1 minute read

Michał Jędrszczak – Amerykańska przesada

Michał Jędrszczak

Amerykańska przesada

Dios mío, jak ja mam dość tego miejsca. Chihuahua. Pustka, syf i degrengolada. Marazm zwyczajnie wyżera tę ziemię od środka. Meksykańskie kaktusy mają porażkę w cierniach. Jesteśmy hijos de la muerte. Dlatego, gdzieś pomiędzy kolejną dobą przymierania nędzą na wysuszonej ziemi lokalnej wioski a jednym z licznych widoków szmuglowania kontrabandy przez wóz prowizorycznie wypełniony sianem, zacząłem mierzyć wyżej, marzyć o przesadzie. Gdzieś do Kalifornii, chociażby Desierto de Mojave, im dalej na północ, im dalej stąd, tym lepiej. Bracia moi, kaktusy, najwyraźniej nie mieli nic przeciwko pasywnemu zapuszczaniu korzeni i paranoicznemu życiu z szansą na przypadkowe wyplenienie przez myśliwych czy cartel, jakbyśmy im, Dios no lo quiera, przypadkowo weszli w celownik podczas kolejnej wymiany ognia. Tylko napomknięcie, jedno wspomnienie o moich planach na przyszłość i od razu się zaczęło: „Pedro, czyś ty jest muy loco?”, „Cabrón, i co ty byś tam robił z tymi gringos? Tu masz swoją ziemię uświęconą, czegóż ci brakuje, amigo?”, „Ty wiesz, jak tam traktują latynokaktusy, ese?”, „Pedro, pamiętaj. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Bynajmniej!

Żyję już tylko iluzją. Z dnia na dzień. Odległym złudzeniem, w którym moje podsuszone łodygi są smagane bryzą Pacyfiku, a owoce dojrzewają w promieniach kalifornijskiego słońca. Cisza i spokój. To wciąż tylko odległa, nieosiągalna iluzja. Który przemytnik wrzuciłby na pakę podstarzałego kaktusa? ¿Para qué? Nie liczę się dla nikogo i biernie wrastam w tę ziemię splamioną krwią ze zwodniczą nadzieją, że przesada nie zmieniłaby wiele, że może tam jest podobnie, a ja nie jestem ofiarą, tylko beneficjentem meksykańskiej historii.

Rozdział 4. Ziemia

This article is from: