Polub nasz proďŹ l na facebooku!
facebook.com/ voicemagazyn
WITAMY!
Nie zrobiłabym jednak niczego bez osób, które są ze mną od samego początku. Korzystając z tego przywileju, chciałabym im z tego miejsca podziękować. Przede wszystkim Arturowi Bartnikowi i Łukaszowi Leszczukowi. Nie ważne, noc, dzień, sesja czy święta – zawsze mogłam na Was liczyć, 16 miesięcy, ponad 3 500 godzin po to, aby VOICE wyod początku do końca. Dzięki temu mogłam, chociażby przez glądał tak jak teraz – tego nie oddadzą żadne słowa. Tak jak te 3 godziny dziennie, spać spokojnie, bo wiedziałam, że zalespodziewałam się, że podjęcie ostatecznej decyzji dotycząży Wam na tym magazynie tak bardzo jak mi. Kolejną osobą cej mojej rezygnacji nie będzie łatwe, tak nie sądziłam, że jest Daria Tomczyk – bez niej VOICE nie byłby tak dopracowanapisanie tego jest wielokrotnie gorsze. Godziny wpatryny jak jest teraz. Na koniec mojemu Bratu – gdyby nie Jaś, nie wania się w pustą ścianę, przeglądanie po raz dziesiąty domielibyśmy tylu fascynujących materiałów z biur architektychczasowych numerów i szukanie inspiracji na dnie kubka tonicznych i zdjęć do większości tematów prezentowanych z kawą – jak wytłumaczyć moją decyzję? Chyba czuję, że zrow VOICIE. Chciałam im również podziękować za wsparcie biłam wszystko, co mogłam zrobić dla uczelni, dla zespołu i za wiarę, że jesteśmy w stanie zrobić magazyn, z którego i dla idei magazynu studenckiego. możemy być dumni. Chciałam podziękować Kindze Witas za Kilkanaście miesięcy temu narodził się pomysł gazety. pomoc przy korektach w pierwszych numerach oraz: AlekOd samego początku miał to być magazyn studencki. Prosandrze Strzępce, Mateuszowi Gruchel, Tobiaszowi Gruchel, jekt, przy którym udział mogą brać wszyscy – nie ważne czy Patrycji Bodzek, Adriannie Wieczorek, Juli Turczyńskiej, jesteś z WST, czy z jakiejkolwiek innej Agnieszce Radzik oraz reszcie zespołu uczelni. Grafik, architekt, dziennikarz Nie rzeczywistość sama, ale serce, redakcyjnego. Również grafikom: Marczy ekonomista – udowodniliśmy, że z jakim ku niej przystępujemy, cinowi Żurawskiemu, Michałowi Olejowi nie określa nas kierunek studiów tyl- daje rzeczom kształty i kolory. oraz Sylwestrowi Smigielskiemu, którzy ko determinacja. W ciągu tego czasu od samego początku tworzyli magazyn Henryk Sienkiewicz udało nam się stworzyć coś z niczego. VOICE. Na koniec Michałowi Minorowi, To prawda, że jeśli się czegoś bardzo chce, to nie ma żadktóry dbał o to, aby VOICE był jak najlepiej przygotowany nych przeszkód, które nas przed tym działaniem zatrzymaod strony graficznej oraz Panu dziekanowi Aleksandroją. Sama muszę przyznać, że zaskakuje mnie to jak VOICE wi Ostendzie, na którego zawsze mogłam liczyć. Dziękuję się rozwinął. Zaczynaliśmy w zaledwie kilka osób, w dużej uczelni za szansę i możliwości zrealizowania projektu. przewadze grafików. Osób w tzw. „stałej redakcji” było tyle, Na sam koniec chciałam podziękować wszystkim znajoże spokojnie można by je policzyć przy użyciu palców jednej mym, którzy pomagali mi jak mogli, aby o VOICIE dowiedziaręki. Obecnie jest około trzydziestu osób zaangażowanych ło się jak najwięcej młodych ludzi. To dzięki Wam za mojej w projekt. Dlatego ze spokojem mogę się wycofać i przekadencji dotychczasowe numery magazynu zostały otwarkazać Magazyn, bo wiem, że jest gotowy na to, by kolejne te ponad 20 000 tysięcy razy. Dziękuję!!! osoby przejęły inicjatywę. To, w jaki sposób VOICE zaczyna żyć własnym życiem, będzie dla mnie zawsze osobistym Redaktor naczelny sukcesem. Mam nadzieję, że dla następnego redaktora naAnna Lessaer czelnego, VOICE nie będzie jedynie pracą, ale pasją – czyli tym, czym był on dla mnie.
VOICE – Magazyn studencki Wyższej Szkoły Technicznej redaktor naczelny: Anna Lessaer wydawca: Wyższa Szkoła Techniczna ul. Rolna 43 40-555 Katowice skład: Artur Bartnik projekt okładki: Artur Bartnik współpraca redakcyjna: Bartłomiej Bala, Patrycja Bodzek, Sylwia Cieślar, Mateusz Gruchel, Tobiasz Gruchel, Martyna Gwóźdź, Aleksandra Kandzia, Tomasz Klos, Jan Lessaer, Patryk Niedziółka, Joanna Piecha, Tomasz Płosa, Agnieszka Radzik, Aleksandra Strzępka, Sebastian Schulz, Daria Tomczyk, Julia Turczyńska, Adrianna Wieczorek, Sonia Wojciechowska, Tomasz Wójcik
korekta tekstów: Jerzy Ciurlok, Beata Wyrzykowska ilustratorzy: Łukasz Leszczuk, Jakub Wielek, Marcin Żurawski korekta projektu graficznego: dr Michał Minor projekt logo VOICE Magazyn: Michał Olej, Sylwester Smigielski współpraca: TV Silesia kontakt: facebook.com/voicemagazyn info@voicemagazyn.pl druk: Poligrafia D&N ul. Pszenna 2 44-109 Gliwice ISSN 2299-8233 Redakcja nie zwraca materiałów niezamawianych i zastrzega sobie prawo do skrótów oraz zmian w zapowiedzianych materiałach. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Autorzy odpowiadają za część merytoryczną własnych tekstów.
6 iSaloni miejscem dobrego designu 10 Historia cyfrowej doliny 12 Fikcyjna rzeczywistość 16 Drukowanie 3D 18 Części pierwsze Skody 22 Relacja z 8 edycji Łódzkiego Tygodnia Mody 24 Komunikujemy się poprzez nasze ubranie – wywiad z Wojtkiem Haratykiem 26 Ulica – Galeria 28
Projekt „X“ vel IGRY 2013
30 Juwenalia 2013 32 „Wszystko zależy od Twojego nastawienia!” – wywiad z Kamilem Bednarkiem 36 The Australian Pink Floyd Show 38 Pac’s L.A.jf 40 Warner Bros. 41 Kac Vegas 3 42 T.S. Learner „Mapa” 44 „Inspiracją być... Umiesz?” 46 Przygoda Życia – The European Challenge 2013 48 II Ogólnopolska Konferencja Mediów Studenckich w Krakowie 50 Echelon. Dlaczego mają nas słuchać? 52 Mój D. 54 No todavía tengo un buen papa 56 Komiks 58 Kronika WST
iSaloni
miejsce dobrego designu
52 edycja Salone Internazionale del Mobile w Mediolanie to 24 hale, 360 tys. m2 powierzchni, 2700 wystawców. Jednak przede wszystkim to najnowsze trendy, które trzeba poznać już dziś, choć w sklepach widoczne będą dopiero za jakiś czas! Co roku Mediolan na kilka dni zamienia się w wielokulturową mekkę designu. Wszystko za sprawą najważniejszego wydarzenia w branży meblarskiej – Targów Salone Internazionale del Mobile. Targami żyje cały Mediolan, który w tym czasie oprócz oficjalnych wystaw oferuje ponad 400 imprez towarzyszących. Rozmach z jakim organizowane są targi zapiera dech w piersiach. Trendy i tendencje w designie prezentowane na targach są siłą napędową dla wielu marek i projektantów, którzy bacznie obserwują premiery licznych projektów oraz nowe talenty debiutujące w Mediolanie. Jakie są najważniejsze tendencje w branży meblarskiej? Jak zmienia się świat designu i podejście do projektowania mebli? Jaki wpływ na nas ma nasze miejsce pracy? Na te pytania odpowie Aneta Szpoton, projektantka wnętrz, właścicielka 53 studio, która odwiedziła tegoroczne targi w Mediolanie. Funkcja stała mebli Po przeglądnięciu oferty targów w Mediolanie mogę śmiało stwierdzić, że każdy powinien znaleźć w niej coś interesującego dla siebie, coś co szczególnie przykuje jego uwagę. Co dla Pani było najciekawszym elementem targów? Na czym głównie skupiła Pani swoją uwagę? Faktycznie targi w Mediolanie mają niesamowicie bogatą ofertę, co widać zresztą po ilości wystawców. Tegoroczna edycja tematycznie skupiona była na kilku dziedzinach. Mnie najbardziej zainteresowały strefy poświęcone nowoczesnym technikom oświetlenia (w szczególności technice ledowej), nowej przestrzeni biurowej, oraz prezentujące meble wypoczynkowe, które zachwyciły mnie swoją funkcjonalnością. Nowoczesne techniki oświetleniowe. Rozumiem, że dziś lampa nie jest już tylko zwykłą lampą, ale czymś więcej? Zgadza się. Dziś lampa oprócz spełniania swojej pierwotnej funkcji jest również elementem dekoracyjnym, razem z meblami tworzy spójne wnętrze. Obecnie szczególną uwagę przywiązuje się do ekologii, dlatego większość projektów jest energooszczędna, co oczywiście nie wyklucza dobrego designu. Współcześnie projektanci łączą ze sobą funkcjonalność, nowe technologie oraz świetny design, w efekcie powstają przedmioty dobrze zaprojektowane, energooszczędne, odpowiadające najbardziej wymagającym klientom. Bardzo dużo projektów oświetlenia przybiera minimalistyczną formę, a jednak swoją prostotą przykuwają uwagę. To niezwykle istotne ponieważ przy aranżacji wnętrz forma odgrywa ważną rolę. Niejednokrotnie lampa jest tylko tłem dla całego wnętrza, a czasem gra pierwsze skrzypce – wszystko jest uzależnione od umiejętność grania wielkością elementów oświetlenia i wysokością ich zawieszenia. Może wydawać się to banalne, jednak ma znaczący wpływ na ostateczny efekt wyglądu wnętrza. Mówiła Pani również o przestrzeni biurowej. Co w tym temacie nas zaskoczy? Wielkiego zaskoczenia raczej nie będzie (śmiech). Na przestrzeni kilku ostatnich lat widoczna była zmiana podejścia do powierzchni biurowej, przestała być ona postrzegana jako przestrzeń wyłącznie do pracy. Dziś biuro to nasze miejsce
8
do życia i pracy, które nie kojarzy się już z ogromnym biurowcem, ale jest miejscem przyjaznym, otwartym na ludzi oraz użytecznym. Podczas Salone Ufficio można było zobaczyć ekspozycję projektu „Office for living” autorstwa Jeana Nouvela, na której prezentowane były nowoczesne aranżacje wnętrz biurowych, również tych, które mogą znajdować się w naszych domach, a wszystko oczywiście niezwykle funkcjonale. Ergonomia przestrzeni biurowej. Funkcjonalność. Wspominała Pani o niej również w kontekście mebli wypoczynkowych. Jaki ma ona wpływ na proces projektowania, a jaki na nasze życie? Funkcjonalność to tendencja, która jest obecna praktycznie we wszystkich dziedzinach projektowania. Chyba doszliśmy do momentu, w którym forma sama w sobie schodzi na drugi plan. Dziś mebel czy to wypoczynkowy, czy biurowy poza tym, że jest „designerski” musi być również funkcjonalny. Rynek jest przesycony ładnymi i wymyślnymi meblami, które nie spełniały podstawowych funkcji, ludzie więc zaczęli doceniać projekty łączące dobry design z funkcjonalnością. Tutaj zaczyna się rola projektanta. Świadome projektowanie jest coraz bardziej popularne, chodzi przecież o to żeby ułatwiać sobie życie. Kwestia funkcjonalności jest również bardzo istotna przy projektowaniu wnętrz. Każdy z nas chce czuć się dobrze w przestrzeni, w której żyje. Zaczynamy bardziej świadomie korzystać z designu, nie chcemy „zagracać” swojego otoczenia niepotrzebnymi przedmiotami, meblami. Coraz częściej wybieramy nowe rozwiązania technologiczne, meble modułowe, inaczej zarządzamy swoją przestrzenią. Dziś design jest przestrzenią, w której funkcjonuje człowiek. Drugie życie mebli Czy to prawda, że w designie tak jak w modzie, nie da się wymyślić już nic nowego? Coś w tym chyba jest. W branży meblarskiej bazuje się na podstawowych formach, których nie można wymyślić drugi raz, można natomiast interpretować je w nowy sposób. Często nowy kolor, materiał czy inna tekstura sprawiają, że mebel przestaje być banalny, nabiera wyrazu, odżywa. Idealnie widać to na ekspozycjach sof, foteli, kompletów wypoczynkowych. Wystarczył nowy rodzaj obicia, kontrastujące kolory, przeszycia na obramówkach, kilka detali i zwykły fotel nabiera charakteru. Meble stały się również łagodniejsze, unika się ostrych kantów, wszystko jest bardziej opływowe, subtelniejsze. Prosta bryła została uzupełniona kolorem. Klasyczne meble z lat 60. i 70. prezentowane są w nowej odsłonie. Sztuką staje się odpowiednie zestawienie koloru i tekstury. Funkcjonalność przede wszystkim, światło dobrze zaprojektowane, ergonomiczna przestrzeń biurowa, świadome podejście do projektowania, druga młodość mebli. Tak w skrócie mogę podsumować Pani relację z Targów w Mediolanie. Świetnie! Mogę dodać jeszcze, że jako odbiorcy designu jesteśmy coraz bardziej świadomi, odważniej podchodzimy do kwestii kolorów, szanujemy rzeczy. Chcemy po prostu żyć w dobrze zaprojektowanym świecie.
tekst: Agnieszka Radzik | fot. Aneta Szapon 9
HISTORIA CYFROWEJ DOLINY Dobry design kryje się w najdrobniejszym szczególe. Ewolucja. Według encyklopedii jest to ciągły proces, który polega na stopniowych zmianach cech populacji osobników, zachodzących w organizmach ich dalszych pokoleń, w skutek bieżącej eliminacji części osobników zgodnie z doborem naturalnym bądź sztucznym. Nasuwa się pytanie, czy to zjawisko dotyczy tylko organizmów ożywionych? Jakim wpływom podlegają rzeczy codziennego użytku? Czy komputer, telefon, zegarek, mogą ulec takim zmianom? Jeśli tak, to w jaki sposób…? Ludzie wystarczająco szaleni, by sądzić, że mogą zmienić świat, są tymi, którzy go zmieniają. Czyli o trzech takich, co chcieli ukraść księżyc… Ruch hippisowski drugiej połowy lat 60. pochłonął całą Amerykę Północną. W parkach rozbrzmiewała muzyka Boba Dylana, kwas nie był nikomu obcy, a wolność słowa wyrażała bunt młodych przeciwko światu dorosłych. W jednym z garaży, mieszącym się na przedmieściach Los Altos w Kalifornii, dwóch całkiem niepozornych mężczyzn próbowało natomiast wyrazić siebie w trochę inny sposób. W tym samym czasie typowy programista, pochłonięty nauką na Uniwersytecie Harvarda, pisał program. Żaden z nich nie miał pojęcia, że praca, jaką wykonuje, stanie się podstawą budującą nowy wymiar w dziedzinie elektroniki komputerowej. W późniejszym czasie, w Xerox Palo Alto Research Center – znanym jako Xerox PARC – założonym w 1970 roku, jako matecznik cyfrowych rozwiązań, rozpoczęto prace. Do-
10
fot. Materiały prasowe firmy Microsoft
tyczyły graficznego interfejsu użytkownika – GUI – Graphic User Interface, w wyniku których odkryto bitmapy. Do tamtej pory, większość komputerów pracowała „na znakach”. Wybierało się je na klawiaturze, a komputer wyświetlał na ekranie, zazwyczaj w kolorze fosforyzującej zieleni na ciemnym tle. Kiedy pracownicy Xerox PARC zdecydowali się pokazać swój prototyp oparty na tym systemie, nazwany Smalltalk, byli bardzo ostrożni. Niestety pewien uparty gość ze spółki zajmującej się nowymi technologiami, którego zaprosili na prezentację, nie dał za wygraną. Rajd, ówcześnie mało znaczącej, firmy Apple na Xeroc PARC bywa opisywany jako największa kradzież w dziejach przemysłu komputerowego. Steve Jobs czasami z dumą podpisywał się pod tą opinią. Uważał, że: „Wszystko sprowadza się do tego, że próbujesz zobaczyć najlepsze rzeczy, które wymyśliła ludzkość, a potem zastosować je w tym, co robisz […]. Picasso mawiał, że dobrzy artyści naśladują, a wielcy artyści kradną. A my nigdy nie wstydziliśmy się podkradania świetnych pomysłów.” Krążyła również druga opinia, czasami popierana przez Jobsa, że to wydarzenie było największym potknięciem Xeroxa. Obie te oceny zawierają wiele prawdy. Jednakże między możnością a istnieniem jest jeszcze coś. W annałach innowacji nowe pomysły są tylko jednym ze składników równania. Równie ważne jest ich wykonanie. Rok 1984...Nadchodzi nowa era. Kiedy w czasie trzeciej kwarty XVIII rozgrywek Super Bowl wygrywający Raidersi zdobyli przyłożenie na Redskinsach, zamiast natychmiastowej powtórki, na ekranie telewizorów ukazał się czarny obraz. Ponad 96 milionów ludzi oglądało reklamę niepodobną do żadnej, spośród tych, które widzieli do tej pory. Na koniec reklamy narrator spokojnie ogłosił: „24 stycznia Apple Computer zaprezentuje Macintosha. I zobaczycie, dlaczego rok 1984 nie będzie taki jak Rok 1984.” To był fenomen. Tego wieczora trzy sieci i pięćdziesiąt lokalnych stacji w USA puściło materiał dotyczący reklamy wszechczasów. Rozprzestrzeniła się po mediach jak wirus, co było niespotykane w „epoce przed YouTube’em”. Był to początek uruchamiający cały proces rozwoju elektroniki, prostej na tyle, aby przeciętny człowiek, używając jej, czuł dobrą zabawę. Dzięki temu komputery przestały być kojarzone z urządzeniem posiadającym milion guzików i gabaryty dwudrzwiowej szafy z lustrem, a zaczęły, z osobistym
narzędziem pracy. „Żeby stworzyć nowy standard, nie wystarczy zrobić coś trochę inaczej – trzeba zrobić coś zupełnie nowego, co zawładnie wyobraźnią ludzi. A Macintosh, ze wszystkich komputerów, jakie widziałem, jest jedynym, który spełnia to kryterium.” – mówił Bill Gates. Wspólna praca dwóch tytanów branży komputerowej zaowocowała wielkim sukcesem. Jednakże Bill Gates i Steve Jobs, mimo podobnych ambicji z pogranicza technologii i biznesu, mieli radykalnie różne osobowości. Apple zdecydował się podróżować w stronę innowacyjności, elegancji wykonania i pomysłowości projektu. Microsoft poszedł w stronę uproszczenia i zmniejszenia kosztów systemu operacyjnego, znanego jako Windows, odsuwając estetykę wykonania na dalszy plan. Cyfrowy Design. Jabłko i okno. „Uważam, że aby kupić produkt Apple, wciąż trzeba myśleć inaczej. Ludzie, którzy je kupują, myślą inaczej. Są kreatywnymi duchami tego świata i koniecznie pragną go zmieniać. My tworzymy narzędzia dla takich właśnie ludzi.” – Steve Jobs Prosty. Elegancki. Funkcjonalny. To wymagania, jakie postawił dyrektor generalny działowi wzornictwa w Apple. Zatrudnił w swoim zespole specjalistę – Jonathana Ive’a. Wkrótce tych dwoje połączyła więź, której efektem była, niemająca sobie równych, współpraca w dziedzinie wzornictwa przemysłowego. Apple otworzyło się na prostotę wykonania. Ive był wielbicielem Dietera Ramsa, niemieckiego projektanta, który pracował dla firmy elektronicznej Braun. Rams jest wyznawcą idei: weniger, aber besser – mniej, lecz lepiej. Po dziś dzień spełnia to wyznaczony cel: autentycznego zrozumienia podstawowych problemów i znalezienia dla nich zgrabnych rozwiązań. W późniejszym czasie ten proces dotknął również inne firmy. Potentaci elektroniki dostrzegli, że ludzie często ulegają chęci posiadania produktu, który zaskakuje wyglądem. Możemy dostrzec ten rozwój na obecnym rynku. Microsoft, jeśli chodzi o wzornictwo w segmencie produktów hardware, stawia na ergonomię. Z myślą o intensywnym korzystaniu z komputera, rozpoczął w marcu br. akcję „Bądź ergo-pozytywny!”, w ramach której upowszechnia wiedzę na temat ergonomii pracy z komputerem. Dzięki tym działaniom odnosi sukcesy i wypuszcza nowe ciekawe produkty. Np. Windows Phone 7 został laureatem trzech nagród w konkursie designerskim IDEA 2011, a Microsoft Arc Mouse jest kwintesencją działań w kontekście ergonomii. Ewolucja technologii wypełniającej przestrzeń życia człowieka stała się jej nieodzownym elementem. Rynek stworzony przez marki, które zrozumiały ten proces, dostarcza coraz to lepsze produkty. Na chwilę obecną oferty ciągle poszerzają się o lepsze pomysły. Każdy, kto chce być w posiadaniu „fajnego” produktu, z pewnością może wybrać coś dla siebie. Funkcjonalność dostępnych rzeczy jest nieograniczona. Myślę, że ewolucja w podejściu do produktu, jako przedmiotu osobistego, z którym klient chce się utożsamić czy też wyrazić swoją osobowość, spełnia wyznaczone zadanie. Pracując na sprzęcie „marzeń” możemy być twórcami czegoś wspaniałego, jednocześnie licząc na dobrą zabawę. Najlepszym dowodem na to jest ciągły rozwój dostępnych aplikacji i programów. Zaspokajając własne potrzeby dochodzimy do wniosków, że: „Na koniec świata i jeszcze dalej!” – i nie wydaje się to wcale nieistniejącą, niedostępną ideą.
