ISSN 2299-8233
Zabawka wszech czasów – Lego-wy coming out The Angry Birds mania Na skandynawską nutę: BJORK Winter is coming... „PLAYSTATION is the best place to play.” Think BIG, build BIGer
MAGAZYN STUDENCKI WST
Polub nasz proďŹ l na facebooku!
facebook.com/ voicemagazyn
WITAMY!
„Nie ma tak dobrego mistrza, który nie trafiłby na lepszego od siebie” – oto skandynawskie powiedzenie idealnie oddające charakter krajów północy. Pionierzy w dziedzinie designu i architektury. Nieraz zaskakują swoją wytrwałością w tworzeniu innowacyjnych projektów, ciągle się doskonaląc. Skandynawia kojarzy nam się często z czymś nieprzystępnym, surowym – z perfekcjonizmem i dokładnością. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że czołowe firmy mają fińskie czy też duńskie korzenie. To właśnie popularne w ostatnim czasie pojęcie SISU wywodzi się z kultury fińskiej. Po latach stało się ono cechą narodową tego kraju. SISU to poniekąd zbiór cech osobowości: wytrzymałość, odwaga i determinacja w dążeniu do celu, pomimo przeciwności stawianych przez los. To siła woli, która pozwala nam przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach. Nieraz mówi się, że „to odwaga by stanąć w obronie tego w co się wierzy, niezależnie od ceny, którą trzeba zapłacić”. Każdy z nas ma w sobie SISU, należy je tylko w sobie odnaleźć!
Czwarty numer Voica skupia się przeważnie na wspomnianej Północy. Nie jest to jednak przewodnikowe podejście do tematu. Naszym celem jest wyszukanie najciekawszych tematów, nawiązujących do wybranego przez nas regionu. Dzięki temu całość jest spójna i niejednokrotnie można zauważyć zależności pomiędzy architekturą, designem, muzyką a nawet filmem. Jesteśmy obywatelami świata, możemy czerpać inspiracje od najlepszych, dlatego poruszamy temat Bjarke Ingles Group, które jest jednym z najsławniejszych i najmłodszych biur architektonicznych na świecie. Przygotowaliśmy również dwa tematy, które są bliskie każdemu z nas. Lego, będące zabawką wszech czasów oraz Angry Birds, na których punkcie zwariowały miliony młodych ludzi. Po raz pierwszy nasz magazyn objął patronatem medialnym wydanie albumu muzycznego, więc zachęcamy do zapoznania się z osobą Willy’ego Moona, który wprowadza na rynek muzyczny powiew świeżości. To oczywiście tylko część tematów, które przygotowaliśmy dla Was w tym numerze. Zapraszamy. Redaktor Naczelny Anna Lessaer
VOICE – Magazyn studencki Wyższej Szkoły Technicznej redaktor naczelny: Anna Lessaer wydawca: Wyższa Szkoła Techniczna ul. Rolna 43 40-555 Katowice skład: Artur Bartnik projekt okładki: Łukasz Leszczuk współpraca redakcyjna: Patrycja Bodzek, Sylwia Cieślar, Paweł Franik, Błażej Goleniewski, Martyna Gwóźdź, Mateusz Gruchel, Tobiasz Gruchel, Daria Jasińska, Ena Kielska, Jan Lessaer, Piotr Łopuszyński, Przemysław Pałka, Joanna Piecha, Artur Ragan, Sebastian Schulz, Aleksandra Strzępka, Jakub Talarczyk, Daria Tomczyk, Julia Turczyńska, Adrianna Wieczorek
korekta tekstów: Jerzy Ciurlok, Daria Tomczyk, ilustratorzy: Łukasz Leszczuk, Marcin Żurawski, Jakub Wielek korekta projektu graficznego: dr Michał Minor współpraca: TV Silesia kontakt: voicemagazyn.pl voicemagazyn@gmail.com druk: Poligrafia D&N ul. Pszenna 2 44-109 Gliwice Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych i zastrzega sobie prawo do skrótów oraz zmian w zapowiedzianych materiałach. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Autorzy odpowiadają za część merytoryczną własnych tekstów.
Hvalbiff
10
Nowa (Stara) Baśń.
06
12
16
The Angry Birds mania.
20
Karo Glazer „Crossings Project”
Islandia
18
28
Przełamując fale
Zabawka wszechczasów, czyli „Baw się dobrze”. Lego-wy coming out.
22
24
Letni, studencki maraton imprezowy
Think BIG, build BIGer
26
33
Malowanie światłem słonecznym
Księżycowy Willy czyli co by było, gdyby Jerry Lee Lewis spotkał się z Timbalandem…
30
31
Von Trier – hipnotyzer kina
Na skandynawską nutę.
32
36
Radio Voice
Lars von Trier
34
42
O bosym dziecku i moich pierwszych krokach.
Bo film ma być jak kamyk w bucie. Lars von Trier Tańcząca w ciemnościach
40
46
Dan Brown – Mistrz teorii spiskowych czy znakomity pisarz?
Winter is coming…
44
52
Informacje WST
„PLAYSTATION is the best place to play.” Part I
Ciekawe miejsca – Katowicka Wenecja
48
54
Zostań szefem własnej firmy: wybieramy formę prawną
53
Komiks
ISLANDIA
Wspaniała wyspa. Kraje skandynawskie to nie tylko bogactwo architektury. To nie tylko kolebka wikingów. To przede wszystkim porażający swoim pięknem krajobraz, natura niezmącona działalnością człowieka. Potęga wszystkich żywiołów spotyka się tu w jednym miejscu. U każdego amatora podróży, Skandynawia powinna być punktem wyraźnie zaznaczonym na turystycznej mapie. A co naprawdę warto tam zobaczyć? Wybór wcale nie jest prosty i oczywisty. Najlepiej wszystko. Powód do przebywania tu wykracza poza mój rozsądek. Niespełna trzysta tysięcy mieszkańców. Średnio duże miasto? Ależ skąd! To całe państwo! Całkowicie odizolowane od świata. Państwo – wyspa. Islandia. Jej terytorium zaliczane jest do największych dzikich obszarów Europy. Wydaje się, że na tak niegościnnej ziemi trudno znaleźć cokolwiek godnego uwagi. Nic bardziej mylnego. Podróż w głąb krainy pokrytej lodem, przeciętej rzekami lawy, bogatej w gejzery i gorące źródła, to wyprawa do serca natury. Atrakcje turystyczne marne – wszak wszędzie nic, tylko skała. Ten malkontencki wers odzwierciedla pierwsze skojarzenia związane z Islandią. Jednakże warto tej pozornie nieciekawej skale poświęcić odrobinę uwagi, a ona odpłaci nieoczekiwanymi atrakcjami. Najlepszą bazę wypadową stanowi południowy zachód Islandii. Rejon ten bogaty jest zarówno w cuda natury Złotego Kręgu, jak i w pamiątki związane z treścią sag. Wyruszyć trzeba Obwodnicą, która doprowadzi nas w najciekawsze miejsca tego obszaru. Park Narodowy Þingvellir – grzech go nie zobaczyć. Znajduje się w nim naturalny amfiteatr, który islandzcy osadnicy wybrali na miejsce obrad swego sejmu – Althingu. W tym miejscu, w 930 roku utworzono rzeczpospolitą. Dzieje państwa i jego mieszkańców złączyły się w jedno z cudownym krajobrazem. Pejzaż ten poznaje się, wędrując wzdłuż największego jeziora na wyspie, Þingvallavatn oraz brzegami rzeki Öxará. To w tym miejscu spotykają się ze sobą dwie płyty litosfery: europejska i amerykańska, a linię horyzontu zamyka wulkan Skjaldbreiður. Jak dotrzeć do tego historycznego obszaru Þingvellir? Jedna z dróg prowadzi przez szczelinę powstałą na granicy płyt litosfery – Almannagjá. Następnie należy przejść na drugą stronę rzeki Öxará. Pod mostem znajduje się Drekkingaryhlur – miejsce, w którym wykonywano wyroki śmierci: przez utopienie, bądź ścięcie głowy. Szlak doprowadzi każdego podróżnika do Lögberg – „skały prawa” – miejsca, wokół którego gromadził się wikiński sejm. Do dziś jest to miejsce otoczone szczególną czcią. To tu podjęto wszystkie najważniejsze decyzje, począwszy od przyjęcia chrześcijaństwa, uznania zwierzchnictwa Norwegii, aż do świętowania odzyskania niepodległości.
