położył, a już z lasu głośne ujadanie dawało znać myśliwym, że czas strzały szykować. Martinowe psy tropiły i naganiały dzikiego zwierza, a książę radował się ogromnie. Pod wieczór na wozach leżało już szesnaście łani i dorodny jeleń. Zadowoleni myśliwi szykowali się do powrotu. Książę gestem zaprosił Martina, by się zbliżył. – Czy zechcesz zostać moim łowczym? – zapytał. – Ojciec twój prosił, bym cię jak syna traktował, a więc od dziś przyjmuję cię na służbę! Pokraśniał Martin z przejęcia. – Wielki to zaszczyt dla twojego sługi – powiedział. – Rozkazuj, panie! Ruszyli jeźdźcy ku widniejącemu z daleka zamkowi. Służba szykowała wielką ucztę. Wymieniono na niej wszystkich bohaterów polowania, ale najwięcej pochwał przypadło srebrnym ogarom. – Zaczarowane psy… – podsumował król. – Zaczarowane psy… – przytaknął książę. Martin usadzony między rycerzami z ciekawością rozglądał się po biesiadnej sali. Nagle wzrok jego zatrzymał się na czarnych, wpatrzonych w siebie oczach. Piękna dziewczyna przyglądała się nowemu gościowi z zaciekawieniem. Zauważył jej zaintrygowanie książę. – Cóż tam, Zigelindo, tak się młodemu Martinowi przyglądasz, pewnie cię te zaczarowane psy zainteresowały? – Tak, ojcze, nigdy takich ogarów u nas nie widziałam... – odpowiedziała zmieszana księżniczka. – Te ogary, pani, ojciec mój w dalekiej Westfalii wyhodował… – pośpiesznie wyjaśnił Martin i zaczerwienił się po sam czubek czoła. Spłoniła się także panienka, widać jej właściciel psów nie był obojętny. Książę i król pochylili się ku sobie, poszeptali i podnieśli zza stołu. – Pora odpocząć, bo jutro ciężka droga przed nami – powiedział gospodarz, a wszyscy przerwali rozmowy i ku wyjściu się kierowali. Następnego dnia wczesnym rankiem królewski orszak do drogi był gotów. Książę odprowadzał gościa do granic księstwa, więc od świtu czekał na znak wyjazdu. Wreszcie orszak ruszył. Kiedy nadszedł wieczór, próżno słudzy wypatrywali powrotu swojego pana. Minął drugi dzień i trzeci… Książę nie wracał. Czwartego dnia na spienionym koniu wpadł na dziedziniec wołogoskiego zamku rycerz i słaniając się na nogach, wołał, by księżniczka go wysłuchała. Wypadła Zigelinda na dziedziniec i do jeźdźca podbiegła.

82 Wyprawa do Krainy Baśni


– Gdzie ojciec? Gdzie książę Warcisław? – złapała rycerza za strzemię. – Twój ojciec, pani, został napadnięty w powrotnej drodze. Wszyscy jego ludzie wybici, a on uprowadzony w niewolę. Mnie też posiekli mieczami, ale ocknąłem się drugiego dnia… Koń ogrzewał mnie ciałem, to i przeżyłem… Wołaj rycerzy, księżniczko, i księcia każ szukać! – rycerz ostatkiem sił prośbę wypowiedział i ducha wyzionął. Wezwała księżniczka dwór, wezwała okolicznych rycerzy i ojca odszukać rozkazała. Rozjechali się w wielkim zmartwieniu, ale gdzie szukać księcia Warcisława, nie wiedzieli. Jeden po drugim do zamku wracali, rozkładając bezradnie ręce. Coraz żałośniej płakała Zigelinda, widząc rycerzy wracających z niczym. Kiedy tak siedziała zapłakana, podszedł do niej Martin i powiedział: – Nie płacz, księżniczko, moje psy odnajdą księcia! Księżniczka kiwnęła głową, ale płakać nie przestała. Po zamkowym dziedzińcu jak strzała przemknął czarny jeździec, jak srebrne strzały ruszyły za nim psy, a za nimi najlepsi druhowie księcia. Psy biegły bez ustanku, węsząc ślady na ziemi. Krążyły po lesie, kluczyły, wracały... Aż wreszcie z głośnym ujadaniem ruszyły na północ. Nie minął dzień, a dopadły kryjówki książęcych wrogów. Rozgorzała walka na śmierć i życie. Nieulękłe psy szarpały konie, skakały do gardeł złoczyńcom. Wielu rycerzy w walce poległo. Martin nie obronił się przed ciosem i miecz rozpłatał mu ramię. W tej samej chwili srebrny ogar rzucił się napastnikowi do gardła. Padający koń przygniótł psa, ale ten z połamanymi żebrami wyczołgał się spod końskiego ciała i skomlał, czekając na ratunek. Książę był uratowany. Podszedł do zakrwawionego Martina i powiedział: – Klęknij, chłopcze, od dziś jesteś rycerzem księcia pomorskiego Warcisława IV, a twoim herbem będą trzy srebrne psy na czerwonym jak twoja krew polu! Martin klęknął, jednak upływ krwi był tak wielki, że zaraz po pasowaniu stracił przytomność. Natychmiast zbiegli się książęcy słudzy i zaczęli opatrywać rany młodego rycerza i jego pomocników. Ułożyli mężczyznę na wozie, a obok niego legły srebrne ogary. A kiedy orszak dotarł do Wołogoszczy, młodzieńcem zajęła się bardzo troskliwie księżniczka Zigelinda. Rychło też pojął ją młody rycerz za żonę, a ojciec dał jej w wianie kuleszewski klucz. Księżniczka urodziła siedmioro dzieci, które pomnożyły dobra kuleszewskie i rozeszły się po całym Pomorzu. I tak na słupskiej ziemi pojawił się stary pomorski ród Böhnów, zawdzięczający sławę zaczarowanym srebrnym ogarom. Co prawda historycy uparcie twierdzą, że książę Warcisław IV nie miał córki, tylko trzech synów, ale przecież w baśni wszystko jest możliwe.

Zaczarowani pomocnicy

83


O złotowłosym rycerzu i zaczarowanych koniach Oli Chabrowskiej z dedykacją

S

łońce odbijało się w wodzie kolorami purpury i złota, wolno spadając za granicę horyzontu. Cisza wibrująca w powietrzu spotykała się z gęstniejącą mgłą i coraz większą duchotą. Rybaków ogarnął niepokój, bo ta cisza na morzu nic dobrego nie wróżyła. Pośpiesznie zbierali rozstawione sieci i gorączkowo myśleli o jak najszybszym powrocie do domu. Ale morze nic sobie z ludzkiego niepokoju nie robiło. Gwałtowna burza rozhuśtała fale, które z rykiem spadały na małe, rybackie łódki. Kto zdołał w porę wydostać się z kipieli, miał szansę uciec z niebezpiecznego miejsca. Tym razem szczęścia nie miał młody, kędzierzawy rybak, o włosach koloru dojrzałej pomarańczy. Wysoka fala szarpnęła łódkę i wyrwała mu z rąk wiosła. Uderzenie było tak silne, że młody człowiek stracił równowagę i upadł na dno łodzi. Następna fala z rykiem wyrzuciła go z łodzi w czarny wir szalejącej wody. Zdążył jeszcze krzyknąć: Ocal mnie, Boże! A potem już była tylko ciemność. Przez nią, jak przez zasłonę, wydawało mu się, że dostrzega zarysy postaci w kapturze i czarnej pelerynie narzuconej na ramiona. Postać to się wynurzała z wody, to w niej ginęła. A rybak tracił przytomność i ją odzyskiwał. Wreszcie zawładnęła nim ciemność. Nie wiadomo, jak długo to trwało… Kiedy rybak ocknął się wreszcie, leżał na posłaniu wymoszczonym ciepłymi futrami, a nad nim pochylały się kamienne ściany jaskini. W kącie płonął ogień, przy którym pochylona postać w kapturze i czarnej pelerynie coś mieszała w parującym kociołku. – Obudziłeś się wreszcie! – potężny, dudniący głos nie pozostawiał wątpliwości, że jego właściciel ma nadprzyrodzone siły. – Spałeś ponad trzy doby! Silny masz organizm, więc morze cię nie zmogło! Posil się teraz, bo walka z żywiołem pozbawiła cię sił… Podsunął rudemu rybakowi naczynie z gorącą zupą i podał mu łyżkę. – Jedz chłopie! – powiedział i umilkł. – Kim jesteś, panie? – zapytał rybak – i dlaczego uratowałeś mi życie?

84 Wyprawa do Krainy Baśni


– Kim jestem? Niech ci wystarczy, że jestem panem tej zatoki, tego morza i tego kawałka lądu… A dlaczego ciebie uratowałem? Bo taki miałem kaprys!! Olbrzym w kapturze i pelerynie zaczął się śmiać, a od jego śmiechu pękały skały. Skulił się rybak i zamilkł. – Chciałbyś wrócić do domu? – olbrzym odezwał się po długiej ciszy. – Niczego na świecie bardziej nie pragnę! – żarliwie przyznał rybak. – Wrócisz, jeżeli mi przysięgniesz, że oddasz mi to, co w twoim domu dzisiaj się pojawiło! Nie musisz od razu oddawać…. Przyjdę po to dopiero za dwanaście lat. Krzywdy miał nie będziesz!! Zafrasował się rudy rybak, ale myśl o domu i czekającej na niego żonie była silniejsza niż strach. Kiwnął głową. – Zgoda! Niech tak będzie! Postać z pelerynie rozprostowała się i nagle w jaskini zrobiło się bardzo ciasno. Rybak podniósł się z posłania i o dziwo, nie czuł wcale słabości. Zupa przyrządzona przez dziwnego gospodarza miała niezwykłą ozdrowieńczą moc. – Ponieważ już masz wystarczająco dużo siły – odezwał się gospodarz – możemy ruszać w drogę do twojej wioski, ale pamiętaj – obiecałeś dać mi to, co dziś pojawiło się w twoim domu! Rybak skinął rudą czupryną. Nie wiadomo skąd u wejścia do jaskini pojawiła się stara łódź. Nie wiadomo skąd wzięły się wiosła, własnoręcznie przez ojca rybaka wystrugane. Radość ogarnęła młodego człowieka. Błyskawicznie znalazł się w łodzi. A kiedy chwycił za wiosła, morze spowiła tak gęsta mgła, że rybak nie widział własnych dłoni. Usłyszał natomiast dudniący głos: – Nie masz wyjścia, musisz mi zaufać! Jeszcze dzisiaj będziesz w domu! Gwałtowny podmuch wiatru rozkołysał łódź, która jak szalona wyrwała naprzód. Przez gęstą mgłę rybak dostrzegał czasami zarysy postaci w kapturze i czarnej pelerynie. Krótko trwała ta dziwna podróż. Ani się rybak obejrzał, gdy łódź przycumowała w jego rodzinnej wsi. Olbrzym w czerni ukłonił się dwornie i powiedział: – Żegnaj rybaku i pamiętaj o obietnicy! Młody człowiek już nie słyszał ostatnich słów. Jak szalony gnał do domu. Gdy otworzył drzwi zamarł. W kuchni zobaczył żonę, która kąpała w drewnianym cebrzyku maleńkie dzieciątko. Na widok męża zaczęła płakać. – Sąsiedzi powiedzieli, że cię morze zabrało... Zapłakał i rybak, bo zrozumiał, co miał na myśli jego dziwny wybawca. Zapłakało dziecko, bo dorośli jakby o nim zapomnieli. Pierwsza oprzytomniała matka dzieciaka. Owinęła malucha i położyła do łóżeczka. Ale rybak nadal płakał… Żona pogłaskała go po twarzy i powiedziała: – Opowiadaj mężu, bo twoja żałość serce mi mrozi!

Zaczarowani pomocnicy

85


Więc opowiedział rybak żonie o swoim wybawcy, który zażądał oddania tego, co pojawiło się w domu. Zmartwiła się żona, że syneczka trzeba będzie oddać obcemu, ale postanowiła dodać mężowi otuchy. – Mamy przed sobą dwanaście lat! Jeszcze wszystko może się zdarzyć!! Uspokoił się rybak i od tego dnia o obietnicy nie rozmyślał. A malec rósł jak na drożdżach, a mądry był jak niektórzy dorośli, a ciekawy, jak nauczyciel w szkole. Wszystko go interesowało, wszystkiego chciał spróbować, wszędzie wlazł, gdzie go nikt nie prosił. Rybakowi powodziło się nieźle, bo od chwili powrotu miał do rybaczenia wprost niezwykłe szczęście. Ale on wiedział, że za tym powodzeniem kryje się olbrzym w czarnej pelerynie. Biegły dni za dniami, lata za latami. Wiedząc, że dziecko nie uniknie przeznaczonego mu losu, uczono malca wszystkiego, co w życiu przydać się może. Zmyślny i mądry syn rybaka dorastał otoczony miłością, ale i strapieniem rodziców, którzy z niepokojem czekali na dwunaste jego urodziny. Jakoż i nadeszły, a wraz z nimi pojawił się zakapturzony jegomość spowity w czarną pelerynę. Stanął przed rybakiem i jego żoną i nieznoszącym sprzeciwu, dudniącym głosem oznajmił: – Darowałem ci życie, rybaku, a teraz przyszedłem po to, co urodziło się w dniu twego ocalenia – zabieram twojego syna ze sobą! Ale nie martw się, nic mu się nie stanie! Zalała się łzami żona rybaka, zapłakał rybak. Oboje zaczęli błagać czarnego gościa, by im syna nie zabierał. Ale on podniósł dłoń do góry, nakazując im się uciszyć. – Darowałem ci życie, więc przysięgi dotrzymaj! Chłopiec podbiegł do rodziców. – Nie martwcie się, moi kochani! Przecież on mówi, że nic mi się nie stanie. Jak Pan Bóg pozwoli, ja do was wrócę! Wylewała morze łez żona rybaka, ruda czupryna rybaka w ciągu kilku minut posiwiała. Oboje jeszcze długo stali nad brzegiem morza, gdy odbijała od nabrzeża łódź czarnego olbrzyma. Nie wiadomo, ile trwała podróż. Długo czy krótko? Dość, że łódka znalazła się wreszcie w zacisznej zatoce, a zmęczony chłopiec wszedł do jaskini wydrążonej w skałach. Ze zmęczenia natychmiast zasnął. Kiedy następnego dnia światło poranka pomalowało na różowo ściany jaskini, chłopiec zerwał się na nogi. Nieprzytomnie rozejrzał się dookoła i zrozumiał, że mamy i taty już obok niego nie będzie. Zapłakał żałośnie jak skrzywdzony szczeniaczek. Wtedy zza stołu podniosła się postać w czarnej pelerynie. – Nie płacz, będzie ci u mnie dobrze! Weź się w garść! Na stole czeka na ciebie śniadanie, a potem pokażę ci, co będziesz u mnie robił! Chłopiec kiwnął głową i siadł za stołem. Śniadanie było smaczne, a takich rarytasów, jakie dziwny gospodarz postawił na stole, nigdy w swoim życiu nie widział. Czarny przyglądał się swojemu gościowi z rozbawieniem. – Jedz, jedz… u mnie głodu nie zaznasz! A kiedy chłopak najadł się do syta, podniósł się zza stołu. – A teraz chodź, pokażę ci stajnię!

86 Wyprawa do Krainy Baśni


Obeszli dookoła jaskinię, a przed oczami chłopca roztoczyła się cudna, leśna polana zalana słońcem. Na jej skraju stał długi budynek z czerwonej cegły. Gospodarz pchnął drzwi, a za nimi znajdowała się lśniąca czystością stajnia. W środku stało siedem dorodnych, karych koni. Wszystkie miały białe plamki na czole. – Te konie będziesz karmił, poił, czyścił i wyprowadzał na pastwisko – gospodarz zwrócił się do chłopca. – W kącie stajni jest jeszcze jeden koń, ale tamtego nie ruszaj – ja go sam pielęgnuję! Kiedy przestaniesz zajmować się końmi, posprzątasz stajnię i obejście. To wszystko, co będziesz u mnie robił! I tak zaczęły płynąć dni za dniami, podobne do siebie jak krople wody. Chłopiec zmienił się w młodego mężczyznę, który skazany był na samotność, a ona coraz bardziej mu ciążyła. Jak niczego na świecie, brakowało mu rozmowy z drugim człowiekiem. Kiedy czarny olbrzym opuszczał wyspę i gdzieś wędrował po świecie, w sobie tylko znanym celu, syn rybaka dbał o konie, sprzątał obejście, jaskinię i coraz dalej zapuszczał się w las. Pewnego dnia szedł tak długo, że las się skończył, a za nim zobaczył ogromną łąkę. Wydawało mu się, że na horyzoncie widzi wstążkę drogi. Dokąd wiodła? Od tej chwili o niczym innym nie myślał tylko o drodze. Pytał o nią konie, pytał ptaki, ale one milczały. Zapytał więc czarnego olbrzyma i usłyszał krótką odpowiedź: – Jeśli ci życie miłe, zapomnij o tej drodze! Ale zakazana droga kusiła, każdego dnia coraz bardziej. Młody człowiek powiedział pewnego dnia do siebie: – Choćbym miał życie stracić, dowiem się, dokąd ta droga prowadzi! Ruszył znanym już sobie szlakiem i szybko dotarł do łąki. Droga wiła się przed nim, spadała gdzieś w dolinę i wspinała się na pagórki. Ledwo jednak wkroczył na nią, czekała go niespodzianka. Na przydrożnym kamieniu siedziała stara kobieta. – Nareszcie przyszedłeś! – powiedziała. – Czekam na ciebie od bardzo dawna! Niewiele już masz czasu, by skorzystać z moich wskazówek, zatem słuchaj uważnie, o nic nie pytaj! Jesteś w niewoli u potężnego czarnoksiężnika, ale zbliża się dzień wyzwolenia z siły jego czarów. Jeżeli znajdziesz w sobie siły i odwagę, odmienisz na lepsze nie tylko swoje życie… Nic mi więcej nie wolno powiedzieć! Musisz jednak już teraz znaleźć w domu czarnoksiężnika trzy magiczne grzebienie, trzy buteleczki z czarodziejskim eliksirem i trzy złote piszczałki. Bez tych przedmiotów nic ci się nie uda…. – Kim jesteś, babciu? – zapytał młodzian. Ale na kamieniu już staruszki nie było, rozpłynęła się w powietrzu jak poranna mgła. Zaintrygowany biegiem wracał do jaskini i zaczął szukać przedmiotów, o których opowiedziała staruszka. Jednak nigdzie ich nie było. I znowu płynęły dni jednostajne, a młody człowiek cierpliwie szukał trzech grzebieni, flakoników i piszczałek. Bezskutecznie. Zrezygnowany przestał ich szukać. – Pewnie staruszki wcale nie było, tylko moja wyobraźnia ją stworzyła! – mówił sam do siebie. Minęła zima, wiosenne sztormy nawiedziły wybrzeże. Czarnoksiężnik wyruszał teraz na coraz dłuższe wyprawy. Wracał coraz później. Aż zdarzyło się tak, że nie wrócił wieczorem, ani dnia następnego, ani kolejnej nocy… Młodzieniec martwił się nie o niego, a o konika, który już od trzech dni nie jadł. Złamał zakaz czarnoksiężnika, wszedł do boksu zajmowanego przez wychudłego zwierzaka –

Zaczarowani pomocnicy

87


napełnił mu żłób sianem i nalał do poidła wody. Wziął także do ręki zgrzebło, którym czesał pozostałe konie. Ledwie dotknął końskiej grzywy, gdy usłyszał głos: – Dziękuję ci za dobre serce! Jeżeli będziesz odważny, spotka cię wielka nagroda, a nas wyzwolenie od czarów! – Ty mówisz? – zdziwił się syn rybaka. – Jestem zaczarowanym koniem! Teraz nie ma czasu na wyjaśnienia! Biegnij do jaskini i spod posłania czarnoksiężnika wydobądź zaczarowane przedmioty, o których mówiła ci moja babcia! Weź także pięć złotych monet, za nie kupisz dla nas jedzenie. – Jednym grzebieniem uczesz swoje włosy, drugim uczesz nasze grzywy, trzeci zabierz ze sobą. Będzie nam służył w potrzebie! Jak strzała pomknął młodzian do jaskini i wydobył spod posłania czarnoksiężnika magiczne przedmioty. Ledwo dotknął grzebieniem swoich włosów, a one rozsypały się na ramionach złotym światłem. Czesane drugim grzebieniem końskie grzywy także stały się złote. Jedynie mizerny konik innej doznał przemiany – w mgnieniu oka wypiękniał i stał się przecudnej urody karym rumakiem, na którego czole zalśniła złota gwiazda. – Teraz szybko wypij eliksir z pierwszego flakonika, mnie daj drugi, a trzeci zabierz na drogę! – powiedział. – Trzecia buteleczka przyda nam się w potrzebie! Syn rybaka szybko wypił zawartość flaszeczki i poczuł, że przybywa mu sił. Podał drugą koniowi, a temu iskry spod kopyt trysnęły. – Teraz obaj jesteśmy niezwyciężeni! – krzyknął radośnie. – Uwolnij moich braci ze stajni, wskakuj na mój grzbiet i ruszajmy przed siebie, bo czarnoksiężnik już wraca do domu! I jak oka w głowie pilnuj trzech piszczałek! One pozwolą wyzwolić nas od czarów! Zrobił młodzian, jak koń mu przykazał. Wskoczył na jego grzbiet i zaczęła się szalona jazda. Cztery konie mknęły jak wicher, a prowadził je kary rumak ze złotą gwiazdą na czole. Nagle niebo pociemniało, zerwała się straszna burza. – Czarnoksiężnik zaraz nas dopadnie! – krzyknął rumak. Rzuć za siebie grzebień! Zanim czarnoksiężnik sprowadzi swoje niedźwiedzie, zyskamy trochę czasu! A tu dziw nad dziwy. W miejscu, gdzie spadł grzebień, wyrósł stuletni las. Czarnoksiężnik musiał się zatrzymać i zawrócić. Ale zanim minęło południe, sprowadził do lasu mocarne niedźwiedzie, które jak słomki wyrywały potężne drzewa z korzeniami. Las się przerzedzał coraz bardziej. Wreszcie niedźwiedzie utorowały swojemu panu drogę. Wydawało się, że za moment już chwyci lejce karego rumaka i schwyta uciekinierów. – Rzuć za siebie flakon z eliksirem! Zanim czarnoksiężnik sprowadzi swoje czarne kozy, zyskamy na czasie! – krzyknął rumak, a syn rybaka natychmiast polecenie wykonał. I stał się następny dziw. W miejscu, gdzie rozbiła się flaszeczka, rozlało się w mgnieniu oka rozległe jezioro. Woda zatrzy-

88 Wyprawa do Krainy Baśni


mała czarownika, który znowu musiał zawrócić. Zanim wieczór zapalił gwiazdy na niebie, pojawiły się nad jeziorem nieprzebrane stada czarnych kóz, które łapczywie wypijały z niego wodę. Woda znikała coraz szybciej, kozy utorowały drogę swojemu panu. A ten gnał pędem błyskawic i hukiem grzmotów. Wydawało się, że tym razem nic nie ocali uciekinierów. – Rzuć fujarkę za siebie! – rozkazał koń. W miejscu, gdzie upadła fujarka na ziemię, zaczęły się wydobywać kłęby czarnego dymu, które błyskawicznie gęstniały. Kiedy czarnoksiężnik wpadł w to czarne kłębowisko dymu, zaślepiony nienawiścią zapomniał, że nie ma dymu bez ognia. Siła nienawiści doprowadziła go do zguby. Konie zwolniły bieg. Syn rybaka nareszcie mógł zobaczyć drogę, którą podążali. O świtaniu cztery rumaki znalazły się pod murami miasta. Kary koń ze złotą gwiazdą na czole powiedział: – Teraz wszystko w twoich rękach – idź za swoim przeznaczeniem, a nas ukryj w lesie! Wrócisz do nas, gdy przyjdzie pora! Musisz dostać w tym zamku zajęcie, które pozwoli ci zbliżyć się do celu. Każdego dnia wieczorem przyniesiesz nam do lasu takie jedzenie, jakie jedzą ludzie. A teraz już idź, bo za chwilę otworzą bramy miasta! Nakryj jednak swoje włosy czapką, by nikt ich blasku nie widział! Za bramą miasta słyszał syn rybaka odgłosy budzącego się dnia. Mieszkańcy nawoływali się, psy szczekały, konie stukały kopytami po bruku. Ciężkie miejskie wrota wreszcie otwarły się. A kiedy syn rybaka je przekroczył, zobaczył pod murem tę samą, starą kobietę, którą spotkał na drodze za lasem. – Dziękuję ci, babciu, za dobre rady! – odezwał się do niej. – Śpiesz się, synku! – cichutko szepnęła staruszka. – Tylko ty możesz odczarować moje wnuki! Biegnij na targ i pierwszego człowieka, jakiego spotkasz, proś o przyjęcie do pracy! Nie zdążył młodzian podziękować. Staruszka nie wiadomo kiedy zniknęła w tłumie. Zaczął biegnąć, bo tak mu kazała. Kiedy znalazł się na targu, kramy dopiero zaczynano otwierać. Przyglądał się tym kolorowym kramom i tak się zagapił, że potrącił jakiegoś przechodnia. Ten zirytowany zapytał: – Co się tak gapisz? Pierwszy raz targ widzisz? Natychmiast się syn rybaka zreflektował. – Prawdę mówisz, panie! Pierwszy raz targ widzę, to i z podziwu wyjść nie mogę. Tylko konie oglądałem w stajni, więc nie wiem, na co ja pierw, a na co potem mam patrzeć! Szukam pracy, więc się rozglądam… – Konie w stajni, powiadasz… – zamyślił się jegomość. – Jestem królewskim stajennym, więc mógłbym cię do pracy przyjąć, jeżeli o konie dbać umiesz. Chodź ze mną! I tak syn rybaka został koniuszym. Pucował konie, zrobił porządek w stajni, a wieczorem kupił jedzenie i poszedł do lasu, nakarmić swoje konie. Opowiedział wszystkie zdarzenia z całego dnia rumakowi ze złotą gwiazdą, a ten pokręcił głową. – Ze stajni za daleko do twojego celu! Jutro, kiedy już wyczyścisz wszystkie konie, weź do ręki błoto i je zabrudź! Stajenny cię za to zbije, ale musisz to wytrzymać, by osiągnąć cel!