tekst: Aleksandra Strzępka | fot. Materiały prasowe firmy Apple
11
Fikcyjna rzeczywistość Jaka jest według Ciebie granica między prawdą a fikcją? „Jak możesz zdefiniować rzeczywistość? Jeśli mówisz o tym, co możesz poczuć, spróbować lub zobaczyć, to rzeczywistość jest tylko elektrycznymi impulsami interpretowanymi przez twój mózg.” („Matrix” (1999)). Przyjmując za układ odniesienia umysł człowieka pojęcie to staje się względne. Wychodzi więc na to, że rzeczy dla nas kreowane, mogą być w „rzeczywistości” prawdziwe, a rzeczy istniejące, tylko czystą fikcją. Przy obecnym postępie cywilizacyjnym, zdominowanym przez cyfrowy świat, trudno mówić o jakichkolwiek granicach. W przeciągu ostatnich 40 lat ludzie coraz intensywniej posługują się komputerami w prawie każdym aspekcie życia. Umożliwiają prawniejsze działanie. Dzięki nim ludzie tworzą nowy świat, zastępujący ten zastany. Jest wielu zwolenników, jak i osób przeciwnych obecnym zmianom. Osobiście uważam, że wszystko zależy od tego, do czego używamy komputerów. Na przykładzie kinematografii widać, jak dzięki nim w przeciągu wieku zmienił się obraz ukazywany w filmach. Przechodząc przez klasyczną technikę poklatkową, a kończąc na grafice komputerowej osiągnięto etap, na którym praktycznie nie odróżnia się fikcji od rzeczywistego świata. A wszystko zaczęło się od odkrycia jednego wynalazku… Od powstania kina – w roku 1895, kiedy to bracia Auguste i Louis Lumière opatentowali swój kinematograf – niewiele upłynęło czasu do stworzenia pierwszej animacji. Już jedenaście lat później dopuszczono do dystrybucji kinowej film pt. „Humorous Phases of Funny Faces” („Zabawne grymasy śmiesznych twarzy”) autorstwa Jamesa Stuarta Blacktona i jego firmy Vitagraph. Zastosowano pionierską technikę poklatkową, która na długo zawładnęła kinem animowanym. Do rozwoju owej techniki przyczynił się Polak Władysław Starewicz. Zastępując rysunki postaci lalkami, wy-
12
„Katedra”, reż. Tomasz Bagiński
kreował takie obrazy jak: „Walka żuków”, „Piękna Lukanida”. Tworząc w Rosji szybko zyskał sławę międzynarodową, zapisując się w historii jako twórca poklatkowej techniki lalkowej. Rozwój polskiej animacji związany jest z postacią Zenona Wasilewskiego oraz jego czarno-białym filmem „Za króla Krakusa” z 1947 roku. Kolejnym milowym krokiem było założenie studia Se-ma-for w Łodzi – dziś związanego z łódzką Szkołą Filmową. Kto nie zna „Misia uszatka”, „Plastusiowego pamiętnika” czy „Muminków” ? Nie wszyscy jednak wiedzą, że dwóch twórców związanych ze studiem otrzymało Nagrodę Akademii Filmowej. Byli to: Zbigniew Rybczyński, który w 1983 roku otrzymał Oscara za „Tango” oraz Suzie Templeton nagrodzona w 2008 roku za film pt. „Piotruś i Wilk”. Lata trzydzieste to początki najpopularniejszych amerykańskich wytwórni filmów animowanych: Walt’a Disney’a oraz Warner Brothers. W historii kina to czas magii i niezwykłego uroku, poruszających widzów w każdym wieku. Ich rysowane księżniczki czy zaczarowane zwierzęta zawładnęły sercami ludzi na następne 40 lat. Do momentu, gdy z początkiem lat 70. zaczęto posługiwać się trójwymiarową grafiką komputerową. Na „Hollywoodzkiej arenie” pojawiła się wytwórnia Pixar tworząc przy współpracy z firmą Disney „Toy Story” – pierwszy pełnometrażowy film animowany całkowicie stworzony przy użyciu komputera. Rozpoczyna to erę filmów nowej jakości: „Dawno temu w trawie”, „Gdzie jest Nemo” czy „Droga do El Dorado”; obrazów, w których wyobraźnia twórców nie jest niczym ograniczona. Prawdziwy przełom w grafice ma jednak dopiero nastąpić. Dla każdego, kto w swoim dzieciństwie spędził trochę czasu przy konsoli, japońska seria gier „Final Fantasy”
„Sztuka spadania”, reż. Tomasz Bagiński
„Sztuka spadania”, reż. Tomasz Bagiński
„Arka”, reż. Grzegorz Jonkajtys
13
„Arka”, reż. Grzegorz Jonkajtys
„Katedra”, reż. Tomasz Bagiński
„Katedra”, reż. Tomasz Bagiński
14
tekst: Adrianna Wieczorek | fot. Platige Image
z pewnością nie jest obca. Na jej podstawie, twórca – Hironobu Sakaguchi – wyreżyserował w 2001 roku animowany film science fiction. Akcja dzieje się w przyszłości. Nasza planeta została opanowana przez Fantomy: pozaziemskie istoty zdolne do uśmiercania ludzi przez dotyk. Aby zapobiec wyginięciu rasy ludzkiej, doktor Aki Ross szuka sposobu na ich pokonanie. Rozwiązaniem jest zgromadzenie zaginionych, mitycznych dusz, które połączone, są w stanie unicestwić obcych. To fabuła filmu „Final Fantasy: The Spirits Within” (w Polsce znany pod nazwą „Final Fantasy: Wojna Dusz” ) – przełomu w historii komputerowych filmów animowanych. Po raz pierwszy uczyniono tutaj próbę stworzenia tak realistycznie wyglądających postaci. Ich płynny ruch uzyskano dzięki technologii „Motion capture”. Polega na rejestrowaniu ruchów aktorów przez komputer dzięki specjalnym kostiumom z markerami (czujnikami), które następnie odtwarzane są na ekranie monitora. By uzyskać odpowiednią mimikę postaci nagrywano aktora podczas wymawiania poszczególnych kwestii; każdy ruch jego ust przy danej głosce starano się odzwierciedlić na obrazie postaci. W ten sposób łączono odpowiednie obrazy – głoski, dobierając słowa. Co do animacji: ciekawostką jest, że każdy włos na głowie głównej bohaterki renderowany był osobno. A było ich sporo... Sama produkcja, ze względu na wysoki budżet (135 mln), przyniosła ogromne straty finansowe, co doprowadziło do upadku wytwórni Square Pictures. Mimo to, ekranizacja zapoczątkowała kolejny etap w animacji komputerowej: dążenie do całkowitego zatracenia granicy dzielącej fikcję od rzeczywistości. Powstało dotąd wiele filmów z lepszą grafiką, wykorzystujących najnowsze odkrycia technologiczne. Nie wykazały się jednak niczym szczególnym. Co warto zauważyć – powstaje coraz więcej produkcji niezwiązanych z komercyjnym amerykańskim ośrodkiem kinematografii. W Polsce obecnie najlepiej rozwijającą się spółką jest „Platige Image”. Założona w 1997 roku przez Jarosława Sawko i Piotra Sikorę posiada swoją siedzibę w Warszawie. To oni rozpoczęli współpracę z Tomaszem Bagińskim, który przyjął stanowisko dyrektora kreatywnego firmy; reżyserem „Katedry” (2002, krótkometrażowego filmu animowanego, nominowanego do Oscara), „Sztuki spadania” (2004) czy „Kinematografa” (2009, adaptacji opowiadania Mateusza Skutnika z serii „Rewolucje: Monochrom” ). W dorobku Platige Image znajduje się także cinematyka do gier: kultowego „Wiedźmina”, stworzonego na podstawie sagi Andrzeja Sapkowskiego, czy „Cyberpunk’a 2077”. Jest to na razie bodaj jedyna spółka w Polsce, której twórczość może równać się z międzynarodowymi produkcjami. Dowodem na to jest choćby współpraca z duńskim reżyserem Larsem von Trierem przy „Melancholii” (2011) – wizji końca świata – i „Antychryście” (2009) – psychologicznym dramacie. Jako, że firma jest młoda, ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Nie można porównać pierwszych filmów z obecnymi produkcjami. Nie zaskoczy mnie to więc, jeśli za 10 lat dzisiejsze filmy będą „przestarzałe”. Trudno teraz o ekranizację z oryginalną fabułą, dlatego to efekty specjalne i grafika decydują o jakości filmu. Wszystko wskazuje na to, że możemy dożyć momentu, kiedy trudno będzie określić czy to, co się dzieje wokół nas, jest prawdziwe, czy tylko siedzimy w fotelu sięgając ręką po popcorn.
ciasteczka, czy hamburgery. Cena tych ostatnich jeszcze niedawno wynosiła aż 300 tysięcy dolarów, jednak jestem przekonany, że z roku na rok drukowanie żywności będzie coraz tańsze. Jeśli więc można drukować narzędzia, potrzebne części i pożywienie, czy loty w kosmos nie staną się łatwiejsze? Internauci żartują sobie z osamotnienia Księżyca, zainteresowanie nim mocno spadło i przeszło na Marsa. Jednak zważając na kierunek rozwoju drukarek, może sytuacja się odmieni. Powstała bowiem drukarka, która dzięki laserowi topi podłoże Księżyca (regolit), z którego jest w stanie drukować różne potrzebne rzeczy. Taka drukarka bez wątpienia znalazłaby zastosowanie na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, dzięki czemu można by uzupełniać część potrzebnych materiałów i surowców bez konieczności powrotu na Ziemię. RepRap to projekt stworzenia drukarki samoreplikującej się. Jeśliby założyć możliwość powstania drukarki, która jest w stanie drukować inne drukarki wykorzystując do działania mikrofale, energię słoneczną i pył księżycowy, to zapewne specjalizacja „kosmicznych architektów” znacznie by się poszerzyła. Tomas Rousek, Katarina Eriksson i dr Ondrej Doudle, to ludzie współpracujący z Jet Propulsion Laboratory. Z tego co podaje portal dezeen.com, to oni są odpowiedzialni ze strony NASA, za tego typu projekt związany z samoreplikującym się robotem na Księżycu. Uważają, że w przyszłości będziemy budować tam miasta bez stałego kontaktu z Ziemią i ludźmi, ponieważ drukarki będą w stanie wydrukować wszystko, co się w nich uprzednio zaprogramuje. Drukujemy od XV w. Jak jednak różny jest wynalazek GutenInternauci śmieją się z możliwości drukowania doberga od tego, jakimi są drukarki 3D? Ich historia zaczyna mów. Sarkastycznie używają: „ctrl + P = house”. W rzeczysię w latach 80’ XX wieku, kiedy Charles Hull wynalazł stewistości jednak, po odpowiednim ustawieniu urządzenia reolitografię, za sprawą której powstały pierwsze prototypy i załadowaniu pliku z projektem, wystarczy użyć przycisku modelowania przestrzennego. To właśnie były prototypy enter, a resztą zajęłaby się drukarka. Aktualnie w świecie drukarek 3D. To co do tej pory nauka osiągnęła w tej dziearchitektów druku 3D trwa wyścig; kto wydrukuje najlepszy dzinie, przekracza bardzo często zdolność ludzkiego pojdom. Do tej pory największym budynkiem wydrukowanym mowania, a tempo rozwoju jest tak duże, że żaden pomysł dzięki drukarce 3D był projekt Andrei Morgante, założycielki z kręgu science-fiction nie jest już nierealny. Shiro Studio. Ekipa ta stworzyła pawilon w 2009 r. o wysokoW ostatnich tygodniach internetowe media huczą od ści 3 metrów, jednak nie nadała tej konstrukcji konkretnej fornowinek związanych ze światem nauki. Zainteresowamy. Mimo to stwarzała nadzieję na przyszłość. Współcześnie niem cieszy się drukowanie 3D. Każdy fan Jamesa Bonda największym uznaniem cieszy się poważniejszy projekt Janjawie, jaką wartość rynkową ma oryginalny Aston Martin apa Ruijssenaarsa, który korzysta z tej samej drukarki D-ShaDB5 z 1960 r. Jest bezcenny... Pokazany był w „Skyfall”, pe, co jego poprzednicy z Shiro Studio. Jedyną różnicą jest to, ale był również wykorzystany w filmie z Jamesem Bonże jest zbudowana w większej skali. Mimo to projekt Ruijssedem już pół wieku temu. Model jest do tego stopnia nienaarsa zgodnie z obliczeniami byłby drukowany aż 18 miesięcy. dostępny, że twórcy filmu byli zmuszeni wydrukować Dla przyszłości tego typu technologii istotna jest precyzja karoserię za niewielkie pieniądze – to co prezentowali druku. Oczywiście zależy od rodzaju drukarki. Na przykład druw filmie było jedynie doskonałą repliką klasyka. W sieci karka korzystająca z litografii dwufotonowej, która drukuje z domożna podziwiać efekt współpracy Michaela Schmidta kładnością aż 285 µm! Taka precyzja otwiera drzwi medycynie. i Francisa Bitonti, piękną czarną suknię, którą założyła W wykładzie dla TED Chirurg Anthony Atala stwierdza, że wśród na jeden z wybiegów charyzmatyczna Dita Von Teese. oczekujących na przeszczep, 90% to ludzie czekający na nerkę. Poza tym możemy znaleźć informacje o wydrukowaPomysł Atali polega na drukowaniu nerek przy użyciu komórek nym komplecie bikini (Jenna Fizel i Mary Haung), ramacierzystych. Prawdziwości jego słów dowodzi młody człowiek mie futurystycznego samochodu (Jim Kor), czy seks biorący udział w wykładzie, który otrzymał od Atali tego typu nazabawkach (Tom Nardone). Niewątpliwą zaletą jest rząd 10 lat wcześniej. Niewątpliwym wyczynem jest też możliwość to, że wszystko jest tworzone zgodnie z zachcianką dodrukowania kończyny o określonym kształcie, ale też pewność, klienta. że organ nie zostanie odrzucony przez organizm. Powstał projekt W sieci można znaleźć informacje o drukarkach, Magic Arms, w którym dla kilkuletniej dziewczynki wydrukowano które są w stanie wydrukować żywność – na przykład
DRUKOWANIE 3D
16
swego rodzaju egzoszkielet, który pozwalał jej poruszać rękoma pomimo postępującego niedowładu. Naukowcy z firmy Organovo wydrukowali pierwszą działającą wątrobę. Chociaż jej rozmiary są nieco mniejsze, to spełnia wszystkie swoje zadania. Naukowcy z Cornell University opracowali metodę operacji kręgosłupa. Wystarczy, że skaner prześwietli chorego i odnajdzie niedoskonałości, a głowica wstrzyknie w określone miejsca komórki macierzyste. U szczurów w ten sposób regenerowany był już dysk kręgowy. Jeśli chodzi o samo skanowanie, to najlepszym znanym programem do skanowania jest ReconstructMe, umożliwia skanowanie w czasie rzeczywistym wszystkiego, co widzi kamera (Microsoft Kinect, Asus Xtion). Jest to możliwe przy pomocy kamery internetowej lub sprzętu wyposażonego w system Android. Kilka tygodni temu w katowickim Rondzie Sztuki dr Tomasz Rożek, kierownik Śląskiej Kawiarni Naukowej, zorganizował spotkanie fanów druku 3D, gdzie gościł Materialination – ekipa prężnie zajmującą się tą działalnością w Polsce. Przywieźli ze sobą kilka drukarek. Można było zobaczyć na żywo, w jaki sposób różne przedmioty są przez nie wytwarzane. Ciekawscy mogli nawet ich dotknąć. Michał Frączek z Materialination w wywiadzie dla Voice powiedział: „Wierzę, że druk 3D to prawdziwa rewolucja przemysłowa. W Materialination na co dzień wykorzystujemy drukarki do drukowania fantastycznych przedmiotów, ale prawdziwa rewolucja rozpocznie się, kiedy drukarki na stałe zagoszczą w naszych domach. Już teraz przeczytać możemy 100 000! Co się zmieniło? Reporter Simon Murphy pracujący o bardzo ciekawych sprawach z dziedziny medycyny jak druk dla dziennika „Daily Mail” pojawił się z Liberatorem w poprotez, a nawet... ludzkich organów! Myślę, że jeszcze za naciągu Eurostar, jadącym z Londynu do Paryża. Strażnicy, ani szego życia powszechnymi staną się wiadomości o udanym żaden sprzęt, nie wykryli broni. Prowokacja była zdecydowaprzeszczepie wydrukowanej wątroby albo nerki”. nie skuteczna. Cody Wilson otrzymywał anonimowe pogróżWiele modeli przeznaczonych do wydrukowania dzięki ki. Rząd także nie pozostał obojętny wobec tego faktu. Dnia drukarce 3D jest dostępnych całkowicie za darmo w Interne9 maja sieć obiegła informacja, że Departament Obrony cie. Jeden z portali przeprowadzających kursy e-learningoStanów Zjednoczonych usunął z portalu plan broni. Mywe, które uczą o funkcjonowaniu i zastosowaniu tych drukaśląc o pokoju na świecie decyzja wydaje się słuszna, jednak rek, podaje, że dostępne są modele kości naszych przodków. nie dość że Cody Wilson ma teraz problem z PentagoWiadomo, że prawdziwa kość naszego przodka jest nieocenem, to powstały już teorie spiskowe mówiące, że rząd nionym skarbem dla archeologa i jej miejsce jest w muzeum. USA chce mieć wyłączność na drukowanie broni. TrzymaJednak dzięki dostępności modeli w sieci nauczycielka jest jąc się faktów należy powiedzieć, że Liberator podczas tew stanie wydrukować czaszkę (przy zastosowaniu innego mastów był bardzo niecelny, a nawet po którejś próbie eksteriału), dzięki czemu uczniowie będą w stanie namacalnie poplodował. Czy można zatem poważnie traktować taką znać artefakty historii. „broń”? Michał Frączek dodaje: „Broń można wykonać Istnieje już możliwość wydrukowania czegokolwiek, małej z bardzo wielu materiałów, a krzywdę zrobić niemal każzębatki, obudowy na komórkę, czy wieka słoika. Organizacja dym przedmiotem. Myślę, że zamiast skupiać się na druinternetowa Defense Distributed (o charakterze open source) kowaniu broni, lepiej przyjrzeć się naprawdę inspirującym stworzyła projekt broni (Wiki Weapon), który może być ściągnięi fascynującym wydrukom.” ty z Internetu i wydrukowany metodą 3D. Długo drukowane były Żyjemy w przełomowym momencie. W ostatnich jedynie magazynki, jednak od momentu uzyskania pozwolenia miesiącach wyhodowano ząb, wyleczono HIV, a do na drukowanie broni, Internet ukazał światu kolejne oblicze notego zanotowano rekordową liczbę kandydatów do wego wymiaru drukowania. Licencja, którą uzyskali, pozwalała nagrody Nobla. Drukowanie 3D wchodzi na rynek na produkcję i sprzedaż niektórych typów broni. Zagrożenie niosąc ze sobą wiele korzyści, ale i wiele niebezpiestało się realne, ponieważ w przeciągu niewielkiego okresu czasu czeństw, jak każdy nowy wynalazek. Tylko od ludzi technologia 3D printing rozwinęła się umożliwiając druk 16 części zależy w co obrócą osiągnięcie swojej myśli twórczej. broni, które po złożeniu tworzą pistolet Liberator. Model stworzoSytuacja nie jest łatwa, bo tym razem decyzję taką ny przez młodego studenta Cody’ego Wilsona długo można było pobędzie mógł podjąć każdy indywidualny użytkownik. brać z DefCAD.org, a licznik pobrań bardzo szybko osiągnął liczbę
tekst: Tomasz Wójcik | fot. Mateusz Gruchel
17
Projekt Amazing Parts | fot. Wacław Mączyński
19
Części pierwsze Škody „Koncepcja społecznej odpowiedzialności biznesu (z ang. CSR, corporate social responsibility) to współcześnie modny temat. Wielkie korporacje prześcigają się w realizacji działań w ramach CSR. Mobilne miasteczko jest doskonałym przykładem na to, że można połączyć działania promocyjne brandu z działaniami służącymi społeczeństwu. To genialne, kiedy pieniądze wydane na marketing przysłużą się nie tylko komercyjnym zamierzeniom (bo to oczywiste), ale również zwiększą świadomość polskich kierowców. Inicjatywa jest niesamowita, w pełni utożsamiam się z tą akcją i wykorzystuję każdą możliwość do jej promocji i nagłaśniania. Czasami kilka zwykłych, małych czynności może zadecydować o naszym życiu – trzeba o tym pamiętać, zawsze kiedy wsiadamy za kierownicę.” Dorota Korczyk specjalista ds. PR dealera marki Škoda z Bielska-Białej
Amazing Parts Projekt Amazing Parts od samego początku był projektem niezwykłym, miał bowiem tchnąć w Škodę Okatvię drugie życie. Po tym jak studenci poznańskiej School of Form pod okiem projektanta i opiekuna kierunku Industrial Design, Oskara Zięty, rozebrali Škodę na części pierwsze (dosłownie), zaczęli od nowa, przy użyciu podzespołów samochodu tworzyć zupełnie nowe formy użytkowe. W ten oto sposób powstały m.in. dynamiczne siedzisko, elektrownia wiatrowa, biopaliwer czy autoprint. Efekt tej niesamowitej i niecodziennej kooperacji można było oglądać podczas tegorocznej edycji targów motoryzacyjnych Motor-Show, odbywających się tradycyjnie w Poznaniu. Projekt Škody i School of Form jest idealnym przykładem świadomego podejścia do projektowania oraz, jak mówią organizatorzy, „refleksją nad rolą samochodu we współczesnym, zurbanizowanym świecie”. Testujemy – z wizytą w Škoda AutoLab w Czeladzi Projekt Amazing Parts zachwycił nas i jednocześnie zainspirował do zgłębienia wiedzy na temat współczesnej motoryzacji, ekologicznej jazy i bezpieczeństwa. Udało nam się razem z Dorotą Korczyk – specjalistką ds. PR dealera marki Škoda z Bielska-Białej – odwiedzić mobilne miasteczko Škody, które tym razem rozbiło się na Śląsku, w Czeladzi. Škoda, od lat jako marka odpowiedzialna społecznie, angażuje się w projekty, których celem jest przede wszystkim podniesienie bezpieczeństwa drogowego. Škoda AutoLab to kolejny taki właśnie projekt. Miasteczko Škody to jedyna taka mobilna wystawa motoryzacyjna, pierwsze tak zaawansowane przedsięwzięcie w Polsce, a nawet w Europie. Każda z pięciu dostępnych stref daje możliwość skorzystania z interaktywnych eksponatów, sprawdzenia się w różnych sytuacjach drogowych, zdobycia potrzebnej wiedzy, ale przede wszystkim gwarantuje dobrą zabawę! Nie jest to tylko sucha edukacja, jest to przede wszystkim obrazowe pobudzenie wyobraźni każdego kierowcy. Ruszamy Pierwszym punktem naszej wycieczki jest strefa „Bezpieczna podróż”. Tutaj dowiadujemy się, dlaczego prawidłowe ustawienie fotela jest tak ważnym elementem i jak uniknąć błędów podczas pakowania bagażnika. Test z przygotowania do jazdy zdany celująco, choć z zapakowaniem walizek do bagażnika był już mały problem. Kwestia powszechnie wszystkim znana, jednak okazuje się, że tylko raz w tygodniu, spośród osób odwiedzających AutoLab, zdarza się osoba, która potrafi bezbłędnie przygotować się do jazdy, jasno uzasadniając szereg wykonywanych czynności. Tym bardziej czujemy się wyróżnione… Następnie ruszamy w kierunku strefy „Technologii”. Na początek porównujemy różne rodzaje zawieszeń i sprawdzamy swoją wiedzę techniczną. Jest dobrze! Przekrój poprzeczny Skody Fabii robi niesamowite wrażenie, a „strefa zgniotu” żywo pobudza naszą wyobraźnię. Opuszczając tę strefę czujemy się technicznie mądrzejsze, kolumna McPherosna nie jest już dla nas żadną tajemnicą, a to tego wiemy, co pod maską samochodu „piszczy”. Czas na dachowanie! Zbliżamy się do punktu gwarantującego najwięcej emocji. W strefie „Bezpieczeństwa” przeżyjemy dachowanie i zderzenie czołowe. Wszystko dzięki specjalnym symulatorom. Tu następuje gradacja napięcia. Jak dobrze, że to tylko test, a nie
20
tekst: Agnieszka Radzik | fot. Materiały prasowe ŠKODA
realna sytuacja drogowa! Symulator jazdy po mieście dał mi trochę do myślenia. Oblałam, potrącając pieszego! Uff! Do-
Bezkolizyjnie dojeżdżamy do mety naszej wyprawy. Zadowolone ze swoich osiągnięć, bogatsze o nowe doświad-
brze, że to tylko symulator. Dorota poradziła sobie znacznie lepiej. Kwestie pierwszej pomocy opanowałyśmy do perfekcji, więc czas ruszać dalej! Czy jesteśmy eko? Od dłuższego czasu można zaobserwować rosnące zainteresowanie tematem ekologii. Dziś praktycznie wszystko jest eko, a jeśli nie jest to powinno być. Sprawdźmy więc jak wychodzi nam ta ekojazda w praktyce. Test wiedzy – pozytywnie. Jazda ze skrzynią DSG – prawie dobrze. Ogólna ekojazda – oblana... Po krótkim szkoleniu przeprowadzonym przez specjalistę z ekologicznej jazdy, postaramy się być bardziej eko na drodze. Wiemy już, że oszczędność tkwi nie tylko w tankowanym paliwie, ale również w bieżniku opon. Ostatnim etapem naszej wyprawy było kino. Zobaczyłyśmy kilka ciekawych filmów instruktarzowych poświęconych różnym zagadnieniom około motoryzacyjnym.