6
Nad brzegami rzeki Öxará znajduje się replika pierwszego chrześcijańskiego kościoła – Þingvallakirkja. W dzwonnicy kościoła są trzy dzwony, każdy z innej epoki. Najnowszy to Islandslukkan, odlany na pamiątkę odzyskania przez kraj niepodległości. Nie ma na wyspie drzew, pociągów, architektury, pamiątek. Dolina Þjórsadálur. To tu znajdują się obiekty, które zaciekawią każdego, kto interesuje się sagami. Archeologowie odsłonili tu Stöng – długi dom wikingów. Choć ze średniowiecznego budynku pozostały tylko porośnięte mchem fundamenty, jest to miejsce, które w dobitny sposób przemawia do wyobraźni. Kilka kilometrów dalej powstała replika Stöng – Þjóðveldisbær. Drewniany budynek tworzą nieregularne kształty kół i desek, wpasowane w siebie z precyzją, która nie pozwala zmarnować nawet najmniejszego kawałka budulca. Nad budynkami wznosi się ciągle aktywny wulkan Hekli. To jego wybuch zmusił osadników do opuszczenia doliny. Po tamtym wydarzeniu nigdy więcej nie została ona zasiedlona. Będąc w tych okolicach, każdy podróżnik powinien udać się w kierunku wioski Reykholt. Podróżując tą trasą natrafi na najsłynniejszy gejzer – Geysir. Niestety od kilkudziesięciu lat traci on swe siły. Przy specjalnych okazjach jest sztucznie pobudzany do wybuchu. W tym celu do wody dodaje się mydło, które obniża napięcie powierzchniowe. Na co dzień turyści nie mają jednak na co narzekać. W sąsiedztwie znajduje się inny gejzer – Strokkur, który wyrzuca około 20-metrowy pióropusz w 5-minutowych odstępach czasu. Złoty Krąg funduje nam kolejną, niebanalną atrakcję. Znajduje się tu najbardziej rozpoznawalny cud islandzkiej natury, 32-metrowy wodospad Gullfoss. Do rwącej wody można tu podejść niemalże na wyciągnięcie ręki. Na koniec nie sposób nie wspomnieć o dolinie Þórsmörk. To cudowny dziki rejon Islandii. Dotarcie w ten zakątek to nie lada wyczyn, jednak nikt nie pożałuje trudu włożonego w tę eskapadę. Trzy lodowce, dwie głębokie rzeki i łańcuch gór. To bariera, jaką każdemu śmiałkowi postawiła natura. Dodatkową ochroną jest ustanowienie tego terenu rezerwatem przyrody. Trasę prowadzącą w te rejony pokonać można jedynie specjalnie w tym celu zaprojektowanym autobusem. Wszelkie niedogodności związane z wyprawą wynagradza widok, w którym śnieżnobiałe lodowce odcinają się od zieleni lasu i ukwieconych łąk. Potem Obwodnica przenosi nas na rolniczą równinę, okoloną z jednej strony czarnym piaskiem morskiego brzegu, z drugiej pełnym jaskiń, skalnym zboczem, pokrytym lodową czapą Eyjafjallajökull. Trasa ta prowadzi nas do gospodarstwa Drangshlisð i niech będzie ono kresem niezwykłej wyprawy. Tak niesamowitych miejsc, jak te, które opisałam, jest znacznie więcej. Islandia to kraj, który zachwyca bogactwem i różnorodnością na każdym kroku. To cudowna przestrzeń, która pozwoli każdemu na odpoczynek z dala od zgiełku codziennego życia. Idealna by choć na chwilę się zatrzymać. Słowa W. H. Audena, które wyznaczyły rytm opisu tej wyprawy, niech staną się też końcową konkluzją: Jednak podoba mi się tutaj – choćby te puste przestrzenie I niskie, jakże niskie kraju zaludnienie… (W.H. Auden, Listy z Islandii)
tekst: Joanna Piecha | fot. Joanna Piecha
9
Norwegia to świetny kraj, a Norwegowie to wspaniali ludzie. Jest co prawda dość ciemno, dość zimno i dość drogo, ale poza tym – super. Sam mieszkałem tam przez dziesięć miesięcy i wspaniale wspominam ten czas. Opowiedzieć mógłbym mnóstwo anegdotek – o tym, że od dziecka do śmierci biegają po górach, choć większość tego nie lubi, ale robią to, bo zawsze to robili. O tym, że mają dwa języki literackie, a każdy posługuje się swoim dialektem i piszą co innego niż mówią, tak też nauka języka jest jednostronna – oni zawsze zrozumieją Ciebie, ale Ty ich nie. O tym, że mają mnóstwo ropy, ale prąd robią z wody, o bajeczkach o trollach dla dzieci, strasznych tak, że i dorośli się ich boją, o serach, nartach i reniferach – ale miejsce mam tylko na jedną. Tym razem będzie więc o wielorybach. Norwegowie jedzą wieloryby. Wielorybinę (?) można tam normalnie zamówić w restauracji, można ją też kupić w rybnym. Albo w mięsnym. Jest to trochę schizofreniczne, ale nie bez powodu. Wieloryb, jak wiadomo, nie jest rybą. Jest ssakiem, a jego mięcho wygląda jak wołowina i żuje się je tak samo jak wołowinę. Mieszka jednak w morzu, co najpewniej jest jednym z czynników, które sprawiają, że smakuje jak ryba. Pychota, hm? Wielu jednak uważa, że wielorybnictwo jest nieetyczne. Zostało zdelegalizowane w większości krajów świata – Norwegia pozostaje tu jednym z niechlubnych wyjątków. Choć niewiele zabrakło, by było inaczej. W latach siedemdziesiątych już prawie zakazano polowań na te morskie ssaki. Ekonomicznie zjawisko jest nieistotne – daje zatrudnienie około 200 osobom, a argumenty o cierpieniu zwierząt i ich inteligencji zdawały się przeważać nad hasłami obrońców „tradycji”. Do akcji postanowiło jednak wkroczyć amerykańskie Greenpeace, które na swojej bardzo nowoczesnej jak na tamte czasy łodzi, wyposażonej w radary, śmieszne działka, skutery, motorówkę i helikopter, wpłynęło na norweskie wody by przeszkodzić jednemu z wielorybniczych kutrów w polowaniu. Straż przybrzeżna wezwała ekologów by zatrzymali się i poddali kontroli, ci jednak odmówili. I zaczął się dym. Cały kraj obiegło zdjęcie małej, starej łódeczki, z której kilku zdezorientowanych harpunników patrzy na wielką łajbę Amerykanów, którzy nielegalnie przypłynęli mówić potomkom wikingów co im wolno, a czego nie. Nagle obrońców tradycji przybyło w tempie geometrycznym, a zwolennicy delegalizacji jakoś poznikali. Do dziś na youtubie popularna jest też telewizyjna debata z tamtych lat, na której pewien amerykański naukowiec-aktywista spiera się z niewykształconym, norweskim wielorybnikiem. Na pytanie – „Czemu nie powinniśmy zabijać wielorybów?” odpowiada: bo są zagrożone, bo przez lata wychowują dzieci, bo umieją ze sobą rozmawiać itp. Na to Norweg stwierdza, że mowa chyba o jakimś super-wielorybie, bo na tyle na ile on się zna, to zagrożony jest ten gatunek, dzieci wychowuje tamten, rozmawia ze sobą trzeci, a on poluje na jeszcze inny. Gdy pośród śmiechu widowni zdenerwowany ekolog próbował się bronić: „Ale wszystkie wieloryby śpiewają!”, padły znane do dziś słowa: „A skąd Pan wie, że one śpiewają? Może po prostu klną!”. I tak, ku zaskoczeniu, ale przy cichej aprobacie mieszkańców Norwegii, wielorybnictwo stało się częścią ich narodowej kultury, a mięsko kupić można do dziś. Ponoć przez dłuższy czas najlepsze restauracje w Oslo nie miały wieloryba w karcie, ale go serwowały – kelner informował o tym norweskich gości na ucho. Porozumiewawcze spojrzenia nad ramionami nieświadomych niczego turystów były źródłem narodowej satysfakcji. W sumie spoko. Tylko wielorybów szkoda...
10
tekst: Przemysław Pałka | il. Łukasz Leszczuk
Hvalbiff
Think BIG, build BIGer
Cyfrowe „cienie” wskazują na multimedialnej powierzchni przewidywany kierunek samochodu, by ostrzec pieszego...
Pomarańczowe okręgi wyznaczają bezpieczną strefę dla pieszych i rowerzystów...