Zaczarowani pomocnicy

89


Następnego dnia stało się tak, jak przewidział kary rumak. Stajenny zezłościł się na pomocnika, który najpierw pięknie wyczyścił, a potem ubrudził błotem konie. Sprał go na kwaśne jabłko i wyrzucił za drzwi stajni wprost pod nogi kucharza. – Czym ci zawinił ten młody człowiek? – zapytał kucharz stajennego. – Co za złośliwy paskudnik! – odpowiedział zły jak osa stajenny. – Pobrudził konie błotem. – Daj go mnie, może u mnie będzie się dobrze sprawował – zakończył kucharz rozmowę, a syn rybaka pokornie podreptał do kuchni. Uwijał się przy garach sprytnie jak wiewiórka, patelnie wyczyścił tak pięknie, że można się było w nich przejrzeć. Kucharz zadowolony był z nowego pomocnika. A ten kupił wielki bochen chleba i ruszył do lasu. Znowu opowiedział historię minionego dnia. Ale kary rumak nie był zadowolony. – Jeszcze jesteś zbyt daleko od celu. Jutro, kiedy dokładnie posprzątasz kuchnię, weź do ręki garść piachu i nasyp ją na wymyte stoły. Kucharz cię za to ukarze. Ty jednak wytrzymaj razy, bo zbliżasz się do celu. I stało się tak, jak przewidział rumak. Rozwścieczony kucharz zbił pomocnika pogrzebaczem i wyrzucił za drzwi, wprost pod nogi ogrodnika. – Cóż ci złego zrobił ten młodzian? – zapytał ogrodnik kucharza, a ten opowiedział mu o piachu rozsypanym na stołach. – Dlaczego to zrobiłeś? – zwrócił się ogrodnik do syna rybaka. – Nie pytaj, panie, bo odpowiedzieć nie mogę… – szepnął cicho. Zaintrygowany ogrodnik klepnął go po ramieniu. – Chodź ze mną, może w ogrodzie lepiej się nadasz! I tak syn rybaka stał się ogrodnikiem. Kiedy wieczorem wrócił do swoich koni, niosąc im smaczne jedzenie, kary rumak był zadowolony. – Teraz staraj się ze wszystkich sił, bo jesteś blisko celu! Całe serce wkładał syn rybaka w pracę w ogrodzie. Zadowolony był z niego ogrodnik, ale nie mógł wydobyć ze swojego pomocnika żadnej tajemnicy. Ilekroć nakazywał mu zdjąć czapkę, słyszał odpowiedź: – Nie zdejmę czapki, bo złożyłem przysięgę, której zdradzić nie mogę! Im dłużej męczył go ogrodnik pytaniami, tym bardziej zacinał się w milczeniu jego pomocnik. Każdego dnia wieczorem pośpiesznie kończył pracę i biegł do lasu, nakarmić swoich towarzyszy. Pewnego dnia ogrodnik miał ogromnie dużo pracy w ogrodzie, a tu nagle sfrunęły między grządki jak ptaki, cztery niezwykle urodziwe królewny. Zażądały bukietów z róż. Zmęczony i zły ogrodnik poprosił o pomoc syna rybaka, a ten wykonał najpiękniejszy bukiet, jakikolwiek na dworze oglądano. – Której z nas go podarujesz? – zapytała najstarsza królewna, a trzy jej siostry znieruchomiały, zaciekawione wyborem mężczyzny w czapce. – Jak dokonać wyboru, gdy ma się przed oczami cztery słońca? – zapytał pomocnik ogrodnika.

90 Wyprawa do Krainy Baśni


– Widzę tylko jedno wyjście. Rzucę bukiet pod niebo, która królewna go chwyci, do tej należeć będzie! Jak powiedział, tak zrobił. Bukiet poszybował pod niebo, a piękne panny z piskiem i śmiechem usiłowały go złapać. Ale najzręczniejsza była najmłodsza królewna i ona stała się właścicielką bukietu. Następnego dnia królewna znowu przyszła do ogrodu, prosząc o bukiet z łąki, potem o bukiet lilii… Każdego dnia pomocnik ogrodnika układał coraz piękniejsze bukiety dla pięknej panny. Wydawało mu się, że jest mu tak dobrze, jak nigdy dotąd nie było. Kiedy lato zaczynało szykować się do odejścia, obiegła zamek straszna wieść, że król sąsiedniej krainy chce zabrać ogromne jezioro i szykuje się do wojny. Niewiele wojska mógł wysłać przeciwko niemu ojciec czterech córek. Nie miał synów, więc na polu bitwy nie miał go kto wesprzeć. Wiedział o tym wszystkim syn rybaka, więc gdy wrócił do swoich towarzyszy – koni, ogromnie był zafrasowany. Bitwa miała odbyć się następnego dnia o świtaniu, a król zaiste w kiepskim był położeniu. – O nic się nie martw! – odezwał się rumak ze złotą gwiazdą na czole. – Zagraj teraz na fujarce, a natychmiast dostaniesz zbroję i miecz! Zagraj po raz drugi – moi trzej bracia zamienią się w rycerzy! Zagraj po raz trzeci o świtaniu – będziesz miał tyle wojska, ile ci będzie potrzeba, by wygrać z najeźdźcą! Nazajutrz o świtaniu, gdy rozgorzała bitwa i król w coraz gorsze popadał tarapaty, nagle na polu walki pojawił się rycerz, którego włosy lśniły jak złoto. Obok niego stało trzech rycerzy, a w ich włosach skakały złote błyski. Kiedy złotowłosy rycerz dał znak, jego towarzysze rzucili się na nieprzyjacielskich generałów, a za nimi ruszyły do boju nieprzebrane ilości wojska. Nieprzyjaciel został pokonany. Król chciał podziękować wybawcy, lecz jego już nie było. Ale koniec bitwy nie oznaczał końca wojny. Agresywny sąsiad za wszelką cenę chciał zabrać cudze jezioro. Znowu zgromadził armię i ruszył do boju. I znowu, nie wiadomo skąd, pojawił się na placu złotowłosy rycerz i jego towarzysze. Ostatnia fujarka znowu wyczarowała zbroję, miecz i wojsko. Wróg został rozgromiony. Wybawca króla zamierzał znowu zniknąć z pola bitwy, jednak władca nakazał go zatrzymać. Próżno jednak królewscy rycerze chcieli zatrzymać karego rumaka z gwiazdą na czole, wymykał się jeźdźcom i gnał dalej. Wreszcie król sam postanowił dogonić niezwykłego konia. Jak wiatr leciały przez pola dwa śmigłe rumaki. Król wyjął miecz i chciał przeciąć popręg, by zmusić jeźdźca do zatrzymania się, ale tak niefortunnie zadał cios, że uderzył nie w popręg, a w nogę rycerza. Ten jednak nie czuł bólu, tylko gnał przed siebie jak szalony. W lesie szybko zrzucił zbroję. W siermiężnym ubraniu i czapce na głowie zjawił się w ogrodzie. Jednak nieopatrzona rana coraz bardziej krwawiła. Kiedy królewny zeszły do ogrodu, najmłodsza dała pomocnikowi ogrodnika własną chustę, by krwawienie zatrzymać. Na pytanie, dlaczego ma taką wielką ranę, odpowiadał, że siekiera, którą rąbał drzewo, spadła z trzonka i go ugodziła w łydkę. Nie minęło południe, gdy we wszystkie strony rozbiegli się królewscy słudzy w poszukiwaniu złotowłosego rycerza, który ranny był w nogę. Wędrowali od domu do domu, ale próżne były ich starania. Rycerz zapadł się pod ziemię. Pod wieczór król nakazał obejrzeć łydki wszystkich służących. Ogrodnik nakazał swojemu pomocnikowi stawić się przed służącymi króla, ale ten wymawiał się na rozmaite sposoby. Wreszcie zdenerwowany ogrodnik sam poszedł do króla i powiedział:

Zaczarowani pomocnicy

91


– Najjaśniejszy Panie, mój pomocnik to bardzo tajemniczy człowiek. Mam powody przypuszczać, że jest tym, kogo szukasz! Natychmiast przyprowadzono przed królewskie oblicze młodzieńca w czapce. I chociaż bronił się jak lew, strącono mu z głowy czapkę. Na ramionach rozsypały się złote włosy. Młodzieniec wyprostował się, a wtedy nie wiadomo skąd pojawiły się u jego boku cztery konie. Król podszedł do młodzieńca i powiedział: – Pokaż nogę! Złotowłosy młodzian odsłonił łydkę, a zebrani zobaczyli na niej zakrwawioną chustę najmłodszej królewny. Król odsłonił ranę i nie miał wątpliwości, że zadał ją własnym mieczem. Chwycił złotowłosego rycerza w objęcia i zapłakał. – Dziękuję ci, synu! – mówił przez łzy. Oddaję ci moją koronę i moją najmłodszą córkę za żonę. Rządź moimi poddanymi sprawiedliwie. W tej samej chwili trzy konie zniknęły, a zamiast nich przed królem stanęli trzej dorodni młodzieńcy. Kary rumak klęknął przed złotowłosym rycerzem i powiedział: – Moi bracia już są z czarów wyzwoleni! Każ, królu, przygotować cztery wesela – twoich córek i moich braci – królewskich synów. Nasza ojczyna leży za siedmioma morzami, a moi bracia będą tam rządzić trzema prowincjami – tak wielkimi jak twoje królestwo. A teraz, mój panie i przyjacielu, zetnij mi głowę! Tego się złotowłosy rycerz nie spodziewał. Siadł na ziemi i zaczął płakać. – Nie mogę zrobić ci krzywdy! Od ciebie zaznałem tylko dobra! Nie proś mnie o tak wielkie barbarzyństwo! – Tylko w ten sposób zdejmiesz ze mnie czary! – spokojnie odrzekł rumak Podniósł się z ziemi syn rybaka. Uniósł do góry miecz i już zamierzał spuścić go na głowę konia, gdy stała się rzecz niezwykła. Zamiast konia stał na ziemi wielki, dorodny mężczyzna w złotej koronie na głowie. – Dziękuję ci, przyjacielu! – powiedział. – Złe czary straciły moc! Teraz muszę wracać do mojego królestwa, gdzie czeka na mnie mój leciwy ojciec, moja piękna żona i moje stęsknione dzieci. A ty, dzielny młodzieńcze, wspieraj władcę tego kraju – to jest twoje przeznaczenie! I tak dopełniło się przeznaczenie syna rybaka. Na zamku urządzono poczwórne wesele. Stoły uginały się od jadła i napitku. A kiedy trzy królewny odjechały ze swoimi mężami do królestwa za siedmioma morzami, na tronie zasiadł złotowłosy król, który rządził poddanymi spokojnie i sprawiedliwie. Sprowadził do zamku swoich leciwych rodziców, którym już nic nie brakowało do szczęścia. Siadywali oboje w królewskim ogrodzie, patrzyli na róże i mówili: – Życie jest piękne!

92 Wyprawa do Krainy Baśni


Królowa Motyli Zdżemu. Wypłynął przez otwarte okno i rozniósł się po ogrodzie, szybując coraz wyżej i wyżej...

kuchni po całym domu roznosił się zapach smażonych naleśników i pysznego malinowego

Nagle, nie wiadomo skąd, nad drzewami sadu pojawiła się żółta, niespokojna chmura, która zaczęła przesuwać się w kierunku kuchennego okna i w błyskawicznym tempie za nim zniknęła. Na posmarowany dżemem naleśnik usiadł jeden żółty motyl, potem drugi, trzeci i tysięczny. Kuchnia zdawała się poruszać i mienić kolorami złota. W tym momencie weszła do kuchni Agatka i klasnęła w dłonie. – Jakie piękne złote motyle! Nigdy takich nie widziałam! Skąd się ich tyle wzięło? Przeniosła wzrok na usmażone naleśniki, które zginęły pod łopoczącymi skrzydełkami motyli. – Moich naleśników nie zjadajcie, bo one są na obiad dla dzieci! – zawołała i podbiegła do stołu. – No, ale wy przecież naleśników nie jecie, więc dlaczego tak je obsiadłyście? A właściwie to mogę wam dać jeden naleśnik z dżemem malinowym, skoro i tak już go dotknęłyście! Jeszcze Agatka słów nie dokończyła, gdy wszystkie motyle, jakby na rozkaz, uniosły się pod sufit kuchni i wyleciały przez okno. Na stole został tylko jeden, piękny okaz, na którego łopoczących skrzydełkach były czarne lamówki i pawie oka. Zatrzepotał skrzydłami i usiadł Agatce na ramieniu. – Witaj, Agatko!... – przez kuchnię popłynął ciepły głos, szemrzący jak leśny strumień. Rozejrzała się Agatka, skąd ten głos dochodzi, ale nikogo w kuchni nie było. – Witaj, Agatko! – powtórzył głos. – To ja – motyl! Siedzę na twoim ramieniu. Podarowałaś nam jeden naleśnik, choć przygotowałaś go dla dzieci, a więc jesteś właściwą osobą, która może nam pomóc w uratowaniu Królowej Motyli. – Królowej Motyli?... – zdziwiła się Agatka. – Tak! Nasza władczyni z niewiadomego powodu nagle ciężko zaniemogła, a na świat jeszcze nie wydała swojej następczyni. Jeżeli królowa zginie, to wszystkie motyle wyginą! Ratuj nas, Agatko! – A jakże ja mam was uratować? Przecież dzieci nie zostawię, by się motylami zajmować!

Zaczarowani pomocnicy

93


Mąż zginął gdzieś na obcej ziemi, a ja sama z dziećmi zostałam… Twoja prośba, motylu, jest ponad moje siły!! – Popatrz, Agatko, ile piękna z ziemi zginie, jeżeli na niej zabraknie motyli! Nie żal ci tego piękna? – Żal…, ale dzieci ważniejsze! – O dzieci się nie martw! Podczas twojej nieobecności czas zatrzyma się w miejscu, bo my – motyle piękno i czas potrafimy przed przemijaniem uchronić. Nikt twojej nieobecności nawet nie zauważy! Twoja nieobecność będzie jak mgnienie oka, a parujące na stole naleśniki nawet nie stracą odrobiny ciepła. Pomóż nam, Agatko, a my odwdzięczymy ci się za to stokrotnie! – Czym wy, motyle, możecie się człowiekowi odwdzięczyć? – roześmiała się Agatka. – Ale jak dzieciom krzywda się nie stanie i czas się w miejscu zatrzyma, to wam pomogę, by tego ulotnego piękna na ziemi nie zabrakło! Mów – co mam robić! Zatrzepotał motyl skrzydłami, na drugim ramieniu Agatki przysiadł. – Przeniesiemy cię za siedem gór i siedem rzek, przelecimy z tobą przez wielki ocean. A potem zostaniesz sama. Najpierw odnajdziesz Miedzianego Rycerza i poprosisz go, by dał ci miedziany flet, co gra tak pięknie jak niebiańska orkiestra. Potem powędrujesz do Srebrnego Rycerza i poprosisz go o kryształowe serce, co jest tak kruche jak ostatni dzień życia ludzkiego. Na końcu trafisz do Platynowego Rycerza i o kłębek platynowej włóczki poprosisz, która ci dalszą drogę wyznaczy. Kiedy zdobędziesz te trzy przedmioty, rzucisz platynowy kłębek na drogę, a on potoczy się w stronę pałacu Króla Światła. Jego prosić będziesz o zamknięty w czarnej szkatule Promyk Nadziei. On właśnie uzdrowi naszą królową, a jego blask wielu ludziom uśmiech przywróci…. Nie bój się, Agatko, wszystko się uda, jeżeli o celu podróży pamiętać będziesz!! A jeżeli niebezpieczeństwo ci zagrozi – my cię ochronimy! Spojrzała Agatka na zegar – zatrzymały się wskazówki. Spojrzała przez okno – przechodnie nagle znieruchomieli. Popatrzyła na ogród – ptaki zawisły na niebie, z rozłożonymi w locie skrzydłami. Prawdę mówił motyl – czas zatrzymał się w miejscu! Owinęła się Agatka szalem, do ogrodu wybiegła. – Nieście mnie, motyle! – zawołała. Nie wiadomo skąd spłynęła do ogrodu złota chmura i otuliła Agatkę delikatnym jak pocałunek motyla płaszczem. Uniosła się Agatka wysoko, wysoko, ponad chmury. Długo czy krótko trwała podróż przez siedem gór, siedem rzek i zimny ocean… Leciała Agatka daleko, daleko ukołysana skrzydłami motyli, jak dawno zapomnianą pieszczotą. Ale podróż wreszcie dobiegła końca. Złota chmura osiadła na ziemi i odleciała w nieznane, zostawiwszy Agatkę samą, na obcej ziemi. Westchnęła kobieta głęboko, otuliła się szalem i ruszyła przed siebie. Po lewej stronie miała skalistą pustynię, która czerwieniła się w zachodzącym słońcu. Po prawej wysokie góry – zimne i nie-

94 Wyprawa do Krainy Baśni


dostępne. Coraz dłuższe cienie kładły się na drodze, coraz groźniejsze w mroku stawały się góry. Podstępny strach szedł krok w krok za Agatką, szepcząc jej do ucha: – Zawróć z drogi, zawróć z drogi! Komu dziś są potrzebne bezużyteczne motyle?! Dziś liczy się tylko pieniądz! Zawróć z drogi! Ale Agatka nie słuchała tych szeptów. Myślami była we własnej kuchni, przy talerzu pełnym naleśników z malinowym dżemem. Kiedy zapadł zmrok, stanęła przed wielką, misternie kutą bramą, która czerwieniła się w blasku zapalonych pochodni. Dotarła do zamku Miedzianego Rycerza. Załomotała kołatka. Znudzony strażnik zbliżył się do bramy. – Kim jesteś, kobieto i czego szukasz? – zapytał. – Jestem z dalekiego kraju i szukam Miedzianego Rycerza, bo od niego zależy los Królowej Motyli! Wpuść mnie do niego, strażniku, bo dookoła jest już ciemna noc! – Najpierw zapytam, czy mój pan zechce z nieznajomą rozmawiać – odrzekł strażnik. Ale Miedziany Rycerz tak był ciekawy obcej kobiety, że sam do bramy podszedł, a kiedy ją otwarto, zaprosił Agatkę do środka. W wielkiej sali wszystko było miedziane, a włosy rycerza też miały kolor miedzi. – Miedziany Rycerzu! Przybyłam z daleka, by cię poprosić o miedziany flet… Królowa Motyli zginie, jeżeli nie przyniosę jej Promyka Nadziei, a dostać go mogę tylko za trzy przedmioty: miedziany flet, kryształowe serduszko i platynowy kłębuszek. Proszę, podaruj mi flet!! – Ale dlaczego mam oddać obcej kobiecie tak cenny przedmiot? – Pomóż mi, Miedziany Rycerzu, bo jakże smutny będzie świat bez pięknych motyli… – A cóż ty mi za to dasz? – Cóż ci mogę dać, Miedziany Rycerzu? Niczego przecież nie mam! Ale mogę ci zaśpiewać… Kiwnął rycerz głową, a w miedzianej sali echo powtarzało słowa pieśni o miłości do bliskich, tęsknocie i samotności. Wzruszył się rycerz, do Agatki podszedł i miedziany flet jej w dłonie włożył. – Masz, o co prosisz, a rano ruszaj w dalszą drogę! Rankiem Agatka pożegnała Miedzianego Rycerza i opuściła zamek. Droga teraz wiodła między dwiema rzekami, z których jedna miała zielone wody, druga – niebieskie. Fale niebieskiej rzeki łaskotały jej stopy, a kiedy podbiegały do niej, słyszała wyraźny głos:

Zaczarowani pomocnicy

95


– Nie idź dalej! Nie warto się trudzić! W życiu liczy się tylko siła! A ty jej nie masz! Zawracaj z drogi! Ale Agatka nie słuchała. Myślami była w miedzianej sali, gdzie otrzymała flet. Ani się obejrzała, jak dotarła do srebrnej bramy pięknego zamku. Strażnik grzał się w promieniach słońca. – Wpuść mnie do Srebrnego Rycerza – poprosiła. – Przybyłam z daleka i potrzebuję jego pomocy! Roześmiał się strażnik. – Wpuszczę cię, jeżeli mój pan zechce cię przyjąć! Poczekaj na jego decyzję! Usiadła Agatka pod murem i zamyśliła się, a strażnik bardzo szybko z odpowiedzią wrócił. – Srebrny Rycerz czeka na ciebie! Długo szła Agatka korytarzami, aż wreszcie przed obliczem Srebrnego Rycerza stanęła. Srebrne włosy rozsypały mu się na ramionach, a na prawej dłoni miał czarną rękawicę. – Podaruj mi, Srebrny Rycerzu, kryształowe serduszko! Królowa Motyli zginie, jeżeli nie przyniosę jej Promyka Nadziei, a dostać go mogę tylko za trzy przedmioty: miedziany flet, kryształowe serduszko i platynowy kłębuszek. Proszę, podaruj mi kryształowe serduszko! – Nie mogę ci dać kryształowego serduszka, bo w nim zamknięte są moje uczucia! – odpowiedział rycerz. – Poproś o coś innego! Serduszka nie dostaniesz! Rozpłakała się Agatka. – Dlaczego masz uczucia zamknięte w kryształowym serduszku? – zapytała przez łzy. Uczuciami trzeba się dzielić z innymi ludźmi! – Ale ja nie chcę się z nikim dzielić! – odpowiedział rycerz. – Więc ze świata znikną przepiękne motyle, a ja nigdy nie zobaczę już mojego ogrodu i moich dzieci! – Agatka rozszlochała się na cały zamek. – Nie płacz! – powiedział rycerz. – Chodź do mnie, chodź do mnie!... Przytul się, pocałuj mnie, a ja dam ci kryształowe serduszko! Tylko nie płacz! Podzielę się z tobą zamkniętymi uczuciami! Objął Srebrny Rycerz Agatkę i mocno ją przytulił, a ona znieruchomiała jak zaczarowana. Zapomniała o całym świecie. O całym świecie zapomniał także rycerz. Tkwili tak obok siebie w milczeniu i zauroczeniu, a nad zamkiem słońce zaczynało już gasnąć. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się motyl i usiadł na czarnej rękawicy rycerza. Popatrzyła na niego Agatka i cel wędrówki stanął jej przed oczami.

96 Wyprawa do Krainy Baśni


– Ja nie mogę się zatrzymać… – wyszeptała. – Ja muszę iść dalej! – Zatem pójdę z tobą… – roześmiał się Srebrny Rycerz. – Nie możesz iść ze mną – muszę iść sama! – Więc kiedy zadanie wypełnisz, wróć do mnie! Będę czekał! Wybiegła Agatka z zamku, a przed nią nowa droga się ściele. Z lewej strony ciemny, groźny las. Z prawej strony – niebezpieczne bagna. Krok za krokiem oddalała się Agatka od zamku Srebrnego Rycerza, ale myśleć o nim nie przestała. Nawet nie zauważyła, że na drogę wypełzały zielono-brązowe węże i prawie dotykały jej stóp. – Nie idź dalej! – syczały. – Nic z tego nie będziesz miała, a na świecie ważny jest tylko własny interes i ludzki egoizm! Miłość się nie liczy!! Nie idź dalej! Ale Agatka nadal myślami tkwiła w ramionach Srebrnego Rycerza i syczenia węży nie słyszała. Długo czy krótko szła, aż dotarła do siedziby Platynowego Rycerza. Był to bardzo leciwy starzec o smutnej twarzy i pięknych błękitnych oczach, które widziały wszystkie zakamarki ludzkiej duszy. Platynowy Rycerz zaprosił wędrowniczkę do wielkiej sali, gdzie różowe światła tańczyły po platynowych ścianach. – Nic nie mów, dziecko… – odezwał się Platynowy Rycerz. – Tak długo żyję na tym świecie, że wiem, czego u mnie szukasz! Dam ci platynowy kłębuszek, jeżeli zostaniesz tu ze mną i ubarwisz dni mojej starości swoją obecnością. Niczego ci u mnie nie zabraknie! – Zlituj się, Platynowy Rycerzu, nie mogę u ciebie zostać, bo w domu zostawiłam dzieci, a kiedy ja nie wrócę, wyginą także wszystkie motyle na świecie!! Jeżeli smutno ci w samotności, dlaczego nie szukasz przyjaciół? – Bo nie ma przyjaźni na świecie! – To nieprawda! Okaż ludziom zainteresowanie i życzliwość, to znajdziesz przyjaciół! – A od czego mam zacząć? – zapytał starzec. – Daj mi platynowy kłębuszek! Okaż mi życzliwość… Podał starzec Agatce platynowy kłębuszek, a ona na ziemię go rzuciła. Kręci się kłębuszek, kręci, nić się rozwija i nową drogę Agatce wyznacza. A nowa droga skalista i niebezpieczna. Pnie się wysoko ku górskim szczytom. Idzie Agatka coraz wyżej i wyżej… Nogi na ostrych kamieniach kaleczy. Pot jej oczy zalewa, a zmęczenie siły odbiera. Kiedy promienie zachodzącego słońca czerwienią szczyty pomalowały, zobaczyła wreszcie Agatka pałac Króla Światła.

Zaczarowani pomocnicy

97


Jarzył się na tle ciemniejącego nieba wszystkimi kolorami tęczy. Platynowy kłębuszek zatrzymał się przed ogromną, świetlistą bramą, która bezszelestnie się otworzyła. Schyliła się Agatka po kłębuszek, a tu zamiast niego tylko kupka popiołu. Zmartwiła się ogromnie, bo jeden przedmiot, który miała podarować Królowi Światła, bezpowrotnie straciła. Z ciężkim sercem przekroczyła bramę i ruszyła przed siebie. Długo czy krótko szła dość, że znalazła się przed królewskim obliczem. – Witaj, przyjaciółko ludzi i motyli! – ciepło pozdrowił ją władca. – Z czym do mnie przychodzisz? – Najjaśniejszy Panie, miałam ci oddać platynowy kłębuszek, miedziany flet i kryształowe serduszko w zamian za szkatułkę z Promykiem Nadziei, który uleczy chorobę Królowej Motyli, ale u kresu drogi straciłam kłębuszek. Teraz zginą motyle, a ja do dzieci nie wrócę… – rozpłakała się Agatka rzewnymi łzami. Król Światła podniósł się z tronu, a blask bił od niego tak potężny, że Agatka oczy zamknęła. – Nie płacz, kłębuszek już odegrał swoją rolę i musiał zniknąć! – odezwał się spokojnie. – Zagraj lepiej na miedzianym fleciku – niech będzie w moim pałacu wesoło! Podniosła Agatka flecik do ust, a rzewna melodia popłynęła pod sufitem tronowej sali. – Zagraj wesoło! – ponaglił król. – Kiedy nie mogę… – jęknęła Agatka – …do domu mi tęskno!... – Więc zagraj melodię o radości i miłości, która zwycięża smutek i zło! Znowu Agatka flecik do ust przytknęła, o dzieciach, motylach i pocałunku Srebrnego Rycerza pomyślała, a flecik zaśpiewał tak pięknie, że Król Światła się wzruszył. Ledwo melodia przebrzmiała, gdy nagle flecik z rąk Agatki wypadł i w kupkę popiołu się zamienił. Roześmiał się król, na popiół wskazał. – Jego rola się także zakończyła! Chodź teraz ze mną i wybierz szkatułkę z właściwym Promykiem Nadziei. Są ich tysiące, ale musisz wybrać właściwą, by Królową Motyli uratować! Kryształowe serduszko ci w tym pomoże! Zaprowadził Król Światła Agatkę do ogromnej sali, gdzie na tysiącach półek stały duże i małe szkatułki. Chodzi Agatka po sali i właściwej szkatułki szuka. Ale która to jest właściwa – nie wie… Wielka czy mała, kanciasta czy okrągła? Nagle z rąk wypadło jej kryształowe serduszko i rozsypało się w drobny pył, ale Agatce zdawało się, że słyszy głos Srebrnego Rycerza:

98 Wyprawa do Krainy Baśni


– Każda nadzieja jest piękna i może wielki płomień rozpalić! Z każdej iskierki może zrodzić się wielka wiara w powodzenie zamiarów!! Każda szkatułka jest właściwa! Nie namyślała się więcej Agatka. Wyciągnęła rękę i wzięła z półki pierwszą z brzegu szkatułkę. Otworzyła drzwi i do Króla Światła podbiegła. – Tę wybieram! Ona Królową Motyli uzdrowi! Roześmiał się Król Światła. – Idź więc i ratuj ją! Wybiegła Agatka z pałacu, a tu złote motyle nad drogą się unoszą i czekają na wędrowniczkę. Jedne szkatułkę do góry uniosły, drugie dziewczynę płaszczem ze skrzydeł otuliły. Przez ocean, siedem gór i rzek leci złota chmura, kołysząc utuloną we śnie Agatkę. A kiedy słońce oświetliło jabłonie w sadzie, Agatka znalazła się w swojej kuchni. Spojrzała na zegar – wskazówki drgnęły i ruszyły przed siebie. Spojrzała przez okno – przechodnie ocknęli się z letargu i pośpieszyli w sobie tylko znanych kierunkach. Spojrzała na sad – ptaki zaczęły śpiewać. Zbliżyła się Agatka do kuchni i podniosła do góry talerz smakowitych naleśników z dżemem malinowym. W tej samej chwili kuchnia wypełniła się chmurą złotych motyli. Na ramionach Agatki siadła Królowa Motyli w maleńkiej koronie, a jej dotyk był tak delikatny, jak czuły pocałunek. – Masz Agatko szkatułkę z Promykiem Nadziei! Teraz on tobie się przyda! Otwórz szkatułkę i podejdź do drzwi! Uczyniła Agatka tak, jak jej Królowa Motyli nakazała. Otworzyła drzwi, a za nimi zobaczyła Srebrnego Rycerza, który z promiennym uśmiechem wyciągnął do niej ręce. – Chodź!... chodź do mnie! Przytul się! – odezwał się rycerz. Przytuliła się Agatka do rycerza i o świecie zapomniała, a kiedy przyleciał złoty motyl i usiadł na ramionach Srebrnego Rycerza, nagle sobie o naleśnikach przypomniała. – Zapraszam cię, Srebrny Rycerzu, na naleśniki z dżemem malinowym. Są słodkie i pyszne! I siedli oboje za stołem, zajadając słodkie naleśniki…. I tak mijały im dni za dniami w zgodzie i radości, a jeżeli jeszcze nie pomarli, to do dziś dnia tak siedzą nad talerzem pełnym słodkich naleśników, ciesząc się z każdego, wspólnie przeżytego dnia.

Zaczarowani pomocnicy

99


Bociania sprawiedliwość Bociany zawsze cieszyły się wielkim poważaniem wśród mieszkańców wsi. Z wielką tęsknotą wypatrywano wiosną ich przylotu, a kiedy usłyszano znajome klekotanie, pewne było, że nadszedł czas pożegnania zimowej gnuśności i trzeba obudzić ze snu odpoczywające pola. Gospodynie z radością witały boćki szukające dla siebie miejsca na dachach domów. – Patrzcie, ludziska, boćki nam do chałupy szczęście niosą! – powtarzano w każdym domu, na którym pierzaści goście zaczynali wić gniazda. Nawet najmłodsze dzieci wiedziały, że bociana nie wolno płoszyć, a za rzucenie w niego kamieniem grozi kara wymierzona przez Matkę Naturę. Bocian jest ptakiem nietykalnym na Pomorzu i tak jest od wieków! Ale nie we wszystkich wsiach bociany budują gniazda. Wybierają tylko te miejscowości, gdzie mieszkańcy są spokojni, gdzie nie ma kłótni, a troska gospodarzy o domowe zwierzęta gwarantuje dostatnie życie bocianim rodzinom. Zastanawiali się starzy ludzie, dlaczego wszystkie ptaki, żerujące przez całe lato na łąkach pod Kobylnicą, stawiają się jesienią jeden obok drugiego – jak karne wojsko na rozkaz – i czekają na hasło do odlotu? Zastanawiali się nad tym sto lat temu i dwieście lat temu… I do dziś tej tajemnicy jeszcze zgłębić nie potrafią. A bociany niezmiennie lecą z pierwszym jesiennym wichrem na umówione miejsce pod Luleminem, gdzie przestrzeni nie zasłania ani jedno drzewo, ani jeden dom. Przylatują z klekotem i szumem wielkich skrzydeł. A kiedy dotkną ziemi, pozdrawiają się pochyleniem głowy i ukłonem cienkich nóg. Czekają cierpliwie, aż pojawi się bociani wódz i ruchem dzioba da znak, że nadszedł czas przemiany. Co to za przemiana? To jest właśnie wielka tajemnica! Stare księgi, których dotąd nie zniszczył czas, przechowują skrzętnie sekret bocianiej przemiany. Na niedostępnych, błotnistych brzegach Nilu, dokąd wódz prowadzi znad Bałtyku podniebną karawanę swoich pierzastych braci, dokonują się czary. Wszystkie bociany, którymi opiekowali się ludzie, przyjmują ludzką postać. Czar trwa tak dłu-


go, jak długo przebywają one w ciepłym Egipcie! Ale czar sam nie mija. Ptaki w czasie jego trwania muszą wyrównać wszystkie rachunki z człowiekiem – dobrego nagrodzić, złego – ukarać. Czasem w ludzkiej postaci spędzają wiele lat, czekając na dzień rachunku. A kiedy wreszcie wolno im wrócić do ptasiej postaci, czekają aż przyjdzie pora powrotu nad Bałtyk. O tym, jak potężna jest ta siła egipskich czarów, przekonał się pewien stary gospodarz, u którego pewnego roku wiosną na dachu stodoły bociany zbudowały gniazdo. Gospodarz bardzo lubił swoich skrzydlatych gości. Gdy wracał do domu z pola, zawsze je pozdrawiał ciepłym słowem. Przynosił czasem jakiś kąsek z obiadu albo wystawiał miseczkę z mleczkiem, które dość szybko znikało. Nie wiedział jednak gospodarz, że klekocące boćki są solą w oku gospodyni i córki. Gdy gospodarza nie było w chałupie, robiły wszystko, by ptaki przegonić z gniazda. A to rzuciły w nie kamień, a to robiły na podwórku hałas, uderzając drewnianą łychą w garnek. Gospodyni ciągle pomstowała na białe ptaki i wierciła dziurę w brzuchu mężowi. – Wygoniłbyś te darmozjady! Żadnego pożytku z tych ptaszysków nie ma… Hałasują od rana do nocy i kartofle świniakom wyżerają. A panoszą się na podwórku jakby tu najważniejsze były! Przegoń te żarłoki!... Ale gospodarz uśmiechał się tylko dobrotliwie i ani myślał usuwać z podwórka skrzydlatych gości. – Uspokój się, kobieto! – mówił. – Bociany to dobre duchy naszego domu! Omija nas głód, bieda, nieszczęścia! Podziękuj Panu Bogu za to, że kazał ptakom budować gniazdo w naszej zagrodzie. Niezadowolona była z takiego obrotu sprawy gospodyni, zła córka. Odgrażały się bocianom, gdy tylko gospodarz znikał za bramą zagrody. Pewnego dnia zdarzyło się nieszczęście. Młody bocian podczas nauki latania zahaczył skrzydłem o koronę uschniętego drzewa. Ze złamanym skrzydłem jakoś wylądował na podwórku swoich gospodarzy. Żałośnie piszczał i kręcił się w kółko. Zobaczyła go przez okno w kuchni gospodyni. Dała córce miotłę i powiedziała: – Idź na podwórko i wygoń to skrzeczące ptaszysko! Dziewczyna poszturchiwała miotłą rannego ptaka i popychała go do bramy. Nagle pojawił się stary gospodarz i stanął jak wryty. – Czy ty, dziewucho, masz serce z kamienia, że to niebożę, przez los skrzywdzone, kijem szturchasz?! Toż grzech to wielki chore zwierzę krzywdzić! Zdenerwowany gospodarz chwycił ptaka, schował pod pazuchę i wszedł z nim do kuchni. Ani chciał słuchać wyjaśnień żony i gderania córki. Troskliwie obwiązał chore skrzydło i umieścił biedaka w stajni. – Niech mi tylko która tknie tego ptaka, to z domu wygonię! – zapowiedział rozzłoszczony.

Zaczarowani pomocnicy

101


I tak został bocian w zagrodzie. Gospodarz dbał o niego i robił wszystko, by jesienią ptak mógł stawić się na lulemińskiej łące i stąd odlecieć do Egiptu. Bocian poruszał się coraz sprawniej, ale skrzydło nie wróciło do dawnej siły, opadało ciężko podczas lotu i wznosiło się z trudem. Gospodarz postanowił przetrzymać ptaka jeszcze przez zimę. – Nabierze siły, wiosną będzie latał po naszych łąkach, a jesienią poleci do Egiptu – planował, masując chore skrzydło. Nie wiedział jednak, że kiedy tylko opuszcza dom, żona i córka poszturchują kalekiego ptaka i nie szczędzą mu przekleństw. W dni targowe, które gospodarz spędzał na słupskim rynku, gospodyni nie dawała jeść bocianowi, mając nadzieję, że wreszcie pozbędzie się mężowego pupilka. Poszturchiwany ptak im bardziej cierpiał krzywdzony przez kobiety, tym bardziej garnął się do gospodarza, szukając u niego pieszczot i dobrego słowa. Wreszcie zaczął jak cień chodzić za nim krok w krok i pociesznym klekotaniem opowiadał mu o zdarzeniach z bocianiego świata. Minęła zima. Wymizerowany bocian coraz częściej wyprawiał się na nadrzeczne łąki w poszukiwaniu jedzenia. Latał coraz dalej i coraz sprawniej, ale gospodarz z daleka odróżniał go po nierówno wznoszącym się i opadającym skrzydle. Gdy nadszedł pierwszy jesienny wicher, bocian zniknął.

102 Wyprawa do Krainy Baśni


Gospodarz obserwował odlatujący na południe klucz wielkich ptaków i z nadzieją w głosie żegnał swojego przyjaciela: – Leć, nieboraku, leć… Tam, w ciepłym kraju jest twoje miejsce! Może jeszcze kiedyś do mnie wrócisz?!... Kiedy wiosna zaczynała roztapiać lody i pierwsze pędy zazieleniły sad, gospodarz zaczął wypatrywać przylotu ptaków. Serce mu załomotało, gdy nad lulemińskimi łąkami zawirowały w tańcu białoczarne skrzydła. Ale bocian ze złamanym skrzydłem nie przyleciał. Ani tego roku, ani następnego… Zmarkotniał gospodarz. Ciągle myślał o biednym ptaku. – Pewnie sobie nie poradził z lotem na południe i zginął gdzieś po drodze! Minęła wiosna, lato... Płynęły kolejne lata. Gospodarz posmutniał. Coraz mniej miał radości w domu. Uciekał w pole i na łąki przed wiecznie niezadowoloną gospodynią i jędzowatą córką. Kiedy tylko przychodził do domu, spadał na niego grad gniewnych słów, a pociechy znikąd nie mógł się doczekać. Pewnego dnia gospodyni ucichła, jakaś boleść okrutna przykuła ją do łóżka. Gospodarz w duchu myślał, że to kara za złe słowa, ale nie odważył się tego głośno powiedzieć. A choroba rozpanoszyła się w izbie, gdzie leżała złożona niemocą niewiasta i chichotała piskliwie. Całą zimę chorowała swarliwa kobieta, ale nie dane jej było wyzdrowieć. W dzień świętej Agaty zmarło się gospodyni. Stary gospodarz pochylił się ku ziemi i nie miał już siły orać piaszczystej roli. Gospodarstwo zaczynało podupadać, bieda zajrzała na podwórze. Zniknął koń, sprzedano krowę. Życie starego robiło się coraz skromniejsze i skromniejsze… W kuchni rządziła kłótliwa córka, która często żałowała ojcu lepszego jedzenia. – Staremu to i miska kartofli starczy! – burczała pod nosem. Gospodarz znosił cierpliwie upokorzenia, aż pewnego dnia nie zdzierżył złośliwości. Wyjął ze skrzyni starą sakwę i wyruszył w podróż do Gdańska. Umyślił sobie wędrówkę do miejsca, gdzie zimują bociany. Nie wiedział, dlaczego akurat tam, ale jakaś przemożna siła kazała mu wsiąść na żaglowiec afrykańskich linii. Opuszczony w złości dom stał się miejscem serii nieszczęść. Piękny żaglowiec zbliżał się już ku holenderskim wybrzeżom, gdy potężna fala nagle rzuciła go na skały. Morze zabrało wielu marynarzy i pasażerów. Statek tonął, ciągnąc na dno ludzi i towary. Stary człowiek modlił się żarliwie o śmierć na lądzie. Żałował podjętej w chwili rozpaczy i złości decyzji o wielkiej podróży. Nagle zawisła mu nad głową wysoka fala i… stracił przytomność. Ale nie było w planach Stwórcy zakończenie jego ziemskiej wędrówki! Stary człowiek przeżył katastrofę. Gdy otworzył oczy, zobaczył pochyloną nad sobą, pokiereszowaną twarz mężczyzny z jednym okiem.

Zaczarowani pomocnicy

103


– Czy jestem w piekle? – zapytał. Jednooki zaśmiał się, pokazując szczerbate zęby. – Nie, kochasiu, nie jesteś w piekle, ale na pirackim okręcie! Wyłowiliśmy cię razem z innymi nieborakami. Ale nie będziemy was trzymać zbyt długo, tylko zaraz po przybiciu do wybrzeży Afryki sprzedamy was na targu niewolników! Zapłakał chłopina, ale nic nie mógł na swoje nieszczęście poradzić. Po dwóch dniach podróży piraci weszli do małego portu i zostawili wszystkich podróżnych na łasce handlarza niewolników. Wychudzony staruszek został sam, bo nikt takiej chudziny kupić nie chciał. Handlarz kazał iść mu precz, bo nie miał zamiaru go karmić. Ruszył chłop przed siebie, płacząc i modląc się na przemian. Kiedy zbrakło mu sił, usiadł pod murem, który dawał niewielki cień. Zapadł w odrętwienie i byłby niechybnie zginął z głodu i gorąca, gdyby nie pewien elegancki pan, który zabrał go do swojego domu. Nakarmił i napoił biednego podróżnika. Zrobił mu posłanie w zacienionej komnacie, a sam wyszedł z domu. Kiedy wrócił, chłop siedział na posłaniu i rozglądał się ciekawie. – Dziękuję ci, mój wybawco! – powiedział. – Gdyby nie twoje miłosierdzie, niechybnie bym zginął! Elegancki pan uśmiechnął się przyjaźnie. – Ty też mnie kiedyś uratowałeś od śmierci i opiekowałeś się mną troskliwie. Winien ci jestem wdzięczność. Powiedz mi, proszę, czy żona i córka ciągle zatruwały ci życie? Od wielu lat czekam na dzień, w którym będę mógł wystawić im rachunek za moją krzywdę! Zdębiał chłopina. Uważnie przyjrzał się swojemu dobroczyńcy. Elegancki pan miał na sobie białe ubranie i czarną koszulę. Jedną rękę nosił na temblaku i był tak blady, jakby nigdy słońca nie widział. Chłop nie potrafił zrozumieć, o czym mówi ten wytworny mężczyzna. Widząc jego minę, dobroczyńca roześmiał się. – Czyżbyś zapomniał o bocianie, którego uratowałeś wiele lat temu? – Ty, panie, jesteś tym bocianem?... – chłop aż rozdziawił gębę ze zdumienia. Blady pan z ręką na temblaku pokiwał głową. – Dopóki nie wyrównam rachunków z tobą i twoją rodziną, dopóty będę w ludzkiej postaci – odpowiedział. A teraz powiedz mi, czy twoja żona i córka ciebie także krzywdziły? Markotno się jakoś chłopu zrobiło, ale kłamać nie potrafił. – Moja żona już nie żyje… – odpowiedział. – …a córka dobrego słowa dla mnie nie miała. To przez jej złe słowa wsiadłem na statek do Afryki, by znaleźć się tam, gdzie odleciał mój jedyny przyjaciel – bocian…

104 Wyprawa do Krainy Baśni


– Widać Pan Bóg chciał, byś mnie odnalazł… – powiedział człowiek-bocian. – Nie wrócisz ode mnie z pustymi rękami. Twoje stare lata powinny być spokojne i dostatnie, bo zasłużyłeś na to dobrym sercem. Zabierz ze sobą ten mały mieszek. Znajdziesz w nim zawsze, kiedy będziesz w potrzebie, jeden srebrny pieniądz. Kiedy wrócisz do domu, pierwszy pieniądz z mieszka daj najbiedniejszemu człowiekowi, jakiego spotkasz przed kobylnickim kościołem, a później żyj spokojnie, aż przyjdzie na ciebie pora pożegnania doczesnego świata. – A tu masz czerwoną wstążkę. Zawiąż ją na maszcie statku, którym wracać będziesz na Pomorze! Nic ci się złego podczas tej podróży stać nie może, bo chronić cię będzie siła egipskiego czaru! A kiedy przekroczysz próg domu, daj wstążkę córce! Tak się stało, jak powiedział bociani dobroczyńca chłopa. Podróż do ojczyzny minęła bez przeszkód. Wiele czasu musiało jednak upłynąć, zanim stary człowiek dotarł z Gdańska do Kobylnicy. Usiadł przed kościołem i czekał na bicie dzwonów wzywających wiernych na mszę. Ludzie schodzili się wolno, przyglądając się człowiekowi, który jakoś był im znajomy, a jednak poznać go nie mogli. A on nic nie mówił, siedział bez ruchu i czekał. W zanadrzu1 miał przygotowany pierwszy srebrny pieniądz z bocianiego mieszka. Przechodzili obok niego ludzie biedni i bogaci. Wreszcie minęło go bose i obdarte dziecko. Starzec zerwał się na nogi, podbiegł do dzieciaka, wcisnął mu w rękę pieniądz i powiedział: – Już nigdy nie będziesz głodny i bosy, taka jest wola Boża! W tym samym momencie nad kościołem, nie wiadomo skąd, pojawiły się bociany i głośnym klekotem potwierdziły prawdziwość wypowiedzianych słów. Chłop wolno ruszył w drogę do domu. Ledwo przestąpił próg, gdy usłyszał jazgoczący głos córki. Umilkła dopiero wtedy, gdy podał jej zaczarowaną, czerwoną wstążkę. Zakręciła się na pięcie i pobiegła do komnaty z lustrem. Długo przymierzała dziwną wstążkę, aż wreszcie zawiązała ją szyi. Kiedy tylko zadzierzgnęła węzeł, zamieniła się w kamień. Do dziś, podobne do kształtu kobiety kamienie przypominają ludziom, że bocianów krzywdzić nie wolno, bo te piękne ptaki sam Stwórca świata ma pod specjalną opieką.

1 Zanadrze – dawniej miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi.

Zaczarowani pomocnicy

105


Baśnie na dwa wieczory


Długa baśń o dwóch wiedźmach i dzielnym chłopcu Tego dnia było bardzo zimno. Otuliłam się ciepłym swetrem, postawiłam na biurku filiżankę kawy i włączyłam komputer. Po chwili sznurek liter zapełnił niebieski ekran. Zamyśliłam się chwilę i popatrzyłam w okno. Na parapecie siedziała sroczka. – Znam cię, sroczko, mieszkasz w moim ogrodzie i wyjadasz mojemu psu kaszę z garnka! – powiedziałam do siebie, bo w domu nikogo przecież nie było. Sroczka przestąpiła z nogi na nogę i zastukała dziobem w okno. Tego było już za wiele. Nie dość, że kradnie mojemu psu kaszę, to jeszcze przeszkadza mi w pracy! Otworzyłam okno, żeby odgonić ptaszysko, a wtedy sroczka przekrzywiła łepek i odezwała się terkotliwym głosem: – Czy pani wie, co dziś za dzień? – Oczywiście, że wiem – 6 grudnia – Mikołajki! Każde dziecko czeka na ten dzień, bo przecież wtedy dostaje się upominki! – Właśnie, właśnie... – gderała sroczka. – Prezenty, prezenty... – Ja też mam dla pani prezent, ale niech się pani ciepło ubierze, bo w ogrodzie jest zimno! Zaintrygowana ubierałam się błyskawicznie. – Jaki prezent może mieć dla mnie sroczka? – myślałam zadziwiona. Posłusznie podreptałam w kąt mojego ogrodu, który zimą wcale nie był taki piękny. Pod płotem, między suchymi badylami coś błyszczało. – To jest prezent dla pani! – zaterkotała sroczka. – Niech się pani pośpieszy, bo za moment nic się nie uda! – A co ma się udać? – zapytałam zadziwiona, ale sroczki już nie było. Pokiwała mi tylko ogonem i odleciała. Pochyliłam się nad błyszczącym przedmiotem. – Co to jest? Wygląda jak budzik, ale coś za dużo ma wskazówek, bo aż cztery!

Baśnie na dwa wieczory

107


Dziwny zegar Wróciłam do ciepłego pokoju. Dziwny zegar postawiłam na biurku, ale cztery wskazówki nie dawały mi spokoju. Wzięłam zegar do ręki i usiłowałam go uruchomić. Ledwo wskazówki ruszyły, mój pokój nagle zaczął się rozpływać jakby we mgle, a ja sama poczułam wielką niemoc. Kiedy przyjrzałam się swoim dłoniom, zobaczyłam, że zamiast palców mam ptasie szpony. Chciałam krzyczeć, jednak zamiast ludzkiego głosu usłyszałam ptasi skrzek. Pobiegłam do lustra i zobaczyłam w nim siwą gołębicę. Na dziobie miała moje okulary, a więc to byłam ja, tyle że w ptasiej postaci. – Sroczko! Odczaruj mnie, sroczko! – prosiłam, ale sroczka nie pokazała się w moim ogrodzie. Kiedy wyleciałam z domu, obraz zaczął mi nagle falować przed oczami i tu, gdzie kiedyś była ulica, teraz rozciągały się bagniste łąki. Skoro już jestem ptakiem, muszę szukać jakiegoś wyjście z sytuacji! Rozpaczanie nic tu nie pomoże! – zdecydowałam i wzbiłam się wysoko w górę. W dole był mój ukochany Słupsk, ale im bliżej śródmieścia leciałam, tym trudniej było mi poznać ulice. Tu, gdzie był piękny park, teraz płynęła rzeka. Tam, gdzie było kino, teraz stały rzędem ciasne kamieniczki. W miejscu dworca rozciągały się łąki. Zamiast parku nad Słupią zobaczyłam hałasujące tartaki.

Zrozpaczona szukałam jakiegoś miejsca, które byłoby mi znane. Ale im dłużej latałam nad Słupskiem, tym smutniej mi się robiło na duszy. Nie było znanych mi ulic ani domów. Za sprawą sroczki znalazłam się w obcym, zaczarowanym świecie. Latałam tu i tam, aż wreszcie opadłam z sił. Znajdowałam się nad Laskiem Północnym. Jednak nie widziałam stadionu. Tu, gdzie powinien być, wznosiła się potężna góra. Zrezygnowana przysiadłam na jednej z gałęzi wielkiego dębu, a wtedy, nie wiadomo skąd, przyleciała sroczka. Przysiadła obok mnie, jakby nic się nie stało.

Królestwo leśnej wiedźmy – Tam, w środku góry, jest królestwo Nordy – północnej wiedźmy! – zaskrzeczała szeptem. – Jest ona potężna i kapryśna. Na swoje usługi ma całe bogactwo lasu. Ze wszystkich stron świata zwierzęta znoszą jej wszystko, czego zapragnie. A ona pobawi się chwilę nowym przedmiotem i rzuca go w kąt. Z nudów niszczy wszystko i poniewiera swoimi sługami. Wszyscy mieszkańcy lasu drżą na dźwięk jej imienia, ale muszą jej słuchać, bowiem ona zna nawet ich myśli. Jak jej się ktoś sprzeciwi, to go zaraz zaczaruje. Ta potężna wiedźma ma we wnętrzu góry nieprzebrane skarby. Każdego dnia przebywa w innej komnacie, pełnej drogich kamieni i złota. Jej zachcianki spełnia liczny dwór, którego marszałkiem jest stary lis. Kiedy Norda wyjeżdża ze swoim dworem z podziemnego świata, wszystkich zamienia w ludzkie postacie. Jeszcze nikt się nie oparł sile jej złota, a ona żąda coraz to nowych wrażeń i uciech. Przed wieloma laty uwięziła we wnętrzu góry dwa wielkie dziki, które wielokrotnie usiłowały uciec z jej królestwa, ale ona zawsze je wytropiła i z powrotem zamykała

108 Wyprawa do Krainy Baśni


w niewoli. Mogła je zaczarować w kamień, jednak nie robiła tego, bo bawiły ją swoim upartym dążeniem do wolności. Miała wielką radość z tego, że zbuntowane dziki powoli zamieniła w zgorzkniałych, ponurych niewolników. Snują się teraz przygnębione po podziemnym świecie i wszystkich przekonują, że nie warto sprzeciwiać się złu, bo się z nim i tak nie wygra. Norda panuje nad całym leśnym światem, ale tego jej za mało! Słyszałam od łasicy, co jest na jej dworze, że wiedźma pragnie mieć na swoich usługach człowieka. Chce wziąć ludzkie dziecko i wychować sobie dla rozrywki!... Sroczka nagle zamilkła, bo oto góra zadrżała i zaczęły się ruszać gęste krzaki na zboczu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otwarło się podziemne wejście i wyjechała z niego kareta zaprzężona w dwa jelenie. Na koźle siedział siwy lis, a w karecie tylko mignęła postać bogatej pani. Za karetą podążał sznur łasic i kun, ale ledwo zwierzęta opuszczały podziemny świat, przybierały ludzkie postacie i zamieniały się w konnych jeźdźców. Cały orszak ruszył w stronę miasta. Bogata pani wychyliła się z karety i rozkazującym tonem oznajmiła: – Macie się pilnie rozglądać po wszystkich słupskich domach. Musicie mi wypatrzyć biedną rodzinę, gdzie ma na świat przyjść dziecko! Muszę dostać ludzkie dziecko, choćbym miała was wszystkich zamienić w kamienie! Okulary spadły mi z dzioba, tak mnie słowa wiedźmy wystraszyły. – Widzi pani teraz, że trzeba działać! – zaskrzeczała moja prześladowczyni. – Trzeba uratować słupszczan przed zakusami Nordy! – A co ja mogę zrobić, sama jedna i to jeszcze w zaczarowanej, ptasiej postaci – rozpłakałam się z żalu. – Niechże pani nie beczy! – zezłościła się sroczka. – Tu nie ma czasu na mazgajstwo! W domu szewca Kopytko rodzi się właśnie trzynaste dziecko. Musimy zdążyć tam przed dworem Nordy!

Trzynaste dziecko Pochlipałam jeszcze trochę, ale wytarłam zapłakany dziób i powlokłam się za sroczką. Dom szewca Kopytko przylegał do czerwonych murów miejskich, które dobrze znałam. W ciasnej, ciemnej izdebce panował wielki gwar. Nad kołyską z malutkim dzieckiem pochylały się kobiety i głośno biadoliły: – Oj, oj, oj, pani Kopytkowa! Spotkała was wielka bieda, trzynasta gęba do jedzenia przybyła! Jak wy sobie teraz poradzicie, skoro majster biedny, bo ludzie butów nie kupują ani nie naprawiają! Jak wy wykarmicie tyle dziecisków! Załkała Kopytkowa w kącie, wytarła łzy rogiem szerokiej spódnicy. Nagle na dworze coś zaturkotało i przed domem Kopytków stanęła bogata karoca. Sąsiadki szewcowej rozpierzchły się jak kury, ale jeszcze zdążyły poradzić strapionej kobiecinie:

Baśnie na dwa wieczory

109


– Może ta bogata pani wasze dziecko wspomoże? Uczepiła się szewcowa tej myśli. Nerwowo zaczęła dreptać po izbie, a dwanaścioro dzieciaków za nią. Jakoż i za małą chwilkę rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. Ktoś pchnął je szybko i do izby wszedł zgarbiony w ukłonach marszałek dworu, a za nim bogata, dostojna pani. Marszałek dworu zatrzymał się przy Kopytkowej i słodziutkim głosem przemówił: – Biednie u was, pani Kopytkowa, dzieci głodne bywają... Moja pani chciałaby wam pomóc! Weźmie od was tego najmniejszego na wychowanie, a on – jak dorośnie – całą waszą rodzinę wzbogaci! Bogata pani patrzyła jak urzeczona w kołyskę, w której spało najmłodsze dziecko. Szewcowa biła się z myślami. Chciałaby poprawić dzieciom los, ale żal jej było synka, który jeszcze nawet nie dostał na chrzcie własnego imienia. – Synek się dopiero urodził – zaczęła mówić z wolna. – Daj mi się pani z mężem naradzić i zastanowić. – Dobrze! – rzekła Norda. – Wrócimy tu w niedzielę! A wtedy dziecko będzie moje, a wam nigdy pieniędzy nie zabraknie! Kiedy Norda wybiegła z domu, sroczka powiedziała do mnie: – A teraz szybko, trzeba szewcowej pomóc! Norda już jej nie opuści! Będzie tak długo Kopytków nękać, aż dziecko dostanie. Jest tylko jeden sposób wydobycia ich ze szponów wiedźmy. Później pani wszystko wyjaśnię! Teraz lećmy do Lasku Południowego, bowiem tam mieszka druga wiedźma, która z Nordą prowadzi wojnę i tylko ona może poradzić Kopytkom, co mają czynić. Ja do jej pałacu nie mam dostępu, ale panią Zyda wysłucha.

Wiedźma ze Złotego Stawu Leciałyśmy szybko. Kiedy sroczka zobaczyła z góry Staw Złoty, leżący w środku Lasku Południowego, skierowała się ku niemu. Zatrzymałyśmy się nad samym brzegiem. – Tutaj jest królestwo Zydy, wiedźmy Południa – powiedziała tajemniczo. – Rządzi ona całym podwodnym światem. Na jej usługi są wszystkie wodne stworzenia. Zyda jest mniej groźna niż Norda, ale uwielbia płatać figle. Wszyscy ją muszą rozśmieszać, a jak ktoś nie potrafi – ona go każe więzić w podwodnej grocie. Kiedy nudzi się w swoim podwodnym państwie, wychodzi na powierzchnię wody, zamienia się w ludzką postać, a jej rybi i żabi dwór towarzyszy jej w psotach wyczynianych ludziom. Ona dla zabawy potrafi ludziom zniszczyć pola albo przewrócić stragany na rynku. Ta wielka psotnica od kilkuset lat rywalizuje z Nordą o panowanie nad światem ludzi. Musi pani do niej dotrzeć, opowiedzieć o wydarzeniu w domu szewca Kopytko i poprosić o radę dla jego rodziny.

110 Wyprawa do Krainy Baśni


Jeszcze sroczka nie skończyła mówić, a już nad brzegiem stawu zaczęła się podnosić do góry ściana wody. Wypłynął z niej stary, wąsaty sum i zapytał: – Kto tutaj tak hałasuje i zakłóca sen mojej pani, Zydy? – To ja! – zaczęłam nieśmiało. – Przyleciałam prosić o radę dla szewca Kopytko, któremu Norda chce zabrać dziecko! Na dźwięk imienia Nordy gwałtownie wzburzyła się woda i na jej powierzchni ukazała się chuda, wysoka postać Zydy. – Kto w moim państwie ośmiela się wymawiać imię mojej odwiecznej rywalki? – głos Zydy rozchodził się jak kręgi na wodzie. Poprawiłam okulary na dziobie i szybko zaczęłam opowiadać o wizycie Nordy w biednym, szewskim domku. Zyda słuchała spokojnie, a po chwili oświadczyła: – Sama muszę odwiedzić szewców, ale leć tam i uprzedź ich o mojej wizycie, by się nie przestraszyli! Do szewców leciałam prędko jak błyskawica. Przysiadłam na parapecie okna i zastukałam dziobem w szybę. Szewcowa podeszła do okna. Popatrzyła na mnie przerażona. – Mężu! – zawołała w głąb komnaty. – Jakieś dziwy się dzieją, bo teraz przyleciał do nas gołąb w okularach i stuka do okna. – Otwórz, kobieto! – zadecydował mąż. Odetchnęłam z ulgą. Skrzypnął zamek, okno było otwarte. – Pani szewcowa… – zaczęłam. – Niech się pani nie boi! Ja nie jestem zwykłym gołębiem, ale zaczarowanym. Zaczarowano mnie po to, żebym mogła wam pomagać. Dziś rano odwiedziła was Norda – wiedźma Północy, która chce zabrać wasze dziecko na wychowanie. Sami jej sile się nie przeciwstawicie! Może wam pomóc tylko Zyda – wiedźma Południa, wielka psotnica, będąca odwiecznym wrogiem Nordy. Ja mogę ją do was sprowadzić, a ona znajdzie na Nordę sposób! – Leć, gołąbku! – wyszeptała szewcowa i zalała się łzami. Nad Stawem Złotym byłam w ciągu kilku chwil. Zyda już na mnie czekała. – Lećmy do szewcowej! – wydusiłam zdyszana. Zyda skinęła na wielkiego suma i woda zaczęła się kotłować. Podnosiła się wyżej i wyżej, aż wreszcie utworzyła wysoką bramę, z której jedna za drugą zaczęły wypływać ogromne ryby. Gdy tylko dotykały płetwami brzegu, zamieniały się w dworzan. Ostatni wypłynął z wodnej bramy wielki sum. Machnął ogonem i natychmiast stanęła przed nim ociekająca od blasku drogich kamieni kareta.

Baśnie na dwa wieczory

111


W oka mgnieniu stary sum zamienił się w siwego stangreta, otworzył drzwi karety, a wtedy do środka weszła, strojna jak królowa – wiedźma Zyda. – Jedźmy! – rozkazała. Podróż trwała krócej niż dźwięk dzwonów na wieży kościoła Mariackiego. Przed domek szewców znowu zajechał bogaty orszak. Sąsiedzi zadziwieni patrzyli z okien na ociekające od drogich kamieni szaty gości. Nie mogli pojąć, co jest przyczyną nagłego zainteresowania bogaczy. Zyda pośpiesznie weszła do środka domu. Pociągnęła nosem i z niezadowoleniem rzekła: – Czuć siarkę! Tylko Norda zostawia po sobie ten zapach. Trudna będzie z nią przeprawa! Szewcowa zaczęła płakać, a trzynaścioro dzieci razem z nią. W chałupie zrobiło się żałośnie smutno. Tylko szewc Kopytko nie stracił rozsądku i zapytał: – Co mamy robić? – Nie sprzeciwiajcie się Nordzie, bo was wszystkich zniszczy! Zgódźcie się na jej żądania, ale powiedzcie, że dziecko oddacie, gdy ssać mleko matki przestanie. Jak nowa rada będzie potrzebna, przyślijcie gołąbkę!

Trzynastek Mały szewczyk dostał imię Trzynastek, bo mu nic innego rodzice nie potrafili wymyślić. A że imię było długie, wszyscy wołali go Nastek. Szewczątko było wesołym dzieciaczkiem i rosło jak na drożdżach. O Nordzie jakby zapomniano. Mijały dnie, miesiące. Liście leciały już z drzew, gdy nagle pewnego dnia przyleciała zdenerwowana sroczka. – W Lasku Północnym wielkie poruszenie, Norda szykuje się do wielkiej wyprawy! Trzeba szewca zawiadomić! – Norda jedzie! – zdążyłam zawołać, a już za drzwiami stał orszak wiedźmy Północy. Kiedy się otworzyły, szewcowa w objęciach tuliła małego Nastka, przystawiając mu do buzi pierś. Norda zatrzymała się tuż za progiem i powiedziała: – Przyjechałam po dziecko! – Jeszcze ssie pierś! – odrzekła szewcowa. – Dostaniesz go pani, gdy ssać przestanie! Niezadowolona była Norda z takiego obrotu sprawy, ale nic nie powiedziała. Obróciła się na pięcie i wyszła z izby. Za chwilę opuścił ją także marszałek dworu. Na stole pozostawił mieszek ze złotem. – To dla was, żeby dziecko nie było głodne! – powiedział na odchodnym.

112 Wyprawa do Krainy Baśni


Jeszcze było widać karetę wiedźmy, gdy nad Słupskiem rozpętała się okropna burza. Ulewa zalewała ulice, a niebo rozświetlały ognie błyskawic. Ludzie modlili się przerażeni. Tylko Kopytkowie wiedzieli, że to wiedźma Północy wścieka się, bo do podziemnego królestwa wróciła bez dziecka. Następnego dnia do domku szewców zapukała Zyda. – Teraz ja będę uczyć Nastka, jak ma sobie z czarami radzić! – zapowiedziała. Od tego dnia była częstym gościem Kopytków, a Nastek słuchał jej rad. Norda jakby zapomniała o Kopytkach. Nastkowi przybywało lat i rozumu. Kiedy minęły mu siódme urodziny, Zyda stwierdziła: – Teraz on już ma swój rozum! Z wszystkimi czarami sobie poradzi własnym sprytem i nikt go nie skrzywdzi. Kiedy Norda będzie go chciała zabrać, nic się nie bójcie – dziecko oddajcie! A ty, gołąbko, bądź z dzieckiem zawsze!

W podziemiach Norda pojawiła się, kiedy na ulice spadł pierwszy śnieg. Stanęła w drzwiach i oznajmiła: – Jeżeli nie oddacie mi dziecka, wszystkich zamienię was w kamienie! Kopytkowa żegnała synka z płaczem, szewczątka buczały po kątach, szewc wycierał co chwilę nos. Tylko Nastek nie płakał. Pocieszał rodzinę, że nic mu się złego stać nie może, bo ma dość rozumu, by sobie poradzić. Otwierała się powoli wielka góra w Lasku Północnym, gdy orszak Nordy wjeżdżał do podziemnego królestwa. Nastek ciekawie rozglądał się dookoła. Norda zadowolona odpowiadała na wszystkie jego pytania. Miała powód do radości – przywiozła do swojego królestwa upragnione dziecko. Kiedy się zasunęła ziemia, we wnętrzu góry rozbłysły światła diamentów, brylantów i szmaragdów. Migotało to wszystko na ścianach tak pięknie, że zapomniałam o żałości. Nastek z uciechy klaskał w ręce. Orszak Nordy ruszył do sali jadalnej. Na pięknie przykrytych stołach pachniało jadło. Wiedźma dała znak ręką i słudzy zaczęli jeść. – Proś o razowy chleb i mleko! – szepnęłam Nastkowi do ucha. – Jeżeli będziesz jadł smakołyki wiedźmy, staniesz się leniwy i nigdy nie wrócisz do rodziców! Nastek odstawił talerz i zamyślony spojrzał na Nordę. – Czyżby ci ptasie mleko i migdały nie smakowały? – zadziwiła się wiedźma. – W domu u moich rodziców był tylko czarny chleb i mleko. Nie potrafię jeść innego jedzenia! Norda skinęła głową. – Od dziś łasice będą codziennie ci przynosiły czarny chleb i mleko ze Słupska!

Baśnie na dwa wieczory

113


114 Wyprawa do Krainy Baśni


Zaczarowane dziki Nazajutrz Nastek obudził się późno, ale nie miał zadowolonej miny. – Straszno tutaj! – powiedział cichutko. – Chodźmy stąd, może gdzieś znajdziemy choć troszkę słońca! Kiedy otworzył drzwi, szybko się cofnął. Na korytarzu stały dwa potężne dziki. Wyglądały bardzo groźnie. Nastek spojrzał na mnie. – Tylko ty, gołąbko, możesz się dowiedzieć, co te dziki robią przed drzwiami pokoju! Co było robić, wyleciałam z pokoju i krążyłam nad głowami dzików. – Czemu nie pozwalacie Nastkowi wyjść z pokoju? – zapytałam. – My mu nie pozwalamy wyjść? – sapnął zdziwiony czarny dzik. – My chcemy się przyjrzeć nowemu więźniowi, który tak jak my musi gnić pod ziemią dlatego, że taki był kaprys Nordy. Nastek usłyszał rozmowę i uchylił drzwi. – Witaj, chłopcze! – grzecznie przywitał go szary dzik. – Ja jestem Szary Buc, a mój towarzysz to Czarny Buc. Od wielu lat przebywamy w podziemiach i bardzo chcielibyśmy posłuchać kogoś, kto widział zielone drzewa, buczynę w lesie i zachód słońca. Zapomnieliśmy, jak one wyglądają! Wielokrotnie chcieliśmy uciec z podziemnego królestwa, ale Norda ma tylu donosicieli, że szybko się o naszych zamiarach dowiedziała. Obiła nas wielkimi drągami i odechciało się nam ucieczki! Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, będziemy ci towarzyszyć w wędrówkach. Zawsze to jakaś odmiana w nudnym, podziemnym świecie, gdzie wszystkie dnie i noce są takie same. – Ty pewnie też dałbyś wszystko za spacer po prawdziwym lesie? – zapytałam. Czarny smętnie pokiwał łbem. – Nigdy się stąd nie wydostaniemy! Chyba że Nastek będzie miał tyle odwagi, by zdobyć bursztynowe serce Nordy i zniszczyć jej moc. – Bursztynowe serce Nordy, powiadasz! A gdzie ono jest i jak je można zniszczyć? – serce mi waliło jak dzwon.

Bursztynowe serce Nie wiadomo, ile czasu trwała wędrówka po podziemnych korytarzach. Nagle dał się słyszeć szum i z oddali dobiegł nas głos pani podziemnego świata, która wróciła do domu. – Gdzie to ludzkie dziecko, przyprowadźcie mi je natychmiast, bo jestem śmiertelnie znudzona! Bawiła chłopca rozmową i była wyraźnie zadowolona, że jej słucha i zadaje mnóstwo pytań. Sprytny chłopiec pytał o drogie kamienie, skarbiec podziemny, aż wreszcie rzekł:

Baśnie na dwa wieczory

115


– Ludzie na ziemi mówili, że ty, pani, masz mniejszą moc niż Zyda, bo ona ma serce z bursztynu, które pozwala jej nad tobą zapanować! Zatrzęsła się Norda, aż do sufitu rozrosła się ze złości. – Ludzie kłamią! – krzyknęła. – To ja mam w drogocennej szkatule bursztynowe serce, w którym zamknięta jest moc władania nad światem! Nikomu nie uda się jej zniszczyć, bo szkatuła jest w pokoju strzeżonym przez nieśmiertelne gryfy. Ani na ziemi, ani na niebie nie ma istoty mogącej mi wydrzeć bursztynowe serce! Zasapała się Norda. Przysiadła za stołem i kazała łasicom śpiewać, a kunom tańczyć. Wystraszone wybuchem złości zwierzęta myliły się co chwilę. Wiedźma nie mogła im tego darować. Spotkanie było zakończone. Nastek przygnębiony wlókł się korytarzem. Pod jego pokojem stały dwa dziki. – Nic się nie martw – powiedziały chórem. – Przywykniesz! Mijały dni za dniami. Monotonne, podobne jeden do drugiego. Norda coraz częściej opuszczała podziemny świat, a Nastek w towarzystwie dzików przemierzał podziemne królestwo. Pewnego dnia weszli do korytarza zarośniętego pajęczyną. Było tu ciemno i zimno. Tylko w oddali migotało jakieś światełko. Nastek ruszył naprzód, ale Buce zatrzymały go. – Tutaj nikomu wchodzić nie wolno! – powiedział Szary. – Ale ja tylko popatrzę i zaraz wracam! – powiedział Nastek i zanim się Buce zorientowały, pobiegł ku migocącemu światełku. – W jaki sposób Norda wchodzi do tej sali? – zapytał, ale dziki nie odpowiedziały. – To pewnie tutaj jest zamknięte bursztynowe serce! – Tutaj – odrzekł czarny dzik. – Norda przychodzi tutaj w ostatnim dniu każdego miesiąca. Wyśledzimy ją, jak otwiera drzwi. Minął miesiąc i drugi. Pewnego dnia uradowane dziki oznajmiły: – Tam, w ścianie, znajduje się ruchoma cegła. Wystarczy ją przesunąć, a pierwsze drzwi same się otwierają, ale za nimi są drugie… Nie martw się, chłopcze! Choćby nie wiem co się stało – my ci pomożemy, bo zbyt długo siedzimy uwięzione i niczego na świecie nie pragniemy bardziej niż jednego dnia spędzonego w prawdziwym lesie – na wolności! Ty jesteś pierwszą istotą, która się z nami w tym podziemnym świecie zaprzyjaźniła, więc będziemy z tobą, choćby trzeba było zapłacić życiem za jeden dzień wolności. Tajemnicę otwarcia drugich drzwi musisz od Nordy wydobyć sam! Jeszcze tego samego wieczoru podczas kolacji Nastek począł głośno wychwalać niezwyciężoną siłę wiedźmy. Robił to tak dobrze, że wiedźma uwierzyła w jego słowa, a to uśpiło jej czujność. – Powiedz mi, Nordo, czy jest ktoś na świecie, kto mógłby ci zagrozić? – Gdyby Zyda wyrwała mi bursztynowe serce, zdobyłaby władzę nad światem – chełpliwie odrzekła Norda. – Ale to jej się nie uda, bo żeby wejść do komnaty, gdzie znajduje się szkatułka, trzeba mieć mój pierścień, a jak wiesz, nigdy się z nim nie rozstaję. Tylko mój pierścień otwiera szkatułę, gdzie drzemie żywe, bursztynowe serce władzy!

116 Wyprawa do Krainy Baśni


Pierścień wiedźmy Nastek jeszcze długo przymilał się do Nordy, pochłaniając wzrokiem jej zaczarowany pierścień. Kiedy wrócił do swojej komnaty, rozpłakał się. – Nigdy nie zabiorę Nordzie pierścienia, bo ona go wcale nie zdejmuje! – Nie martw się, chłopcze! Razem coś wymyślimy! – powiedziałam, żeby go pocieszyć. Kiedy Nastek zasnął, wyleciałam z pokoju, by naradzić się z dzikami. Nad ranem plan działania był gotowy. Wtajemniczyłam chłopca i czekaliśmy, aż nastanie noc. Norda odchodziła do swoich sypialni w otoczeniu łasic. Minęło sporo czasu, zanim cały podziemny pałac spowiła cisza. Nagle oba Buce zaczęły się głośno kłócić niedaleko drzwi sypialni Nordy. Po chwili jeden zaatakował drugiego ostrymi szablami. Czyniły wielki hałas, zdolny umarłego obudzić. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Norda wybiegła z sypialni zaspana i zła. Dziki tak się wokół niej szarpały i kręciły, że skołowana wiedźma przewróciła się na ziemię, a z palca zsunął się jej czarodziejski pierścień. Tylko na to czekałam! Porwałam pierścień w dziób i niezauważona przez Nordę przemknęłam chyłkiem do korytarza, gdzie czekał Nastek. Dziki dalej toczyły udawaną wojnę, a kiedy Norda je wreszcie uspokoiła, była tak rozzłoszczona, że nie zauważyła braku pierścienia. Jak wicher pędziliśmy do zaklętej komnaty. Nastek przesunął cegłę uruchamiającą mechanizm drzwi. Wpadliśmy do wnętrza zaczarowanej komnaty, ale tutaj czekała nas przykra niespodzianka. Dookoła czterech złotych ścian stały ogromne szafy pełne szkatułek. Która z nich była zaczarowana? Nastek jęknął, już widział swoją śmierć z ręki rozwścieczonej wiedźmy. Rozpaczliwie zaczął biegać między szafami i dotykać szkatułek. – Gdzie mam szukać? – wołał zrozpaczony. Wtedy mnie olśniło: serce bursztynowe musi mieć wielką moc, więc szkatułka będzie ciepła! Rozejrzeliśmy się po sali. Tylko nad jedną szkatułką unosił się mały obłoczek pary. To musiała być ta zaczarowana! Na korytarzu nagle rozległ się hałas. Nie było wątpliwości. Norda zorientowała się, że ją oszukano i biegła odzyskać bursztynowe serce. Wraz z nią pędził cały podziemny dwór. Nastek w tym czasie zajęty był wydobywaniem z zaczarowanej szkatuły bursztynowego serduszka. Dotknął pierścieniem Nordy zamknięcie szkatuły i wieko otwarło się. Wielkie bursztynowe serce pulsowało jak żywe. Było tak gorące, że parzyło chłopca w dłonie. Ledwo go dotknął, a natychmiast runęła ściana komnaty. Otwarła się ziemia i do podziemnego świata wtargnęło słońce. Nastek przysłonił oczy dłonią. Z bursztynowym sercem w garści ruszył przed siebie. Obok niego biegły uszczęśliwione widokiem słońca Buce. Gnały przed siebie jak oszalałe i zatrzymały się dopiero przed słupskim zamkiem, gdzie do dziś wąchają lawendę w przyzamkowym ogrodzie. Przysiadłam na leśnym kamieniu: – Jaki piękny jesteś świecie, kiedy opromienia cię słońce! – zawołałam w uniesieniu. W głębi ziemi uwięziona została szalejąca Norda, która nagle straciła moc. Przejrzałam się w wodzie strumienia. Okulary były na miejscu. Zamiast dzioba miałam normalny nos, a zamiast skrzydeł zwyczajne ręce. Czar minął. W dłoni trzymałam malutkie bursztynowe serduszko. A obok mnie stał Nastek, dziwnie jakoś podobny do mojego syna. – Obiecałaś mi niezwyczajny prezent mikołajkowy! – powiedział. Podałam mu serduszko: – Tak, dziecko, mam dla ciebie dwa zaczarowane słowa: – Kocham cię! Baśnie na dwa wieczory

117


118 Wyprawa do Krainy Baśni


Niezwykła żona J

est taka wieś na Pomorzu, w której przychodzą na świat kobiety niezwykłe. Badający stare obyczaje etnografowie napisali wprawdzie, że Płaszewo jest jednym z wielu miejsc na Pomorzu, gdzie rodzą się czarownice, ale to w żadnym wypadku nie może być prawda. W tej wsi zawsze kobiet było mniej niż mężczyzn i dlatego złośliwi sąsiedzi rozsiewali paskudne plotki. Po prostu bali się mądrych kobiet z Płaszewa, które nigdy nie traciły głowy i radziły sobie w najtrudnieszych sytuacjach. Ale ta przepiękna, niezwykle malownicza wieś ma także swoją tajemnicę. Każdego roku na śródleśnej polanie, na południe od wsi, w czasie nocy świętojańskiej, wyłania się spod ziemi zaczarowana studnia. Jeżeli w wigilię świętego Jana o północy pochyli się nad nią człowiek potrzebujący pomocy, podziemne siły wyrzucą z czeluści przedmiot rozwiązujący wszystkie kłopoty. Ale żeby zaczarowany przedmiot dostać, trzeba najpierw pościć przez miesiąc i każdego dnia odmawiać modlitwy do wszystkich świętych, nie pomijając żadnego z nich. Przeoczenie nawet najmniejszego świętego powoduje fiasko całego przedsięwzięcia. Zaczarowana studnia była w płaszewskim lesie od zamierzchłych czasów, ale niewielu ludziom starczało odwagi, siły woli, wytrwałości i dyscypliny, by przygotować się na spotkanie z podziemnymi siłami. Ja znam dziewczynę niezwykłą, której zaczarowana studnia dała laskę. Opowiem wam o niej… Zanim jednak poznacie piękną Katrinę, załóżcie stary beret babci, bo będziemy szybko mknąć w przeszłość! Jesteście gotowi? Włączamy stare radio, które bez trudu potrafi cofać czas. Ma ono takie malutkie, magiczne, zielone światełko. To właśnie ono nas przeniesie w odległe czasy. A więc pędźmy! Sto lat w przeszłość? Nie, nie… to za blisko! Dwieście lat? Nie, nie..., wtedy już były na świecie wnuki Katriny. A zatem zatrzymajmy czas na roku 1710! Płaszewo było wtedy maleńką wioseczką stanowiącą lenno1 rycerza Heninga. Ale nie szukajcie tego rycerza w herbarzu pomorskiej szlachty, bo go tam nie ma! Jeden z kronikarzy napisał kiedyś, że to zmyślony rycerz i tak już zostało na wieki, choć pan na płaszewskich włościach był z krwi i kości mężczyzną. Rycerz Hening miał dwór w środku wsi. Dwór bogaty, piękny, cały z jesionowego drewna. Wokół niego rozpościerał się jak wachlarz wielki sad i kolorowy ogród. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola i łąki należące do rycerza,

1 Lenno – w średniowieczu ziemia nadana przez władcę poddanemu.

Baśnie na dwa wieczory

119


a tuż za nimi trzymały się piaszczystej drogi chłopskie domy. Bogaty i znamienity był rycerz Hening. Na południowym krańcu wsi mieszkała wdowa, której mąż zginął w lesie przywalony pniem ściętego drzewa. Wdowa była tak biedna, że musiała pracować jako wyrobnica u innych gospodarzy, by nakarmić syna. Chłopiec od najmłodszych lat pracował razem z matką. Nigdy się nie skarżył, choć z żalem patrzył na zabawy innych dzieci. Wiedział, że tak być musi. Bogate dzieci się bawią, biedne pracują. Kiedy zmęczona matka wieczorami gotowała skromną wieczerzę, chłopiec często widział jej łzy wpadające do garnka. – Nie płacz, matuś, kiedy dorosnę, kupię ci piękne korale! Siądziesz sobie na ławeczce przed domem i będziesz się grzała na słoneczku, a ja na ciebie zapracuję... – mawiał z wielkim żarem Oskar, obejmując spracowane dłonie matki. – Tak, tak, synku, będę sobie siedziała na słoneczku, a ty podarujesz mi czerwone korale… – wzdychała wdowa przez łzy. – Tak kiedyś na pewno się stanie, bo dobre z ciebie dziecko! Pan Bóg widzi naszą niedolę i kiedyś się nad tobą ulituje. Oskar nie pozwalał matce płakać. Kiedy tylko łzy zaczynały jej płynąć po wymizerowanej twarzy, on wymyślał zabawne historyjki, by zafrasowaną kobietę rozśmieszyć. Tak mijało lato za latem, zima za zimą. Na południowym krańcu wsi rozsiadła się Bieda i nie zamierzała się ruszyć z miejsca. Na północnym krańcu wsi mieszkał zamożny wdowiec, któremu żona urodziła córkę i zmarła następnego dnia. Mała Katrina wychowywała się bez matki, ale bogaty ojciec niczego jej nie skąpił. Dziewczynka była trzpiotem, wszędzie było jej pełno. Wdrapywała się na drzewa, wybierając ptakom jajka z gniazd. Z najciemniejszych zakątków lasu znosiła zaskrońce, małe zajączki i piękne kwiaty. Katrina rosła wolna jak ptak. Tak mijało lato za latem, zima za zimą. Na północnym krańcu wsi rozsiadła się Beztroska i grzała się przy ogniu bogatego wdowca. Nadeszło upalne lato, zboża wysypywały się z dojrzałych kłosów. Kto żyw pomagał przy żniwach. Oskar i jego matka całymi dniami pracowali ciężko na cudzych polach. Zmieniali się gospodarze, tylko praca się nie zmieniała. Któregoś dnia Oskar znalazł się na polu ojca Katriny. Wszyscy żniwiarze zalewali się potem, by w upale jak najwięcej zboża wyrwać ziemi. Schyleni ludzie nawet nie zauważyli rozbrykanej Katriny, która przybiegła na pole i rozrzuciła zebrane snopki. Wieczorem przyszedł wdowiec, by się ze żniwiarzami rozliczyć i zobaczył poprzewracane snopki. – Nie dostaniecie zapłaty, jak nie wskażecie mi winnego! – zagroził. Ludzie stali w milczeniu, z pochylonymi głowami. Nie znali winnego, bo go nie widzieli. Wolno ruszyli drogą przed siebie, wiedząc, że dziś położą się spać głodni. Matka Oskara nie potrafiła powstrzymać łez. Kiedy przechodziła obok domu wdowca i zobaczyła go w drzwiach, cicho powiedziała przez łzy: – Bardzo nas skrzywdziłeś, niech ci Bóg wybaczy! Syn objął matkę ramieniem i powiedział:

120 Wyprawa do Krainy Baśni


– Chodźmy do domu, matuś! Bogaty i tak biednego nie zrozumie… Coś usiłował wdowiec wytłumaczyć, ale matka i syn już go nie słyszeli. Ich figurki malały na polnej drodze, aż zupełnie znikły. Wdowiec wszedł do kuchni i zobaczył za stołem zapłakaną Katrinę. – To ja rozrzuciłam snopki, ojcze! Chciałam się pośmiać… Ale ta zapłakana kobieta spowodowała, że się tego bardzo wstydzę. Ona jest teraz głodna przeze mnie, buuuuu… ona powiedziała… skrzywdziłeś nas, niech ci Bóg wybaczy… Ona nie pomstowała na winowajcę, poszła zapłakana do domu… To wszystko moja wina, ojcze! Jestem zła i samolubna! Wdowiec podszedł do córki i pogłaskał ją po głowie. – Źle zrobiłaś, dziecino, ale to wszystko przez to, że matka cię dobrego od złego nie mogła nauczyć odróżniać, a ja o tym nie pomyślałem. To moja wina, że się bez matki jak dzikus chowasz. Trzeba iść teraz żniwiarzy przeprosić i garnki im napełnić! Trzeba zaprzęgać wóz i jechać… Nie minęły dwa pacierze, gdy Katrina ruszyła z domu wozem wyładowanym workami z ziemniakami, kaszą i mąką. Odwiedzała kolejno żniwiarzy i prosiła o wybaczenie. Po raz pierwszy zobaczyła biedę wiejskich wyrobników i głodne dzieci. Ten widok podziałał na piękną pannę jak uderzenie obuchem. Zaczęła się wstydzić dotychczasowego postępowania i postanowiła się gruntownie zmienić. Wędrowała cały wieczór od chaty do chaty, przekazując hojne dary. Wreszcie dotarła także do chaty wdowy na południowym krańcu wsi. Jakież było zdziwienie Oskara, gdy przed drzwi ich chałupinki zajechał wóz, a próg przekroczyła zapłakana piękna panna. Podeszła do matki Oskara i błagała o przebaczenie. Tak była piękna i wzruszająca, że chłopakowi serce podskoczyło do gardła. – Wybaczcie mi, że psotą pozbawiłam was zapłaty za pracę – płakała Katrina. – Nigdy już nie będę nikomu dokuczać, tylko mi wybaczcie! – Nie płacz, dziecko, biednaś ty – bez matki chowana, to i nie wiesz, że źle czynisz… – odezwała się matka Oskara. Dziewczyna obróciła się jak fryga i z domu wybiegła, za chwilę wróciła z koszem pełnym jedzenia. – To dla was, żebyście spokojnie wieczerzę zjedli! – Zjedz ją razem z nami… – zaproponował Oskar i dziewczyna po raz pierwszy przyjrzała mu się uważnie. Czerwony rumieniec wypełznął jej na policzki. Za stołem stał piękny, uśmiechnięty młodzian i patrzył na nią szeroko otwartymi, szarymi oczami. Gestem jeszcze raz zaprosił ją do stołu. Katrina siadła, ale jeść nie mogła. Zerkała to na stół, to na Oskara, to na jego matkę. Bardzo ciemno już było za oknem, gdy Katrina ruszyła w drogę powrotną do domu. Opowiedziała ojcu o wizycie, ale o szarych oczach pięknego Oskara nie rzekła ni słowa. Od tego dnia zmieniła się Katrina zupełnie. Już nie wspinała się na drzewa i nie psociła. Uczyła się pracy