czenia pakujemy Škodę Yeti i ruszamy do domu. Obie kończymy podróż z bezdyskusyjnym podsumowaniem: każdy kierowca, nieważne czy drogowa świeżynka czy wprawiony weteran szosy, powinien tutaj przyjechać! Bezpieczeństwo na drodze to kluczowa sprawa. To wiedza, która może uratować życie nasze i naszych bliskich. Dlatego pogłębianie naszej świadomości w tej kwestii powinno być priorytetem, a jeśli można to zrobić dobrze się bawiąc, to dlaczego nie skorzystać? :) Miasteczko Škody to 5 stref, 1000 m2 ekspozycji, 30 komputerów zapewniających funkcjonowanie centrum, 24 tys. śrub i nakrętek potrzebnych do jego zbudowania. Ale oprócz aspektu technicznego przykuwa uwagę jeszcze czymś – niesamowitym designem i dbałością o każdy szczegół identyfikacji wizualnej.
Materiały prasowe Fashion Week Poland | fot. Łukasz Szeląg
Polska moda po raz ósmy w Łodzi – relacja z 8 edycji Łódzkiego Tygodnia Mody Fashion Philosophy Fashion Week Poland to największa i najważniejsza impreza mody w Polsce. To tutaj dwa razy w roku prezentowane są najważniejsze trendy na nadchodzące sezony. Tutaj dokonują się zmiany w obecnych szeregach mody. „Młodzi” szturmem podbijają wybieg, odważnie interpretując modę. Klasyka zmieszana z awangardą jest ich manifestem. IMA MAD, Wojtek Haratyk i Nenukko to moi niekwestionowani faworyci trzeciego dnia Fashion Week w Łodzi. Wartość estetyczna tych kolekcji zachwyca i … pobudza buntowniczą naturę odbiorcy. WOJOWNICZKA IMA MAD „My Name Is St Lucia And I Would Like To Ask What Have You Done With My Eyes”. Ima z hebrajskiego oznacza dosłownie „matka”, natomiast mad z angielskiego – „szalona”. IMA MAD to projekt eksperymentalny łączący dwa odmienne podejścia do projektowania. Posługuje się projektowaniem jako narzędziem opisywania rzeczywistości, jest też próbą odkrycia źródła naszych ekscytacji i fascynacji. IMA MAD tworzy współczesne wojowniczki, boginki w trampkach i czarnych wieńcach lub azteckich naszyjnikach, które są śmiałą wizją interpretacji zaczerpniętych prosto z obyczajowości Bliskiego Wschodu. Najnowsza kolekcja „My Name Is St Lucia And I Would Like To Ask What Have You Done With My Eyes” to próba odpowiedzi na pytanie o granice wytrzymałości kobiecego charakteru. „Tematem naszej kolekcji jest historia kobiety, która z racji swojego wieku lub słabości płci wyraziściej ujawnia wy-
22
IMA MAD | fot. Tomasz Iskrzycki
trwałość oraz spontaniczność swojego poświęcenia. Święte męczenniczki, oczy św. Łucji, od wieków są symbolem poświęcenia i sprzeciwu”. W kolekcji użyto zestawień kolorystycznych, które ukazują walkę światła z cieniem oraz ich subtelną granicę. OBYWATEL ŚWIATA Wojtek Haratyk R e i n v e n t i o n F W 2013 / 14 Kolekcja Reinvention bazuje na klasycznych elementach męskiej garderoby. Z pozoru klasyczne płaszcze, marynarki czy spodnie zostały jednak zinterpretowane tak, by z łatwością wpasowywały się w klimat i styl życia współczesnej metropolii. Efektem współczesnej interpretacji klasyki są dwurzędowe płaszcze czy marynarki z szerokimi klapami, które w połączeniu z dopasowanymi rurkami budują niezwykle męską, dystyngowaną sylwetkę. Klasyczny charakter kolekcji przełamują nowoczesne modele takie jak: wykonane z delikatnej dzianiny oversizeowe bluzy z kapturem czy proste longsleevy. Projektant bazuje na bogactwie tkaniny, inspiruje się jej strukturą. W kolekcji zostały użyte najwyższej jakości wełny, kaszmiry, jedwabie czy skóra. Zdecydowana, męska kolorystyka nawiązuje do czasów kolonialnych. Burgund, granat, szmaragd czy oliwkowa zieleń wzbogacają klasyczną paletę czerni, bieli i odcieni szarości. Reinvention to kolekcja zaprojektowana z myślą o mieszkańcu wielkiego miasta, ceniącym sobie klasyczną elegancję we współczesnym, casualowym wydaniu. (Wywiad z Wojtkiem na 24 stronie.) PROSTOTA W PUNKCIE ZERO Nenukko .0 (Point Zero) F W 2013 / 14 Najnowsza kolekcja daje się opisać ciągiem haseł-kluczy, którymi projektantki operują w procesie twórczym: #całość #zbiór #reguła #ciężar #forma #funkcja #podział #oś #walor #proporcja #ciąg #gama #rytm #przestrzeń #cisza #punkt #zero #start. Nazwa .0 (Point Zero) może przywodzić skojarzenia zarówno z punktem wyjścia, początkiem jak i z finałem, zakończeniem, przywróceniem status quo. W dziedzinie mody (za względu na jej cykliczność) tak samo jak w procesie twórczym (ze względu na jego psychiczny wymiar) mamy do czynienia z wielokierunkowym kontinuum pozbawionym wyraźnych granic czasowych i formalnych. Kolejne elementy przechodzą płynnie jeden w drugi, podobne jak fragmenty kolekcji i tak jak cała nieustannie ewoluująca twórczość NENUKKO. Punkt zero jest zatem najmniej uchwytnym momentem pomiędzy etapami rozwoju koncepcji. Kolekcja .0 przypada na sezon zimowy, stąd tytuł może być także odczytywany jako wskaźnik temperatury – granica między temperaturami dodatnimi a ujemnymi, stanowiąca o odczuwalności zimna. Jest to jednocześnie temperatura, w której wszystkie elementy układu termodynamicznego uzyskują najniższą możliwą energię. I ten stan daje się interpretować zarówno jako stadium końcowe, jak i punkt wyjścia kolejnych procesów. Aktualna kolekcja NENUKKO jest sumą dotychczasowych doświadczeń, namacalną reprezentacją ustalonej myśli estetycznej, a jednocześnie zapowiedzią zmian i etapem dalszej ewolucji.
NENUKKO | fot. Michał Mańka
Wojtek Haratyk | fot. Oll Bydlovska
tekst: Agnieszka Radzik
23
„Komunikujemy się poprzez nasze ubranie” wywiad z Wojtkiem Haratykiem
Wojtek Haratyk (rocznik 1990) od 2010 roku tworzy zarówno kolekcje damskie, jak i męskie. Propozycje dla pań są zwiewne, podkreślające sylwetkę. W kolekcjach męskich lawiruje między klasyką, a awangardą. W centrum uwagi projektanta leży praca z tkaniną, której efektem są wysokiej jakości ubrania, wykończone ze szczególna dbałością o wszystkie detale. Projekty Wojtka publikowane w wielu magazynach, cieszą się dużym uznaniem wśród stylistów i osób z pierwszych stron gazet. Debiutował kolekcją męską w 2010 roku na OFF Festival w Kielcach, za którą otrzymał w yróżnienie dla najlepszej męskiej kolekcji. W 2013 roku zadebiutował na Designer Avenue Fashion Week Poland kolekcją, która w entuzjastyczny sposób została przyjęta przez krytyków, media i przedstawicieli branży mody. Twoja męska kolekcja, którą zaprezentowałeś podczas 8 edycji Fashion Week w Łodzi została uznana za jedną z lepszych. „Wygrany” – tak wielu komentowało Twój pokaz. Czy to oznacza, że wracasz na stałe do projektowania męskiej mody? Czy wracam? Wracam do sezonowości tworzenia męskich kolekcji, cały czas projektuję męski ubiór, nigdy nie przestałem (śmiech). Oczywiście, pokazywałem się z kolekcjami damskimi, ale od samego początku szyję dla facetów. Wszystkie te ciepłe słowa, bardzo pozytywne opinie, umacniają mnie w przekonaniu, ze to była bardzo dobra decyzja, żeby skupić się przede wszystkim na kolekcjach męskich. Bardzo się cieszę i jestem wdzięczny, że zarówno przedstawiciele mediów jak i krytycy tak pozytywnie przyjęli mój debiut w Łodzi. Kim jest więc mężczyzna, dla którego projektujesz? Ta kolekcja znalazła zainteresowanie tak różnych odbiorców, że trudno mi powiedzieć jednoznacznie. Od dawna miałem w głowie wiele pomysłów na męską kolekcję. Przede wszystkim chciałem pokazać, że moda męska wcale nie musi być nudna i przegadana. Dlatego poszczególne elementy mają wskazywać, że faceci z poczuciem humoru, z dystansem do samego siebie, nie muszą wyglądać śmiesznie, mogą ciągle pozostać ludźmi z klasą. A co z damską kolekcją? Może ujmę to w ten sposób: projektowanie jest moją pasją i pracą. Nie chcę ograniczać się tylko do linii męskiej, ale z pewnością kolekcje damskie też będą tworzone inaczej. Nie będą aż tak duże i chyba zmieni się trochę ich charakter. Oglądając Twój pokaz miało się wrażenie, że za Tym wszystkim stoi ktoś o wiele starszy. Skąd w tak młodym wieku taka ogromna świadomość stylu, niezaprzeczalne poczucie wysokiej estetyki? Miałem trzy lata przerwy pomiędzy kolekcją męską, którą zadebiutowałem w mediach i tą – z Łodzi. Przez tak długi czas mogłem przemyśleć dokładnie, jak ona ma wyglądać, co opowiadać, etc. Ale… z drugiej strony to też trzy lata życia, wielu doświadczeń, prób, błędów, różnych emocji, spotkań z ludźmi, podróży i innych doświadczeń. W jakiś sposób ta kolekcja jest odzwierciedleniem tego, co przeżyłem i tego, co mnie otacza. Podobno w modzie nie można już wymyślić nic nowego. Wszystko już było. Teraz pozostaje interpretować to wszystko na nowo. Ty klasykę interpretujesz w swój, nowoczesny sposób, dodajesz odrobinę awangardy, trochę prowokujesz. Prowokuję? Moda męska ma to do siebie, że została ukształ-
fot. Marcin Gierat (Studioquagli)
fot. Tomasz Iskrzycki (www.tomasziskrzycki.ig.pl) towana pod koniec XVIII wieku i nie wiele od tamtej pory się zmieniło. Oczywiście w porównaniu do tych wszystkich zmian w ubiorze kobiecym. Naprawdę prowokuję? Przez myśl mi to nie przeszło. Sądzę, że siłą tej kolekcji jest chyba właśnie to, że jestem ciągle młody i nie boję się ryzykować i po prostu wyrażać własnego zdania o męskiej szafie. Myślę, że trochę prowokujesz Wojtek, świadomie lub nie. Dla mnie ta prowokacja odnosi się właśnie do tego, jak interpretujesz klasykę, sprawiając, że nie jest nudną formą. Niezaprzeczalna klasa z odrobiną ekstrawagancji, do tego buty New Balance i mamy obywatela świata według Wojtka Haratyka! Nie „według”, a obywatela mojego własnego świata. Widzisz, nie skupiam się na prowokowaniu dla samego prowokowania. Bardzo mocno wierzę w to, że komunikujemy się także poprzez nasze ubranie. Ta kolekcja jest wyrazem mojego myślenia o ubiorze. Nie do końca mogę przewidzieć reakcę, jednych to prowokuje, ale mam nadzieję, że innych zainspiruje. Sądzę, że w klasycznych formach czy materiałach drzemie jeszcze wiele możliwości do stworzenia fajnych, nowoczesnych, wyrazistych propozycji. W taki też sposób zapraszam do świata Wojtka Haratyka. (śmiech) Inspiracje. To może banalne, ale skąd je czerpiesz? To zależy o co pytasz. W przypadku tej kolekcji, już od dawna miałem na nią pomysł. A na bardzo ogólnym poziomie, inspiracją może być wszystko od ciekawego filmu, przez muzykę, która mi towarzyszy, po rozmowę z przyjaciółmi. Po prostu, trzeba umieć otworzyć umysł na różne bodźce i z tego korzystać. Powstawanie kolekcji to długi okres. Szkice, projekty, poprawki. Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa tkanina? Projektujesz z myślą o konkretnej tkaninie, jej fakturze, kolorze? Czy często to materiał staje się inspiracją, natchnieniem do konkretnego projektu? W moim przypadku, kolekcja tworzona jest poniekąd dwuetapowo. Po pierwsze, jest jakaś główna idea, pewien szkielet. Drugi etap rozpoczyna się, gdy znajdę odpowiednią tkaninę. Wtedy powstają konkretne projekty i to jest chyba najważniejsza część powstawania konkretnych rzeczy, bo to od tkanin wszystko zależy. Zarówno na poziomie konstruk-
torskim, jak i na końcu w użytkowaniu, czy będzie dobrze się układać, czy będzie się łatwo gnieść, czy nic się z nią nie stanie w praniu, etc. Tkaniny bywają kapryśne, podstawą jest więc umiejętność pracy. Odnoszę wrażenie, że dziś modnie jest interesować się modą, bywać na pokazach, ubierać się u projektantów. Cała ta otoczka sprawia, że moda jest praktycznie wszędzie, dziś po prostu trzeba być „fashion”! Jaka jest nasza faktyczna świadomość mody? Co wiemy o prawdziwej modzie? Czy potrafimy konsekwentnie tworzyć swój styl? To dość trudny temat. Zajmuję się ubiorem już mniej więcej pięć lat, a interesowałem się modą od zawsze. Pytasz mnie, czy potrafię konsekwentnie tworzyć własny styl? Chyba tak, sądzę, że to już w jakiś sposób samo się kształtuje wokół głównych wartości i założeń. Oczywiście, cały czas się uczę, poszukuję, odkrywam nowe rzeczy, technologie. Jeśli chodzi o Polskę, to pod tym względem jesteśmy chyba na początku drogi. Cieszy mnie fakt, że coraz więcej osób bardzo świadomie i profesjonalnie podchodzi do kwestii ubioru, że mamy coraz więcej bardzo dobrych, młodych projektantów. Chyba lepiej, żeby ludzie ubierali się u projektantów i świadomie kreowali swój styl, niż żeby wszyscy wyglądali tak samo w ubraniach z sieciówek. Cała reszta jest dla mnie nieważna. Takie są realia, że ten biznes związany jest z „bywaniem”, pokazywaniem się, bankietami, mediami. Są to ważne elementy, ale drugorzędne. Problem zaczyna się, gdy komuś pozmieniają się priorytety i przy okazji całej tej otoczki, od czasu do czasu zajmuje się projektowaniem. A to, że moda jest na topie, to też kwestia polityki mediów. Jeśli spojrzymy na ostatnie dziesięć lat, to modne było już tańczenie, fotografowanie, tworzenie muzyki, śpiewanie, projektowanie wnętrz. Teraz na topie jest gotowanie, odkrywanie kuchni świata, blogowanie, uprawianie fitnessu i jogi czy bycie stylistą. Ważne, żeby podchodzić do tych dziedzin profesjonalnie, precyzyjnie, z pasją. I żeby nie było to chwilowe. Czego życzyłbyś sobie na następne pół roku? Może tego, żeby pokazać kolejną ciekawą kolekcję? Będę więc mocno trzymała kciuki i wyczekiwała Twojej kolejnej kolekcji ... damskiej. Dziękuję Wojtek.
tekst: Agnieszka Radzik
25
Ulica – galeria! Trudno uchwycić moment, w którym sztuka wniknęła w przestrzeń ulicy. Street art, murale, graffiti – to jest właśnie sztuka ulicy. Tak jak zmienia nasze otoczenie, tak zmienia się też nasz, do niej, stosunek. Choć ciągle towarzyszą jej emocje i kontrowersje. Dla jednych jest ciągle wandalizmem, barbarzyńską dewastacją, dla innych najwyższych lotów twórczością artystyczną, mającą ogromny wpływ na naszą świadomość i odczuwanie estetyczne. „Bazgranie po murach” nie jest zjawiskiem nowym. Człowiek od początku swojego istnienia miał potrzebę tworzenia, ozdabiania przestrzeni, w której przebywał. Twórczość była swoistą magią. Najlepszym tego dowodem są malowidła w jaskiniach i na skałach oraz napisy na ścianach starożytnych miast. Dzisiejsza postać street artu swoje początki ma w Stanach Zjednoczonych. Do jej upowszechnienia w latach 70. przyczyniło się powstanie farb w sprayu. Graffiti były nie tylko sztuką, lecz także swoistym zaznaczaniem terytoriów młodzieżowych gangów. W ten sposób narodziły się tagi. Artystą stawał się praktycznie każdy. Ale nie wszystko, co ktoś taki tworzył stawało się dziełem sztuki. Jednakowoż, z natłoku różnego rodzaju bohomazów, można wyselekcjonować prawdziwe dzieła.
26
Najznamienitszym przykładem jest twórczość Jean-Michel Basquiat’a, który zaczynał od graffiti – będąc jednym z prekursorów w tej dziedzinie – aby z czasem zająć się malarstwem. Jego obrazy cechowało łączenie prymitywnej sztuki afrykańskiej, współczesnej „sztuki ulicy”, napisów, elementów komiksu oraz archetypów kultury. Podczas swojego krótkiego życia wywarł rewolucyjny wpływ na współczesną sztukę. Street art jest jednym z głosów współczesnego miasta. Chce być słyszany i uznany. Jeden z najbardziej znanych artystów ulicy, Banksy, zapytany o to, jak się zaczęła jego przygoda z graffiti, odpowiedział: „Masz 14-15 lat. Świat jest wielki i szeroki. Chciałbyś w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność, lecz nikt cię nie słucha. Wystarczy puszka farby i wszystko się zmienia: nagle ludzie zaczynają cię widzieć.” Street art to współczesny hyde park. Tu każdy może wyrazić swoje społeczne i polityczne poglądy, dać upust frustracjom, być jednocześnie artystą i publicznością. Nasuwa się więc pytanie, gdzie kończy się graffiti, będące często bazgrołem dewastującym naszą przestrzeń, a gdzie zaczyna atrakcyjna dla oka sztuka ulicy? Granice są nieostre, definicje nie istnieją, poglądy na ten temat są jak najbardziej subiektywne. Chociaż często „sztuka ulicy” wpychana jest do worka z napisem „prowokacja, wandalizm i głupota”, jej rola i pozycja rośnie, a artyści konsekwentnie podążają w wyznaczonych przed laty kierunkach. Zobaczyć to można między innymi w Los Angeles, które uznawane jest za jedną ze stolic street artu. Anonimowe komunikaty skierowane do przypadkowego przechodnia, bezrefleksyjnie zanurzonego w rutynie dnia codziennego, zakłócają monotonny rytm miasta, prowadząc dialog często o rzeczach trudnych i bolesnych, lecz przede wszystkim, skłaniając do refleksji. Ulice Miasta Aniołów stanowią swoistą galerię sztuki, gdzie przestrzeń nabiera dodatkowego kontekstu, za sprawą często absurdalnych aktów artystycznych i społecznych. Nie dziwi
więc fakt, że właśnie tu została zorganizowana, od samego początku wzbudzająca wiele kontrowersji, wystawa „Art In The Streets”. Do udziału w niej organizatorzy zwerbowali twórców, którzy byli przy narodzinach nurtu i przyczynili się do jego rozwoju oraz obecnej popularności. Po raz pierwszy w USA, w Muzeum Sztuki Współczesnej, zgromadzono dzieła takich twórców jak: Taki 183, Shepard Fairey, Henry Chalfant, Chaz Bojórquez, Banksy oraz wielu innych. Prócz udziału w galeryjnej części eventu, wzięli oni udział również w rozmaitych wydarzeniach zogniskowanych w przestrzeni miasta. Sama wystawa okazała się kolosalnym sukcesem i przyciągnęła kilkadziesiąt tysięcy widzów już w pierwszych tygodniach po otwarciu. Ekspozycja w MOCA spotkała się jednak z zarzutami, że bardziej przypomina wesołe miasteczko niż prezentację podsumowującą dorobek kultury ulicy. Z drugiej zaś strony zyskała pozytywny oddźwięk w środowiskach związanych z tym nurtem oraz stała się pretekstem, do organizowania większej ilości imprez streetartowych. Za sprawą popularności, jaką cieszą się działania w sferze sztuk ulicznych w Los Angeles, utworzono również największą na świecie galerię street artu LAB ART, która na 600m2 zrzesza około 300 prac różnych artystów. W line-upie znajdują się jedni z najbardziej rozpoznawalnych artystów miejskich na świecie, w tym Alec Monopoly oraz Kai Aspire. Szeroka wystawa gromadzi prace z najróżniejszych mediów, w tym z malarstwa, rzeźby, mixed-media, fotografii czy instalacji.
Również w wielu innych krajach zaczęto organizować tego typu imprezy. W Polsce do największych zalicza się Street Art Festival w Katowicach, który powstał z myślą o aktywizacji użytkowników przestrzeni miejskiej. W ramach festiwalu, prócz nadawania nieciekawym murom nowego oblicza, odbywają się liczne warsztaty, wystawy i koncerty. Dziś obecność „sztuki ulicy” na muzealnych salonach już nikogo nie dziwi, jak również fakt, że można ją kolekcjonować. Pojawia się zatem pytanie, na ile street art pozostaje tym, czym był jeszcze dwadzieścia lat temu? Ile jest w nim dawnego buntu na pograniczu prawa, a ile precyzyjnie wymierzonej komercji? Czy sztuka ulicy pozostaje wciąż szczerą i wiarygodną? Street art jest obecnie modną i pożądaną formą sztuki. Wprowadza do przestrzeni publicznej coś nieprzewidywalnego, nad czym nikt nie ma kontroli. To również subkultura, która łączy ludzi z pasją, chcących poprzez rozmaite środki wyrazu zaznaczyć swą obecność. Miasto jest dziełem w toku, powtarzalnym procesem tworzenia i burzenia. Dziełem sztuki kreowanym przez wszystkich jego użytkowników. Warto zatem czasem się zatrzymać. Zobaczyć jak wiele mijamy, bezrefleksyjnie, bez świadomości, że właśnie spotkaliśmy się z dziełem sztuki.
tekst: Aleksandra Kandzia | fot. Mateusz Gruchel
27
Wtorkowy ODLOT MUZYCZNY na parkingu przy lodowisku Tafla przy tradycyjnej piwnej biesiadzie zagwarantowali nam: Biały, JaHoo, FOKUS oraz gwiazda wieczoru, zespół TABU. Od 16:00 poza koncertami, imprezie towarzyszyły również inne atrakcje. Pojawiło się sporo okazji do wygrania igrowych gadżetów w wielu konkursach. Można było spróbować własnych sił na ściance spinaczkowej czy też artystycznie wyżyć się na specjalnie przygotowanej ścianie do graffiti. Na FOKUSa przyjechało sporo ludzi spoza grona studentów, nawijanie rapera i jego kontakt z publicznością rozgrzał atmosferę. Po koncercie zgromadzeni mlieli również możliwość zrobienia zdjęć z członkiem Pokahontaz. TABU napełniło wszystkich bardzo pozytywną energią. Zagrali sporo kawałków z nowych albumów, które żakom nie były obce. Kawałek „Jak dobrze Cię widzieć” sprawił, że ludzie uśmiechali się do osób stojących obok siebie i śpiewali, na cały głos, razem z zespołem. Dla wszystkich tych, którzy po piwnej biesiadzie pogodzili się już w środę z jedzeniem, organizatorzy przygotowali coś dla odprężenia. JEM I „PACZĘ”, czyli znajomi, grill i film. Między Akademikami Piast i Ziemowit od 17:00 rozpoczęło się studenckie grillowanie. Kolejnym punktem był finał Bitwy Aka-
PROJEKT „X” vel IGRY 2013
28
demików, którą wygrał GIGu – KARLIK. Górnikom gratulujemy wygrania XBOXa. Od 19:00 na ekranie zostały wyświetlone dwa filmy – „Chłopaki nie płaczą” oraz „TED”. Również w środę odbył się tradycyjny wyścig Kłodnica Challenge. Wszyscy uczestnicy musieli, w jak najkrótszym czasie, przepłynąć sto metrów kajakiem pod prąd Kłodnicy. Także cała środa upłynęła pod znakiem totalnego chillout’u. Czwartek to chyba najbardziej oczekiwany dzień w ciągu całego tygodnia. Zapewne wszyscy domyślają się, że chodzi oczywiście o tradycyjny korowód studentów. Przeszedł z Placu Krakowskiego ulicami miasta aż na płytę lotniska, gdzie odbywało się oficjalne wręczenie kluczy przez władze miasta – studentom. ENERGIĄ MUZYKI na lotnisku Aeroklubu Gliwickiego napełniły nas takie zespoły jak: zwycięzca tegorocznego Przeglądu Kapel Studenckich – Mandat oraz gwiazdy: Absynth, Carrantouhill, My Riot i Luxtorpeda. Każdy zespół pokazał, na co go stać. Carrantouhill rozgrzało nas irlandzkimi dźwiękami. Studenci tańczyli i tworzyli coraz to większe „pogo”. Ale chyba największy „power” pokazał lider zespołu My Riot, Glaca. Grupa przedstawiła kawałki ze swojego nowego albumu, który znało sporo ludzi. Artysta wchodząc w pogo pobudzał publikę do wspólnej dynamicznej i energicznej zabawy. Zyskał przez to duże poparcie ludzi słuchających ostrego brzmienia. Niepodważalną gwiazdą wieczoru okazał się jednak zespół Luxtorpeda, z liderem grupy – Litzą. Wszyscy zgromadzeni razem z nim ochoczo śpiewali. „Hymn” brzmiał chyba na ustach każdego zgromadzonego pod sceną człowieka, tak samo „Wilki dwa” z nowej płyty grupy. Podczas koncertów powstawały wiry, żacy skakali i tańczyli. Naładowani energią studenci bawili się do godziny 1:00. Wracając z lotniska jeszcze podśpiewywali utwory, które usłyszeli. Czwartek był dniem, gdzie głównie bawili się żacy, gdyż cała Polibuda miała wolny piątek.
Piątek, piątek, piątek 17 maja to KONCERTOWE SZALEŃSTWO. Tak, piątek rozpoczął się już o godzinie 15:00. W gliwickim Aeroklubie od czwartku był rozłożony JN Lunapark z Czech, gdzie można było skorzystać z wielu podniebnych atrakcji. Zapomniałam wspomnieć, że specjalnie na IGRY 2013 KZK GOP dodał linię autobusową tzw IGROBUS, który jechał od Placu Piastów przez sporą część Gliwic, aż do samego Aeroklubu. Miałam okazję podróżować IGROBUSEM, gdzie – nie powiem – atmosfera była troszkę „napięta”, bo wielu studentów postanowiło skorzystać z darmowego transportu. Wracając do tego, co działo się na płycie lotniska, o godzinie 17:00 rozkręcił nas gliwicki zespół HAJVA. Po nim wyszedł On. Tak, on we własnej osobie z HADESEM i całym składem TABASKO. O.S.T.R! Jeden z największych obecnie raperów w Polsce. Wraz z HADESEM wydali parę miesięcy temu swoją nową płytę HAOS, z której godnie reprezentowali utwory przed bardzo liczną gliwicką publicznością. Jak widać nie tylko ja się tak „jaram” jego muzyką. Pomimo sporej ulewy ludzi przybywało. O.S.T.R. na scenie nawijał również ze swoim pięcioletnim synkiem – Jasiem. Powiem tak – dziewczyny piszczały, a faceci zdzierali gardła, żeby pokazać młodemu Ostrowskiemu, że jest świetny. A Jaśkowi chyba bardzo to odpowiadało, bo co chwilę rzucał jakąś nawijką. Ludzie jak zwykle stworzyli idealną atmosferę, machali rękami i śpiewali razem z raperami. Po koncercie O.S.T.R. był proszony o bis. Oczywiście podczas koncertu mogliśmy również usłyszeć stare kawałki rapera takie jak „Mówiłaś mi”. Po koncercie była możliwość zrobienia sobie zdjęć z O.S.T.R.ym, HADESEM czy też KOCHANEM z projektu TABASKO. Skorzystało z niej sporo osób. Między innym ja, przez co chyba do teraz nie umiem w nocy spać. Kolejnym świetnym piątkowym wykonawcą był jak zwykle napełniający pozytywną reggae energią zespół INDIOS BRAVOS. Głos Gutka rozbujał każdego. INDIOS-i zaprezentowali dobrze znane wszystkim kawałki „Czas spełnienia” czy „Tak to tak”. Ale również zagrali teksty z nowej płyty, która w całości ukaże się niebawem. Następną gwiazdą był wszystkim znany wyjadacz sceny ELEKTRYCZNE GITARY. „Co powie ryba” czy też „Dzieci” zna chyba każdy Polak, więc trudno się nie domyślić, jak publiczność reagowała. Pod sceną stało również dużo starszej młodzieży, w wieku absolwenckim, bo przekrój wiekowy na IGRACH musi być zachowany. Po ELEKTRYCZNYCH GITARACH organizatorzy zatańczyli nieoficjalny hymn Politechniki Śląskiej – TUNAK TUNAK TUN. W sumie nie bawili się przy tym tylko organizatorzy, ale spore grono studentów. Jednak niezaprzeczalnym „niszczycielem” tego wieczoru okazał się GOORAL, który połączeniem folku i dubstepu rozskakał wszystkich zgromadzonych ludzi, że aż deszcz przegonili! Masa pozytywnej energii, genialnej zabawy oraz dobrego basu, towarzyszyła chłopakowi z Bielska-Białej. Rozgrzał atmosferę, tak że brak mi słów do opisania jego wyczynu! Tak bawiliśmy się do godziny 2, a później wszyscy w genialnym nastroju powędrowali jeszcze na zakończenie do klubów SPIRALA i ZOOM, gdzie bawili się do rana przy muzyce klubowej. Podsumowując – IGRY 2013 to zabawa genialna, wielu świetnych wykonawców. Organizatorzy się spisali. Nie było niepotrzebnych szarpanin czy też innych dziwnych incydentów. Cały tydzień na ogromny „+”.
tekst: Julia Turczyńska | fot. Jan Lessaer
29
Juwenalia śląskie 2013
O tym, co będzie się działo na Juwenaliach Śląskich, dowiedzieliśmy się praktycznie w „przeddzień” tygodnia pełnego imprez i koncertów. Nie wiadomo, czy był to zamierzony plan organizatorów, czy też inne przyczyny sprawiły, że zapowiedź tego, co się już wydarzyło, nie znalazła się w poprzednim numerze „Voice”. Niemniej Juwenalia odbyły się, mało tego, odbyły się bardzo hucznie i „na bogato”. We wtorek tradycyjnie żacy rozpoczęli świętowanie od uroczystego Korowodu, który jak co roku wystartował spod budynku „A” Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, by następnie przemaszerować ulicami miasta, przechodząc obok wydziałów Politechniki Śląskiej, Uniwersytetu Śląskiego i dojść na plac przed „Spodkiem”. Tam oczywiście było miejsce na kilka oficjalnych przemówień m.in. JM Rektora UŚ Prof. zw. dr hab. Wiesława Banysia, czy prezydenta Katowic - Piotra Uszoka. Nie obyło się również bez przekazania kluczy do miasta studentom, z tą chwilą stolica Górnego Śląska była pozostawiona tysiącom żaków prawie wszystkich uczelni w regionie. Na scenie pod spodkiem zagrali Meet Jimmy oraz Ayarise. W środę Juwenalia przeniosły się (tradycyjnie również), do Katowickiej dzielnicy Ligota, na osiedle akademickie UŚ. Zagrał tam laureat festiwalu FAZA 2013 – zespół Drenkom, a następnie setki studentów przyciągnęły rapowe rytmy, które na scenie zapewnił niesamowity Zeus. Niestety miał drobne problemy z mikrofonem, co dało się usłyszeć, ale to nie przeszkodziło publiczności włączyć się we wspólne rapowanie. Następnie na scenie pojawił się Sokół ze swoją żoną Marysią Starostą, ale ku zdziwieniu wszystkich zjawił się także Włodi, który nie był wyróżniony w line’upie koncertowym. W koncertach na Ligocie na pewno nie przeszkodziła pogoda, lekki deszczyk nie miał wpływu na ogromną frekwencję.
30
Dwa ostatnie dni, czyli piątek i sobota minęły pod znakiem zmiennej pogody i wielkich koncertów w Katowickim Parku Leśnym, obok lotniska Muchowiec w ramach „Totalnej Inwazji Studentów”. Na dużej scenie rozstawionej na wielkiej przestrzeni między drzewami parku, w pierwszy dzień wystąpili Animators, czy niesamowici Ściagani. Zadebiutowała na imprezie o takim charakterze Mela Koteluk, która moim zdaniem nie zrobiła niesamowitego wrażenia. Obowiązkowo zagrała Coma, która przyciągnęła bynajmniej nie tylko studentów, ale również osoby o wiele młodsze. Na koniec zagrał rockowo-folkowy Enej, który pociągnął za sobą tłumy. W sobotę od 17.30 zagrali Ebola Cereal, Maja Kleszcz & incarNations. Po godzinie 20.00 przyszła pora na rapera VNM, by tłumy studentów przed godziną 22 mogły posłuchać elektroniki KAMP!. Ostanie godziny nocy juwenaliowej uświetnił Gooral ze swoją mozaikową twórczością, w której przeplata się góralski folk z electro, dubstepem i d’n’b. Mimo okresowo padającego deszczu, niekiedy niskiej temperatury, atmosfera była tak gorąca, że nikt nawet nie pomyślał, żeby uciekać do domu z powodu mokrej koszulki, czy zabłoconych butów. Organizatorzy tegorocznych Juwenaliów Śląskich na pewno zaskoczyli nagrodami, które były rozdawane między koncertami w ramach konkursów. O ile koszulki nikogo nie zdziwiły, to herbatki smakowe już tak. Publiczności rzucano i rozdawano pudełka, w których prawdopodobnie (sic!) była herbata, w różnej formie, zarówno sypanej jak i w torebkach, ale także o różnych smakach. Drodzy studenci, mam nadzieję, że czytając artykuł, właśnie popijacie swoją nagrodę, będącą źródłem teiny.
tekst: Tobiasz Gruchel | fot. Patrycja Bodzek / Tomasz Klos
31
„Wszystko zależy od Twojego nastawienia!” wywiad z Kamilem Bednarkiem Siedzę przy stoliku na górnym pokładzie tyskiego Underground Clubu i czekam na Kamila Bednarka, z którym będę miała za chwilę okazję przeprowadzić wywiad. Pani Aneta – menadżer Kamila – poprosiła przed chwilą o jeszcze moment cierpliwości, ponieważ cały zespół miał na trasie lekkie opóźnienie, do koncertu zostały niecałe 3 godziny, a Kamil musi jeszcze przygotować się do występu – po naszej rozmowie tylko próba, wyregulowanie odsłuchów i zaczynają! Rozglądam się wokoło. Skrzynie ze sprzętem trzeba znieść na dół, co bez trudu czynią wprawieni w boju, uśmiechnięci członkowie zespołu Bednarek. Po schodach śmiga też kilku innych muzyków, ponieważ przed Bednarkiem zagra Pajujo, jeszcze jeden reggae’owy zespół, tym razem z damsko-męskim duetem wokalistów. Moje nerwy dają o sobie znać. Przez uchylone drzwi wejściowe widzę coraz większy tłum podekscytowanych fanów, którzy niestrudzenie przybywają, aby stanąć tuż pod samą sceną. Myślę sobie – kiedy usłyszę pisk, przyjdzie czas. No i nagle, ni stąd ni zowąd, wpada do pomieszczenia żywa bomba energetyczna, podchodzi do stolika i z uśmiechem wyciąga rękę. Witamy się, nerwy znikają, rozmawiam z Kamilem Bednarkiem. Daria: Definitywnie nie jesteś pierwszy raz na Śląsku, ale chyba, z tego, co kojarzę, pierwszy raz w Tychach...
32
Kamil: W Tychach? Niekoniecznie. Nie grałem tu wcześniej, ale bywałem. D: Miałam na myśli właśnie koncert. K: Na koncercie to faktycznie pierwszy raz. D: Powiedz, czy pamiętasz śląską publiczność z jakiejś niesamowitej sytuacji, która Ci się tu przydarzyła? Czy coś wyjątkowego zapadło Ci w pamięć na tle tych różnych, polskich miast, które odwiedzasz? K: Wiesz co… byłaś kiedyś na moim koncercie? D: Byłam – w Wiatraku, w Zabrzu, w styczniu tego roku. K: W Zabrzu, no właśnie. Jeśli byłaś, to zapewne widziałaś jak ludzie potrafią stworzyć fajną energię! Tylko trzeba im dać jakąś iskierkę – po to, żeby ich rozpalić… Zauważam to u każdego, kto pojawia się na moim koncercie. Wiadomo, muzyka reggae kojarzy się z dobrymi wartościami, jednak w codziennym życiu nie do końca się je praktykuje. Ludzie bardziej skupiają się na tym, żeby biec, robić swoje, zarabiać pieniądze, a o cennych rzeczach zapominają. A na koncercie jest dobry czas, żeby im o nich przypomnieć. Dlatego często im powtarzam: „Nie wstydźcie się, przytulcie się nawzajem”. Wszyscy są zaskoczeni, rozglądają się wokoło i nagle przytulają się do siebie. Rozumiesz, o co mi chodzi? O wyzwalanie pozytywnych emocji – po to właśnie są koncerty. Dlatego czy to będzie Śląsk, Zakopane czy Szczecin, ja wszędzie robię to samo, bo czuję, że ludzie tego potrzebują. Nie można
podzielić publiki na lepszą i gorszą, po prostu każda jest inna… D: Masz rację, pamiętam ten koncert, był faktycznie rewelacyjny, a motyw, o którym mówisz zadziałał na ludzi dokładnie w ten sposób! Wyszła Twoja nowa płyta – „Jestem...”. Co się zmieniło, bo różni się od poprzedniej. K: Tak, jest nieco inna, fakt… D: Media piszą o tym, że jest troszeczkę dojrzalsza, ale może sam coś o tym opowiesz? K: Widzisz, to było już tak dawno temu, że teraz wydaje mi się być taka bardzo prosta… Z każdym dniem mam coraz więcej nowych doświadczeń. Tak naprawdę, to już chciałbym nagrywać następną płytę! Na „Jestem” nie postawiłem na rozrywkę, lecz bardziej na to, co przeżyłem w ciągu tych ostatnich trzech lat. D: Owszem, wiele się przez ten czas zmieniło. K: Wszystko bardzo szybko się potoczyło. Byłem osobą anonimową, a nagle dostałem szansę z góry i moje życie przewróciło się do góry nogami. Pojawiło się straszne ciśnienie, duże oczekiwania wobec mojej osoby, a ja nie zawsze potrafiłem sobie z tym wszystkim poradzić. Jednak po to ma się przyjaciół, aby pomagali i stali przy mnie. Zawsze dawali mi taką energię, która przypominała o tym, kim byłem, zanim się to wszystko zaczęło. Tacy ludzie są naprawdę potrzebni. Im więcej szczerych ludzi wokół Ciebie, tym Ty sam będziesz robił więcej kroków do przodu. Bo nawet, jeśli coś robisz źle – a sam tego nie zauważasz – ktoś bliski powie Ci to szczerze. Oczywiście przy okazji pojawia się też wielu takich, którzy poklepują Cię po ramieniu i mówią: „Człowieku, zostaw to, jest dobrze, jedziemy dalej”. Uważam, że szczerość i zaufanie są w takich sytuacjach bezcenne i niezbędne do przetrwania… D: Mało jest chyba takich ludzi, którzy bez ogródek powiedzą Ci co myślą? K: Oczywiście, bo to nie jest łatwe. Szczerość, to sztuka, na która naprawdę nie każdego stać. Większość ludzi cały czas coś udaje, pozoruje, zakłada różne maski. Stąd w mojej głowie narodził się ten patent: „Przytulcie się nawzajem, pokażcie, że jesteście odważni”. Ludzie myślą – „chciałbym być odważny”, – ale wstydzą się pokazać to na zewnątrz. A ten strach trzeba po prostu przezwyciężyć. Chodzi o wyzwalanie w sobie pozytywnej energii. Po prostu… D: Tak, też mam wrażenie, że w Polsce potrzeba więcej takich pozytywów, więcej dobrych wartości, uśmiechu. K: Chodzi właśnie o to, by zarażać ludzi taką energią, bo szara codzienność nieustannie nam ją odbiera. Polska jest niełatwym krajem do rozwijania swoich umiejętności, do tego, by realizować się w życiu. Trudnym również dla debiutujących muzyków, zresztą dla nich być może nawet najbardziej. Weź mój przykład. Ja gram w sumie to samo, co wcześniej (może trochę lepiej śpiewam, bo rzeczywiście sporo się nauczyłem), ale kiedyś traktowali nasz zespół z dystansem, pobłażliwie i wręcz z lekceważeniem. Mówili: „Dobra, to postawcie ten sprzęt… szybko… ok, zagraliście, już... to do widzenia” – właściwie zero szacunku dla młodych twórców, chociaż każdy zasługuje na równe traktowanie. Tego typu pogardliwy stosunek do początkujących zespołów podcina im skrzydła na starcie… D: Widać, że sukces w konkursie telewizyjnym, oprócz popularności, dał Ci także szansę realizacji tego, co chcesz, co kochasz i przywilej wyboru tego, co grasz i to na dużą
33
skalę. Ale niestety te młode kapele w większości nie mają tej możliwości, ale co, no jakoś muszą walczyć o swoje... K: Zawsze są możliwości! Wszystko zależy od nastawienia, od tego, w co wierzysz i co chcesz zrobić. Bo jeżeli ktoś ma za mało wiary w siebie i nagle, w którymś momencie, zdaje sobie sprawę, że to, co stworzył było bez sensu, to już robi krok do tyłu. A tak nie wolno… Ja przez pierwszy rok przeżyłem przesadne uwielbienie, a z drugiej strony przesadną nienawiść. Jednak nie poddałem się i gram dalej. D: To już trzeci rok... K: To faktycznie już trzeci rok, kiedy na nasze koncerty przychodzą ludzie. A wiesz co mnie najbardziej kręci? To, że to są ludzie: od dzieciaczków, po starsze osoby, które przychodzą dla mnie, żeby słuchać moich dźwięków! Muzyka nie ma podziałów i nigdy nie powinna ich mieć. Nie uznaję takiego rozumowania, kiedy ktoś ocenia publikę, choćby ze względu na jej wiek: „Ty masz 18 lat – Ty nie słuchasz; Ty masz 15 lat – Ty w ogóle pewnie nic nie rozumiesz”. Każdy rozumie różnie w różnym wieku. Im więcej przeżywasz, tym więcej rozumiesz, im masz więcej doświadczeń, tym inaczej odbierasz świat. Dlatego, dla mnie chore jest takie klasyfikowanie muzyki i kreowanie sztucznych podziałów… D: To co mówisz, znajduje swoje odzwierciedlenie w sieci. Znalazłam na Facebooku stronę, która nazywa się wdzięcznie „Dr Bednarek” i zrzeszają się tam ludzie, którym pomogłeś. Wyobrażasz to sobie? Nie wiem, czy już o tym słyszałeś? K: „Dr Bednarek”???:> D: Jest tam dopiero dwieście osób, ale myślę, że będzie więcej, a była to jedna z wielu stron, które krążą po sieci. K: Naprawdę, zrobili coś takiego? Co Ty gadasz…? D: Widzę, że jesteś zaskoczony? Chyba musisz „polubić”. K: Fajnie, fajnie, fajnie... To miłe, że to, co robię z miłości do muzyki, daje innym radość. Dlatego mnie to naprawdę bardzo cieszy i uwierzcie mi – nie mam zamiaru przestać grać… Chciałbym dalej móc wychodzić do ludzi, może spróbować też swoich sił gdzieś dalej, za granicą… D: Właśnie, masz takie plany, żeby grać za granicą? K: Powolutku coś kręcimy, ale nie chcę niczego zapeszać. Kiedy mówię o graniu za granicą, chodzi mi o to, by móc wyjść na scenę z czystą kartką, bez żadnej przypinki, bez „Mam Talent”, bez tej całej otoczki. Ot, taki anonimowy koleś z Polski, z dziwną fryzurą… A ja im wtedy pokażę! Chcę dać sygnał, że Polska to kraj, który też potrafi słuchać i robić dobrą muzykę. Jeżeli będę miał okazję zaprezentować się gdzieś za granicą, to zrobię to na maksa, na tyle na ile potrafię… D: W lutym była taka inicjatywa na Twoim profilu, gdzie zachęcałeś ludzi do głosowania za Twoim wyjazdem i występem na Rototom Sunsplash Festival. Co ostatecznie z tego wyszło? K: Ach, a wiesz, co było w tym zabawne..? D: Byłeś na pierwszym miejscu, jak to się skończyło? K: Bednarek pierwszy, a pode mną Damian Marley! To było dla mnie tak strasznie zaskakujące, ale jak najbardziej pozytywnie… [Kamil, opowiadając, gestykuluje, śmieje się i strzela rozradowanymi oczami – sam wciąż nie potrafi powstrzymać swojego podekscytowania]. D: To niesamowite, że sam Damian Marley miał mniej głosów niż Twój zespół! K: Oj tak… Ale wiesz o czym to świadczy? O wierności moich fanów! O tym, że oni, bez względu na wszystko, chcieli
34
abym tam poleciał, bo to jest moje marzenie! D: No i co? K: No i wygraliśmy, ale czekamy cierpliwie na rozwój wydarzeń. D: Czyli w takim razie są plany i jest możliwość, że coś z tego dalej wyjdzie? K: Miejmy nadzieję, że tak… Są, tylko teraz wszystko zależy od chęci i od dobrej woli wszystkich podmiotów. Planów jest zawsze dużo i można gadać, mówić, wymyślać, ale tak naprawdę to zawsze czyny stawiały fundament… D: Nagrywasz też z różnymi artystami, naszymi polskimi, też ze sceny reggae. Nawet ostatnio widziałam, już 4 miliony odsłon Waszego duetu z Mesajah... K: Mesajah to strasznie pozytywny człowiek. Bardzo go szanuję… D: To świetne, że razem nagraliście taki fajny i mądry hit! K: Tak. Dobrze zgraliśmy się w czasie. Mieliśmy małą pogawędkę kiedyś i on mi zaproponował udział w kawałku „Szukając szczęścia”. Zapytał mnie: „I co jest dla Ciebie tym szczęściem, stary?” No i… wysypaliśmy wszystko, co naszym zdaniem jest najważniejsze w życiu. Czyli tą świadomość, że jesteśmy tutaj tylko jeden raz, że mamy wokół siebie ludzi, którzy naprawdę są dla nas bardzo ważni... Czasami nie potrafimy docenić tego, co mamy. Ja na przykład musiałem nagle opuścić dom, swoich bliskich, wyjechać gdzieś dalej. Dwa tygodnie bez nich i poznałem to uczucie, coś było nie tak, coś dziwnego... D: Czasem dopiero wtedy sobie uświadamiasz...
K: To pojawia się w podświadomości, że ich nie ma obok. Jesteś taki przygnębiony i czujesz, że chciałbyś do nich szybko wrócić. Dla mnie to była taka wewnętrzna walka. Jednak teraz już wiem, że i ona odbiła się dobrze na tym, co tworzę, bowiem stanowiła dla mnie kolejną, cenną inspirację... D: Teraz, po tych dwóch latach, w czasie ciągłych wyjazdów, umiesz sobie już pewnie jakoś z tym wszystkim radzić, czy nie? K: Wiesz co, ja nie umiem już bez tego żyć! To jest tak, że wracam do domu, jest chwila spokoju, weny i po chwili już chciałbym gdzieś jechać, grać, coś robić, ruszać się… Lubię cały czas mieć wokół siebie ludzi! D: Musimy już kończyć, dziękuję Ci za rozmowę i tyle dobrej energii! K: To ja dziękuję D: Życzę dalszych sukcesów i udanego koncertu! K: A ja życzę dobrej zabawy, baw się dobrze… A ja zeszłam na dół i zaczęłam się przyglądać: pustemu jeszcze parkietowi, chłopakom rozstawiającym sprzęt i regulującym powoli odsłuchy z pomocą pana akustyka. Później wpadł Kamil i było rozśpiewanie – głos jak dzwon, dykcja i energia. Próba nie trwała zbyt długo, wbiegli fani, zagrał Adro&djWróbson, a następnie publikę rozgrzało Pajujo i po ponad godzinie oddano głos Bednarkowi, który zagrał kolejny wspaniały koncert na Śląsku.
tekst: Daria Tomczyk | fot. Jan Lessaer
35
Tomasz Płosa: Zawsze, jak sądzę, jesteście o to pytani: dlaczego Pink Floyd i dlaczego zdecydowaliście się założyć zespół trybutowy tylko rok po wydaniu albumu „A Momentary Lapse of Reason” w 1987? Jason Sawford: Jeśli chodzi o mnie, to właśnie w tamtym czasie zacząłem grać muzykę Pink Floyd. Znalazłem ogłoszenie w sklepie muzycznym, że grupa ludzi chcąca wykonywać muzykę Floydów poszukuje klawiszowca. W tym wszystkim szło o zabawę: oni byli fanami Pink Floyd, ja byłem fanem Pink Floyd i naszym hobby stało się granie tej muzyki po lokalnych pubach i barach. To było po prostu ciekawe zajęcie. Colin Wilson: W końcówce lat 80. w Australii istniało mnóstwo zespołów coverujących. Można powiedzieć, że to cały ruch cover-bandów, które skupiały się na odtwarzaniu piosenek przeróżnych wykonawców. Istniały zespoły trybutowe Led Zeppelin, AC/DC czy Deep Purple. Założyciele naszego zespołu zdecydowali się powołać do życia grupę grającą Pink Floyd, ponieważ ich muzykę kochali najbardziej. TP: Pamiętacie, kiedy po raz pierwszy usłyszeliście Pink Floyd? Czy już wtedy pomyśleliście: „To jest to!”? JS: Pamiętam, że jako pierwsze usłyszałem albumy „The
The Australian Pink Floyd Show Australijscy muzycy po raz kolejny koncertowali w Katowicach, tym razem w ramach trasy „Eclipsed By The Moon”, która jest uczczeniem 40-stej rocznicy wydania albumu „The Dark Side of the Moon”. Do Spodka przybyli fani z całej Polski i nie tylko, przybyli ojcowie z synami, ale także ich dziadkowie, bo The Australian Pink Floyd Show to zespół, który podtrzymuje tradycje muzyki łącząc pokolenia. Specjalnie dla Studenckiego Radia Egida oraz Magazynu Voice wywiadu udzielili Jason Sawford oraz Colin Wilson – liderzy australijskiego tribute-band.
36
Dark Side of the Moon” i „Atom Heart Mother”. To były płyty, które na okrągło odtwarzała dziewczyna mojego brata. To było dla mnie coś absolutnie nowego, to było coś interesującego i niezwykłego. Ale tak – pokochałem Pink Floyd od pierwszego przesłuchania, choć oczywiście nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że będę wykonywał tę muzykę przez kolejne 20 lat. Skoro pokochałem te utwory, stwierdziłem, że świetną rzeczą będzie dołączenie do zespołu. CW: Ze mną było podobnie. Byłem wtedy w szkole średniej i mój przyjaciel miał przegraną „Ciemną stronę księżyca”, ale Pink Floyd byli tylko jedną z dróg kształtowania mojego muzycznego gustu. W liceum słuchałem bardzo szerokiego spektrum rocka z lat 70. i kompletnie nie wiedziałem, że kiedyś będę grał właśnie Floydów. Ale oczywiście wywarło to na mnie ogromny wpływ i doskonale pamiętam pierwszy kontakt z Pink Floyd. TP: Przez pięć lat członkiem Waszego zespołu była Polka Aleksandra Bieńkowska, występująca w chórkach. Czy z tego powodu Polska ma dla Was jakiś specjalny status w trakcie tras koncertowych? CW: Aleksandra była jedną z wielu wokalistek, które zatrudnialiśmy w chórkach, ale faktycznie to właśnie wtedy zaczęliśmy koncertować w Polsce. Niemniej jednak myślę, że dobry odbiór polskiej publiczności nie ma związku z jej obecnością w naszych szeregach, ponieważ Polacy kochają Pink Floyd, niezależnie od tego, kto akurat występuje w naszym zespole. TP: Po raz pierwszy występowaliście w Polsce w 2008 roku. Jakie wrażenie wtedy odnieśliście? JS: Zdaje się, że byliśmy wtedy w tym samym miejscu. Spotkaliśmy się z kapitalnym odzewem, nie spodziewaliśmy takiego tłumu i takiego zainteresowania tym, co robimy. To było bardzo pozytywne uczucie i wspaniałe doświadczenie zagrać tutaj i tutaj powracać. CW: O tak, zawsze będąc w Polsce spotykamy się z niezwykłym przyjęciem. Polska publiczność jest mocno zafascynowana Floydami, a nam udaje się zbudować na scenie
wspaniałą więź, dlatego z wielką radością tutaj wracamy. Przez kilka lat to właśnie w Polsce rozpoczynaliśmy całą trasę, ponieważ świetna publiczność i świetne obiekty były i wciąż są dla nas zachętą. TP: A o Polsce jako kraju? Przecież Polska jest tak daleko od Australii. CW: Prawdopodobnie nie wiedzieliśmy zbyt dużo o Polsce. Spodziewaliśmy się, że będzie zimno. Dzisiaj zdecydowanie zimno nie jest. W niektórych latach było z kolei bardzo, bardzo zimno. Oczywiście słyszeliśmy o Solidarności, Lechu Wałęsie i o rzeczach związnych z nim, ale niewiele więcej. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale okazało się, że jest wspaniale. TP: Jesteście najlepszą i najpopularniejszą grupą trybutową Floydów na świecie i dajecie nam mnóstwo radości. Nam, którzy nie widzieli, nie mają szansy zobaczyć i nigdy już nie będą mieli możliwości usłyszenia oryginalnego Pink Floyd na scenie. Jakie to uczucie? Czy myślicie sobie: „Mamy pewną misję”? JS: Zachowujemy muzykę Pink Floyd dla młodszego pokolenia. Radujemy tych, którzy widzieli Pink Floyd na scenie, ale na naszych koncertach spotykamy przede wszystkim bardzo wielu młodych ludzi. To trochę tak, jak z muzyką klasyczną. Gdzieś musi być wykonywana, żeby kolejne generacje mogły się nią cieszyć. Więc jeśli gdzieś mam się doszukiwać w naszym zajęciu głębszego sensu – niech będzie nim odpowiedzialność za wykonywanie tej muzyki we właściwy sposób i dawanie jej nowym fanom. CW: Całkiem niedawno nazwano nas w Niemczech trzymającymi pieczę nad dziedzictwem Floydów i chyba tak w istocie się czujemy. Do nas należy kwestia wykonania tej muzyki dokładnie i uczciwie, żeby młodzi mieli możliwość jej usłyszenia. Wielu ludzi mówi nam, że kiedy oni byli młodzi, obawiali się, że już nigdy nie będą mogli usłyszeć muzyki Pink Floyd. I faktycznie – byłoby strasznie, gdyby taka możliwość zniknęła. TP: Moglibyście wskazać jedną najważniejszą dla Was piosenkę Pink Floyd i powiedzieć dlaczego właśnie ona? Jeśli nie jeden utwór to może album. JS: Jest tak wiele ważnych utworów, że trudno jest wybrać tylko jeden. Jeśli już to zawsze lubiłem album „Wish You Were Here” i otwierający go „Shine on You Crazy Diamond”. To tak naprawdę pierwsza kompozycja, którą nauczyłem się grać dla naszego zespołu. Ten tajemniczy wstęp jest wspaniałą partią instrumentów klawiszowych. Oczywiście jest mnóstwo innych istotnych dla mnie piosenek, zwłaszcza te z albumu „Animals”, ale specjalny status ma właśnie „Shine on You Crazy Diamond”,
CW: Bardzo trudno jest odpowiedź na to pytanie. Być może cała płyta „Animals” jest tą najważniejszą, ponieważ ją kupiłem jako pierwszą i prawdopodobnie słuchałem jej w mojej młodości znacznie częściej niż innych albumów. Poza tym utwory z tego krążka bardzo lubię wykonywać na scenie. Z reguły jest jednak tak, że nasze preferencje zależą od stanu umysłu i humoru, w którym się aktualnie znajdujemy, więc dzisiaj ważny jest dla mnie krążek „Animals”, a jutro może być już coś innego. TP: Byłem na Waszym koncercie w styczniu 2010 i najbardziej podobało mi się wykonanie „Pigs (Three Different Ones”). Co będzie najlepsze tym razem? JS: Na pewno wykonamy w całości „The Dark Side of the Moon”, więc możesz wybrać jeden spośród jej kawałków. Często na tej trasie wykonujemy „Echoes”, choć nie jestem pewien, czy będzie tak tego wieczoru… CW: Raczej nie, ale uważam, że tym razem najlepiej może wypaść „Brain Damage” i „Eclipse”, ponieważ to, jak kończy się „Ciemna strona” jest po prostu świetne. JS: O tak, wszystkiego te efekty sprawiają, że finał płyty jest naprawdę doskonały. TP: Jesteście Australijczykami, a ja jestem fanem rugby. Nie mogę nie zapytać Was, czy interesujecie się tym sportem? JS: Nie (śmiech). CW: Nie, jesteśmy z Południowej Australii, a tam gramy w futbol australijski. W rugby gra się we wschodnich stanach Australii, dlatego nie interesujemy się tym sportem. Queensland, Nowa Południowa Walia, nie Australia Południowa. Oczywiście, trochę gramy w rugby w naszych rejonach, ale nie jest to u nas główna dyscyplina sportu. Wywiad przeprowadzony 15 maja 2013, przed koncertem w katowickim Spodku.
tekst: Tomasz Płosa | fot. Mateusz Gruchel
37
Pac’s L.A.jf Pewnie wiele osób, nawet tych spoza „klimatu”, widziało, czy słyszało chociaż raz w życiu teledysk lub utwór jednej z „wiecznie żywych legend” amerykańskiego rapu. Mowa tutaj oczywiście o tragicznie zmarłym , czarnoskórym „Machiavellim” ( jak sam siebie określał ) Tupacu Amaru Shakurze , który szerszemu gronu publiczności znany był jako 2PAC. Lesane Parish Crooks, bo tak brzmiało prawdziwe pasją artystów, przyczyniło się do wszczęcia prawdziwej imię amerykańskiego rapera, aktora oraz poety w jednej otwartej wojny między wschodnim, a zachodnim wybrzeosobie, urodził się 16 czerwca 1971 roku w Nowym Jorku. żem. Gdy 30 listopada 1994 roku Tupac został pięciokrotnie Dopiero po ślubie jego matki z Lumumbą Abdulem Shapostrzelony w studiu, o zaaranżowanie napaści oskarżono kurem, otrzymał nowe imię, a mianowicie Tupac Amaru Biggie’go. Sytuację dodatkowo udramatyzowało zabicie bliShakur. Jako dziecko wiele razy przeprowadzał się wraz skiego znajomego od Suge’a Knighta – wydawcy i właściciez rodziną, Shakurowie przenieśli się do „Wierzę, że wszystko, co robisz źle, la studia Death Row Records. Wtedy to Baltimore, gdzie młody Amaru rozpoKnight oficjalnie oskarżył studio Bad odwróci się od Ciebie, czął naukę baletu, aktorstwa i poezji. Boy Records oraz osoby z nim związaW Baltimore napisał także pierwszy wszystko, co robiłem, było złe, ne o zorganizowanie zamachu. W roku rapowy tekst i występował pod pseu- i jestem gotów odpowiedzieć za to, 1996 Tupac nagrał diss (diss to atak donimem MC New York. W 1988 roku jednak w głębi serca wierzę, słowny, skierowany w konkretną poznów się przeprowadził, tym razem do że robię dobrze, dlatego czuję, stać lub artystę, kojarzony najczęściej Marin City w Kalifornii. Życie Amaru z środowiskiem hiphopowym) „Hit’em że zmierzam wprost do nieba...” nie było usłane różami. Jego ojca skaup”, w którym artysta ośmieszył m.in. Tupac Amaru Shakur zano na 60 lat więzienia pod zarzutem Notoriousa, Lil Kim i Puffa Daddy’ego działalności w grupie przestępczej. Matka wpadła w uzależ– czyli artystów, z którymi było mu „nie po drodze”. Utwór nienie narkotykowe, co zmusiło go do wyprowadzenia się ten dotychczas jest uznawany za jeden z najlepszych z domu i zamieszkania z przyjaciółmi. w swoim gatunku. Notorious nie pozostał mu dłużny; naW roku 1990 , Leila Steinberg, przyjaciółka Amaru, pograł szybką odpowiedź w postaci utworu „Who shot Ya”. znała go z zespołem Digital Underground, gdzie przybrał 7 września 1997 roku w Las Vegas, po walce Mike’a pseudonim Rebel of the Underground. Rok później miała Tysona – dobrego znajomego Tupaca, doszło do kolejmiejsce premiera pierwszego albumu Tupaca „2pacalypse nego incydentu: 2pac został ponownie postrzelony, now”. Następne płyty sypały się jak z rogu obfitości: „Strictym razem w samochodzie – niestety śmiertelnie. tly 4 My N.I.G.G.A.Z.” (1993), „Me against the world” (1995), Tupac Amaru Shakur w wyniku odniesionych ran, „All eyez on me” (1996), „The Don Killuminati: The 7 day thezmarł dnia 13 września 1997 roku, w wieku 25 lat ory” (1996) – to tylko niektóre. Pośmiertnie wydano 5 albuw Universal Medical Center. Pozostawił w żałomów „dayz” (2002), „Loyal to the game” (2004), „Pac’s life” bie rzeszę fanów, która po dziś dzień wielbi (2006). swego idola. Muzyk w pełnym tego słowa Tupac Amaru Shakur był nie tylko muzykiem, lecz takznaczeniu, artysta kompletny, został dla że uzdolnionym aktorem. Zdążył z materiałów ,które Tupac wielu ludzi wzorem do naśladowania, nagrał za życia: „R U Still down (remember me)” (1997), „Una doktryna „thug life” którą propagotil the end of time” (2001), „Better” zagrać w 7 filmach. Były wał oraz której nadał znaczenie, jest to: „Same kłopoty” (1991), „Miasto Aniołów 2” (1992), „Poetic wciąż aktualna oraz propagowaJustice – film o miłości” (1993), „Nad obręczą” (1994), „Bullet” na przez słuchaczy. Wielu z nich, (1996), „Klinicz” (1997), „Brudny glina” (1997). chciałoby tak jak sam Tupac Fenomen 2Paca polegał na tym, iż świetnie odnajdywał Amaru Shakur, przebyć drogę się w wielu rolach. Swój talent przejawiał na wielu płasz„od pucybuta do milionera”, czyznach, muzycznej, filmowej czy też poetyckiej, o czym i pomimo przeciwności losu, świadczy tomik poezji jego autorstwa. Mowa tutaj o „Róży, sięgnąć gwiazd przy okazji która wyrosła z betonu”, Książka ta została wydana w Polspełniając swe marzenia. sce dnia 1 stycznia 2000 roku, przez wydawnictwo Kagra. Jest to zbiór wierszy napisany w latach 1989-1991. Na życiu i twórczości Tupaca cieniem kładł się jego spór z inną legendą rapu: reprezentantem wschodniego wybrzeża Notorious’em B.I.G. Tych dwóch połączonych wspólną
38 tekst: Sebastian Schulz | il. Łukasz Leszczuk
Warner
BROS. Największa korporacja mediowa świata, obecnie spółka konglomeratu Time Warner, działająca od równo 90 lat, wiodąca prym w dziedzinie kinematografii. Producent bądź dystrybutor ponad sześciu i pół tysiąca filmów fabularnych, trzydziestu sześciu tysięcy produkcji telewizyjnych i czternastu tysięcy tytułów animowanych. Najbardziej znane z nich to między innymi: Don Juan, Casablanca, Brudny Harry, Bonnie i Clyde, Wejście smoka, Chłopcy z ferajny, Przyjaciele, Głupi i głupszy, Kosmiczny mecz, Matrix, Harry Potter, Władca Pierścieni, Królik Bugs, Upiór w operze, Gwiezdne wojny: Wojny klonów, Slumdog – Milioner z ulicy, Gran Torino, Sherlock Holmes: Gra cieni oraz najnowszy sukces kinowy – Hobbit: Niezwykła podróż. Amerykańska wytwórnia filmowa Warner Brothers Entertainment powstała w 1923 roku w Los Angeles. Założona została przez braci Warner: Alberta, Sama, Jacka i Harry’ego – żydowskich emigrantów z Polski. Sprzedając rodzinny majątek, którym był koń o imieniu Bob oraz zastawiając zegarek ojca, otrzymali pewien kapitał, który przeznaczyli na zakup projektora, od którego zaczęła się ich kariera. Dwadzieścia lat później, 4 kwietnia 1923 roku, założyli wytwórnię filmową, obecnie jedną z największych na świecie, która od lat rywalizuje z wytwórnią The Walt Disney Company. Historia Warner Bros. jest historią całego Hollywood. Jako pierwsi, w 1927 roku, stworzyli film dźwiękowy. Był to „Śpiewak jazzbandu”, za który to w 1929 roku bracia Warner otrzymali Nagrodę Oscara za „pionierski film mówiony”. Wywarł on silny wpływ na kinematografię, dodając jej innowacyjności. Wspólnie z firmą Toshiba, Warner Home Video przyczyniła się do rozwoju formatu DVD, który stał się najszybciej rozwijającym formatem medialnym w historii. Z wytwórnią związane były i są największe gwiazdy przemysłu filmowego, od Clinta Eastwooda, przez Mela Gibsona, do Stanleya Kubricka. To oni ustalali trendy w show-biznesie. Dzięki ich pracy, od początku istnienia, studio zostało uhonorowane wieloma Oscarami i setkami nominacji do nagród Emmy.
40
tekst: Patrycja Bodzek | fot. Stanisław Lessaer
Krótka historia, czyli jak to wszystko się zaczęło i jak trwa do dziś. Bracia Warner rozwinęli karierę w 1905 roku otwierając własne kino w Newcastle oraz organizując biuro wynajmu filmów w Pittsburghu. Trzynaście lat później, w 1918 roku, założyli wytwórnię Warner Features i podjęli działalność produkcyjną. W 1924 roku dysponowali już aż 182 obiektami. W 1930 roku powstało Warner Bros. Animation, które prężnie działa do dziś i jest właścicielem znanych postaci animowanych jak Królik Bugs czy Kaczor Duffy. W połowie lat 50. wyprodukowali serial „Cheyenne”, co zapoczątkowało erę seriali telewizyjnych. Jack L. został w 1956 roku prezydentem wytwórni, ponieważ pozostali bracia sprzedali swoje udziały. W późnych latach 60. Warner Bros. wykupiła DC Comics, przy czym zyskała nowych kultowych bohaterów: Supermana, Batmana oraz Wonderwoman. Wytwórnia prężnie rozwijała się przez następne lata. Pojawiały się nowe innowacje i niewyczerpana rzesza pomysłów. W latach 90. ruszyło The WB Television Network. Internet stał się narzędziem promocji, przez co przedsiębiorstwo mogło jeszcze bardziej poszerzyć swoją działalność na rynku. Następnie pojawiło się Warner Home Video i szybko stało się liderem rynku DVD. Dziś wytwórnia jest najpotężniejszą korporacją mediową na świecie i wciąż dostarcza najwyższej jakości rozrywkę widzom na całym świecie. Ciekawostki – Trzej bracia Warner: Albert, Sam i Harry urodzili się na Mazowszu. – Ich oryginalne nazwisko brzmiało Wonskolaser. – Cztery filmy z sagi „Harrego Pottera” przyniosły ponad miliard dolarów zysku. – Warner Bros. Interactive Entertainment wprowadziło na rynek gry video.
Kac Vegas 3 Niezapomniany wieczór, mnóstwo szaleństwa, pustynia, kowboje, żyrafa i powrót do Las Vegas – tak zapowiada się trzecia i finałowa część trylogii „Kac Vegas”. Nie zabraknie też ucieczek, strzelanin i kolejnych szaleństw. Bohaterowie znani już z pierwszej części, znów wyruszają w niezapomnianą podróż. Tym razem jednak nie będzie to wieczór kawalerski. Wszystkich, którzy oglądali „Kac Vegas” i „Kac Vegas w Bangkoku” być może rozczaruję, pisząc że ostatnia odsłona odejdzie od formuły znanej z pierwszych dwóch części. Niewiele jednak na razie znamy szczegółów dotyczących filmu. Choć z pewnością zwiastun i duża popularność poprzednich wydań, zaciągnie do kin rzesze widzów. Jak zapowiedział reżyser filmu, Todd Phillips – „To będzie piękny finał naszej trylogii – opery zniszczenia, chaosu i niepohamowanej energii”. Na zwiastunie widzimy między innymi świńskie maski na pustyni, pogoń z policją, dużo broni i strzelanin, kowbojskie kapelusze, żyrafę oraz skaczącego z wysokiego dachu hotelu czy też kasyna i lecącego na spadochronie Koreańczyka, śpiewającego „I believe I can fly”. Bohaterowie odwiedzą tym razem Kalifornię, Meksyk oraz powrócą znów do Las Vegas. Na ekranie ponownie zobaczymy diabelsko imprezującą watahę przyjaciół, do której należą postacie grane przez: Bradleya Coopera, Eda Helmsa, Zacha Galifianakisa, Justina Bartha i Kena Jeonga. Jednak prócz nich wystąpią też, między innymi: John Goodman, znany z filmu „Operacja Argo” oraz Melissa McCarthy, która otrzymała w zeszłym roku nominację do Oscara za rolę drugoplanową w filmie „Druhny”. Plakat trzeciej części, zaprezentowany przez producentów, jest żywcem ściągnięty z plakatu ostatniej części „Harry’ego Pottera”. Zapowiada niezłą zadymę. Profilowo ukazane, brudne i poniszczone twarze Zacha Galifianakisa i Kena Jeonga naprzeciw siebie, a w tle widok palących się kasyn w Las Vegas z podpisem „It all ends” („Wszystko się kończy”) – wyraża zapowiedź naprawdę dobrej akcji, która będzie godnym zakończeniem trylogii. Premiera filmu ma się odbyć 23 maja bieżącego roku, w Polce zobaczymy go jednak dopiero 7 czerwca. Wszyscy fani i ci, którzy nie widzieli poprzednich części, a są zainteresowani zobaczeniem trzeciej, muszą jeszcze cierpliwie poczekać. Sądzę jednak, że jest na co, bo według zwiastunów i większości opinii, zapowiada się niezłe widowisko, duża dawka śmiechu i zaskakujące sceny akcji.
tekst: Patrycja Bodzek | fot. Foto courtesy of Warner Bros.
41
T.S. Learner „Mapa” Jakiż piękny byłby świat, gdyby istniała reguła zwiedzania labiryntów. Umberto Eco Przeglądając zapowiedzi wydawnicze, pomiędzy niekończącą się listą poradników, jeden tytuł szczególnie przykuł moją uwagę. To „Mapa” T.S. Learner. Według kalendarza wydawniczego, na półkach w rodzimych księgarniach wypatrywać jej należy od 8 maja. Czego czytelnik powinien się spodziewać i czego oczekiwać po tej publikacji? Z pewnością odnaleźć można tu świetny warsztat pisarki. To kolejna książka Learner, w której widać jej niebagatelne zaangażowanie. Świadczy o tym bogata bibliografia, którą czytelnik odnajdzie na ostatnich stronach. Zawiera spis pozycji historycznych oraz książek traktujących o magii. Nic dziwnego, że wczytując się w karty powieści, ma się wrażenie naoczności wydarzeń, których uczestnikiem jest tylko (i aż) nasza wyobraźnia. „Mapa” to trzymający w napięciu thriller. Jednak nie tylko zwolennicy mocniejszych emocji znajdą tu coś dla siebie. Z połączenia trzech składników – historii, dreszczowca oraz odrobiny fantasy – powstała powieść, która każdemu czytelnikowi na długi czas powinna zapaść w pamięci. Już prolog zapowiada nam akcję pełną tajemnic i zagadek. Chwilowo przenosi nas do XVII-wiecznej Anglii. Tam niecieszący się dobrą sławą alchemik zostaje spalony na stosie. Pozostawia po sobie zbiór starożytnych ksiąg, kryjących na swych kartach tytułową mapę. To ona wytycza rytm wędrówce, ukazując skomplikowany labirynt. Po upływie trzystu lat odnajduje ją główny bohater – August Winhrope. Pochłonięty przez kryjącą się w niej przygodę, odbywa podróż po zawirowaniach labiryntów. Udaje się więc w granice Francji, Hiszpanii i Niemiec, by pośrodku jednego z nich odnaleźć pożądany przez amatorów magii eliksir życia. Niebezpieczne zagadki i śmiertelne niespo-
42
dzianki będą czyhać na bohatera w Europie spowitej całunem niedawno zakończonych wojen. Czy uda mu się je rozwikłać i odnaleźć czwarte tajemnicze miejsce, którego brak na mapie? Tajemnice sprzed trzech tysięcy lat zgliszcza pełnej wojennych ran Europy, podróż z oddziałami szpiegów na karku to zagadki, które samemu pragnie się rozwikłać, sekrety, które najchętniej zabrałoby się do grobu. To wszystko czeka nie tylko na głównego bohatera, ale przede wszystkim – na czytelnika. Jedynym minusem, który nieznacznie przyćmiewa fabułę książki jest kreacja bohaterów. Jak dla mnie, postaci są stereotypowe, ich emocje przerysowane, a główny bohater – ambiwalentny do granic możliwości. Wiele wątków zdaje się być urwanych, jakby czekały na swoją kontynuację na kartach kolejnej książki. Nie udało mi się jednak odnaleźć informacji, mówiących o wydaniu przez Learner kolejnej powieści, nawiązującej do „Mapy”. Kto jednak wie, jaki pomysł zrodzi się w głowie pisarki? T. S. Learner zasłynęła dotychczas powieścią „SPHINX”. Sprzedaż, w krótkim czasie, przekroczyła najśmielsze oczekiwania pisarki. W 2010 r. „SPHINX” został debiutem roku wśród bestsellerowych thrillerów. Autorka sama przed sobą zawiesiła poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Czy „Mapa” sprosta oczekiwaniom licznej grupy fanów na całym świecie? Czy przyniesie pisarce równie wielki sukces? Większość znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że tak. Jednak to od labiryntów wyobraźni i magii serc czytelników zależy dalszy los sekretów „Mapy”. Czy przetrwa tak długo, jak starożytne tajemnice, które odkrywa August? Czy może zostanie odesłana w zapomnienie jak średniowieczne nazwiska malarzy tworzących „na chwałę Bożą”? Myślę, że odpowiedzi na te pytania każdy czytelnik znajdzie w głębi swego serca. Kwestie światowej recenzji – klęski lub tryumfu powieści – poznamy już nie długo.
tekst: Jonanna Piecha | fot. Photography by Vincent L Long from the series „The Red Balloon Project”
„Inspiracją być... Umiesz?” Zastanawialiście się, co sprawia, że niektóre fotografie czarują nas swoim blaskiem, intrygują, budzą wspomnienia, pozytywne skojarzenia i mimo, że przeglądamy je wielokrotnie, nie tracą nic a nic ze swej świeżości? A dlaczego inne zdjęcia, mimo, że nie należą do najgorszych, nie wywierają wrażenia? Jesteście ciekawi skąd ten efekt? Zatem spróbujmy odnaleźć poezję tam, gdzie pozornie jest nieobecna w technice. Technice fotografii. Bo jej poznanie jest trochę jak zdobycie przepisu na ulubioną potrawę… Zawsze znajdzie się ktoś, kto zwraca uwagę tylko na aspekt techniczny. Ci ludzie najczęściej zadają pytanie „jak”, podczas gdy tacy, których cechuje ciekawość świata, pytają: „dlaczego”. Osobiście wolę inspirację od informacji. Man Ray Nieskazitelnie czyste niebo, temperatura przekraczająca granice rozsądku, krajobraz zapierający dech w piersiach, skąpo odziane piękne ciała... Naciskamy spust migawki, przeglądamy zdjęcie, a efekt jest…, co najmniej niezadawalający? Aby osiągnąć artyzm, konieczne jest zaznajomienie się z kilkoma podstawowymi zasadami dobrej kompozycji i odpowiedniej do tematyki sztuki kadrowania. Stosować możemy dwa typy fotografowania – poziomy i pionowy. Poziomy sprawdza się najlepiej, gdy fotografujemy przyrodę. Możemy ukazać w pełni różnorodność natury. Szczególne w tym względzie jest zdjęcie panoramiczne. Ujęcie pionowe znakomicie nadaję się do portretu, zarówno samej twarzy, popiersia, części lub całości postaci. Pozornym błędem kadrowania jest ucinanie lub skracanie danej osoby czy elementu pejzażu. Ale taki zabieg służy wyeksponowaniu pożądanych cech i atrybutów prezentowanej postaci lub
44
sceny. Zdarzenia warto fotografować też w tzw. ciasnych kadrach – to znaczy z celowo obciętymi fragmentami obiektów, gdyż daje to często wrażenie uczestniczenia z bliska w fotografowanej sytuacji. Fotografując staraj się pokazać to, czego bez Ciebie nikt by nie zobaczył. Robert Bresson Co zrobić, gdy fotografując napotkamy na element godny zapisu, który otoczony jest nicością? Wielu fotoamatorów wręcz ucieka od takich przestrzeni. Czy słusznie? Sfotografowanie takiej właśnie opustoszałej okolicy sprawić może, że przedstawiony obraz będzie niepowtarzalny i wyjątkowy. Aby tego dokonać powinniśmy wyznaczyć mocne punkty obrazu. Na początek obalmy mit, że „gorący” element naszej fotografii to centrum. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego reklamy w gazetach przeważnie umieszczane są po prawej stronie szpalty? Albo, dlaczego logo stacji jest w prawym narożniku ekranu? Nic nie dzieje się przypadkiem: to na te miejsca zwracamy najczęściej uwagę. Nie róbmy, więc zdjęć „na wprost”. Pogimnastykujmy się trochę, odchylając aparat w górę lub w dół. Spróbujmy „lotu ptaka” i „żabiej perspektywy”. Wszystko zależy również od tematyki. Skupiając się na konkretnych rzeczach, osobach czy zwierzętach, zróbmy tak zdjęcie, aby tło nie było dysharmonią w stosunku do motywu przewodniego. Niech wszystko idealnie ze sobą współgra, aby widz oglądając nasz obraz, za każdym razem odkrywał coś nowego. Pierwsze reguły kompozycji obrazu zostały sformułowane już w starożytnej Grecji. Wzorem było piękno i harmonia natury. Reguła nosi nazwę złotego podziału lub „boskich proporcji”. Ze złotym podziałem mamy do czynienia wówczas, gdy długość odcinka podzielonego na dwie nierówne części pozostaje w stosunku do części dłuższej w takich samych proporcjach, jak część dłuższa do krótszej. To matematyka, ale nie ma prawdziwej sztuki bez matematyki. Bo matematyka to harmonia. A harmonia to kompozycja. Zbliżonym do złotego podziału, łatwym do zastosowania praktycznie w każdych warunkach, jest tzw. trójpodział. Polega na prostym podzieleniu kadru na trzy równe części: pionowe i trzy poziome. W efekcie otrzymujemy układ dzielący kadr na dziewięć części, z czterema mocnymi liniami i czterema mocnymi punktami. Brzmi przerażająco dla tych,
którzy nie darzyli miłością „królowej nauk”, nie jest jednak konieczna znajomość skomplikowanych wzorów czy też niesamowita precyzja. Aparaty cyfrowe najczęściej mają funkcję tzw. siatki geograficznej, więc wykonanie zdjęcia zgodnie z zasadami jest banalnie proste. A każda próba przybliży nas do celu, aby trzymanie się zasad weszło w nawyk. Podzielenie naszego obrazu sprawi, że poszczególne elementy, które są dla nas wyjątkowe, staną się również dostrzegalne dla naszego odbiorcy. Jedno zdjęcie może być wykonane zgodnie z kilkoma zasadami jednocześnie. Oprócz już wspomnianych zasad złotego środka i trójpodziału, także według zasad podziału ukośnego, który jest oparty na kwadratach: zasad trójkąta, czyli kompozycji skośnej, czy też złotej spirali. Jedna zasada nie wyklucza drugiej, a ich mnogość uczyni fotografię doskonałą. Reguły te wywodzą się oczywiście ze starej sztuki plastycznej. Leonardo da Vinci w swoich dziełach wykorzystywał tak wiele zasad, że do dzisiaj jest niedościgłym mistrzem i fenomenem. Może zdarzyć się tak, że będziemy zmuszeni w pośpiechu wykonać zdjęcie nie przykładając wagi do tych zasad. Zanim jednak postanowimy je całkiem pominąć, warto się zastanowić nad obróbką, w którymś z programów graficznych. Co prawda, moim zdaniem, najlepsza technologia nie zastąpi umiejętności i talentu, ale czasem warto skusić się na tego rodzaju zabiegi, nie ograniczając się tylko do tego, co potrafi nasz aparat i my sami. Szczególnie gdy chodzi o wymiary fotografii. Możemy więc ponownie wykadrować zdjęcie za pomocą funkcji kadrowania w programie Photoshop CS. Fotografia nie jest związana z patrzeniem, lecz z czuciem. Jeżeli nie czujesz nic w tym, na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia, cokolwiek odczuwali. Don McCullin To było kilka podstawowych zasad, a teraz czas na ich złamanie. Nie ma postępu, bez schodzenia z utartych dróg i ścieżek. Nie odnajdziemy siebie, jeśli nie odważymy się na chwilę zgubić. Zasady muszą stać się inspiracją do odkrywania swojego indywidualnego stylu, do subiektywnego przedstawiania rzeczywistości, aby poprzez fotografię przede wszystkim pokazać nas samych.
tekst: Martyna Gwóźdź | fot. Paweł Franik
45
Przygoda Życia The European Challenge 2013
Na początku był pomysł, a zatem pomysł przemieniamy w czyn… Tak rozpoczynają się wielkie, jak również te mniejsze przygody podróżnicze. Tak też zaczyna się nasza „Przygoda Życia”. Na czym polega pomysł? Chcemy okrążyć Europę, odwiedzając jej najdalej wysunięte krańce na północ, zachód i południe. Gdzie tu wyzwanie? 22 kraje, ok. 16 tysięcy km w zaledwie jeden miesiąc… Niemożliwe? Możliwe! Uważamy, że jeżeli są chęci i pozytywne nastawienie oraz życzliwi ludzie, którzy chcą pomóc w realizacji marzeń – nie ma rzeczy niemożliwych. Niekończące sprawdzanie najdogodniejszych tras, opłat drogowych, ewentualnych noclegów, wybór miejsc, które trzeba zobaczyć na trasie (co jest wciąż kwestią sporną w grupie, bo każdy chce zobaczyć co innego, a czasu tak niewiele ;)). Jesteśmy przygotowani na walkę ze sobą, samochodem, no i oczywiście z trudnymi warunkami na drodze, ale ze zgraną ekipą wszystko musi się udać. Jest nas sześcioro
46
śmiałków, o składzie mieszanym, czyli 3 niewiasty ze Śląska oraz 3 gentelmenów z Podkarpacia i Małopolski. Jest pomysł, są chęci, więc jedziemy! W przypadku trasy trudno jest określić precyzyjnie drogę, ponieważ chcielibyśmy być spontaniczni, zobaczyć jak najwięcej, dlatego określiliśmy podstawowe punkty, w których na pewno będziemy, a jeśli tylko czas pozwoli, zahaczymy o nowe, ciekawe miejsca na trasie. Kochamy wielkie niewiadome, choć dużo udało się już zaplanować. Przygodę zaczynamy od Katowic, skąd żmudnie będziemy się pięli na północ Europy. Pierwszym krajem, do którego zawitamy, będzie Litwa z Wilnem, jednak nie zostanie nam za dużo czasu, by się na dłużej zatrzymać, więc po krótkim spacerze po mieście, przejedziemy na czekający nas prom w Talinie w Estonii. Po drodze zawitamy do stolicy Łotwy – Rygi, która jest największym miastem w republikach nadbałtyckich. Po przeprawie promowej, która potrwa około 2 godzin, wylądujemy w kraju tysiąca jezior – Finlandii. Tutaj za punkt docelowy wybraliśmy Helsinki, które wbrew pozorom uznawane są za najbardziej dynamicznie rozwijające się miasto Europy pomimo, iż znajduje się na peryferiach kontynentu i szerokości geograficznej Alaski. W Lahti dotkniemy słynnej skoczni narciarskiej. 116-metrowa Salpausselkä, obok Holmenkollen oraz wielkich centrów skoków narciarskich w Niemczech i Austrii, bezspornie jest jedną z najsławniejszych na świecie. Za kołem podbiegunowym podążymy wprost do najbardziej wysuniętego punktu naszej trasy, czyli Przylądka
Północnego – Nordkapp, gdzie doświadczymy wpływu na nasz organizm dnia polarnego. Następnym punktem jest Oslo oraz Malme (Szwecja). Wjeżdżając do Danii, będziemy mieli okazję osobiście zobaczyć jedną z największych konstrukcji mostowych Europy, a mianowicie Most nad Wielkim Bełtem. Łączy wyspy Zelandia (Korsør) i Fionia (Nyborg), a przeprawa przez niego ma długość 17 km. Z Kopenhagi udamy się w kierunku Niemiec, by dojechać do krajów Beneluxu, składających się z trzech sąsiadujących ze sobą monarchii: Belgii, Holandii i Luksemburga, które są jednymi z ciekawszych pod względem kulturowym jak i architektonicznym państw. Następnego dnia planujemy pojawić się w najsłynniejszej i największej metropolii Europy – w Paryżu – stolicy i największej aglomeracji Francji, położonej w centrum Basenu Paryskiego, nad Sekwaną. To miasto kontrastów: ubogich przedmieść i skąpanego w przepychu śródmieścia, obskurnych bloków, ale i przepięknej architektury zabytkowej znanej na całym świecie. W tej podróży po stolicach zawitamy również do Madrytu, oficjalnej rezydencji króla Hiszpanii. Miasto słynie z największej w kraju areny walki byków – Las Ventas. W stolicy prężnie działają też dwa słynne kluby piłki nożnej: Real Madryt i Atlético Madryt. I tak powoli będziemy się zbliżać do krajów Basenu Morza Śródziemnomorskiego, ale zanim to nastąpi postanowiliśmy zatknąć flagę na najbardziej wysuniętym na zachód punkcie naszej trasy – przylądku Cabo da Roca i najbardziej wysuniętym na południe – Punta de Tarifa. Jadąc wybrze-
żem w stronę starego miasta – Rzymu, spędzimy noc w Monaco, które zaraz po Watykanie jest drugim najmniejszym pod względem powierzchni, niezależnym państwem świata. Ostatnim etapem „Przygody Życia” jest przeprawa promowa z Włoch do Grecji oraz powrót do miejsca startu wyprawy. Wracać będziemy okrężną drogą, bo przez Bułgarię i Rumunię, by po drodze zatrzymać się na zamku w Branie, siedzibie legendarnego Hrabiego Draculi. Na koniec, na oparach paliwa przejedziemy przez Węgry i Słowację, po czym najprawdopodobniej 31 sierpnia zjawimy się w Katowicach. Każdy z nas ma inne cele i z innego powodu dołączył do ekipy. Nie jest ważne, czy jest to chęć zobaczenia tych czy innych miejsc, czy spróbowanie regionalnych potraw, a może poznawanie nowych ludzi i innych kultur. Ważne jest to, że zrobimy to razem! Kiedy za rok będziemy przygotowywać kolejną wyprawę, kto wie, może będzie nas więcej: ośmiu, dziesięciu, może nawet dwudziestu. Wszystko jest w zasięgu marzeń, bo jesteśmy pewni, że chętnych nie zabraknie!
tekst: Martyna Kurmańska | fot. Jan Lessaer 47
II Ogólnopolska Konferencja Mediów Studenckich w Krakowie To było niezwykłe spotkanie: inspirujące i kształcące. Większość jego uczestników wyjechała z przekonaniem, że w zawodzie dziennikarskim przetrwają tylko Ci najbardziej zdeterminowani. Tą myśl zaraz na początku przekazał nam główny gość spotkania – redaktor Marcin Meller. W dniach 24-26.04.2013r w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego odbyła się Ogólnopolska Konferencja Mediów Studenckich. Udział wzięło ponad 200 studentów z kilkunastu redakcji. Spotkanie miało na celu wymianę doświadczeń pomiędzy dziennikarzami studenckimi, a doświadczonymi dziennikarzami z różnych redakcji. Na konferencję przybyły tak znane postaci jak: Anna Cieślak, Dominika Kawalec, Janina Paradowska, Karina Szafrańska, Kinga Zdrojewska, Marcin Meller, Piotr Mucharski, Tomasz Muller, Jacek Przybylski i Łukasz Salwarowski. Spotkanie z każdą z tych osobowości było niezwykle interesujące. Np. Marcin Meller, korespondent wojenny, redaktor naczelny Playboy’a, dziennikarz „Newsweeka”, prezenter TVN-u opowiadał o początkach swojego dziennikarstwa, które – jak sam mówił – zaczęło się jako wielka przygoda, a stało się profesją. Swoich młodszych kolegów zachęcał do dziennikarskiej specjalizacji, w jakiejś konkretnej tematyce. W tym kontekście mówił o własnych doświadczeniach i karierze. Opowiadał o przygodach, które przeżywał wykonując zawód, m.in. o Gruzji. Nie ukrywał także własnych porażek i anegdotycznych „wpadek”. W tego rodzaju zda-
48
rzenia szczególnie obfitują programy prowadzone na żywo w radiu czy telewizji. Szczególnie, gdy prowadząc program od redaktorów wydania i obsługi technicznej otrzymuje się niezrozumiałe, czasem sprzeczne informacje. Albo, gdy gość w programie zachowuje się w zupełnie inny sposób niż przewidywał prezenter. Redaktor Meller przez uczestników spotkania został także skłoniony do wyjaśnienia dość znanego incydentu z przekleństwem, które wyrwało mu się podczas jednej z audycji „na żywo”. Tłumaczył, że do dziś jest mu wstyd z tego powodu, ale jednocześnie ma pełną świadomość komizmu całej sytuacji. Tak, więc było to spotkanie tyleż interesujące, co pouczające. Marcin Meller powiedział, że jest zdumiony ilością chętnych do podjęcia dziennikarskich studiów. Tym bardziej, że jak stwierdził: „ten świat się kończy, po prostu”. Pierwszy dzień konferencji zakończyła fantastyczna impreza na krakowskim rynku. Bawili się nie tylko delegaci i goście, ale także przygodni turyści i mieszkańcy. Następnego dnia Kinga Zdrojewska, znana prezenterka radia ESKA, wprowadzała nas w arkana planowania czasu antenowego w radiu. W jej opinii radio „wymaga
wyluzowania – radio nie jest Urzędem Skarbowym, w którym trzeba się napinać, nie byłoby się wiarygodnym będąc spiętym”. W tego typu stacjach jak ESKA przeciętny słuchacz towarzyszy prezenterowi przez ok. 15 minut, np. w drodze na uczelnię czy do pracy. Takie radio kierowane jest do słuchacza, który nie lubi ”pogawędek w radiu” a włącza je jedynie po to, by wysłuchać kilku ulubionych piosenek w charakterze tła do swoich zajęć. Z kolei pierwsza prezenterka telewizji POLSAT, Karina Szafrańska, pokazała nam, jak robi się poranną gimnastykę buzi i języka. Jej wiedza na ten temat jest ogromna, wziąwszy pod uwagę, że jest dyplomowaną aktorką. Dowiedzieliśmy się, jak dobrze oddychać, co robić, aby pokonać stres, jakie są zasady właściwej emisji głosu. Aktorka twierdzi, że „jeżeli ktoś ma wątpliwości, troszeczkę stresuje się przed różnymi wyzwaniami, to skutkuje to lepszym efektem”. Tomasz Muller, dziennikarz BBC i Radia Kraków opowiedział o mediach w Wielkiej Brytanii. Zachęcał przyszłych dziennikarzy do poszerzenia wiedzy na ten temat, a także do korzystania z darmowych kursów na stronie internetowej BBC, przeznaczonych dla wyższych uczelni. Anna Cieślak, dziennikarka telewizyjna i Jacek Przybylski, pracownik studia telewizyjnego przy Ślusarskiej w Krakowie, przybliżyli nam techniki realizacji materiałów telewizyjnych. Praktycznie sprawdziliśmy, jak się pracuje z teleprompterem. Podczas warsztatów internetowych Click Community, studenci wymienili się doświadczeniami i wiedzą. Głównym tematem dyskusji był Facebook: tyleż popularny, co kontrowersyjny. Niezwykle ujmujące było spotkanie z redaktorem naczelnym Tygodnika powszechnego Piotrem Mucharskim, autorem wywiadów, opublikowanych m.in. w cyklach „Rozmowy na koniec wieku”, „Rozmowy na nowy wiek”. Współautor wraz z Kamilem Durczokiem, książek: „Wygrać życie” oraz „Krótki kurs IV RP”, opowiadał o swoich początkach pracy dziennikarskiej. Jego kariera zawodowa jest przykładem czegoś, co nazwaliśmy „dziennikarskim terminowaniem”. Rozpoczynał od korektora przeszedł wszystkie szczeble dziennikarskiego wtajemniczenia, aż do swojej obecnej funkcji. Redaktor Mucharski zachęcał do pójścia właśnie taką droga, jako najwłaściwszą dla każdego dziennikarza. Dzień zakończyło spotkanie z kolejna gwiazdą dziennikarstwa – Janiną Paradowską. Jej doświadczenie śmiało można określić mianem gigantycznego. Klasę zawodową, jednej z najlepszych polskich publicystek politycznych, potwierdzają liczne nagrody oraz współpraca z najlepszymi redakcjami. Prowadziła również działalność pedagogiczną. Na tej podstawie stwierdziła, że młodzi ludzie ograniczają się tylko do korzystania z Internetu, z wielką szkodą dla ich zawodowych kompetencji. Dla osiągnięcia dobrego poziomu niezbędne jest stałe obcowanie z książką i uczestniczenie w najróżniejszych wydarzeniach osobiście. Program konferencji był tak przemyślany, by każdy z uczestników znalazł interesujące go zagadnienia. Dlatego goście reprezentowali różne sfery dziennikarstwa. Jak będzie za rok? Jacy goście odwiedzą konferencję? Czy równie wielkie będzie zainteresowanie? Tego dowiemy się już wkrótce – za rok…
tekst: Sonia Wojciechowska | fot. Patrycja Bodzek
49
Echelon. Dlaczego mają nas słuchać?
Kto i dlaczego miałby nas słuchać? Czy możemy czuć się bezpiecznie? Kto za tym stoi? Czy to w ogóle dopuszczalne, by przechwytywać wszystkie rozmowy sieci komórkowych i Internetu? Pewnie wiele osób pragnęłoby zadać takie samo lub podobne pytanie. Odpowiedź jest niestety jedna – tak, to możliwe. Odwołując się do „Nothing’s Impossible”, brytyjskiej grupy muzycznej Depeche Mode, musimy stwierdzić, że w życiu zdarzyć może się naprawdę wszystko, nawet to, że coś słucha nas wszystkich przez cały czas. W dzisiejszych czasach nie powinniśmy być przesadnie zdziwieni. Czym więc jest inwigilator zasługujący na miano „Wielkiego Brata”, który bezwzględnie i bezpruderyjnie sprawdza wszystko, co wpadnie w jego wielkie ucho? Skąd w ogóle wzięła się nazwa Echelon? Z czym jest to związane? Eszelon to nic innego, jak szyk uderzeniowy oddziałów w dawnych armiach, na zachodzie Europy. W polskiej nomenklaturze jest to nazwa wojskowej jednostki transportowej, której celem było dostarczenie zaopatrzenia żołnierzom. Dlaczego Stany Zjednoczone nadały taki kryptonim swojej sieci szpiegowskiej? Nie wiadomo. „Afera Watergate” to pestka, w porównaniu z Echelon, o którym wie naprawdę niewielu ludzi. Wiadomości o istnieniu tajnej sieci szpiegowskiej Stanów Zjednoczonych trudno
Wcześniej wspominane stacje naziemne rozmieszczone są w bardzo przebiegły sposób. Jedna, która znajduje się w Menwith Hill (północna Anglia), „słucha” Europy. Stacja powstała w 1954 roku, a działa od 1958. Na zachodnim wybrzeżu, w stanie Waszyngton, niedaleko Brewster, znajduje się kolejna stacja naziemna, której zadaniem jest podsłuch Azji i Pacyfiku. Następna z większych leży na wschodnim wybrzeżu, w okolicach Sugar Grove, gdzie w niewielkiej odległości znajduje się największa sieć telefoniczna w całych Stanach Zjednoczonych (AT&T) – przypadek? Amerykanie nie zaskakują nas po raz pierwszy. Projekt A119, Strefa 51, X-47B, czy Echelon, to tylko początek góry lodowej, która sunie w kierunku całego świata z prędkością większą od tsunami i zalewa świat, według potrzeb i upodobań Amerykanów. Ostatnio Chiny i Japonia odrzuciły pomysł Stanów Zjednoczonych, co do ulokowania na terenie tych państw tarcz antyrakietowych. Wszyscy pamiętamy początki 2007 roku, kiedy mówiło się o stworzeniu takiej tarczy w Polsce lub Czechach. Projekt na tyle nie przypadł do gustu Rosjanom, że zagrozili atakiem atomowym, jeżeli budowa dojdzie do skutku. Dlaczego Chiny, Japonia i Rosja tak bardzo boją się tarczy antyrakietowej? Bo to nic innego, jak rozwijanie sieci Echelon! Amerykanie, mówiąc o tar-
się doszukać nawet w największych środkach masowego przekazu, jakimi bez wątpienia są Internet i media. Temat tabu, odstawiany jest w kąt, jak mediacje w sprawie aborcji lub głodu na świecie. Warto wspomnieć, że do strefy Echelon należą: Kanada, Australia, Nowa Zelandia, Wielka Brytania oraz rzecz jasna Stany Zjednoczone – prekursorzy, którzy swą technologią zapoczątkowali nowy wymiar infiltracji. Echelon to nic innego, jak sieć baz nasłuchowych, które rozlokowane są w państwach członkowskich. Dzięki temu systemowi podsłuchiwane są wszystkie połączenia telefoniczne (linie naziemne i komórkowe), satelitarne i prawie cały ruch internetowy (między innymi: czaty, faksy, e-maile). Szacuje się, że strefa Echelon każdego dnia gromadzi i przetwarza dane w ilościach od kilku, do kilkunastu miliardów przekazów na dobę! Barack Obama przeznacza ogromne sumy na rozbudowę wojska. W 2010 roku na modernizację sieci Echelon przeznaczono 7,8 miliarda dolarów. Jest to tak zwana „czarna strefa przedsięwzięć”, określana mianem „Black Ops Projects”. Największa stacja monitoringu na świecie, bo takim mianem określany jest Echelon, działa nie tylko dzięki bazom naziemnym, ale również posiada swoje szpiegowskie satelity. Jak działa? Wyjaśnię to na przykładzie połączenia telefonicznego. Na początku drogi, wszystkie nasze rozmowy trafiają do stacji przekaźnikowych. Anteny odbierają tylko część sygnału, a reszta kontynuuje swą podróż w przestrzeni kosmicznej, gdzie przechwytywana jest przez szpiegowskie satelity lub stacje naziemne sieci Echelon. Dane są przetwarzane przez komputery, które za pomocą opracowanego systemu, wyszukują frazy, które ciekawią NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych). Sformułowania, które najbardziej interesują tajne służby, to między innymi: „Al-Kaida”, „bomba” czy też „mina”. Każdy nasz krok w Internecie jest przechwytywany i trafia do tej samej centrali, która znajduje się w Fort Meade (siedziba Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w USA). Szacuje się, że Echelon jest w stanie objąć swoim zasięgiem aż 90% całego ruchu internetowego na świecie!
czy antyrakietowej, mają na myśli rozwój swojej tajnej sieci szpiegowskiej, stąd tak wielkie obawy, szczególnie u Rosjan. W 1997 roku zrobiło się gorąco, ponieważ grupa dziennikarzy apelowała do Amerykanów (na mocy dokumentu o wolności informacji), o odtajnienie rozmów telefonicznych księżnej Diany, która zginęła w wypadku samochodowym. Ale dlaczego sieć Echelon podsłuchiwała księżną? Wszystko zaczęło się, kiedy Diana, w latach 90. udała się z wizytą humanitarną do Bośni. Rozmawiała przez telefon z członkiem rodziny królewskiej na temat tego, że w tym kraju, choć już wiele lat po wojnie, wciąż wybuchają bomby i miny, tym samym zabijając wiele niewinnych istnień. Od momentu wypowiedzenia przez księżną Dianę słów kluczowych dla systemu Echelon, takich jak „bomba” oraz „mina”, wszystkie jej rozmowy były nagrywane. Dlatego, po jej śmierci, grupa dziennikarzy apelowała o odtajnienie informacji. Służby bezpieczeństwa odmówiły, twierdząc, że wszystkie informacje są ściśle tajne. Jedyną informacją, jaką udało się uzyskać był fakt, że NSA jest w posiadaniu 1056 stron zapisów wszystkich rozmów księżnej Diany z każdego dnia, od wizyty w Bośni, do tragicznej śmierci. Zadziwiające, prawda? Ile jest jeszcze takich przypadków? Co jeszcze, dzięki sieci Echelon, wie armia amerykańska? Czy są w posiadaniu informacji, które nigdy nie ujrzą światła dziennego? Może właśnie w ten sposób złapano Osamę bin Ladena, który użył telefonu komórkowego lub komputera, przebywając w Abbottabad? Inwigilacja na miarę XXI wieku. Co będzie kolejnym celem USA? Globalny monitoring całego świata? Tajne rozmowy telefoniczne, e-maile, faksy i przekazy internetowe, są informacjami ściśle tajnymi tylko dla nas, nie dla sieci Echelon – musimy o tym pamiętać. „Wielki Brat” słucha cały czas.
tekst: Patryk Niedziółka | il. Marcin Żurawski
51
Mój D.
Taki oto zwykły. Ni to zielony, ni to żółty. Gdzieś pośrodku innych – ni to zielonych, ni to żółtych. Jeden z wielu. Ani on socrealistyczny, ani corbusierowski. Familok też nie. Przecież to w Polsce rzecz się dzieje. Dwupiętrowy. Strych na poddaszu nie przypomina opowieści babci Zosi, która z nieznośną emfazą wyrzucała kolejne frazy, pomijając łapanie oddechu. Brzydki. Tak, to chyba dobre słowo. Albo inaczej, bardziej obrazowo – zawalony wszystkim, co tylko przez ludzkie ręce przeszło, co nie do wyrzucenia, a co się przydać jeszcze mogło. Nikt tu nie mieszka. Kurz, rozkładające się gazety, stary rower bez kierownicy i kilka kręgosłupów wartych rekonstrukcji. Ciut poniżej mieszka Leokadia. Porusza się o kulach i jak to zwykle bywa, mieszka najwyżej. Ma wiele rzeczy. Masę książek, których systematycznie pozbywa się w małym piecyku. „Nie moje” – mówi – „Po mężu – ja doktorowa, sama już trzeci rok”. Trzeci rok pali. Ma jeszcze Leokadia doktorowa, raka w ostatniej fazie i grzyba na suficie. Myje go szczotką, ten się cieszy, rozrasta. Umrze pewnie Leokadia doktorowa nie od raczycha w sobie, a zmieniając energooszczędną na zwykłą, 60-watową, będzie cieplej, przynajmniej optycznie. Naprzeciw młodszy, lat dziesięć, rencista od dziecka. Dostał lusterkiem w tył głowy. Co śmieszne, wówczas dwa na dzień przejeżdżały po drodze, w tym jedno służbowe, a drugie milicyjne. W tym całym nieszczęściu znalazł sposób na życie. Co dzień w gazetach wyszukuje świeże nekrologi... Pisuje następnie do bliskich nieboszczyków, że pomógł kiedyś, że pieniądze pożyczył, że sam w trudnej sytuacji, że żona chora, że on nieuleczalnie, że dziecko kalekie, a on umierający. Ludzie odpisują, oddają, a on zbiera, zapisując w kajecie, kolejne osoby, aby przypadkiem nie powtórzyć któregoś. W dół schodząc po drewnianych schodach, natknie się baczny obserwator na Wacka pana, spod Łukowa szlachcica
52
tekst: Bartłomiej Bala | il. Natalia Chwalik
zacnego. Wywłaszczonego, pozbawionego tytułu, bez grosza przy duszy, którą też stracił, ale by ładnie brzmiało, a język pozostał dyplomatyczny, przy tym sformułowaniu pozostanę. Jeździ Wacek co niedzielę na swoim rumaku. Pielęgnuje go w tygodniu, dba by krzywda mu się nie stała, a rdza nie zaszła. Metalowy konik bez biegunów stoi przy oknie. Przysuwa go Wacek w niedzielę, czekając, aż ludzie z kościoła wyjdą. Wtedy wsiada – deszcz, nie deszcz. Zima? Nieważne. Z bojowym okrzykiem na ustach, zdobywa raz kolejny szlachcic Wacek wymarzoną twierdzę. Młoda dziewczyna z dzieckiem w ostatnim lokalu. Parter po prawej stronie – jak mówi sama zamawiając pizzę. Zmęczona buzia, ostry makijaż, zadbana figura. Tylko te zmęczenie w wąskim portrecie. Interesujące. „Patrz” – mówi – „tu mam laptopa, a tu sofę, tu leżą moje spodnie, a w ramce mój chłopak. Mam czysto schludnie – po co Ty chcesz to oglądać? Na górze masz gwiazdy, ja jestem normalna. Marzę? No, marzę o wielu rzeczach, ale wiesz – kasa... Na kasie dużo nie zarobię. Wiesz, do września mam umowę na początek wystarczy, później zobaczymy. No i żeby mały był zdrowy. Jest jeszcze jeden problem. Zejdź na dół, ale wiesz zatkaj nos, bo jebie, że masakra”. W piwnicy śpi żul. Śmierdzi, ale tego już nie zobaczycie, chyba, że w bajkach. Albo opowieściach czyściochów brzydzących się żulem. Taki oto zwykły. Ni to zielony, ni to żółty. Gdzieś pośrodku innych – ni to zielonych, ni to żółtych... Jeden z wielu.
No todavía tengo un buen papá Wzięłam kartki, ołówki są w oratorium. Uchyliłam trochę bramę, choć na zewnątrz nikt nie czekał. Nie zdziwiło mnie to. To miały być warsztaty z rysunku, na godzinę przed otwarciem oratorium. Na listach, jak zwykle, tłumy chętnych, które potem rozpływają się w powietrzu. Byłam tak zmęczona, że było mi to już obojętne. Ale był ktoś, kto przyszedł bardzo szybko, Linz. Mały, sześcioletni chłopczyk, który zawsze pojawia się pierwszy i znika ostatni. Nie miałam siły znów go wyganiać na ulicę tłumacząc, że teraz są warsztaty i otwieramy później. Na niego to nie działa. Położyłam się na ławce i gapiłam w sufit. Jeśli nikt nie przyjdzie – tym lepiej – przemknęło mi przez myśl. Linz wyciągnął niewiadomo skąd miotłę i postanowił zamieść salę gier. Pamiętam doskonale, że zapytał mnie wtedy, dlaczego tak rzadko zamiatamy oratorium uznając chyba, że jest brudne. Uff, jak dobrze, że padre Roman tego nie słyszy – pomyślałam. Jeśli dziecko zwraca nam uwagę, to musi być już naprawdę źle. Nie miałam siły myśleć o zamiataniu. Znowu nikogo nie ma na warsztatach. Posiedzę tak godzinę, a potem przyjdą całe tłumy grać w piłkę, a wśród nich także i ci, którzy byli zapisani, aby przyjść na rysunek. Nikt się nie usprawiedliwi. Jeszcze zdążyłam pomyśleć, że nie powinnam się tym aż tak przejmować. I dokładnie wtedy odezwał się Linz. - No todavía tengo un buen papá – powiedział. „Jeszcze nie mam dobrego taty”. Zmroziło mnie. Powiedział to z błędem składniowym. Niepoprawny szyk. Chyba nawet tego wtedy nie zauważyłam, w dżungli wszyscy tak mówią. „No todavía” zamiast „todavía no”. „Jeszcze nie.” Można powiedzieć, że Lintz otworzył mi oczy. Pokazał to, co jest największą raną na sercu Amazonii. - Lintz, co ty mówisz? – zapytałam podnosząc na niego wzrok. - Mój tata bije mojego młodszego brata – odpowiedział. Na końcu języka już miałam pytanie, ile lat może mieć jego
54
młodszy brat skoro on sam jest sześciolatkiem, ale ciągnął dalej. – Bo mój młodszy brat ma innego tatę. Moja mama przez jakiś czas była z innym mężczyzną. Ale teraz już nie jest. My mieszkamy z moim tatą teraz. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest w porządku. Przecież nieślubne dzieci, przeprowadzki, kłótnie i płacz w poduszkę, to się zdarza wszędzie. Może dlatego nie chciałam, żeby do mnie dotarła ta smutna prawda, jaką żyją młodzi ludzie w dżungli amazońskiej. Czy sami ją wybrali? Całe życie myślałam, że o swoim losie każdy decyduje sam. Dlaczego więc nadal istnieje świat, w którym powtarza się błędy swoich przodków jak automat? Mały Lintz, który potrafi zagwizdać na ulicy na jeszcze mniejszą od siebie dziewczynkę, który może uderzyć inne dziecko za odebraną kredkę, a na pytanie, dlaczego to zrobił odpowiada: „Hermana… przecież jestem macho!” – czy to normalne? Dlaczego za nic w świecie nie pozwoli bawić mi się z innymi dziećmi, zaraz staje pomiędzy nami, a kiedy tylko gdzieś przysiądę wskakuje na kolana i przytula się – jak rzep? To było pewnego wieczora, kiedy pojechałyśmy z Magdą „na wioski”. Do domu wszedł syn naszego gospodarza, z kobietą, która jak się okazało była matką małej dziewczynki, która wbiegła za nimi. On, ona i dziecko, jak rodzina wydawałoby się, obok siebie. On podaje mi rękę, uśmiecha się i mówi „Soy soltero”. „Jestem wolny”. A ona to słyszy i nic. Normalne? Ta sama wioska, gdzie alcalde (sołtys) w wieku mojego taty na jednej z czterech ulic mieszka ze swoją życiową partnerką, czternastoletnią uczennicą miejscowego gimnazjum. Normalne?
A może to właśnie ja jestem nienormalna – pytałam czasem samą siebie, kiedy zdawałam sobie sprawę, że dziwi to tylko mnie (i Magdę). - I gdzie są dziewczyny? – zapytałam kiedyś grupę chłopaków, kiedy w oratorium było wyjątkowo mało ludzi. – Piorą – odpowiedział krótko jeden z nich z uśmieszkiem na twarzy. Co za pytanie – pomyślałam sobie – przecież dziewczyny prawie nigdy nie przychodzą do oratorium. Może z tego samego powodu, dla którego jest ich tak stosunkowo mało w gimnazjach? - Ale to w końcu dobrze, czy źle? – zapytał, w zupełnie innej rozmowie. Dobrze, czy źle, że mijający mnie na ulicy mężczyzna z kobietą i dzieckiem patrzy na mnie jak na kawałek mięsa i pozdrawia mówiąc „witaj kochanie”? On nie rozumiał, dlaczego się zaśmiałam, jakby wydawało mi się to kompletnie absurdalne. - A zastanawiałeś się kiedyś, jak się wtedy czuje jego kobieta? – cisza. - W sumie to nie. Wszedł do oratorium, kiedy stanęłam na jego drodze z powitaniem. Co tam masz? Nic… spuścił wzrok. Po chwili jednak ciekawość zwyciężyła i włożył mi do ręki… instrukcję zakładania prezerwatywy. Dostał to w szkole. Ma 16 lat. Odczekał pierwszy szok i zapytał – to dobrze czy źle? To znaczy, że wam po prostu rozdali i już? Tak. Nastolatek, w którego mieście jedyną rozrywką jest dyskoteka, a w klasie liczącej 25 osób maksymalnie 10 nie ma braci przyrodnich. Jak ma odnaleźć się w środowisku pozwalającym na rozpad rodziny, któremu sprzyja wszechobecne życie bez ślubu? Ma mu wystarczyć mała kolorowa książeczka, która dolewa oliwy do ognia podpowiadając: „Zawsze. Wszędzie.
I z kim chcesz”? A podręcznik w szkole milczy, albo wspomina na pół strony nie więcej niż raz słowo „odpowiedzialność”. Potem ktoś chodzi ze złamanym sercem, a winowajcy nikt nie potępi – bo co? Bo… normalne? A chciałbyś być kiedyś taki, jak Twoi rodzice – zapytałam. I znowu zapadła cisza. Potem zrobiłam ankietę w dwóch miejscowych szkołach. Wyciskała mi łzy na przemian z podnoszeniem ciśnienia. Jedna matka, piątka dzieci. Ilu ojców? Pięciu. Albo mama mieszka z kimś innym. Tata się wyprowadził. Albo mieszkam z dziadkami. Ilu z nich samych kiedyś powtarzało, że nie pozwolą swoim dzieciom cierpieć tak samo, jak cierpieli za młodu – ale potem nikt nie wziął ich za rękę i była tylko dyskoteka, brak reakcji dorosłych i brak innego przykładu? A może mamy to w sercach – to, że dziecko chce mamy i taty, przecież dzieci na całym świecie dają to do zrozumienia i wolałyby, żeby zawalił się cały świat, niż żeby zerwała się nić miłości między rodzicami, bo to ona daje im poczucie bezpieczeństwa? „To dobrze, czy źle?” - zapytali mnie kilka razy. Nieśmiało, w końcu to temat, o którym nikt nie zwykł rozmawiać. Przez cały rok widziałam, że ślub w całym miasteczku wzięły tylko trzy pary, z czego tylko jedna nie miała jeszcze dorosłych dzieci, choć kobieta już i tak była wtedy w ciąży. Jak zachować stabilność emocjonalną w świecie, w którym nikt nie uczy, że miłość to odpowiedzialna decyzja? „No todavía tengo un buen papá”. Z błędem składniowym charakterystycznym dla mieszkańców Loreto. Czułam się, jakby mi ktoś włożył głowę do dzwonu. Tak, Lintz to kolejny mały człowiek, urodzony w dżungli, tym pięknym, zapomnianym zakątku, gdzie pod przykrywką pięknych widoków żyją ludzie, których drogi tak często prowadzą przez łzy… Z tym, że on nie wie, gdzie jest błąd w zdaniu i gdzie jest błąd popełniany w życiu, że smutna historia zatacza koło. „Jeszcze nie” – tak jakby wierzył, że dobry tata po prostu przyjdzie i stanie w drzwiach. A może trzeba powalczyć o to, żeby sam mógł nim kiedyś być?
tekst: Sylwia Cieślar | fot. Magdalena Tlatlik
55
Joe Budden -OVERKILL
ciiiicho, cichutko, już wstaje
Wow, to była dzika noc
D R R R R R y Ń
Kogo tam niesie, o tej godzinie?
WTF?!
56
Dzień dobry, Ja do szafy.
a... ale... dlaczego?
„Twoje oc jak księ zy błyszczą , życe s aturna ”
jest śmiech „Twój u zujący” ty o n ip h „Przy
jech Jagua ałem tu rem”
tni sz jak, le „Pachnie kach o st na , poranek Kaukazu” „Mów chłop isz że m asz ak się n a, ale wa ie uk m łada? ”
ring a bell?
szafa jest...
dziękuję, znajdę drogę
Ostatni raz, dałem wyciągnąć się do „Kwadratów”
komiks: Łukasz Leszczuk
57
kronika WST marzec kwiecień maj
22.03.2013 – POKAZ MODY „STRUKTURY I FAKTURY GEOMETRII” Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna Gala finałowa konkursu organizowanego przez katedrę wzornictwa przy współpracy firmy Linexim. Studenci w trzech etapach pokazu prezentowali swoje prace. 23.03.2013 – „ARCHITEKTURA I SZTUKA ZJEDNOCZONEJ EUROPY” Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna Wykład profesora Zbigniewa Pinińskiego – m.in. architekt w Darmstad w Niemczech, profesor architektury w Wiedniu i Brunszwiku, prezydent Akademie am Meer oraz były wykładowca Politechniki Białostockiej. 24.03.2013 – WYSTAWA PRAC – KIERUNEK: GRAFIKA Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna Prezentacja prac studenckich z lat 2011-2013. 28.03.2013 – AKTROSTWO I KURSY FLORYSTYCZNE Miejsce: Zabrze, Park Hutniczy 3-5, WST Wydział Mediów, Aktorstwa i Reżyserii Uczelnia otrzymała uprawnienia do prowadzenia kierunku Aktorstwo na poziomie jednostajnych studiów magisterskich o profilu praktycznym. Na Wydziale Mediów, Aktorstwa i Reżyserii trwają zapisy na bezpłatne kursy florystyczne, komputerowe oraz przedsiębiorczości. 18.04.2013 – URODZINY MAGAZYNU VOICE Miejsce: Katowice, ul. Franciszkańska 10, Klub Studencki Kwadraty Pierwsze urodziny magazynu. Idąc za angielskim przysłowiem: Keep movig forward (Trzeba tylko iść ciągle naprzód) – życzymy całemu zespołowi :) 19.03.2013 – DZIEŃ OTWARTY Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Zabrze, Park Hutniczy 3-5, Wyższa Szkoła Techniczna w Katowicach oraz wydział MAiR Uczelnia postanowiła po raz kolejny umożliwić przyszłym studentom zapoznanie się z ofertą edukacyjną. Na terenie obu kompleksów zainteresowani mogli obejrzeć wystawy prac studentów i absolwentów. 6.05.2013 – WYSTAWA PRAC DYPLOMOWYCH Miejsce: Galeria WST Wystawa obejmuje prace studentów kierunku Architektura i Urbanistyka Wyższej Szkoły Technicznej w Katowicach, które zostały nagrodzone i wyróżnione w międzyuczelnianym konkursie Katowickiego Towarzystwa Urbanistów Polskich. 7.05-20.05.2013 – „JAK NADAWAĆ RZECZOM DRUGIE ŻYCIE?” Miejsce: Katowice, Rondo im Gen. Jerzego Ziętka 1, Galeria – Rondo Sztuki Katowice, ul. Bankowa 11a, CINiBA – Centrum Informacji Naukowej i Biblioteka Akademicka W trakcie trwania salonu art.upcykling.pl prowadzone były warsztaty. Tematyka została zróżnicowana tak, aby każdy znalazł coś ciekawego dla siebie. Prezentowano, co ciekawego można zrobić z materiałów takich jak: folia bąbelkowa, karton czy stary podkoszulek.
58
11.05.2013 – TARGI KARIERY Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna w Katowicach 12-17.05.2013 – IGRY 2013 Miejsce: Gliwice Wydarzenie organizowane przez studentów Politechniki Śląskiej oraz uczelni partnerskich. 18.05.2013 – MOTYLE I PAJĄKI Miejsce: Katowice, Park Śląski Niekonwencjonalny pokaz mody zorganizowany przez studentów pierwszego i drugiego roku kierunku Wzornictwo z Wyższej Szkoły Technicznej w Katowicach. Połączenie mody i działań plastycznych tworzyło żywą instalację. Studenci przy współpracy z prof. Ernestem Zawadą, dr Moniką Bogusławską-Bączek oraz mgr Renatą Kujawą, przygotowywali swoje kreacje. 17-20.05.2013 – WYSTAWA KWATÓW I OGRODÓW Miejsce: Katowice, Park Śląski Ogród zaprojektowany i wykonany przez studentów WST w Parku Śląskim, przygotowany przez Akademickie Biuro Karier WST. 20.05.2013 – WARSZTATY Z „COMUNITY MAPS PROGRAM” Miejsce: Warszawa, ul. Bonifraterska 17, Esri Polska Uczestnicy warsztatów zapoznali się z wybranymi aplikacjami platformy ArcGIS niezbędnymi do opracowywania danych. W dotychczasowych trzech edycjach warsztatów wzięło udział ponad 100 osób reprezentujących instytucje edukacyjne oraz jednostki administracji państwowej i samorządowej. 21.05.2013 – START UP MIXER Miejsce: Katowice, ul. Henryka Sienkiewicza 28, Klub 2B3 Spotkanie networkingowe organizowane przez Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości – Start Up Mixer. Motywem przewodnim spotkania była edukacja. W roli ekspertów wystąpili: Marek Kaczmarczyk, Katarzyna Michalczyk i Dominika Hofman. Partnerzy spotkania: Górnośląska Agencja Rozwoju Regionalnego S.A., Górnośląska Agencja Promocji Przedsiębiorczości S.A., Regionalna Izba Gospodarcza w Katowicach, Sosnowiecki Park Naukowo-Technologiczny oraz Alliance Francaise. Prezydent Katowic – Piotr Uszok, objął cykl spotkań, patronatem honorowym. 21-25.05.2013 – Juwenalia Śląskie Miejsce: Katowice Tradycyjne święto studentów, wyczekiwane przez wszystkich z niecierpliwością. 23-26.05.2013 – AKADEMICKIE MISTRZOSTWA POLSKI – SEKCJA: JEŹDZIECTWO Miejsce: Wrocław, ul. Zwycięska 1, Tor Wyścigów Konnych – Partynice Zawody organizowane przez Politechnikę Wrocławską. Uczestnicy to studenci wyższych uczelni z Polski oraz przedstawiciele jednej z dwóch dyscyplin olimpijskich – skoków przez przeszkody i ujeżdżenia. Zawody objęte są międzynarodowym patronatem FEI, umożliwiając tym samym nominację do Akademickich Mistrzostw Europy.