11 lat temu na światowej scenie architektonicznej pojawiła się bardzo ciekawa postać, nie tylko z względu na swój młody wieki i talent, ale przede wszystkim ze względu na swoje utopijne poglądy. To Bjarke Ingels, założyciel jednej z najciekawszych i najbardziej intrygujących pracowni architektonicznych ostatnich czasów – BIG (Bjarke Ingels Group). Bjarke Ingels, jak sam mówi, stworzył biuro utopijnych idei, szukających swojego uzasadnienia i miejsca w świecie realnym. Jest on idealnym przykładem architekta nowego pokolenia, a tak naprawdę prekursorem i pewnego rodzaju łącznikiem, pomiędzy architekturą takich mistrzów jak Rem Koolhaas, Norman Foster, Frank Gehry czy SOM, a młodym pokoleniem rozwijającym dopiero skrzydła. Wszystko zaczęło się od komiksu. Gdyby nie pasja do rysowania, Ingels nie poszedłby zapewne na Royal Danish Art Academy School of Architecture by nauczyć się rysować tła do komiksowych scen i nie zachłysnąłby się ideami starych mistrzów. Pewnie nie zostałby także architektem, dlatego też po latach wraca do tej specyficznej formy wyrazu i wydaje komiks architektoniczny „Yes is More”, w którym prezentuje wszystkie swoje dotychczasowe dzieła. Dlaczego zaczynam od komiksu? Bo to on w 100% pokazuje osobowość Bjarke Ingelsa, młodego inteligentnego człowieka, niebojącego się śmiałych idei, z dużym dystansem do siebie i do tego co robi. Komiks ten pokazuje jednocześnie pewną misję, którą Bjarke próbuje szerzyć od początku swojej kariery – próbuje w przystępny sposób pokazać ludziom, czym tak naprawdę jest architektura. Bjarke wychodzi poza szablon standardowego stararchi-
14
tekta i jest bardziej jak gwiazda rocka. Liczne wywiady i konferencje, okładki magazynów i tytuły (m.in. 64-te miejsce na prestiżowej liście 100 najbardziej kreatywnych osobowości roku 2010 według magazynu „FastCompany”) sprawiają, że stał się rozpoznawalny nie tylko w kręgach architektonicznych. BIG wychodzi z założenia, że architekt nie tworzy dla architektów tylko dla ludzi. Dlatego uważam, że do perfekcji opanował trudną, potrzebną tutaj sztukę przedstawienia idei. Stosuje bardzo przemyślane i purystyczne schematy, a także wykorzystuje najnowsze technologie (jak „rozszerzona rzeczywistość”) w taki sposób, by osoba kompletnie niezwiązana z tematem w mig uchwyciła sedno projektu. Społeczny aspekt był zawsze bardzo ważny dla tego młodego architekta, co udowodnił m.in. wygrywając konkurs Audi Urban Future Award. Zwycięska praca przedstawiona przez jego biuro z Kopenhagi zaproponowała, charakterystyczną dla BIGa, utopijną ideę połączenia ludzi i samochodów we wspólnej przestrzeni bez chodników i dróg tak, by każdy czuł się swobodnie. Autor wyszedł z założenia, że nowoczesne miasto musi się przystosować do nadchodzących zmian. Efekt ten uzyskano poprzez stworzenie multimedialnego placu, na którym każdy użytkownik zostaje otagowany, a specjalny program, analizując wszystkie czynniki i pozostałych użytkowników, wyświetla na podłodze powstałe zagrożenia i możliwości, jak np. kierunek samochodu, który za chwile nadjedzie, czy grupę jadących rowerzystów. Jednym z ciekawych konceptów, który doczekał się realizacji jest „8 house” – hybryda mieszkalna na przedmieściach Kopenhagi. Właśnie do prezentacji tego projektu Bjarke wy-
„Wyspy” drzew wyznaczają zielone strefy bezpieczeństwa…
Taka „plastyczna” forma posadzki zastąpi statyczne, asfaltowo-betonowe miasto, miastem przyszłości, które będzie się dynamicznie zmieniało i dostosowywało do ruchu panującego pomiędzy budynkami.
korzystał możliwości „rozszerzonej rzeczywistości”, „projektując” budynek na oczach widzów, nie pozostawił żadnych wątpliwości co do słuszności zastosowanych rozwiązań, nie tylko odnośnie skomplikowanej funkcji, ale także formy bezpośrednio z niej wynikającej. Kto by nie chciał podjechać rowerem (w Kopenhadze 37% osób porusza się na rowerze) pod drzwi swoich czterech kątów na 8-mym piętrze, zostawić go w ogródku przed wejściem i wejść do ... mieszkania? To tylko niektóre z niestandardowych pomysłów, które mają na celu polepszyć standard życia w budynkach wielorodzinnych, dając jednocześnie realną namiastkę mieszkania w domu. BIG idealnie wpisuje się w nurt nowego pokolenia, nieodrywającego się od obecnych trendów kreowanych przez wirtuozów architektury, widzi jednak zagrożenia jakie niesie za sobą przyszłość, przede wszystkim związane z degradacją środowiska naturalnego i z degradacją społeczeństwa w sensie społecznym. Za kilkanaście lat ponad 70% ludzi na świecie będzie mieszkać w miastach i to właśnie one, poprzez odpowiednią architekturę, będą musiały przystosować społeczeństwo do funkcjonowania we wspólnocie. Budynek nie jest bowiem tylko pomnikiem ku chwale architekta. Jest maszyną muszącą spełnić bardzo długoterminowe zadania, które trzeba zaprogramować dzisiaj – musi wyprzedzić swoje czasy o dobrych kilka, a może kilkanaście lat. W roku 2011 na konferencji TEDx, Bjarke Ingels, występując w swoim ulubionym charakterystycznym outficie à la Steve Jobs, zaprezentował na „forum idei godnych rozpowszechniania” koncepcję o nazwie „Hedonistic Sustainability”. Zakłada ona, w odpowiedzi na problemy związane ze środo-
wiskiem naturalnym, wcielanie w życie projektów, które swoją dbałością o ekologię mają przynosić społeczeństwu nie tylko korzyść, ale też ponadprzeciętną przyjemność. Projektem wpisującym się idealnie w maksymę BIGa jest nowy budynek do utylizacji śmieci, który w procesie spalania ma docelowo zmieniać je w energię. Obiekt oprócz tego, że będzie największym i najwyższym budynkiem w Danii, spełni jeszcze jedną, dodatkową rolę. Zamieni dotychczasową górę śmieci w imitację górskiego stoku, który powstanie na jego dachu, tym samym tworząc pierwsze w Danii miejsce do jazdy na nartach. Dodatkowo Bjarke, starając się uzmysłowić społeczeństwu problem związany ze śmieciami i z CO2, postanowił na szczycie spalarni zainstalować specjalny komin. Po napełnieniu się 100 kilogramami dymu, będzie wypuszczał on systematycznie okręgi dymu (podobne do tych wypuszczanych przez Indian, bądź co sprawniejszych palaczy) tak, by pokazać ludziom namacalnie, ile dwutlenku węgla emitujemy dziennie do naszej atmosfery. Architektura BIGa nie dość, że stała się bardzo popularna, to jasno określa kierunek, w jakim powoli podąża współczesna architektura. Wszyscy znamy morficzne wizje Zahy Hadid czy wybujałe tytanowe formy Franka Gehry’ego, ale niczego nie ujmując ich projektom, są to ikony idealnie wpasowujące się w funkcje specyficznych budynków, takich jak teatry czy muzea. BIG natomiast w pragmatyczny sposób pokazuje, że znacznie mniej nobilitowane funkcje mogą przybrać formę zjawiskową. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko zbyt zachowawcze idee. Think BIG.
tekst: Jan Lessaer | fot. B.I.G. oraz Artur Bartnik
15
Nowa (STARA)
Wyobraź my sobie krainę na dalekiej północy. Krainę, jak obraz wyjęty z baśni Andersena. Krainę z bogactwem lasów i dzikiej zwierzyny. Z malowniczymi zatokami, okolonymi łagodną zielenią lasów i rozległych łąk, oraz z tajemniczymi fiordami o postrzępionych, skalistych brzegach. Mieszkańcy tych okolic z dumą opowiadają o swych walecznych przodkach. Taka kraina naprawdę istnieje. To oczywiście Skandynawia. Ale nie historyczne opowieści i te piękne cuda przyrody dzisiaj nas tam wiodą, lecz harmonijne łączenie natury i naturalnego pejzażu z wytworem ludzkiej cywilizacji – z architekturą. Możliwościami koegzystencji tego co naturalne z tym, co stworzone przez człowieka, zainteresowała się parę lat temu grupa holenderskich architektów z pracowni Onix. Kilka słów o Onix’sie. Jest to założone w 1994 roku biuro architektoniczne, z oddziałem macierzystym w Groningen (Holandia), a także filią w Helsingborgu (Szwecja). Zatrudnia ono ok. 30 architektów. Partnerami są Alex van de Beld oraz Haiko Meijer. Alex van de Beld był prelegentem na jednym z wykładów z cyklu „Mistrzowie Architektury”, organizowanym przez SARP w Katowicach. Pracownia zajmuje się różnorodnymi projektami, poczynając od studiów urbanistycznych, poprzez projekty obiektów publicznych i mieszkalnych, na eksperymentalnych konstrukcjach kończąc. Biuro nie wypracowało jednorodnej stylistyki, jednak jego projekty charakteryzuje częste wykorzystanie drewna i innych naturalnych materiałów. Wśród licznych nagród i wyróżnień są m.in. nominacja dla projektu Chimney House (WAF) oraz nagroda „Holenderski Architekt Roku w 2010”. Inspiracje zaczerpnięte z natury, współtworzenie powierzchni będącej dla odbiorcy otwartym obszarem, nadawanie „kształtu” przedmiotom codziennego użytku oraz wykorzystanie materiałów naturalnych, są znakiem rozpoznawczym architektury skandynawskiej. Uporządkowana przestrzeń, w projektach Onix’u, posiada swoje charakterystyczne, dość łatwo rozpoznawalne cechy. Jednocześnie projektanci dążą do osiągnięcia naturalnego wyglądu obiektów, wkomponowującego je w krajobraz. Innowacyjne podejście
16
Baśń do elementów, które często pomija się albo odsuwa na dalszy plan w projektach innych pracowni, tu stało się swoistym znakiem rozpoznawczym. Kompostownia czy też kosze z przeznaczeniem na odpady biodegradowalne, zachowując swoje użytkowe walory, znakomicie wpisują się w zagospodarowaną przestrzeń. Kształtują krajobraz danego miejsca w sposób przyjazny dla środowiska. Łatwo to zauważyć w projektach takich jak: Smack Bang Auditorium w Helsingborg czy też Centrum huset w Svängstcie. Tworzenie przyjaznej przestrzeni, rozbudowa terenów zielonych i wprowadzenie wygodnej komunikacji, widoczne jest np. w pracach: Kullalandet, Parkstaden czy też H+. Spełniane są tym samym wymagania postawione przed twórcą przez mieszkańców. Szerokie wykorzystanie eko produktów podkreśla charakterystyczną formę. Ludzie zamieszkujący kraje północy bardzo cenią obecność elementów pochodzenia naturalnego. Jest to wyraz szacunku do otaczającego ich świata i chęć współegzystowania ze środowiskiem i w środowisku. Podołanie temu zapotrzebowaniu spełnia podstawowe zadania nowej urbanistyki. Architekci z grupy Onix w swoich projektach udowodnili, że nic, co stare nie jest za stare. Wykorzystanie elementów drewnianych nawiązuje do dawnego stylu budowli. Ale nowe technologie także stwarzają szeroką gamę możliwości w tym względzie. Wizyta Alexa van de Belda w Polsce – kraju, gdzie często panuje zauważalny bałagan przestrzenny – i jego wykład, powinny stać się źródłem pewnej refleksji. To my, i jako odbiorcy i jako kreatorzy, możemy wpłynąć na otaczającą nas przestrzeń. To do nas należy decyzja, w jakim pójdziemy kierunku. To nas powinno interesować, czym jest nasze środowisko i jak ukształtujemy je dla własnych potrzeb i upodobań. Musimy się zastanowić, czy będzie ono dla nas przyjazne, ale też czy nasza obecność i kreacja będzie przyjazna dla niego. Mieszkaniec to z definicji osoba stale przebywająca w „jakimś” miejscu. Postarajmy się, aby to „jakieś miejsce” stało się prawdziwie przyjaznym dla nas światem. I starajmy się być tego świata przyjaciółmi.
Veranda Houses by Jeroen Musch
Villa’s Zuidhorn by Peter de Kan
Damsterpoort by Peter de Kan
Tower by Peter van der Knoop
tekst: Aleksandra Strzępka | fot. Onix
17
Zabawka wszech czasów, czyli „Baw się dobrze”.
-wy coming out.
Są na świecie takie rzeczy czy zabawki, z których się wyrasta. Są też takie, które z względu na swój sentymentalny charakter zostają z nami na zawsze, choćby były najbrzydszymi i najbardziej zużytymi pluszakami z całej naszej dziecięcej kolekcji. W świecie dziecięcych marzeń i pragnień, od ponad 80 lat, króluje też genialny produkt duńskiego wynalazcy, Olego Kirka Christiansena – zabawka idealna – LEGO. Jakim cudem kilka klocków o prostych kształtach było w stanie zawojować świat? Wszystko zaczęło się w roku 1932, gdy założyciel firmy rozpoczął produkcję zabawek. Pierwszą wyprodukowaną przez jego zakład była drewniana kaczka na kółkach. Aż trudno uwierzyć, że tak właśnie wyglądała pra-pra-pra babka kilkuset elementowych zestawów klocków, którymi bawimy się dzisiaj. Kolejne lata były gorsze niż przypuszczano, a zabawki nie sprzedawały się tak jakby sobie tego wszyscy życzyli. Przełom nastąpił w roku 1947 gdy Ole, zafascynowany nową technologią formowania plastiku, rozpoczął produkcję plastikowych klocków oraz w roku 1955, gdy zaprezentował światu pierwszy System Lego o nazwie „Town Plan”. System od razu stał się hitem, nie tylko w rodzinnym kraju, ale także poza jego granicami. Było tak przede wszystkim dlatego, że pozwalał na swobodne kreowanie własnego świata, w którym wygląd domku czy innych elementów nie zależał już od producenta ale od wyobraźni dziecka. W 1958 firma opatentowała aktualny do dziś, indywidualny system łączenia elementów tak, by konstrukcje stały się trwalsze i nie rozpadały się jak domki z kart. Od tego czasu firma, nieprzerwanie do dnia dzisiejszego, jest kojarzona z doskonałej jakości zabawkami, którymi cieszą się dzieci na całym świecie.
18
tekst: Jan Lessaer | fot. LEGO oraz Jan Lessaer
Lego jest nazwą wywodzącą się ze skrótu „leg godt”, co po duńsku oznacza „baw się dobrze”. Dodatkowo, jak się okazuje, nazwa ta po łacinie znaczy „składać” i to właśnie te dwa czynniki przyczyniły się do globalnego sukcesu marki. Odkrycie Olego zrewolucjonizowało w tamtych czasach sposób myślenia o zabawkach pokazując, że zamiast produkować tylko i wyłącznie zabawki o określonej funkcji czy kształcie, można dać dziecku elementy, a ono samo, instynktownie poradzi sobie z problemem, tworząc konstrukcje jakich nawet byśmy się nie spodziewali. Lego przebyło długą drogę od klasycznych pudełek z domkami, poprzez pierwsze zestawy z silnikiem 9v, aż po klocki programowane za pomocą komputera. W roku 2008 Lego Group zaprezentowało światu kompletnie nową serię klocków, która od razu zrobiła zamieszanie i zebrała mnóstwo komentarzy, tak pozytywnych jak i negatywnych. Lego w pewnym sensie wróciło do korzeni. Pierwszym zestawem jaki wyprodukowali były klocki dające możliwość stworzenia swojego miasta, a dziś produkują pudełka zawierające najbardziej ikonograficzne budynki współczesnej architektury, zaczynając od Fallingwater House Franka Lloyda Wrighta, poprzez Sears Tower projektu SOM, a na Burj Khalifah Adriena Smitha kończąc. Wraz z wypuszczeniem serii Lego Architecture, firma stworzyła kompletnie nową gałąź produktów, gałąź skierowaną nie do młodego odbiorcy, ale do jego rodzica. Zestawy, dając możliwość dokładnego odtworzenia istniejących budowli, stają się bardziej ekskluzywnymi modelami kolekcjonerskimi, którymi będziemy się chwalili, niż zestawem, który dziś może być samochodem, a za dwa dni łodzią podwodną czy robotem. Wszystko ma swój czas i jest przywilejem jakiegoś wieku, dlatego Lego chce się wpisać nie tylko w nasze najmłodsze lata, ale także dać trochę dziecięcej radości odrobinę starszym „konstruktorom”. Klocki Lego mają bardzo trudne zadanie, bo tak jak jeszcze parę lat temu miały monopol na dziecięcą wyobraźnię, tak dzisiaj, niestety, muszą walczyć z takimi potęgami jak choćby komputerowe „Simsy”. Każde dziecko chce jednak, chyba, za każdym razem tego samego – chce być panem i władcą, chce dzielić i rządzić i mieć władzę kompletną, a to właśnie zauważył i dał dzieciom Ole Christiansen prawie wiek temu. Są takie wynalazki, bez których nie wyobrażamy sobie życia, takie jak smartphone czy komputer, ale są i takie, z których ogromnego wpływu na to, kim dzisiaj jesteśmy, nie zdajemy sobie nawet sprawy. Pokuszę się o stwierdzenie, że świat bez klocków Lego wyglądałby kompletnie inaczej niż znamy go dzisiaj, bo to one w najmłodszych latach uruchamiają wyobraźnię i kreatywność w taki sposób, w jaki nie jest tego w stanie zrobić żadna inna zabawka. Więc jak głosi napis: „LEGO, let’s play”. Ciekawostki o LEGO: 1. Każda osoba na świecie posiada średnio 75 klocków Lego. 2. Przez wszystkie lata produkcji Lego, zostało stworzonych około 4 mld mini ludzików Lego, co czyni z nich największą populację na Ziemi. 3. Lego jest największym producentem opon na świecie :) 4. Około 7 zestawów klocków Lego jest sprzedawanych w każdej sekundzie, a w okresie Świąt Bożego Narodzenia prawie 28. 5. Wieża z 40 mld klocków byłaby w stanie połączyć Ziemię z Księżycem.