Baśnie na dwa wieczory

121


w gospodarstwie, dokarmiała głodne, wiejskie dzieci, a wieczorami spotykała się na drodze pod lasem z Oskarem. Nie była z tych spotkań zadowolona matka Oskara. – Nie dla ciebie, synku, bogata, gospodarska córa – mawiała. – Ty majątku żadnego nie masz, cóż jej dać możesz? – Moje ręce i serce, matko – śmiał się Oskar. – Katrina mnie kocha, ja ją kocham, to wystarczy. Nic o spotkaniach młodych nie wiedział wdowiec. W tajemnicy przed córką szukał jej męża, ale to nie mógł być chłop. Piękna Katrina godna była księcia. I tego księcia zamierzał jej ojciec znaleźć, by córka została wielką panią. Pewnego dnia wybrał się w odwiedziny do właściciela wsi – rycerza Heninga. Przy szklaneczce gorzałki opowiedział mu o pięknej córce, dla której szuka godnego jej męża. Nadstawił ucha Hening, o majątek ojca wypytał, o zalety dziewczyny i jej wychowanie. A kiedy dowiedział się, że dziewczyna bez matki wychowana i dobrych manier nikt jej nie nauczył, roześmiał się głośno. – Dużo musisz zapłacić, żeby jej męża znaleźć! Przyprowadź dziewczynę, pokaż ją…, a wtedy może się rozwiązanie znajdzie! Następnego dnia ojciec przywiódł Katrinę na dwór Heninga. Rycerz, gdy ją zobaczył, aż zaniemówił z wrażenia. Stała przed nim prześliczna dziewczyna, jakiej nigdy nie widział i nie spodziewał się ujrzeć w zagubionym wśród lasów Płaszewie.. – Ja się ożenię z twoją córką… – powiedział rozgorączkowanym szeptem do ojca Katriny. – Ale musi nabrać pańskich manier i ogłady. Przyjdź jutro rano, to dobijemy interesu! Ucieszony wdowiec pędził do domu jak na skrzydłach. Unikał córki, w obawie przed jej pytaniami. A Katrina po wizycie na dworze Heninga była bardzo niespokojna. Wieczorem pobiegła na spotkanie z Oskarem i wszystko mu opowiedziała. Zmartwił się młodzieniec i markotny wrócił do domu. Matka nawet nie musiała go pytać o powód zmartwienia. – Mówiłam ci, synku, że nie dla ciebie gospodarska córka, boś biedny… – Co robić, matuś, żeby bogactwo zdobyć? – Nie wiem, synku… Kiedy nastał ranek, wdowiec pognał na spotkanie z rycerzem. Hening wyciągnął ze skrzyni ciężki worek pełen talarów i powiedział: – Masz tu talary. Jedź do najlepszych krawców w Gdańsku i spraw dziewczynie piękne suknie. Kup jej powóz i dorodne konie. Zamów porcelanowe talerze i srebrne sztućce. Naucz ją sztuki

122 Wyprawa do Krainy Baśni


rozmawiania z gośćmi i tańca. A jak tego wszystkiego dokonasz, przyjdź do mnie i zdaj mi relację ze wszystkiego… Potem damy na zapowiedzi! Z workiem pełnym talarów wrócił wdowiec do domu. Katrina czekała na niego niecierpliwie. Zapytany o to, skąd wziął tyle pieniędzy, wszystko jej opowiedział. Dziewczyna zalała się łzami. – Ojcze, ale ja kocham Oskara i chcę być jego żoną… – Nigdy się na to nie zgodzę! – zatrząsł się ze złości ojciec. – Pójdziesz, moja panno, za rycerza i będziesz wielką panią! To moje ostatnie słowo! Jutro jadę do Gdańska zamówić dla ciebie suknie, a później przyjadą do naszego domu dostojne damy i będą cię uczyć pańskich manier! Łzy strumieniem lały się z oczu Katriny, ale ojciec był niewzruszony. Wreszcie dziewczyna zmęczona płaczem zasnęła. A wtedy jakaś biała postać zbliżyła się do niej, przysiadła na łóżku i pogłaskała ją po głowie. – Nie martw się, córciu, miłość zawsze zwycięży… – odezwał się głos łagodny i cichy jak szemrzący strumyk. – Musisz iść w noc świętojańską do leśnej studni, a tam znajdziesz rozwiązanie kłopotów. Ale zanim tam pójdziesz, musisz przez miesiąc pościć i odmawiać codziennie modlitwy do wszystkich świętych. I pamiętaj, żadnego świętego pominąć ci nie wolno! Dziewczyna siadła na łóżku i rozglądała się za osobą, która do niej łagodnym głosem przemawia. Pokój był pusty. Katrina poczuła wielką tęsknotę za matką, jednak nic poradzić nie mogła. Do rana już nie zasnęła, tylko obmyśliwała plan, jak przez miesiąc pościć, by się do studni leśnej w noc świętojańską dostać. Postanowiła się ojcu nie sprzeciwiać przez tyle dni, ile pościć należało, a potem zdać się na los i w noc świętojańską zaczarowanej studni szukać. Tak się też stało, jak mądra dziewczyna obmyśliła. Do domu wdowca przyjechały dwie szlachcianki, które różnych pańskich sztuk dziewczynę uczyły. Z Gdańska kupcy przywieźli dziesięć skrzyń z sukniami, czepcami i koszulami dla pięknej panny. Katrina obojętnie przyglądała się zabiegom ojca, nieobecna duchem, bez uśmiechu. Aż nadeszła wigilia świętego Jana. Wieczorem Katrina wymknęła się z domu i do lasu pobiegła. Kiedy zbliżała się północ, księżyc zasłoniły gęste chmury. W lesie zrobiło się ciemno i straszno. Przez kilka chwil niczego nie było widać. Katrina bała się ogromnie, by sobie dodać odwagi, zaczęła odmawiać litanię do wszystkich świętych. Jeszcze słowa brzmiały w powietrzu, gdy chmury odpłynęły i odsłoniły jasno świecący księżyc. Na polanie zrobiło się widno i wtedy Katrina zobaczyła wyłaniającą się z ziemi cembrowinę2 studni. Podnosiła się wolniutko, wyżej i wyżej… Aż zachybotała się, zakręciła dookoła i stanęła. Katrina podbiegła do studni, nachyliła się nad nią i zawołała: – Pomóż mi, leśna studzienko, bo potrzebuję pomocy… Zabulgotało, zawrzało w studni. Woda podniosła się wysoko, wysoko…, aż przelała się przez cembrowinę. Razem z wodną falą wypłynęła z dna studni laska, jaką widywała Katrina u pielgrzymów wędrujących na Rowokół – świętą górę Pomorzan. Chwyciła dziewczyna laskę i sama do siebie rzekła:

2 Cembrowina – obramowanie wokół studni.

Baśnie na dwa wieczory

123


– Co mi po tym kiju sękatym, nie takiej pomocy oczekiwałam. Ze złością stuknęła laską w ziemię, a wtedy odezwał się ze studni łagodny głos, przypominający głos matki: – To zaczarowana laska, córciu. Ona spełni każde twoje życzenie, ale wybieraj je mądrze, bo siła czarów zamiera w ostatnim dniu roku. Pierwszego dnia nowego roku rodzą się nowe czary… Zabrała Katrina laskę do domu i schowała pod siennikiem łóżka. Minęło kilka dni. Rycerz Henning wezwał wdowca i kazał mu złożyć relację z postępów w kształceniu Katriny. Ochoczo wdowiec o wszystkim opowiedział, ale gdy rycerz zapytał, czy Katrina jest zadowolona, że będzie żoną rycerza, nagle zamilkł. – Cóż cię trapi? – zagadnął Henning. – Katrina kocha biednego wyrobnika i nie potrafię wyrwać go z jej serca… – wymamrotał wdowiec. – Trzeba go od dziewczyny odsunąć, inaczej ślubu nie będzie! – Ale jak to zrobić? – Do jutra coś wymyślę! Następnego ranka Hening wysłał do chaty Oskara parobka i kazał się młodzieńcowi stawić natychmiast we dworze. Zaniepokojona matka nie potrafiła syna pocieszyć. Oskar ruszył do dworu, ale miał złe przeczucia. Kiedy stanął przed rycerzem, nisko się pokłonił. – Wzywaliście mnie, panie… – Słuchaj, parobku, ludzie mówią, że przechwalasz się swoją siłą i pracowitością. Masz mi do rana zaorać wszystkie moje pola, a jak tego nie zrobisz, zgnijesz w więzieniu! – Ależ panie, przecież to niemożliwe, żaden człowiek takiej pracy nie wykona! – Ludzie we wsi mówią, że jesteś nadzwyczajnie silny, więc dla ciebie takie zadanie to błahostka. No idź już i bierz się do roboty! Wlókł się Oskar do domu noga za nogą. Czarne myśli kłębiły mu się w głowie. Już się na śmierć w więzieniu szykował, gdy na drodze przed nim wyrosła Katrina. – Czemuś taki zafrasowany? – zapytała. – Rycerz Hening żąda ode mnie rzeczy niemożliwej. Mam w ciągu jednej nocy zaorać wszystkie jego pola. Jak tego nie dokonam, zgniję w więzieniu…

124 Wyprawa do Krainy Baśni


Rozpłakał się Oskar żałośnie. Katrina bez trudu domyśliła się, co kryje się za podstępem rycerza. Postanowiła skorzystać z siły zaczarowanej laski. – Nic się nie martw, kochany. Jakoś sobie z tym poradzimy – uspokajająco odezwała się do zmartwionego Oskara. – Zaoraj jedną skibę wzdłuż granicy pól, a kiedy skończysz, zawołaj mnie i o nic się nie martw! Z niedowierzaniem Oskar powlókł się do domu, ale dziewczyny posłuchał. Gdy wybiła północ jedna skiba na granicy pól rycerza była zaorana. Wtedy pojawiła się na polu Katrina. Kazała młodzieńcowi wracać do domu i spokojnie czekać ranka. Sama zaś wbiła laskę w środek pola i zawołała: – Niech zostaną zaorane wszystkie pola rycerza Heninga! W tej samej chwili zaszumiało, zagrzmiało. Ziemia sama zaczęła się dzielić na skiby i przewracać. Wypełniły się wszystkie dołki, wyrównały krzywizny. Kamienie układały się w pryzmy na skraju pola. Kiedy słońce liznęło rankiem szczyty najwyższych drzew, pola Heninga czerniły się równymi skibami. Katrina wyjęła z pola laskę i wróciła do domu. Podziękowała duchowi zmarłej matki za opiekę. Henning nie mógł się doczekać ranka. Był przekonany, że pozbędzie się rywala i przychylność Katriny za jakiś czas uzyska. Kiedy podszedł do okna, zobaczył niezwykły widok. Dookoła czerniły się skiby równo zaoranej ziemi. Zatrzęsło nim ze wściekłości. – Natychmiast wezwać mi tu parobka Oskara! – wrzasnął do służby. Znowu stawił się Oskar przed pańskim obliczem. – Wzywałeś mnie, panie?! – Wzywałem! Masz mi do jutra wykopać staw i napełnić go rybami, dużymi i małymi..., a jak tego nie zrobisz, czeka cię szubienica! A teraz wynoś się do stu diabłów! – wrzasnął rycerz. Przestraszony Oskar wycofał się do sieni. Złapał się za głowę. – Rycerz chyba oszalał, żąda wykonania rzeczy niemożliwej! Wracał do domu zatopiony w czarnych myślach. Pochyliły go zmartwienia ku ziemi, wlókł się, nie widząc nawet zmierzającej ku niemu Katriny. – Co znowu się stało, że idziesz jak na śmierć? – zapytała. – Jakże mam się nie martwić, gdy rycerz kazał mi do jutra wykopać staw i napełnić go rybami dużymi i małymi. Zapowiedział mi też, że zawisnę na szubienicy, jak dzieła nie dokonam… Żaden człowiek tego zrobić nie potrafi! Żegnaj, kochana, widocznie pisane mi umrzeć.

Baśnie na dwa wieczory

125


– Nie martw się na zapas. Udało się raz zachciankę rycerza zaspokoić, to i drugi się uda. Bądź dobrej myśli. Idź nocą na pole i obrysuj laską, którą ci dam, granice stawu, a później zdaj się na mnie! Tak Oskar zrobił, jak mu dziewczyna poradziła. Późnym wieczorem wziął laskę od Katriny i kształt wielkiej fasoli w szczerym polu wyrysował. Kiedy wybiła północ, zjawiła się Katrina. – Idź teraz do domu i o nic się nie martw. Ja dokonam reszty. Oskar posłusznie wrócił do domu. Katrina wbiła laskę tuż za narysowaną przez Oskara linią i głośno rozkazała: – Niech tu się pojawi staw z rybami, małymi i dużymi… W tej samej chwili zaszumiało, zagrzmiało. Ziemia sama zaczęła usuwać się nie wiadomo gdzie, nie wiadomo skąd pojawiła się woda. Kiedy pierwsze promienie słońca odbiły się w stawie, Katrina zobaczyła pod powierzchnią wody błyszczące ryby – duże i małe. Wyciągnęła z wody laskę i ruszyła do domu. Przeraził się rycerz Hening, gdy zobaczył rankiem staw na swojej ziemi. – Ten Oskar musi mieć jakieś konszachty z siłami nieczystymi, skoro niemożliwe do wykonania zadanie wykonał. Trzeba go o pomocników zapytać. Znowu wezwał parobka przed swoje oblicze. – Jeżeli mi powiesz, jakim sposobem wykonałeś moje polecenia, nie będę cię więcej nagabywał, a na dodatek hojnie cię wynagrodzę. Jeżeli mi tajemnicy nie zdradzisz, każę cię powiesić! – Widocznie śmierć mi pisana, bo tajemnicy zdradzić nie mogę – odpowiedział smutno Oskar. – Zastanów się do jutra, przemyśl moją propozycję – rycerz machnął ręką, odprawiając parobka. – Jutro całą sprawę zakończymy. Albo tajemnicę zdradzisz i dostaniesz nagrodę, albo życie stracisz! Oskar po raz kolejny wracał zgnębiony do domu. I po raz kolejny piękna Katrina zagrodziła mu drogę. – Cóż teraz tak cię martwi, że mnie na drodze nie dojrzałeś? – zapytała. – Przyjdzie się z życiem pożegnać, bo teraz rycerz zażądał, bym mu wyjawił tajemnicę czarów, za pomocą których jego zachcianki spełniłem. Jak tego nie zrobię – powiesi mnie! – Nic się nie martw, mój drogi! I z takim problemem sobie poradzimy. Kiedy jutro pójdziesz na pański dwór, żądaj, by pan zapisał ci pole z najbardziej urodzajną ziemią i dużą łąkę. Powiedz mu także, że tajemnicę ja sama mu zdradzę w ostatnim dniu starego roku. Nic więcej nie mów! Każ rycerzowi czekać, ale nie zapomnij zabrać od niego zapisu przekazującego ci ziemię.

126 Wyprawa do Krainy Baśni


Oskar uczynił tak, jak mu mądra Katrina kazała. Rycerz był tak zaintrygowany, że się na warunki parobka zgodził. Zapisał mu piękne pole na wschodzie wsi i przyległą do niego łąkę. Obiecał także czekać na ostatni dzień roku. Kiedy ten dzień nadszedł, chodził od okna do drzwi i wypatrywał pięknej Katriny. Minął ranek – dziewczyny nie było. Minęło południe – dziewczyny nie było. Zniecierpliwiony Hening wysłał służącego z ponagleniami, ale dziewczyna odrzekła, że jeszcze nie czas. Kiedy zachodzące słońce układało się do snu za lasem, pojawiła się na dworze Katrina odziana w najpiękniejszą suknię. Była piękna i wytworna jak księżna. Zapatrzony w nią Hening zapomniał, po co dziewczynę wezwał. – Zostań moją żoną – wyjąkał oczarowany jej urodą. Katrina przesunęła się bliżej stołu i cicho powiedziała: – Przecież nie ożenisz się, panie, z czarownicą, która może cię w zająca zamienić?! – Z czarownicą? Hening wybałuszył oczy, ręce zaczęły mu się trząść ze zdenerwowania. – Nie wierzę, że jesteś czarownicą! Tak piękna kobieta nie może być czarownicą! – A jak myślisz, panie, jakim sposobem przez jedną noc zostało zaorane pole? Jakim sposobem przez jedną noc powstał staw z rybami, małymi i dużymi. To wszystko czary, czary, czary… Jeżeli nie wierzysz, zaraz ci pokażę moją moc! Dałeś Oskarowi pole i łąkę. Za pomocą czarów zbuduję tam dom. Czekaj tu na mnie, aż cię zawołam i dom ci pokażę! Wróciła Katrina do domu, laskę zaczarowaną wzięła i na Oskarowe pole pobiegła. Wbiła laskę na skraju pola i łąki i rozkazała: – Niech tu dom piękny stanie, z sadem, ogrodem i malwami pod oknem. W tej samej chwili zaszumiało, zagrzmiało. Ziemia zaczęła się ruszać, a spod niej szybko wynurzały się kłody drewna. Układały się same coraz wyżej i wyżej. Same powstawiały się okna i drzwi, sam poukładał się dach z trzciny. Jak grzyby po deszczu wyrastały drzewa w sadzie i malwy pod oknami. Katrina z zadowoleniem patrzyła na piękne dzieło. Było już bardzo ciemno, gdy wyrwała laskę z ziemi i do Heninga pobiegła. Do północy zostało niewiele czasu. Wpadła jak burza do komnaty i nakazała: – Szybko zobacz nowy dom, panie, póki czary moje trwają! Wyszedł na drogę rycerz i nowy dom ujrzał. Tak go widok tego domu zadziwił, że gębę szeroko otworzył. Katrina zbliżyła się do niego i zaintrygowanemu widokiem nowego domu rycerzowi zaszeptała do ucha:

Baśnie na dwa wieczory

127


– Dam ci czarodziejską laskę, która uczyni cię najbogatszym człowiekiem na ziemi, ale pozwól mi wyjść za mąż za Oskara, którego bardzo kocham. Dam ci góry złota, wybierzesz sobie najpiękniejszą księżniczkę świata na żonę, ale mnie daj spokój i nie przeszkadzaj, bo jak mnie złość chwyci, to cię w zająca zamienię! Szeptała tak Katrina rycerzowi do ucha, aż opanowała go taka chciwość, że w wyobraźni już widział siebie na książęcym dworze z piękną księżną u boku. – A czy ta laska czarodziejska mnie posłucha? – dopytywał się. – Posłucha! Zaraz się sam o tym przekonasz. Weź laskę, wbij ją w ziemię i zażądaj, czego chcesz. Hening nerwowo chwycił laskę, wbił ją w ziemię i zapytał: – Czy da mi wór talarów? – Poproś o to... – odpowiedziała Katrina. – Daj mi, lasko, wór talarów! – zawołał Hening. W tej samej chwili zaszumiało, zagrzmiało. Ziemia zaczęła się ruszać, a spod niej nagle wynurzył się wielki wór. Rycerz otworzył go i na chwilę oślepił go blask nowiusieńkich talarów. Katrina obserwowała go w milczeniu. W tej chwili zegary we wszystkich kościołach Pomorza pokazały północ. Dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie. Wiedziała, że czarodziejska laska z leśnej studni właśnie straciła moc. Rycerz obrócił się ku Katrinie. – Laska jest moja, a ty wracaj do swojego parobka! Jeżeli jesteś czarownicą, to lepiej zrobię, szukając żony gdzie indziej. Katrina i Oskar urządzili miesiąc później wesele i wprowadzili się do nowego, pięknego domu. Stara matka Oskara już nie musiała pracować. Siedziała na ławeczce przed domem i głaskała dłonią wielkie czerwone korale, podarunek od syna.

128 Wyprawa do Krainy Baśni


Bardzo długa baśń o zaczarowanych łabędziach Iwonie Lifsches z dedykacją

– Proszę nie karmić łabędzi! – na cichej plaży zabrzmiał nagle zdenerwowany, męski głos. Do matki z kilkuletnim synem, trzymającym kurczowo w dłoniach plastikową reklamówkę wypełnioną pokrojonym w drobną kostkę chlebem, podszedł starszy pan w złotych okularach. – Proszę nie karmić łabędzi! – powtórzył. – Przez dokarmianie niewłaściwym pożywieniem stają się ociężałe i leniwe. Nie chce im się szukać jedzenia, nie chce im się latać, nie chce im się wędrować do ciepłych krajów, gdzie powinny spędzić zimę! Och, przepraszam, nie przedstawiłem się!... – Igor Ptasiński! – starszy pan pochylił się kurtuazyjnie. – Jestem ornitologiem i boli mnie serce, gdy widzę, że te piękne ptaki włóczą się po usteckiej plaży, jak żebraki. Czekają, aż im ktoś rzuci chleb... One powinny jesienią lecieć na południe i łykać afrykańskie wodorosty! Kobieta omal się nie rozpłakała. – Przygotowywaliśmy ten chleb dla łabędzi wspólnie, sprawił nam pan wielką przykrość!... Nie wiedzieliśmy, że nie wolno dokarmiać łabędzi chlebem! Sebastian bardzo chciał pomóc ptakom, bo przecież jest zimno, a one tu marzną... Starszy pan pochylił się nad chłopcem i powiedział: – To nie są zwyczajne ptaki, chłopcze! To ptaki zaczarowane, przed wieloma wiekami... Nie mogą odzyskać ludzkiej postaci, bo są zbyt leniwe...

Baśnie na dwa wieczory

129


Chłopiec zaciekawiony nadstawił uszu. Już nie miał zmartwionej miny, zapomniał o chlebie w reklamówce. – Zaczarowane łabędzie, na usteckiej plaży? To coś niesamowitego. Jak opowie kolegom w szkole, to pękną z zazdrości – uśmiechnął się do własnych myśli. – Czy chciałbyś poznać historię zaczarowanych ptaków? – pan Ptasiński uważnie przyglądał się chłopcu. – Oczywiście! Ale czy można je odczarować? – To zależy od śmiałka, który podejmie się trudu zdobycia flakonu Syreny zawierającego czarodziejski proszek. Ale to jest niezmiernie trudne, bowiem śmiałek musi być człowiekiem urodzonym

130 Wyprawa do Krainy Baśni


w Ustce, w niedzielę. Na dodatek musi znaleźć czterolistną koniczynkę, która pozwoli mu porozumiewać się ze wszystkimi zwierzętami... Musi pokonać wiele przeszkód, żeby wreszcie przywrócić tym pięknym ptakom ludzką postać! Opowiem ci o tym wszystkim, jeśli twoja mama na to pozwoli. Mama Sebastiana przyzwalająco kiwnęła głową.