Jeśli nie posłuchałeś przestrogi Hitchcocka sprzed lat – lepiej nie zadzieraj z ptakami, a już w szczególności tymi. Mogą się odegrać ;) Podróż autobusem, postój w kolejce przy kasie, przerwa między zajęciami… – momenty, w których dopada człowieka jego największy wróg – bezczynność. Profesor Wiktor Zin zwykł mawiać: „Zabija mnie bezczynność. Muszę ruszać swoimi skrzydłami i wtedy dobrze się czuję”. Biorąc dosłownie – skrzydeł nie mamy – ale ptaki i owszem, a każdy, kto ma telefon, wie gdzie je znaleźć. Nazywana jest: „jedną z najbardziej mainstreamowych gier, jakie wyszły do tej pory”. Od kiedy moja babcia zaczęła w nią grać (na tablecie, który miał służyć do oglądania oper), zaczęłam uważać, że nie ma nikogo, komu owa gra byłaby nieznana. Istne szaleństwo! To „szaleństwo” zmieniło małą, mającą swoje wzloty i upadki firmę w nieustannie rozwijającą się, dobrze prosperującą korporację. A zaczęło się od jednego samotnego wieczoru… Dla lepiej obeznanych historia ta stała się kultową. Był rok 2009. Jaakko Lisalo, fiński designer i fanatyk gier na konsolach, spędzał samotny wieczór. Poświęcił ten czas na swoją pasję. Myślał o projekcie dla firmy, w której był zatrudniony. Firma borykała się właśnie z problemami finansowymi. Deską ratunku miała być nowa gra na iPhone’a. Jednak kolejne pomysły okazywały się fiaskiem. Gdy w głowie Jaako zaczęła kształtować się nowa idea, od razu zabrał się do rysowania. Pod koniec wieczoru miał na ekranie stado grubych, kolorowych ptaków bombardujących wieżę z klocków. To było to! Pomysł przypadł do gustu wszystkim pracownikom. Teraz trzeba było stworzyć historię. Powoli powstawały nowe elementy: zielone świnki, które kradną jajka, katapulta strzelająca rozzłoszczonymi ptakami i kolejne urozmaicenia. Jednocześnie wiadomym było, że gra ma być łatwa w obsłudze, aplikacja ma się szybko uruchamiać, a wygrana musi być osiągalna dla każdego gracza. Przejściu kolejnego poziomu towarzyszy irytujący śmiech dość wstrętnych prosiaków, ale motywuje on do dalszego działania. Wiem, że na wyższy poziom po prostu musi się przejść. Nawet, jeśli dochodzi trzecia w nocy… Skąd wiem? Doświadczyłam tego. Popularność gry zaskoczyła wszystkich. Wydana w grudniu, już w czerwcu następnego roku ściągnięta była około 4 miliony razy na Apple Store, a w październiku już ponad
20
100 milionów razy na wszystkich platformach, by ostatecznie zdobyć miano hitu roku 2010! W kolejnym roku liczba użytkowników jeszcze się potroiła. A zeszłego lata – uwaga – osiągnęła zadziwiający poziom jednego biliona! Dzięki temu Rovio Mobile zostało numerem jeden wśród twórców gier roku 2012. Przez cały ten czas pomysł się rozrastał. Stado komicznych ptaków stało się znakiem rozpoznawczym firmy. Powstało sześć nowych wersji „Angry Birds”. Najnowsza, przemieniająca bohaterów w postaci z Gwiezdnych Wojen, uplasowała się na 645 miejscu w światowym rankingu gier wideo. Dla porównania: „sequel” kultowego Quake’a stoi na 344 pozycji. W sklepach dla dzieci pojawiły się maskotki, przybory szkolne, koszulki z podobiznami skrzydlatych przyjaciół – wszystko, czego dusza zapragnie. Lubisz gotować? Kup książkę, w której świnki zdradzają jak najsmaczniej przyrządzić jajka! A na deser owocowe żelki. Od połowy marca można oglądać serial „Angry Birds Toons” na oficjalnej stronie Rovio Mobile. A planowany jest też pełnometrażowy film. Przepraszam: a czy wspomniałam już o piłeczkach golfowych? Pomysł Jaakko okazał się prawdziwą żyłą złota. Birds-o-mania z niewielkiej firmy przeistoczyła Rovio w korporację zatrudniającą 500 profesjonalistów z ponad 30 krajów. Jej oddziały znajdują się obecnie m.in. w USA, Chinach i Szwecji. Ciągle otwarta na współpracę, prowadzi internetową rekrutację nowych pracowników. A jeśli ktoś ma nowy pomysł dotyczący gry, wystarczy, że wyśle wiadomość i przy odrobinie szczęścia stanie się jej współtwórcą. Rovio Entertainment to już nie tylko producent gier komputerowych. To firma mająca na celu tworzenie silnych, rozpoznawalnych marek, a „Angry Birds” jest jej głównym napędem. Myślę, że musi jeszcze minąć trochę czasu, zanim Rovio przestanie być utożsamiane głównie z tym motywem. Firma wydała w zeszłym roku grę „Amazing Alex”. Niestety, nie zdobyła ona wielkiej popularności. W marcu wyszła nowa gra „The Croods”, inspirowana animowanym filmem wytwórni DreamWorks o tej samej nazwie. Czy powtórzy sukces „Angry Birds”? Poczekamy, zobaczymy. Na razie wszystko wskazuje, że w świecie zdominowanym przez Japończyków (Nintendo, Sega, Capcom…), Finowie także mają coś do powiedzenia. Myślę, że z czasem, coraz więcej.
tekst: Adrianna Wieczorek | fot. Rovio
21
nutę
Na skandynawską
Kraje nordyckie pojedynczo nie należą do gigantów, lecz działając razem stały się trzecią muzyczną potęgą na świecie. Kolejno po USA i Wielkiej Brytanii Skandynawowie kulturowo podbijają serca ludzi na całym świecie. Kraje północy mają wspólną cechę, która jest pozostałością po przodkach – jest to umiejętność podbijania. W dzisiejszych czasach zmieniły się cele i sposoby ekspansji – Skandynawowie zarobiwszy na ropie i nowoczesnych technologiach, stawiają na podboje kulturowe. Poszczególne kraje nordyckie mają swoje małe tradycyjne specjalności: Szwecja – pop, Norwegia – black metal, Dania – jazz, Islandia – muzyka alternatywna. Ale jednocześnie wszyscy doskonale radzą sobie z wkomponowaniem we wszystkie gatunki tradycji folkowych i mają świetne tradycje wokalne. Zespoły nordyckie, które odniosły globalne sukcesy eksportowe to szwedzka ABBA i norweskie A-HA. Pięć skandynawskich potęg to czołówka najbogatszych krajów Europy, ale w sumie mają ledwie 25 mln mieszkańców, dlatego ich rynki muzyczne zostały połączone. W ten sposób powstała NORDIC MUSIC PRIZE – wręczona po raz pierwszy w lutym 2011 roku. Islandia – wyspa muzycznych geniuszy. Wybór kraju, który warto opisać był prosty – Islandia to mekka północnych artystów. Na całej wyspie mieszka nieco ponad 300 tys. ludzi, w tym 12 tys. uczniów szkół muzycznych, 3 tys. chórzystów. Dodatkowo kręci się tam od 5 do 6 filmów rocznie, a co dziesiąty mieszkaniec kraju gości na festiwalach filmowych, co powoduje, że aż 4% wartości gospodarki Islandii to kultura. Dla porównania w Polsce wynosi ona ledwie 1,2%. Nie tłumaczy to jednak fenomenu Björk (kilkanaście milionów sprzedanych płyt na całym świecie) czy Sigur Rós (ponad milion), GusGus, Emilíany Torrini, Múm, niedawno grających w Polsce FM Belfast, ani kilkunastu innych znanych na świecie zespołów i wykonawców. Dlatego, że wszyscy ci artyści wywodzą się nawet nie gdzieś z 300-tysięcznej Islandii, tylko dokładnie z Reykjaviku, stolicy kraju. Geniusze rodzą się i w mniejszych miastach. Najlepszym
22
tego przykładem jest Björk – zdobywczyni Polar Music Prize (2010), muzycznego odpowiednika Nagrody. Jej sukces nie jest przypadkowy, artystka jest jedną z najbardziej utalentowanych wokalistek na świecie. Zagraniczny sukces odnoszą również zespoły: grupa Sigur Rós, grająca ambitną, uduchowioną odmianę rocka jak i zespół Múm, prezentujący krzyżówkę folku i muzyki elektronicznej. Nie możemy zapomnieć o folkowym Seabearze, wokalistce i autorce piosenek Ólöf Arnalds czy też o popularnym w Islandii od dawna, ale dopiero teraz docenianym poza granicami kraju pieśniarzu – Mugisonie. Jak powszechnie wiadomo, Islandię zasiedlili wikingowie. W większości, z terenów dzisiejszej Norwegii. Tak wygląda oficjalna wersja tej ekspansji. A dodając pewien mały szczegół jesteśmy w stanie zrozumieć, dzięki czemu, tak wielu bardzo utalentowanych artystów wydał ten naród. Po drodze bowiem wikingowie najechali Irlandię, by uprowadzić tamtejsze kobiety i osiedlić się z nimi na nowej wyspie. W ten oto sposób doszło do połączenia dwóch już muzykalnie uzdolnionych ludów Północy, nota bene świetnie śpiewających. Sporo pozostało po tych przodkach – choćby folkowa, pieśniarska wrażliwość większości islandzkich muzyków. I ta naiwność muzyczna – od dziecięcych melodii Björk po słodkie wokale Jónsiego z Sigur Rós. Moją osobistą fascynację tym podbiegunowym państwem wzniecił mój wujek, który będąc ode mnie tylko o 12 lat starszy, zawsze był dla mnie autorytetem i prekursorem wielu muzycznych gatunków i wykonawców. Mając 15 lat po raz pierwszy usłyszałam The Sugarcubes, będąc wtedy zagorzałą fanką muzyki punk. Lecz moja fascynacja samą Björk pozostała do teraz. Twórczość artystki jak i ona sama, ulegały z biegiem czasu wielu metamorfozom. Choć jej stricte punkowe oblicze zniknęło na długo przed moją fascynacją jej osobą, to wywarło na mnie ogromne wrażenie. Była jedną z pierwszych wokalistek, która śpiewała w języku narodowym przez co pokazywała swój bunt przeciw tak zwanej „anglojęzycznej papce”. Po tym jak zespół Sugarcubes w 1992 zakończył swoją działalność, artystka rozpoczęła karierę solową.