Wyprawa Wikingów – A więc, mój drogi, musimy opuścić plażę i powędrować do Zaułku Kapitańskiego, gdzie zakończyła się straszna przygoda Svena Gustavsona – dowódcy jasnowłosych Wikingów i kapitana statku „Neptunus” – powiedział pan Ptasiński. – Tam przez cztery wieki stał kościół, po którym dziś nic nie zostało, tylko malutki skwer przypomina, że było to w przeszłości miejsce niezwykłe. Posłuchaj zatem, Sebastianie, co stało się tutaj przed wiekami! Późną wiosną 1356 r. dotarła do duńskiej wyspy Visby wiadomość o tym, że w Ustce, na południowym wybrzeżu Bałtyku trwają przygotowania do poświęcenia nowo zbudowanego kościoła pod wezwaniem Świętych Mikołaja i Jana Chrzciciela – patronów kupców, rybaków i żeglarzy. Wielka to miała być uroczystość, na którą zaproszono aż 12 biskupów. Wraz z biskupami ciągnęły do Ustki orszaki możnych, kapiące od złota i bogatych ozdób. Sven Gustavson także czynił na swojej skalistej wyspie przygotowania. Ale nie do kościelnej uroczystości! Rosły Wiking, zebrawszy drużynę wojowników – zabijaków, wcale nie zamierzał złożyć pokłonu przed ołtarzem w drewnianym, usteckim kościele. „Neptunus” wypłynął z portu w Visby po to, by zdobyć bogactwa, Jego pan – książę pirackiej drużyny, budził na całym Bałtyku postrach od wielu lat. Teraz szykował się do następnej wyprawy. – Niech się do Ustki zjeżdżają bogacze! – zaśmiał się szyderczo. – Obłowimy się nieźle, gdy uszczkniemy biskupim gościom nieco złota! Hej, druhowie! Stawiać żagle, odpływamy na południe! „Neptunus” opuszczał port w pełnej krasie. Wielkie żagle łopotały na wietrze. Wolniutko przemierzał Bałtyk. Wszedł do usteckiego portu w chwili, gdy w stronę kościoła ruszyły pochody kupców, żeglarzy, rybaków i świty dwunastu biskupów. Rośli Wikingowie zeszli na ląd i zaskoczonym ludziom kazali oddawać kosztowności. Nikt nie stawiał oporu, bowiem żaden z rycerzy nie miał przypiętego przy pasie miecza. Rabusie ładowali wszystko, co wpadło im w ręce, do wielkich worów, które pachołkowie taszczyli na statek. Przez otwarte drzwi kościoła Sven dojrzał na ołtarzu złote kielichy. Wszedł do środka i sięgnął po nie. Obecni zastygli w przerażeniu, a Wiking wziął naczynia, zaśmiał się szyderczo i wyszedł z kościoła. Kiedy wszedł na statek, stała się rzecz nieoczekiwana. Wszyscy zebrani usłyszeli syreni śpiew. Im bardziej oddalał się „Neptunus” od usteckiego portu, tym głośniej śpiewała Syrena. Tak słodkiego śpiewu żaden Wiking nigdy nie słyszał! Jeden za drugim brodaci wojownicy porzucali zrabowane skarby i skakali za burtę. Szli na spotkanie Syreny, która wciągała ich do swego podwodnego królestwa. Kiedy zza horyzontu wyłoniło się czerwone słońce, na „Neptunusie” nie było już nikogo. Pusty statek dryfował wolno w stronę Ustki. Szybko znaleźli się śmiałkowie, którzy chcieli odzyskać zrabowane skarby, ale żaden z nich nie mógł wdrapać się na burtę „Neptunusa”. Jakaś niewidzialna

Baśnie na dwa wieczory

131


siła spychała ludzi z pokładu. Po wielu nieudanych próbach ustczanie zaczęli coraz głośniej przebąkiwać, że na statku rządzi nieczysta siła. Usłyszał to najstarszy biskup, biorący udział w uroczystości poświęcenia kościoła, podniósł do góry złoty pastorał, a kiedy ludzie się uciszyli, powiedział: – Morska Syrena nie chce, by nasze skarby wróciły na ląd! Uszanujmy zatem jej wolę i pozostawmy statek w spokoju! Widocznie takie są boskie zamysły, których nam – śmiertelnym, zgłębiać nie uchodzi! Ledwie biskup umilkł, gdy nagły podmuch wiatru wygładził żagle „Neptunusa”. Jak ciągnięty na linach opuszczał statek nabrzeże. Na jego tle niektórzy dojrzeli postać kobiety z rozwianymi włosami. Trzymała w dłoniach złoty przedmiot, przypominający kształtem rybę. Stała tak chwilę i... rozwiała się w powietrzu jak wieczorna mgła. A może wcale jej nie było? Może tylko wyobraźnia podsuwała zdenerwowanym uczestnikom ceremonii taki obraz? „Neptunus” odpływał kierowany niewidzialną siłą. Coraz dalej i dalej od portu, aż wreszcie zniknął za horyzontem. Następnego dnia rankiem morze wyrzuciło na piaszczysty brzeg złote kielichy zabrane przez Wikinga Svena z kościelnego ołtarza. – Syrena oddała naczynia kościelne! – mawiali starzy rybacy. – Trzeba je zanieść do kościoła i postawić na ołtarzu!

Syrenie dzieci – To piękna opowieść! – powiedziała mama Sebastiana. – Na nas już czas, wracajmy do domu! Obiecuję, że więcej nie będziemy karmić chlebem łabędzi... Pożegnali się z panem Ptasińskim. Starszy pan poklepał chłopca po ramieniu. – Pamiętaj, odczarować łabędzie może tylko urodzony w niedzielę, jeżeli znajdzie czterolistną koniczynę! – Zapamiętam, proszę pana! – skwapliwie przytaknął chłopiec. Minęło kilka dni od spotkania Sebastiana z panem Ptasińskim. Chłopiec pomału zapominał słowa, które usłyszał w Kapitańskim Zaułku. Kończył się rok szkolny, dni były coraz cieplejsze i gromady usteckich dzieciaków coraz dłużej przebywały na świeżym powietrzu. Sebastian miał swoje ulubione miejsce zabaw – podwórko starej willi, o której opowiadano, że należała kiedyś do szwedzkiego konsula – Arnolda Koepkego. Wszyscy mieszkańcy ul. Westerplatte w tajemnicy przekazywali sobie wieść, że duch Koepkego nadal krąży po wielkim parku, gdzie nie ma już śladu po pięknych fontannach, ale rosną jeszcze drzewa sadzone ręką konsula. Ten właśnie park był ulubionym miejscem zabaw Sebastiana i jego kolegów. Miał mnóstwo wspaniałych zakamarków, do których nie docierali turyści.

132 Wyprawa do Krainy Baśni


Do końca roku szkolnego było coraz bliżej. Słonko zaglądało w szyby szkoły i coraz większe ogarniało uczniów rozleniwienie. Kiedy zabrzmiał ostatni dzwonek, dziatwa z krzykiem ruszyła do drzwi. Sebastian jak burza wpadł do domu i zanim mama zdążyła cokolwiek powiedzieć, już go nie było... Tego dnia park konsula Koepkego zamieniał się w wielką bazę, z której chłopcy wyprawiali się we wszystkie strony świata w poszukiwaniu skarbów. Jeden ze szlaków wiódł na dziką plażę. Sebastian był tego dnia Pierwszym Poszukiwaczem Skarbów, musiał więc przynieść do bazy coś niezwykłego. Na plaży zawsze były jakieś skarby – a to piękny bursztyn, a to niecodzienny kamień... Morze dzieliło się z dziećmi swymi bogactwami. Sebastian rozglądał się pilnie. Nagle wzrok jego przyciągnęła wielka ryba, która miotała się na uwięzi. – Co robi ta wielka ryba tak daleko od wody? – zdziwił się chłopiec i przyśpieszył kroku. Kiedy zbliżył się do ryby – zmartwiał. – To nie jest ryba, to mała Syrenka! – krzyknął zaskoczony. – Ale czemu ona się tak miota? Syrenka usiłowała wyswobodzić się z sieci, która zacisnęła się wokół jej rąk i ogona. Z przerażeniem patrzyła na zbliżającego się człowieka. – Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy! – uspokoił ją Sebastian. – Zaraz cię uwolnię z tych pęt! Pochylił się nad Syrenką i pomalutku rozplątywał sieć. Syrenie dziecko uspokoiło się i czekało na uwolnienie. Kiedy Sebastian rozplątał ostatni węzeł, Syrenka nagle odzyskała siły i jak błyskawica zaczęła czołgać się w stronę wody. Kiedy zanurzyła się w morzu, wydała okrzyk radości. – Nigdy ci tego nie zapomnę! Kiedy będziesz w potrzebie, zawołaj mnie! Pomachała ręką i odpłynęła. Sebastian długo stał w miejscu, gdzie odpłynęła Syrenka. Przypomniały mu się opowieści pana Ptasińskiego o zemście na rabusiu, Wikingu Gustavsonie. – Czy Syreny żyją czterysta lat? – zapytał Sebastian sam siebie. – Ta, którą poznałem, wydawała się całkiem malutka, więc może to córka albo wnuczka.... Rozmyślał chłopiec nad zawiłościami syreniego drzewa genealogicznego, nagle z tych myśli wyrwał go płacz. Ruszył w stronę tego płaczu, który nie wiadomo skąd wziął się na pustej plaży. Niedaleko porzuconego przez morze pnia drzewa leżało dwoje niemowląt. Słońce prażyło mocno ich ciałka. Kiedy Sebastian pochylił się nad dzieciaczkami, ze zdziwieniem zobaczył, że zamiast nóg mają rybie ogony. – Co tu robią syrenie dzieci? – chłopiec pokręcił głową. – Nieważne skąd się tu wzięły, ale przecież nie mogą tak leżeć w upalnym słońcu! Zaniosę je do wody... Podniósł maluchy i delikatnie położył je na falach. Morze pogłaskało je i zabrało ze sobą.

Baśnie na dwa wieczory

133


– Nigdy ci tego nie zapomnę! – usłyszał Sebastian nieziemsko piękny, kobiecy głos. – Za to, że ocaliłeś moje dzieci, spotka cię nagroda! Idź teraz do Zdrojowego Parku i poszukaj czterolistnej koniczyny! Nie widział chłopiec mówiącej kobiety, ale urzekł go jej głos. Nie chciało mu się nigdzie odchodzić, chciał stać i słuchać jej głosu! – Idź chłopcze, bo kiedy zaczniesz wsłuchiwać się w mój głos, ogarnie cię niemoc, pozostaniesz na plaży na zawsze – tak jak leniwi wojownicy Svena Gustavsona, zamienieni przeze mnie w łabędzie!

Czterolistna koniczynka W domu przy ul. Westerplatte był tego dnia wyjątkowy ruch. Mama wstała bardzo wcześnie rano i po kilkunastu minutach całe mieszkanie wypełniło się zapachem pieczonego ciasta. – Witaj, mamusiu! – Sebastian wkroczył do kuchni, mocno ziewając. – Nie możesz spać tak długo, przecież dziś jest 24 czerwca, twoje urodziny, synku! – mama potarmosiła pieszczotliwie chłopca za uszy. – Życzę ci samych szóstek w szkole i spełnienia marzeń! A o czym marzysz, synku? – Chciałbym odczarować usteckie łabędzie i znaleźć skarby ukryte przez Syrenę... – Sebastian popatrzył zamyślony przez okno. Przy kei kołysały się rybackie kutry. Na jednym z nich znajdował się dziś ojciec. – Ech, ty marzycielu! – mama żachnęła się z uśmiechem. – Widzę, że pan Ptasiński zupełnie ci namieszał w głowie! – Powiedz mi, mamo, w jakim dniu tygodnia się urodziłem? – Nigdy dotąd o to nie pytałeś, skąd nagle takie zainteresowanie? – Pan Ptasiński powiedział, że odczarować ptaki może tylko ktoś urodzony w niedzielę... – Ach, znowu ten pan Ptasiński... – mama była wyraźnie zniecierpliwiona. – No, cóż! Urodziłeś się rzeczywiście w niedzielę, a na dodatek była to noc świętojańska! Przez szpitalne okno widać było wtedy nurt rzeki Słupi, którym płynęły do morza wianki z zapalonymi świeczkami. Nigdy nie zapomnę tego widoku – twoich narodzin i tych świateł na wodzie... Sebastian stał w kuchni jak wryty. Każde słowo mamy zbliżało go do wielkiej tajemnicy, która mogła się odsłonić tylko przed nim. Kiedy to zrozumiał, jak błyskawica ruszył do swego pokoju i zanim się mama obejrzała, już go w mieszkaniu nie było. Dokąd tak pędził? Na spotkanie wielkiej, tajemniczej przygody. Nie zwracając na nic

134 Wyprawa do Krainy Baśni


uwagi, Sebastian przemierzał kolejne ulice. Gdy znalazł się wreszcie w Parku Zdrojowym, zaczął biegać po trawnikach. – Co zgubiłeś? – młody mężczyzna zatrzymał się u wylotu alejki. – Nic nie zgubiłem, szukam czterolistnej koniczynki przynoszącej szczęście! – Skoro tak, życzę ci powodzenia w poszukiwaniach! Sebastian przeszukiwał trawniki metr po metrze. Rosły na nich mlecze, stokrotki i koniczyna, ale tej czterolistnej nigdzie nie widział. Mijały godziny, a chłopiec nadał szukał. Wreszcie ocknął się i sam do siebie zawołał: – Mama się na pewno martwi, przecież nic jej nie powiedziałem, wychodząc z domu! Muszę natychmiast wracać, żeby nie robić jej przykrości! Wyprostował się i ruszył w drogę powrotną. Kiedy mijał ostatnią alejkę, wzrok jego padł na śmieci porzucone nieopodal kosza. – Nie chciało się komuś wrzucić butelek po Coca Coli do kosza! – pomyślał z niesmakiem. – A przecież tak niewiele trzeba, żeby było w parku ładnie – powiedział sam do siebie i podniósł puste butelki. W tym momencie spod plastikowych śmieci wyłoniła się koniczyna. Przydeptana, wymizerowana, ale jedyna na świecie, bo czterolistna. Sebastian sięgnął po nią ręką. Ledwie łodyżka znalazła się w jego dłoni, zaczęły do niego dochodzić dziwne głosy. Początkowo niezrozumiałe, ale gdy chłopiec zaczął się z nimi oswajać, zrozumiał, że słyszy mowę zwierząt. Na murku, tuż przy promenadzie przysiadły trzy mewy śmieszki. – Dzień dobry, siostrzyczki! – odezwała się pierwsza. – Dzień dobry, dzień dobry... – zaśpiewały pozostałe. – Czy Sebastian odczaruje łabędzie? – zapytała najmniejsza. – O tak! – odrzekła najstarsza. – Ale musi pokonać wiele przeszkód! Najpierw musi odnaleźć złoty flakon Syreny, w którym jest czarodziejski proszek. Zanim posypie tym proszkiem łabędzie, musi zmusić je do lotu. – A czy to jest trudne, siostrzyczko? – zapytała znowu najmłodsza. – O tak! To będzie najtrudniejsze! Łabędzie są bardzo leniwe i nie chce im się latać. Sebastian będzie miał z tym mnóstwo kłopotów. – A czy pokona trudności? – O tak! Będzie miał pomocników, o jakich się innym ludziom nie śniło...

Baśnie na dwa wieczory

135


– Jakich pomocników?! – krzyknął Sebastian. Spłoszone jego głosem mewy odleciały. Chłopiec ruszył w stronę domu. Zastał w kuchni zapłakaną mamę. – Tak się o ciebie martwiłam, synku! – powiedziała. – Wybiegłeś z domu bez słowa... Z tego wszystkiego przypaliłam urodzinowe ciasto! – Bardzo cię, mamusiu, przepraszam! Życzyłaś mi spełnienia marzeń i ja za nimi pobiegłem... – No cóż, zamiast urodzinowego tortu mogą być tylko lody z cukierni, podobno najlepsze na całym wybrzeżu! – mama wytarła łzy końcem fartuszka. Tego dnia mieszkanie pełne było gości. Jedni przychodzili z życzeniami, inni wychodzili. Kiedy morze zaczęło szarzeć, zapowiadając zmierzch, mały jubilat pobiegł na plażę. Była pusta, pierwsi wczasowicze rozkoszowali się przechadzkami po promenadzie. Czerwone słońce układało się do snu za widnokręgiem. Sebastian wyjął z kieszeni mocno sfatygowaną koniczynkę. Ledwie to uczynił, gdy z morza dobiegł śpiew. Potężniał z minuty na minutę. Po chwili dołączył do niego huk wody spływającej z dużej wysokości. Z morza zaczął wyłaniać się jakiś przedmiot owinięty wodorostami. Podnosił się coraz wyżej i wyżej. Sebastian zaczął rozpoznawać kształt kogi Wikingów. Na dziobie znajdowała się ogromna rzeźba Neptuna, z której spływała z łoskotem woda. Okręt wynurzał się z morskiej otchłani. Rozpięte żagle łopotały na wietrze. Kiedy już cały „Neptunus” zakołysał się na fali, Sebastian zobaczył na pokładzie majestatyczną postać Wikinga w zbroi. Wodorosty spływały po niej wraz z wodą. Wiking podniósł do góry miecz i zawołał: – Esbenie Olafssonie, mój druhu! Czy jesteś gotów? Na plaży zakotłowało się. To łabędzie biły skrzydłami i usiłowały stanąć w szeregu. Największy łabędź wyciągnął szyję i zapiszczał cienkim głosem: – Jestem gotów, mój dowódco – Svenie Gustavsonie! – Więc leć! – zabrzmiał rozkaz z „Neptunusa”. Ale próżno łabędź machał skrzydłami. Był tak ciężki, że nie mógł się odbić od ziemi. Wywoływał kolejno Wiking swoich wojowników, ale żaden z łabędzi nie mógł się wzbić w powietrze. Wiking opuścił dłonie zrezygnowany. – Muszę wracać na dno morza, do królestwa Syreny! Moja pokuta musi trwać nadal, dopóki ostatni z was nie przyleci na pokład „Neptunusa” i nie odzyska tu ludzkiej postaci. Łabędzie, które nie poddały się lenistwu i nie utuczyły na ludzkim pożywieniu, czekają – gdzieś daleko – na sygnał powrotu na statek. Ale wrócić będą mogły dopiero wtedy, gdy ostatni z was odleci z usteckiej plaży!

136 Wyprawa do Krainy Baśni


Proszę nie karmić łabędzi! Wakacje rozpanoszyły się w całej Ustce. Kolorowa rzeka wczasowiczów rozlewała się po ulicach i gęstym strumieniem dążyła na plażę. Radio Zet mieszało się w powietrzu z krzykami dzieci i śmiechem rozleniwionych urlopowiczów. Hałaśliwa plaża nie odstraszała łabędzi. Wyciągały szyje i dreptały tam, gdzie na wyciągniętej ręce leżały ciasteczka, kanapki i inne ludzkie smakołyki. Sebastian złościł się bardzo, gdy widział wczasowiczów karmiących ledwo ruszające się z przejedzenia ptaki. – Proszę nie karmić łabędzi, bo one chorują od tego jedzenia! – ze łzami w oczach zwracał się do kolejnych ludzi. Ale oni odwracali się od niego niezadowoleni. – Czegóż chce ten natrętny chłopak, przecież te ptaki tak ślicznie jedzą... – słyszał chłopiec na każdym kroku. Pewnego dnia na plaży pojawił się pan Ptasiński. Sebastian podbiegł do niego i poskarżył się: – Co ja mam zrobić, ci ludzie mnie nie słuchają, gdy proszę ich o niedokarmianie łabędzi! – Widzisz, chłopcze, ludzie są zbyt leniwi, by patrzeć na przyrodę jej oczami – powiedział cicho pan Ptasiński. – Wydaje im się, że są panami świata, a ponieważ natury nie chcą zrozumieć, nie stosują jej praw. To, jak się domyślasz, prowadzi do samozagłady... – Czy nie ma na to sposobu? – Sposobów jest wiele. Spróbuj przekonać tych ludzi, że źle robią. Kiedy będziesz do nich mówił, wezmą cię za stukniętego dziwaka. Spróbuj innego sposobu! Pan Ptasiński zostawił Sebastiana własnemu losowi. Chłopiec był tak rozżalony, że jak najszybciej chciał znaleźć się w domu. Przy wejściu na plażę natknął się na nauczycielkę ze szkoły. Antonina Mazur uczyła dzieci rysunków. Tego wakacyjnego dnia postanowiła zafundować sobie długi spacer. Jednak hałaśliwa plaża nie zachęcała do wędrówki. Kobieta stała przy wejściu i zastanawiała się nad zmianą planów. Sebastian grzecznie się ukłonił i zamierzał wyminąć nauczycielkę, jednak w jego twarzy tyle było smutku, że pani Antonina złapała go za rękaw. – Coś taki zmartwiony, Sebastianie! – zapytała przyjaźnie. – A nie będzie się pani ze mnie śmiała? – chłopiec zatrzymał się na chwilę. – Może będę ci mogła pomóc w zmartwieniu? – odrzekła nauczycielka. Sebastian opowiedział jej zatem historię zaklętych łabędzi. Pani Antonina słuchała w skupieniu, a kiedy chłopiec skończył, poklepała go po ramieniu.

Baśnie na dwa wieczory

137


– To bardzo wzruszająca historia! Nawet jeżeli zdarzyła się tylko w baśniowym świecie, jest bardzo piękna... Warto uwolnić Wikinga Svena z wielowiekowej pokuty... Hmm... Postanowiłeś, chłopcze, uratować łabędzie od zgubnego dla nich obżarstwa! To wystarczająco szlachetny cel, żeby ci pomóc! Skoro ludzie nie chcą cię słuchać, namalujmy wielki obraz przedstawiający dramat przekarmionych ptaków! Nauczycielka pełna była entuzjazmu. Sebastian nagle przestał się martwić. Pomysł pani Antoniny bardzo mu się spodobał. Następnego dnia chłopiec powędrował nie na plażę, a do szkolnej pracowni plastycznej. Razem z nauczycielką zapełniali kolorowymi farbami wielki arkusz papieru. Późnym popołudniem przed wejściem na plażę stanął wielki rysunek przedstawiający chorego łabędzia. Wokół ptaka walały się kanapki, czipsy, słone paluszki... Obraz był tak sugestywny, że wielu ludzi, wchodząc na plażę, zastanawiało się nad jego sensem. Ale następnego dnia obrazu już nie było. Ktoś go z przejścia na plażę usunął. Sebastian pobiegł do pani Antoniny i poskarżył się żałośnie. – Nie martw się, chłopcze! Kropla drąży skałę. Ogłosimy konkurs i wtedy rysunki pokazujące zagrożenia, jakie przynosi cywilizacja dzikim ptakom, będą wisiały na usteckiej promenadzie. Zobaczą je wszyscy! Wieść o konkursie obiegła wszystkie ośrodki wczasowe. Na promenadzie pojawiły się setki rysunków pokazujących niebezpieczeństwa grożące ptakom. Ludzie oglądali je z zainteresowaniem. Kanapki i czipsy przestały lądować w gardłach łabędzi i mew, choć ptaki natarczywie domagały się jałmużny. Lato dobiegało końca. Turyści opuszczali Ustkę. Deszczowa pogoda wyganiała najwytrwalszych do domowych pieleszy. Mieszkańcy Ustki szykowali się do rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Na plaży zapanowała cisza. Sebastian usiłował znaleźć czterolistną koniczynkę, ale bezskutecznie. Nigdzie jej nie było. Na szarym niebie z każdym dniem przybywało ptaków odlatujących na południe. Klangor gęsi żegnał przyjazne wybrzeże. Kłaniały mu się w pożegnalnym tańcu majestatyczne żurawie i drobne jaskółki. Wśród usteckich łabędzi panowało niezwyczajne podniecenie. Przestępowały z nogi na nogę, czyściły pióra. Pewnego dnia na niebie pojawił się ogromny klucz łabędzi niemych. Zapraszały do odlotu swoich krewnych, którzy zbyt długo tracili czas na usteckiej plaży. Sebastian z nadzieją patrzył na drepcące ptaki. – Lećcie, no odlećcie stąd, piękne... Lećcie do ciepłych krajów! – przekazywał im swoje myśli. Łabędzie były coraz bardziej niespokojne, a kiedy klucz na niebie minął latarnię morską, na plaży słychać było coraz głośniejszy trzepot skrzydeł. Ale od ziemi oderwał się tylko jeden ptak. Jego głos pełen szczęścia jeszcze długo trwał w pamięci Sebastiana. – Tylko Esben odnalazł w sobie siły i chciał poznać, czym jest wolność! – powiedział chłopiec do gderających krzykliwie ptaków. – Straciliście jeszcze jedną zimę!