Po raz pierwszy usłyszano ją jako 11-sto letnią dziewczynkę (1976r), gdy w stacji radiowej Radio One na terenie całego kraju rozbrzmiewała I Love to Love Tiny Charles. Dało to młodej artystce możliwość rozwoju, dzięki czemu została zauważona przez przedstawicieli wytwórni Falkinn. W 1977 roku wydała swój pierwszy album pod tytułem Björk. Od 1979 do 1993 wokalistka zakładała wiele zespołów. Od Spit ans Snot (1979), poprzez Exoduso (1980), Tappi Tikarras (1981), KUKL (1982) aż do The Sugarcubes (1986). Mając 21 lat wokalistka urodziła pierwsze dziecko, przez całą ciążę nie zrezygnowała z koncertowania. The Sugarcubes zdobyli światową sławę, sprzedali ponad trzy miliony płyt na całym świecie. Solowa kariera Björk rozpoczęła się po jej przeprowadzce do Londynu. Od 1993 do 2011 artystka nagrała 7 płyt: Debut (1993), Post (1995), Homogenic (1997), Vespertine (2001), Medulla (2004), Volta (2007) i Biophilia (2011). Piosenkarka ma również na swoim koncie kilka ról filmowych. Największą sławę dała jej rolna Selmmy w filmie Larsa vin Triera Tańcząc w ciemnościach z 1999 roku. Drugim fenomenem Islandii jest wspomniany zespół Sigur Rós. Wokalista Jón þor (Jónsi) Birgisson, w 1994 wraz z Georgiem Holmem wpadł na pomysł założenia grupy. Wiąże się z tym bardzo ciekawa historia, ponieważ w tym samym roku w styczniu urodziła się siostra Jónsiego, której nadano na imię Sigurrós. Z miłości do maleńkiej siostrzyczki artysta swój zespół również nazwał Róża Zwycięstwa – Sigur Rós. Do Birgissona (wokal) i Holma (bas) dołączył również perkusista – Agust Aevar Gunnarsson. W tym oto składzie powstała ich pierwsza płyta, Von (1997). Rok po wydaniu debiutanckiego albumu do zespołu dołączył Kjartan Sveinsson (klawisze). Nagrali razem Ágætis byrjun (1999), po polsku Dobry początek. Produkcja zrobiła furorę na rynku muzycznym. Dodatkowo, swoim teledyskiem do utworu Viðrar vel til loftárása zespół wzbudził duże kontrowersje, poprzez pokazanie zachowań homoseksualnych. Po sukcesie albumu pierwszy perkusista zespołu, Ágúst Ævar Gunnarsson, odszedł z zespołu, by zająć się grafiką, a zastąpił go Orri Pall Dyrason (Orri). Popularność Sigur Rós wzrosła, a sam zespół grał m.in. z Radiohead. W 2002 ukazała się kolejna płyta (…), a we wrześniu 2005 roku wydali LP – Takk… (pol. Dziękuję). W 2007 roku ukazało się dwupłytowe EP Sigur Rós, zawierające płytę studyjną Hvarf oraz Heim – akustyczne nagrania zarejestrowane na żywo podczas trasy koncertowej zespołu. Kolejnym albumem muzycznych magików z Islandii jest Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust (pol. Z Brzęczeniem w uszach gramy bez końca) z czerwca 2008 roku. Na następny album fani musieli czekać aż cztery lata. W maju 2012 ukazał się Valtarii Valtari, w nieco innym stylu niż poprzednie wydania, aczkolwiek całkowicie podkreślającym twórczość Sigur Rós. Zespół ten w 2011 roku otrzymał wręczaną wtedy po raz pierwszy nagrodę pięciu państw skandynawskich NORDIC MUSIC PRIZE. Dzięki krakowskiemu Sacrum Profanum co roku możemy się zakochiwać w artystach pochodzących z kraju, w którym przez 6 miesięcy w roku prawie nie świeci słońce. Mimo tego nie należą oni do ludzi przejawiających jakiekolwiek zachowania depresyjne. Sprawdźcie sami!
tekst: Julia Turczyńska | fot. Universal Music Polska
23
Crossings
Project Karo Glazer
Kompozytorka, wokalistka, producentka, architekt – Karo Glazer. Autorka projektu „Crossings Project” – płyty, obok której nie możecie przejść obojętnie. Cały swój sukces zawdzięcza ciężkiej pracy i wytrwałości. Pochodzi z Gliwic. Z wykształcenia jest muzykiem i architektem. Studiując na Politechnice rozwijała równocześnie swoje talenty muzyczne. W 2003 roku wygrała konkurs Międzynarodowych Spotkań Wokalistów Jazzowych w Zamościu, a cztery lata później, w lipcu 2007 roku, amerykański magazyn Singer Universe wytypował ją jako jedną z pięciu najbardziej utalentowanych wokalistek młodego pokolenia na świecie. W 2009 roku wydała płytę „Normal” i dała się poznać szerszej publiczności. Od tego czasu koncertuje i występuje na licznych międzynarodowych festiwalach. 9 kwietnia miała miejsce premiera jej drugiej płyty: „Crossings Project”. W 2009 roku na półki sklepowe trafiła pierwsza płyta Karo zatytułowana „Normal”. Zawierała dwanaście utworów, które stylistycznie i brzmieniowo były niezwykle zróżnicowane. Jak zaznacza sama autorka, wynikało to w dużej mierze z jej niezliczonych, ówczesnych fascynacji, którym niewątpliwie ulegała. Wraz z wydaniem pierwszej płyty Karo udowodniła, że ma zarówno niesamowite umiejętności wokalne jak i kompozytorskie. Po czterech latach wróciła z nowym projektem, przy którym współpracowała ze znakomitymi muzykami takimi jak m.in: Mike Stern, John Taylor, Lars Danielsson czy Klaus Doldinger. „Crossings Project” to spójna całość. Tutaj różnorodne kompozycje łączy podobne brzmienie, które określa jednoznacznie płytę. „Crossings Projects” jest iście międzynarodową produkcją, która powstawała aż w 4 krajach świata: USA, Szwecji, Niemczech i w Polsce. W tworzeniu płyty ostatecznie wzięło udział dziewiętnastu muzyków z siedmiu krajów. To co dla Karo od zawsze stanowiło inspirację, czyli poszukiwanie nowego brzmienia i stylu, wyznaczyło główną oś „Crossings
Project”. Kluczem do sukcesu było samo słowo „Crossings”. Karo mieszała młodą energię z dojrzałością, klasykę z jazzem, gorące rytmy ze skandynawskimi pejzażami. Artystka wielokrotnie wypowiadała się mówiąc, iż wszystko co najciekawsze dla niej w muzyce, zawsze powstaje na granicy. Gdy zmieszamy ze sobą dwie przeciwstawne estetyki, możemy uzyskać zaskakujący efekt. „Crossings Project” pełen jest takich zaskakujących skrajności. Nawet sam wybór muzyków, których Karo postanowiła zaprosić na płytę jest kontrowersyjny i sprzeczny, gdyż każdy z nich jest przedstawicielem zupełnie różnych odłamów jazzu. Tylko tutaj spotykają się obok siebie Mike Stern – czyli energia jazzrockowej gitary, z minimalistycznym intelektualistą, legendą wytwórni ECM – Johnem Taylorem lub prestiżowy Kwartet Smyczkowy Filharmoników Monachijskich z Joo Krausem, twórcą acid-jazzowego zespołu Tab Two, popularnego wśród młodzieży. „Crossings Project” jest wynikiem pewnej ewolucji i pokazuje, iż Karo jest zarówno tak samo świetną wokalistką jak i producentką muzyczną. Doskonale zaplanowała płytę jako całość, co czyni ją jedną z niewielu kobiet producentów w Europie. Na płycie znajduje się dziesięć premierowych utworów, z których większość Karo skomponowała specjalnie na tę okazję, dedykując je zaproszonym przez siebie gościom. I tak np. „Flying Circle” powstało z myślą o Mike’u Sternie, a „Deep Breath” specjalnie dla Larsa Danielssona. Pierwszy, promujący album utwór „The Magic Of Life” miał swoją premierę 18 marca, jako piosenka dnia radiowej Trójki. Gorąco polecam „Crossings Project”. Jestem pewna, że nikt z Was się nie zawiedzie. Płyta skonstruowana jest tak, że doceni ją zarówno zagorzały fan jazzu, jak i osoba nieprzekonana do tego gatunku.
tekst: Anna Lessaer | fot. Dominik Kulaszewicz
25
Co łączy żywiołowego rock’n’rollowca z jednym z najbardziej znanych producentów hiphopowych? Otóż, gdy dodamy do siebie te dwie osobowości, po czym wymieszamy je dokładnie, otrzymamy Willy’ego Moona – premiera jego debiutanckiego albumu już na początku kwietnia. Kim jest Willy Moon? Czym charakteryzuje się jego twórczość? Czego możemy spodziewać się po jego premierowej płycie? Na te i inne pytania postaram się pokrótce odpowiedzieć, przybliżając postać tego rock’n’rollowca XXI wieku. Willy Moon, a właściwie William Sinclair, urodził się 2 czerwca 1989 roku w Nowej Zelandii. Obecnie mieszka w Londynie – muzyk, wokalista, oraz producent w jednej osobie. Dorastał w Wellington, po osiągnięciu wieku 18 lat przeniósł się na Wyspy Brytyjskie. W 2010 roku, umieścił na portalu Myspace swój pierwszy utwór „I Wanna Be Your Man” – kompozycję o tym samym tytule, co wydana przez Lennona i McCartneya piosenka, napisana dawno temu dla The Rolling Stones na dobry początek ich kariery. Jak widać, tytuł ten przyniósł dobry początek kariery również kolejnej gwieździe, bo dzięki niemu Willy Moon został po raz pierwszy zauważony przez publiczność i wytwórnie płytowe. Podpisał
Księżycowy
Willy czyli co by było, gdyby Jerry
Lee Lewis spotkał się z Timbalandem… 26
tekst: Sebastian Schulz | fot. Universal Music Polska
kontrakt z Island Records. Poprzez wytwórnię Luv Luv Luv Records wydał dwa pierwsze oficjalne single. Twórczość Willy’ego można opisać jako „błyskotliwe połączenie rock’n’rolla lat 50-tych z nowoczesnymi produkcjami, przy użyciu hiphopowych sampli”. Na płycie będzie 12 utworów. Do trzech z nich zostały zrealizowane teledyski, które cieszą się sporą oglądalnością na portalu YouTube. Najnowszy singiel pt. „My Girl” został wydany 5 marca. Człowiek orkiestra – gdyż takim mianem można określić Willy’ego, który sam pisze, nagrywa i produkuje swoje utwory – na teledyskach prezentuje się w schludnie skrojonych kreacjach, jakby żywcem wyjętych z filmów gatunku Noir. Nic więc dziwnego, że został zauważony przez internetową społeczność. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o image, Willy’emu nie można odmówić pomysłowości. Wygląd Moona oraz muzyka, którą tworzy stanowią tak różnobarwną mieszankę, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Willy Moon wskrzesił ducha rock’n’rolla. Dzięki hiphopowym aranżacjom, możemy ujrzeć całkiem nowe oblicze gatunku, którym bawili się nasi dziadkowie. Eksperyment utalentowanego Nowozelandczyka tchnął nowe życie w muzykę rozrywkową. Przepełniają ją syntetyczne dźwięki, a teksty są absurdalne, z pogranicza purnonsensu. Moon dla niektórych może być kontrowersyjny, dziwaczny – bo mieszanie różnych gatunków opanował do perfekcji. Myślę, że jest to dobre rozwiązanie, jeśli chce się zostać zauważonym w zestandaryzowanym świecie dzisiejszej rozrywki. Czy podopiecznemu Universal Island Records uda się trafić do szerokiego grona słuchaczy? Na to pytanie odpowiedź znajdziecie już tej wiosny. Jesteście gotowi na podróż w czasie, w rytmie hiphopowo-rock’n’rollowej mieszanki? Mam nadzieję, że tak, więc zapraszam do dobrych sklepów muzycznych po osobisty wehikuł czasu, który pod przewodnictwem Willy’ego Moona przeniesie Was prosto w lata szalonego rock’n’rolla!
Letni, studencki
maraton imprezowy Co roku, w całej Polsce społeczność akademicka gromadzi się tłumnie na wielkich koncertach i imprezach, by razem dobrze się bawić i wlewać w siebie niezliczone ilości trunków, a także się ukulturalniać. Sprawdź, co organizatorzy przygotowali dla Was w tym roku! Juwenalia Śląskie oraz gliwickie IGRY 2012 można podsumować i wspomnieć bardzo pozytywnie. Zagrali m.in.: Lao Che, Strachy Na Lachy, Grubson, Enej, Vavamuffin, Hey, TeDe, Big Cyc, KSU i już chyba tradycyjnie Coma (temu zespołowi spokojnie można nadać miano kapeli juwenaliowej). Oprócz koncertów, mieliśmy masę imprez towarzyszących. Także w tym roku będziemy mieli okazje świetnie się zabawić. Organizatorzy 56. edycji Juwenaliów Gliwickich IGRY zapowiadają wiele zróżnicowanych imprez w ramach 5 dni studenckiego szaleństwa, przewidzianych w tym roku od 12 do 17 maja. Oto one: 1. 12 maja – Port Gliwicki – Na start zaczynamy od gry miejskiej, której finał będzie miał miejsce w Porcie Gliwickim, gdzie w czasie zawodów sportowych będzie można zjeść kiełbaskę i pośpiewać szanty. 2. 13 maja CKS Mrowisko – Po pierwszym, bardzo aktywnym dniu, będzie można się odprężyć za sprawą kabaretonu, na którym gwiazdą będzie formacja „Hrabi”, a wieczorem, w Klubie Studenckim Spirala odprężymy się przy koncercie poezji śpiewanej oraz jam session. 3. 14 maja – okolice Lodowiska – podczas biesiady piwnej w ramach koncertu wystąpią TABU, Jahoo oraz Focus. 4. 15 maja – Akademik „Piast” i „Rzepicha” – studenci na chwilę będą mogli się oderwać od nauki, by zjeść kiełbaski z grilla i obejrzeć filmy „Chłopaki nie płaczą” oraz „Ted”. 5. 16 maja – Lotnisko – najbardziej oczekiwany dzień IGRÓW. Zaczniemy od barwnego korowodu, który przejdzie z Placu Krakowskiego aż do płyty Lotniska, gdzie zagrają laureaci Przeglądu Kapel Studenckich – Absynth, Carantouhill, My Riot i Luxtorpeda. 6. 17 maja – Lotnisko – drugi dzień muzycznego szaleństwa na płycie lotniska Aeroklubu Gliwickiego rozpocznie się już od 15.00, a wystąpią: Hajva, O.S.T.R, Indios Bravos, Elektryczne Gitary i Gooral! O Juwenaliach Śląskich na razie nie wiadomo wiele, odbędą się w drugiej połowie maja, w dniach od 21 do 25 maja. Tradycyjnie, ostatnie dwa dni spędzimy na terenach Lotniska Muchowiec. W chwili zamknięcia tego numeru pewni jesteśmy występów dwóch gwiazd: zespołu Coma oraz Meli Koteluk, która będzie debiutowała na scenie juwenaliowej. Organizatorzy przygotowali dla Was oprócz tego, masę dodatkowych niespodzianek i rozrywek, o których będziemy informować Was na bieżąco na naszym fan page’u, facebook.com/voicemagazyn.
28
tekst: Tobiasz Gruchel
Lars von Trier
Słynny reżyser skandynawski urodzony 30 kwietnia 1956 roku w Kopenhadze. Jego twórczość odmieniła charakter kina lat 80. i 90. Zdobywca prestiżowych nagród w dziedzinie kinematografii. Artysta o niezwykłym stylu i charakterze. Pierwsze kroki Już w wieku 10 lat wiedział, że swoją przyszłość chce wiązać z filmem. Pierwszą kamerę (Elmo o formacie 8mm) pożyczał od matki i zaczął kręcić własne dzieła. W dzieciństwie, największą jego pasją było montowanie scen. W wieku 17 lat po raz pierwszy próbował dostać się do szkoły filmowej,
długie ujęcia, wprowadzał klimat oniryczny (zatarcie granic między snem, a jawą), mieszał obrazy kolorowe z czarno-białymi, a także stosował tylne projekcje i zatłoczone kompozycje planu. W 1995 roku, wraz z grupą skandynawskich reżyserów, do której, poza von Trierem, należeli Thomas Vinterberg, Kristian
jednak wtedy się nie udało. Kilka lat później był już studentem w kopenhaskiej filmówce i zaczynał swoją karierę międzynarodową. Zrealizował wówczas dwie etiudy: „Nocturne” i „Wyobrażenia wolności”. W późniejszym czasie kręcił już filmy pełnometrażowe. Zadebiutował swoim dziełem pod tytułem „Element zbrodni”, po którym okrzyknięto go „uzdrowicielem” współczesnego kina europejskiego.