138 Wyprawa do Krainy Baśni


Złoty flakon Minęła jesień i zima. Ustka zaczynała się zielenić, a wiosenne słońce radowało oczy mieszkańców. Ożyła chłopięca baza w parku konsula Koepke. Indiańskie harce ustępowały miejsca poszukiwaniom skarbów, a te z kolei wypierały podchody. Sebastian pomyślał, że pora zacząć poszukiwania czterolistnej koniczynki. Ale szczęśliwy traf jakoś nie chciał tym razem się zdarzyć. Przez wiele dni przeczesywał chłopiec wszystkie trawniki w okolicy, jednak koniczynki nigdzie nie widział. Pewnego dnia siedział dość długo nad lekcjami. Zmęczone oczy domagały się odpoczynku. Chłopiec zbliżył się do drzwi balkonowych i jego wzrok padł na skrzynkę z kwitnącymi pelargoniami. Między kwiatami siedziała przycupnięta cieniutka łodyżka koniczyny. Miała cztery listki. Sebastian drżącymi palcami zerwał łodyżkę. Oglądał ją pod światło niczym jubiler brylanty. Na pobliskim śmietniku pojawiły się rybitwy i hałasowały niczym przekupki. – Już czas – mówiła jedna rybitwa do drugiej. – Już czas, żeby Sebastian odszukał złoty flakon! Kiedy nastanie noc świętojańska, „Neptunus” opuści podwodne królestwo i będzie szukał swojej załogi. Sebastian musi do tego dnia zdobyć złoty flakon Syreny! Jeżeli mu się nie uda, Wikingowie spędzą następny rok w oczekiwaniu na koniec pokuty. Sebastian słuchał, co mówią ptaki. Ubrał buty i kurtkę. Po chwili już był na plaży. Zszedł nad samo lustro wody. Wyciągnął w stronę morza ramiona i zawołał: – Pomóż mi, Syrenko! Przynieś mi złoty flakon z czarodziejskim proszkiem! Zakotłowała się woda. Mała Syrenka pojawiła się nagle, nie wiadomo skąd. – Witaj, Sebastianie! – powiedziała. – Obiecałam ci pomoc, więc popłynę na dwór mojej matki i postaram się odnaleźć złoty flakon. Czekaj tutaj na mnie! Przysiadł Sebastian na pniu drzewa wyrzuconego przez fale. Słońce już się chyliło ku zachodowi, gdy mała Syrenka wróciła. – Mam dla ciebie dwie nowiny – powiedziała. – Jedna jest dobra, druga zła. Złoty flakon leży w samym sercu Ławicy Słupskiej, ale ja nie mogę go dotknąć, bo wtedy zamienię się w pianę. Moja matka odda ci ten flakon, ale musisz sam go wydobyć z dna! Pamiętaj także, że kiedy wysypiesz z flakonu zaczarowany proszek, oddaj go mojej matce! – Ale jak wydobyć flakon? – zapytał zmartwiony chłopiec. – Do dna nie dopłyniesz, bo za daleko... – mówiła dalej Syrenka.

Baśnie na dwa wieczory

139


– Jest tylko jeden sposób. Poproś syrenie bliźniaki, żeby omotały flakon rybacką siecią i podczepiły ją do rybackiej łodzi twojego ojca. – Dziękuję ci za radę, Syrenko! Chłopiec zbliżył się do wody i zawołał znowu: – Bliźniaki, pomóżcie mi! Zakłębiła się woda. Syrenie maluchy, baraszkując, podpłynęły w stronę Sebastiana. Kiedy usłyszały, o co je prosi – jak strzały pomknęły przed siebie. Chłopiec wrócił do domu. – Kiedy, mamo, spodziewasz się powrotu ojca? – zapytał krzątającą się w kuchni matkę. – Mówił, że do niedzieli powinni być z powrotem. Wszystko zależy od tego, ile ryb wyłowią. Masz do ojca jakiś interes? – Nieee, tak sobie pytam... Ojciec Sebastiana pojawił się w sobotę o świcie. Zapach świeżej ryby rozszedł się po całym mieszkaniu. Ale tym razem tata niósł pod pachą także małe zawiniątko. Postawił je na stole w kuchni i zaczął odwijać ręcznik, w który zawinął przedmiot. – Popatrzcie, co znaleźliśmy w sieci! – powiedział zadowolony, że może rodzinie zrobić wielką niespodziankę. Z ręcznika wydobył złoty przedmiot w kształcie ryby. Sebastianowi zaświeciły się oczy. – To jest flakon Syreny, tato! – powiedział cichym głosem, ale zmęczony i uradowany ojciec jakby go nie słyszał. Snuł swą opowieść dalej: – Postawiliśmy sieci nad wrakiem kogi, w samym środku Ławicy Słupskiej. Ryb tam co niemiara. Kiedy wyciągaliśmy sieć z morza, mieliśmy wrażenie, że coś ją ciągnie do dna. Szarpnęliśmy mocno, a wtedy urwał się kawał liny i kuter przechylił się na lewą burtę. Na szczęście, nic się groźnego nie stało. W sieci pełnej ryb była druga sieć, a w jej środku to cudo... Czegoś tak pięknego jeszcze nie widziałem. Jutro zaniosę ten skarb do jubilera i zapytam, ile on jest wart! Będziemy bogaci, żono! Sebastian siedział za stołem jak zaczarowany. Wpatrywał się w rybi pysk. Tkwiła w nim zatyczka, chroniąca przed morską wodą zawartość flakonu. W środku był proszek, który mógł zakończyć pokutę Wikingów. Tylko jak o nich opowiedzieć ojcu? Sebastian nie mógł spać tej nocy. Wiercił się na łóżku i rozważał tysiące pomysłów, ale żaden nie wydawał mu się zbyt dobry. Wstał z łóżka i wszedł do salonu, w którym na ciemnym segmencie pysznił się złoty flakon Syreny. Chłopcu wydawało się, że złota ryba zamrugała oczami. – Nie wiem, co mam zrobić, ale wierzę w twoją pomoc – powiedział sam do siebie i wrócił do łóżka.

140 Wyprawa do Krainy Baśni


Urodziny Złota ryba od wielu dni stała na segmencie. Zabiegany ojciec jakoś nie śpieszył się z wizytą u jubilera. Pięknym przedmiotem zachwycali się wszyscy znajomi, a mama Sebastiana uznała ją za domowy talizman. I rzeczywiście, coś się jednak zmieniło na lepsze. Ojciec Sebastiana wracał z morza zawsze uśmiechnięty. Skrzynie na kutrze pełne były ryb. – Syrena napełnia mi sieci! – śmiał się głośno, zdając żonie relacje z kolejnych rejsów. Zbliżał się dzień urodzin Sebastiana. Tego dnia ojciec nie wsiadł na pokład kutra. – Chcę razem z synem zjeść urodzinowy tort! – powiedział kolegom. – To się rozumie... – pokiwał głową szyper. – Wracaj do domu! Chłopak się ucieszy. W salonie, na dużym stole stał pięknie udekorowany tort. Dookoła stołu zgromadzili się rodzice i najbliżsi przyjaciele Sebastiana. – Wszystkiego najlepszego, synu! – tata mocno przytulił chłopca do szerokiej piersi. – Gdybym mógł spełnić twoje urodzinowe marzenia, zrobiłbym to z przyjemnością! – Możesz to zrobić, tato! – chłopiec aż podskoczył z emocji. – Weźmy flakon z zaczarowanym proszkiem i zakończmy pokutę łabędzi na usteckiej plaży! Chodź ze mną, tato! Ojciec aż zsiniał z wściekłości. – Czy ten dzieciak oszalał? – podszedł do segmentu i gwałtownie wyciągnął złotą rybę z ozdobnej patery. – Czy tym flakonem chcesz odczarować łabędzie? – głos zamienił się w ryk. Rozzłoszczony mężczyzna chwycił za zatyczkę zamykającą pysk rybiego flakonu i szarpnął ją ze złością. Pyszczek ryby otworzył się szeroko, a wszyscy obecni usłyszeli głębokie westchnięcie. Ojciec przechylił flakon w zadziwieniu. Chmurka srebrnego pyłu osiadła na dywan. Zapanowała cisza. Miejsce, gdzie spadł czarodziejski proszek, zaczęło się mienić i błyszczeć. Dywan w salonie stawał się połyskliwy i zmienny jak Bałtyk jesienią. Stół z tortem zdawał się być wyspą na środku morza. Nikt nie miał odwagi się odezwać. – Co to jest? – zamamrotał ojciec Sebastiana. – Czary, czy co? Czy ta woda jest prawdziwa, czy tylko się nam zdaje, że dywan zamienił się w morze? Ojciec był wyraźnie zaskoczony.

Baśnie na dwa wieczory

141


– Zamknij, tato, flakon zatyczką! – pierwszy oprzytomniał Sebastian. Pyszczek ryby został zatkany i znowu znieruchomiał, jak na metalowy flakon przystało. Dywan znowu był tylko brązową mozaiką kolorów. Wszystko wróciło do normy. – Czy teraz pozwolisz mi, tato, użyć czarodziejskiego proszku dla uratowania łabędzi? – A idź do diabła! – zaklął podenerwowany rybak. Urodziny nie należały do najweselszych. Tort zjedzono, herbatę wypito. Kiedy zmierzch zaczął się skradać do okna, Sebastian zaprosił wszystkich na plażę. – Jeżeli Syrena mówiła prawdę, odczaruję Wikingów! – oświadczył stanowczo. Pochód urodzinowych gości ruszył w kierunku piaszczystej plaży.

Noc Wikingów Plaża była pusta. Gdzieś w oddali migały sylwetki samotnych spacerowiczów. Kiedy z portowego kanału spłynęły do morza pierwsze świętojańskie wianki, wszyscy usłyszeli szum spadającej wody. Z dna morza wolno podnosił się „Neptunus”. Potężniał i potężniał... Wyprostowywały się maszty, naprężały liny. Z pokładu ściekała woda. Światło księżyca zajrzało ciekawie pod główny maszt, a wtedy wszyscy obecni jęknęli. Pod masztem zaczynała być coraz bardziej widoczna masywna sylwetka wielkiego wojownika w rogatym hełmie na głowie. To Wiking Sven wyłaniał się na spotkanie z wojownikami zamienionymi w łabędzie. Stał majestatyczny na pokładzie oblepionego wodorostami „Neptunusa”. W ogromnej ciszy zabrzmiał jak huk wodospadu jego głos: – Knucie Bennigu! Mój kamracie, czy jesteś gotów? Jeden z łabędzi podniósł do góry głowę i skinął nią energicznie. Łabędzie ustawiły się w karny szereg – jeden obok drugiego. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Sven Gustavson skinął na Sebastiana: – Weź do ręki syreni proszek, chłopcze, i posyp nim łabędzie! Sebastianowi drżały ręce, gdy wyjmował z pyska złotej ryby zatyczkę. Zbliżył się do szeregu łabędzi i potrząsając flakonem, sypał na łby ptaków srebrny pył. W tym samym momencie zaczęła śpiewać Syrena. Srebrne łabędzie, jeden po drugim, zrywały się do lotu i szybowały w stronę statku. Gdy tylko dotknęły pokładu, zamieniały się w rosłych wojów w rogatych hełmach. Na plaży stali znieruchomiali ludzie i patrzyli zachwyceni na przedziwne widowisko. Głos Syreny potężniał, a zapatrzeni ludzie pogrążali się pomału w śnie niepamięci. Nagle dał się słyszeć potężny szum skrzydeł. To

142 Wyprawa do Krainy Baśni


z odległych miejsc ziemi nadlatywały łabędzie, by stało się zadość wielowiekowej pokucie załogi „Neptunusa”. Gdy ostatni z łabędzi odzyskał ludzką postać, przed statkiem pojawiła się śpiewająca Syrena. – A teraz oddaj mi, Sebastianie, mój flakon! Rzuć go do morza! Oniemiały z zachwytu Sebastian wolno zbliżył się do lustra wody i rzucił złotą rybę w fale. Kiedy tylko to uczynił, zapomniał o wszystkim. A Syrena, śpiewała i śpiewała... Zbliżała się już północ, gdy śpiew Syreny zaczął cichnąć i się oddalać. „Neptunus” rozwiewał się w powietrzu jak wieczorna mgła. Gdy dzwony wybiły północ, nie było już ani statku Wikingów, ani śpiewającej Syreny. Nad wodą stał tylko tłum ludzi zapatrzonych w połyskliwe morze, na którym migotały zapalone świętojańskie wianki. Na plażę weszła akurat malarka. Zobaczyła nieruchomych, zapatrzonych widzów i aż klasnęła w dłonie z uciechy. – Co za niesamowity, piękny widok! Trzeba to koniecznie uwiecznić na płótnie!

Baśnie na dwa wieczory

143


POSŁOWIE Nasze rekomendacje. . . Nie jestem pewna, czy „Wyprawa do Krainy Baśni”, ostatnia z 24 książek Jolanty Nitkowskiej-Węglarz, ma właściwy tytuł. Czy nie jest on zbyt wąski w stosunku do treści, zbyt skromny w stosunku do przesłania. Droga, w którą autorka zabiera swojego czytelnika, to bowiem wyprawa w różne czasy, przestrzenie i literackie konwencje. A dzięki swobodnemu przechodzeniu od narracji historycznej z elementami faktografii do baśniowej fantastyki wyprawa niezwykła. Gdyby ktoś chciał pokusić się o rejestr zawartych w tej książce wątków i motywów, to ostrzegam. Znacznie łatwiej zrobić wykaz tego, czego w niej nie ma. Jolanta Nitkowska-Węglarz łączy w niej bowiem opowieści o prawach, które rządzą ludzkim życiem, z tymi, które kierują przyrodą. Konfrontuje siłę obu światów i ujawnia jej skutki. Odświeża pokrytą już kurzem filozofię opartą na założeniu, że człowiek nie jest panem świata, nie może więc bez konsekwencji ingerować w naturę, bezkarnie naruszać granic, których nie stawiał. „Morska Syrena nie chce, by nasze skarby wróciły na ląd! Uszanujmy zatem jej wolę i pozostawmy statek w spokoju!” – napomina jeden z bohaterów „Bardzo długiej baśni o zaczarowanych łabędziach” na widok wzburzonych fal, które broniły ludziom dostępu do statku pełnego złota. Zaś cała przypowieść jest przypomnieniem, że człowiek sam kształtuje swój los. Jeśli wybierze łatwą konsumpcję, stanie się niczym leniwe łabędzie, które nie mogąc wznieść się w powietrze, by polecieć na pokład „Neptunusa”, nie mogą też poznać smaku wolności i radości, jaką ona daje. Żyjemy w świecie coraz bardziej skomplikowanych relacji i odchodzimy od prostych, czytelnych zasad. Nasz język pełen jest zwrotów typu: mobbing, wyścig szczurów, umowy śmieciowe, korporacyjny wyzysk. Świat „Wyprawy do Krainy Baśni” wypełniają wartości. Bardzo różne. Jest cierpliwość, tolerancja, odpowiedzialność, lojalność, nie ma miejsca na egoizm i drogę na skróty. („Dlaczego Bałtyk stał się leniwy”, „Królowa Motyli”, „Zaczarowana księżniczka”). Jest pochwała życiowej mądrości i doświadczenia, szacunek dla pracy człowieka i jego czasu, nie ma zgody na cwaniactwo, obojętność lub cynizm. („Bogactwo w glinianym dzbanie”, „Dzwon o litościwym sercu”). – Pytacie o ważne sprawy, panie, a mnie potrzeba dużo czasu do namysłu, by wam odpowiedzi udzielić! Zamiast lepić nowy dzban, muszę czas na myślenie przeznaczyć! Musicie kupić, panie, bardzo duży dzban, bym nie poniósł straty przez wasze problemy, których sami nie potraficie rozwiązać! – mówił do księcia mistrz Martyn, bohater tej baśni. A książę roześmiał się i „kazał sobie podać największy dzban, jaki mistrz Martyn w warsztacie znajdzie”. W świecie baśni można też liczyć na sprawiedliwość, której regułom podlegają w równym stopniu i król, i żebrak. I można też mieć pewność, że jeśli nie wymierzy jej człowiek, na pewno los go w tym wyręczy. Nieuchronnie. Bo jak mówi pisarka: „Czasu nie cofniesz, losu nie przeprosisz”. („Dlaczego Bałtyk stał się leniwy”) To prawda, że baśniowa narracja książki jest prosta, a fabuła zmierza zawsze do końca, w którym dobro zwycięża, a zło zostaje ukarane. I jest też prawdą, że w życiu często nie doświadczamy takiego finału. Ale autorka w „Trzech srebrnych psach” wyraźnie zastrzega, że w baśni wszystko jest możliwe. A i my sami – czyż nie mówimy, że uczynione innym dobro lub zło zawsze do nas wraca? Czyż skrycie w to nie wierzymy?

144 Wyprawa do Krainy Baśni


Z pozoru adresatem książki są dzieci. Autorka do nich się zwraca, o ich prawa się upomina, przyznaje im szczególne przywileje („Konik na biegunach”). W rzeczywistości metryka nie ma znaczenia. „Wyprawa…” jest też lekturą dla dorosłych. Zawarte w niej morały i alegorie z jednej strony budzą wyobraźnię, z drugiej rozwijają wrażliwość i prowokują etyczną refleksję. Dla dzieci są odtrutką przeciw wirtualnej rzeczywistości bezdusznych gier komputerowych; antidotum przeciw wszechobecnej przemocy. Dorosłym pokazują alternatywę dla panoszącego się braku zasad. A bezpośrednie zwroty do czytelnika nie pozwalają rozstać się z baśnią, gdy wybrzmi jej ostatnie zdanie. Prowokują do tego, by się zatrzymał i przypomniał sobie o tym, co go buduje. Zachęcają do sięgania po odwiecznie pielęgnowaną przez ludzi formę kontaktu, którą dziś skutecznie eliminują nowoczesne technologie. Zachęcają do rozmowy. Z pozoru też zbiór baśni adresowany jest do mieszkańców tylko skrawka Polski. W istocie zaś jego czytelnik jest wszędzie. Bo każdy, kto weźmie tę książkę do ręki, poczuje impuls i zada pytanie: a jakie jest moje miejsce na ziemi? Czy równie fascynujące i nieodkryte? Co ja mógłbym dla niego zrobić? Przyznaję, na początku podeszłam do książki z rezerwą i dystansem, które jednak szybko się gdzieś ulotniły. Nie wiedzieć kiedy weszłam w sam środek baśniowego świata, a cały układ wzajemnych relacji i odniesień do świata, w którym żyję, przywoływanie konkretnych ludzi i faktów sprawił, że stałam się jednocześnie częścią obu. Jolanta Nitkowska-Węglarz, znakomita, zafascynowana historią słupskiej ziemi publicystka, łamie bowiem poetykę baśni, wprowadzając do wielu z nich opisy realnych miejsc, obyczajów, zabytków i przyrody. Uchyla drzwi do własnego domu i ogrodu. Akcja nie toczy się więc gdzieś za górami, za lasami, tylko w Swołowie, Kwakowie, Ustce, Słupsku. („Niezwykły podarunek wodnicy”, „Dzwon o litościwym sercu”, „Długa baśń o dwóch wiedźmach i dzielnym chłopcu”). Jesteśmy więc w świecie fantazji, a zarazem tu i dziś. Patrzymy na to, co niesie z sobą los pojedynczego człowieka, ale także historia. Ta książka zaskoczyła mnie także z dwóch innych powodów. Pierwszym jest jej wpisanie się w szeroko rozumianą wielokulturowość. A książka Jolanty Nitkowskiej-Węglarz z takiego właśnie podłoża wyrasta. Baśnie i legendy rodzą się ze splotu różnych tradycji. Są jak korzenie, które pod ziemią zrastają się w nierozerwalną całość i tylko nad nią istnieją jako odrębne byty. Sama autorka tak o tym pisze w „Zaproszeniu do podróży zamiast wstępu”: „…odzywają się w nich echa skandynawskie, łotewskie, niemieckie, kaszubskie, polskie, mitologia pogańska, wierzenia chrześcijańskie”. Powód drugi to niezwykłe ilustracje Iwony Lifsches. Mieszkającej w Danii polskiej malarki. Na pierwszy rzut oka przypominają one obrazy Henri Julien Félix Rousseau, zwanego Celnikiem. Francuskiego malarza z połowy XIX wieku. Rousseau jednak nie nasyca ich barwami tak, jak robi to Iwona Lifsches. Nie wyposaża – tak jak ona – w ogromny ładunek pozytywnych emocji. Jego obrazy są obrazami. Jej obrazy są baśnią. Piękną i przyjazną. Lifsches daje nam świat, w którym Baba Jaga na miotle nie budzi strachu, tylko marzenia o lataniu, a człowiek, przyroda i magia to jedność. Można więc śmiało powiedzieć, że pisarka i malarka idą tu ręka w rękę. Pierwsza zaprasza czytelnika na „Wyprawę w Krainę Baśni”, druga na wyprawę w Krainę Baśniowych Widoków. Czy można takie zaproszenia odrzucić?

Anna Raczyńska Redakcja „Edukacji i Dialogu”

145


Spis treści Zaproszenie do podróży. Pomorskie czary ................................................................................... 3

O mądrych i dobrych ............................................................................................................................... 5 1. Bogactwo w glinianym dzbanie ......................................................................................................... 6 2. Dzwon o litościwym sercu ................................................................................................................. 12 3. Dlaczego Bałtyk stał się morzem leniwym? ............................................................................. 17 4. Konik na biegunach ................................................................................................................................ 21

Przedziwni bohaterowie ........................................................................................................................ 27 5. Niezwykły podarunek wodnicy ....................................................................................................... 28 6. Klabaternik – opiekun drewnianego statku ............................................................................. 35 7. Prezent od białego ducha .............................................................................................................. 41 8. Olbrzym i jego sługa .......................................................................................................................... 45 9. Zaczarowana księżniczka z bytowskiego zamku .................................................................. 51

Czarcie nasienie .......................................................................................................................................... 53 10. Czarcia kałuża .......................................................................................................................................... 54 11. Szalona czarna królowa ...................................................................................................................... 58 12. Książę Trzęsawisk i smok ..................................................................................................................... 62 13. O diable zamkniętym w karinie ....................................................................................................... 65 14. O kobiecie – piratce i morskich rozbójnikach ...................................................................... 72

Zaczarowani pomocnicy

......................................................................................................................

75

15. Trzy srebrne psy ..................................................................................................................................... 76 16. O złotowłosym rycerzu i zaczarowanych koniach ............................................................. 82 17. Królowa Motyli ....................................................................................................................................... 91 18. Bociania sprawiedliwość .................................................................................................................... 98

Baśnie na dwa wieczory

....................................................................................................................

104

19. Długa baśń o dwóch wiedźmach i dzielnym chłopcu ......................................................... 105 20. Niezwykła żona ...................................................................................................................................... 117 21. Bardzo długa baśń o zaczarowanych łabędziach ............................................................... 127 Posłowie. Nasze rekomendacje ........................................................................................................ 142


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.