Levring i Soren Kragh-Jacobsen, ogłosił manifest „Dogma 95”. Jest to rodzaj deklaracji, uznawany za jeden z najdonioślejszych aktów przemiany sztuki filmowej ostatnich dekad, którego naczelną myślą było: „Kino to człowiek wobec samego siebie, a nie tylko aktor przed kamerą.” Dziesięć zasad spisanych przez Vinterberga i von Triera zakłada naturalność plenerów, dźwięku i oświetlenia. Filmy należy kręcić poza studiem, zrezygnować ze scenografii i rekwizytów oraz zabronione jest dodawanie dźwięku, który nie wynika wprost z obrazu. Nie można stosować statywów ani wszelkich efektów optycznych i filtrów – kamera ma się ruszać zgodnie z akcją, a nie akcja z kamerą. Należy unikać retrospekcji oraz innych przesunięć w czasie i przestrzeni (akcja powinna rozgrywać się „tu i teraz”), ponieważ „moment jest ważniejszy niż całość”. Zabronione jest używanie elementów sztucznie wzbogacających akcję (morderstwa, broń) i nakazane zrezygnować z tzw. „kina gatunków”. „Dogma” zobowiązywała reżysera do przestrzegania tych reguł, wyzbycia się osobistego smaku i bycia artystą, wyciągnięcia prawdy z bohaterów i ich otoczenia.
Artysta z charakterem Wiekszość jego filmów porusza tematy związane z etyką i litością, przez co w 2004 roku, na festiwalu w Berlinie nagrodzono go nagrodą UNICEF – ‚Cinema for Peace’. Von Trier znany jest jako człowiek o bardzo trudnym charakterze, przez co często wielu aktorów z trudem wytrzymywało z nim na planie filmowym. W 2011 roku wyproszono go z Festiwalu Filmowego w Cannes za wypowiedź podczas konferencji prasowej, w której wyznał, że rozumie działania Hitlera i żartobliwie określił siebie nazistą – „Chciałem być Żydem. Potem odkryłem, że tak na prawdę jestem nazistą (...). Rozumiem Hitlera, ale myślę, że robił złe rzeczy, tak, absolutnie. (...) On nie jest tym, kogo można nazwać dobrym człowiekiem, ale trochę go rozumiem i troszkę mu współczuję. Ale przecież nie popieram II Wojny Światowej i nie jestem przeciw Żydom.” – mówił. Konsekwencjami tego było zakazanie Trierowi, przez zarząd festiwalu, uczestnictwa w imprezie i nadanie mu statusu ‚persona non grata’, który ma obowiązywać także podczas kolejnych festiwali. Reżyser, mimo siły swojego charakteru, jak każdy ma swoje słabości. Panicznie boi się tłumów, ciasnych pomieszczeń oraz otwartych przestrzeni i zatłoczonych pojazdów. Jego prawdziwe nazwisko brzmi „Trier”, „von” dodał sam na cześć Ericha von Stroheima – żydowskiego pochodzenia austriacki aktor, reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Indywidualna wizja kina Lars von Trier w swoich pierwszych filmach często posługiwał się monologiem wewnętrznym, zrezygnował z jedności czasu i przestrzeni (brak linearnego rozwoju akcji), stosował
30
tekst: Patrycja Bodzek
Suma sukcesów Niemal wszystkie filmy von Triera wzbudzały zarówno ogromne kontrowersje, jak i zachwyty. Za film pod tytułem „Przełamując falę” otrzymał aż cztery nagrody. W 1996 roku były to: prestiżowa Europejska Nagroda Filmowa (wtedy jeszcze Felix), za film fabularny, następnie w tym samym roku nagroda Amanda, za najlepszy film skandynawski oraz nagroda Grand Prix MFF w Cannes. W 1997 roku, za najlepszy film zagraniczny, wręczono mu nagrodę Cezar. Samą Złotą Palmą oraz ponownie Europejską Nagrodą Filmową, uhonorowano również jego dzieło pod tytułem „Tańcząc w ciemnościach” w 2000 roku, w kategorii za najlepszy film. Reżyser „biegł” zawsze własnym torem, ma swoje niepodważalne zasady i trzyma się ich. Swoją twórczością wywiera ogromny wpływ na odbiorcach, o czym świadczą wszystkie zdobyte nagrody i uznania. Jest indywidualistą i właśnie to dało mu sławę i pozwoliło tak zaistnieć w świecie europejskiej kinematografii.
Przełamując fale W filmie, a właściwie w dwugodzinnym zbiorze etiud filmowych „Kocham Kino”, swój hołd kinematografii oddali wielcy współcześni twórcy tacy jak: Roman Polański, Wong Kar Wai czy David Lynch. Wśród nich znalazł się również współtwórca manifestu filmowego, „Dogmy 95” – Lars von Trier. Etiuda duńskiego reżysera, w której sam zagrał główną rolę, przedstawiała spotkanie podczas seansu dwóch mężczyzn, miłośnika kina oraz aroganckiego widza. W scenie finalnej, postać grana przez von Triera, roztrzaskuje młotkiem głowę swojego sąsiada z widowni. Do złudzenia przypomina to podobne sceny z gatunku gore, który zasłynął realizmem i brutalnością przedstawianych wydarzeń. Nawiązuję do typu filmów, w którym rekwizytami były głównie gumowe jelita mierzone niemal w kilometrach oraz hektolitry czerwonej farby. Chciałbym opowiedzieć o filmie „Przełamując fale” Larsa von Triera, jednym z najważniejszych dla mnie, a zarazem chyba najbardziej traumatycznym dziele, jakie do tej pory poznałem. Przede wszystkim powinienem wyjaśnić dlaczego film, który zalicza się do obrazów z kategorii melodramatu, czy też dramatu psychologicznego, rozpatruję w kontekście filmu gore. Jednak pozwolę sobie na hitchckokowski suspens, dzieląc się w pierwszej kolejności kilkoma uwagami i opiniami na temat samej fabuły. Lars von Trier przedstawił historię niezwykłą, chociaż opowiadającą o ludziach pozornie nieskomplikowanych – historię o małżeństwie Jana i Bess. Główna bohaterka dramatu Bess (w tej roli fenomenalna Emily Watson) – jest bogobojną, pochodzącą z małej szkockiej wioski katoliczką. Z jej perspektywy poznajemy opowieść zaczynającą się od ślubu z Janem (równie znakomita kreacja Stellana Skarsgårda). Jest to robotnik na platformie wiertniczej, mężczyzna rozsądnie patrzący na świat. Jednak, o czym przekonujemy się w trakcie rozwoju wydarzeń, Jan jest człowiekiem o wątpliwej moralności, który dopiero po wypadku pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Klu-
czowym wydarzeniem w fabule jest wypadek na platformie. Zadręczona wyrzutami sumienia Bess, która pragnęła wcześniejszego powrotu męża do domu, widzi w całej sytuacji działanie boskie. Za namową sparaliżowanego Jana, podejmuje decyzje o oddawaniu się mężczyznom – co, w jej przewrotnym rozumowaniu, ma być dowodem wierności i miłości małżeńskiej. Finału tej historii nie zdradzę, chociaż ten psychologiczny labirynt von Triera, jak pewnie się domyślacie, nie może raczej skończyć się happy endem. Aby czy na pewno? Mam nadzieję, że przekonacie się sami. No dobrze, a dlaczego wspomniałem wcześniej o filmach gore? Jak dało się zauważyć nawet po moim krótkim opisie, „Przełamując fale” nie sprawia wrażenia filmu, w którym bez przerwy leje się krew, a ludzie zdzierają skórę z siebie nawzajem. Rzeczywiście, nie jest to taka produkcja. Miałem na myśli całkowicie inny wymiar filmu gore, który nie przedstawia cierpienia cielesnego, tylko dużo głębsze cierpienia duchowe, jakie przeżywa tu Bess, odzierana nie ze skóry – tylko z godności. Jest to emocjonalne gore, w którym bohaterowie targani są pełnym przekrojem burz psychicznych. Wymieniając tylko kilka, zobaczymy w nim miłość, gniew czy apatię. Lars Von Trier pokazuje w swoim filmie upokorzenie, które dzięki kunsztowi Emily Watson odczuwamy równie dotkliwie, jak własne niepowodzenia osądzane prze innych. Reżyser przedstawił wiarę w Boga tak żarliwą, że aż balansującą na granicy schizofrenii. Po prawie trzech godzinach oglądania, a także, co może nawet ważniejsze, przeżywania wszystkich sytuacji w jego obrazie, skończyłem film napięty jak struna. Von Trier podobnie jak w swojej etiudzie, roztrzaskał moją czaszkę w pył, czaszkę, w której emocje poukładane były wcześniej we wzorowym ładzie. Potrzebujemy więcej tak dobrego kina. Mówi się, że są filmy, obok których ludzie nie mogą przejść obojętnie, ja zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli ktoś przechodzi obojętnie obok obrazu „Przełamując fale”, to nie jest on człowiekiem.
tekst: Błażej Goleniewski | fot. Christian Geisnæs
31
Tańcząca w ciemnościach Z pewnością słyszeliście o efekcie Dogville (pierwszej części trylogii von Triera, USA: Land of Opportunities), nawet jeśli niektórzy z Was go nie widzieli. Chodzi o pomysł na scenografię, w której wszystko umownie oznaczone jest kredą na podłodze: domy, pokoje, przestrzenie publiczne. Otóż wpadłam na to niedawno, szukając wakacyjnej pracy w fabryce, że właśnie z fabryki w Tańczącej w ciemnościach von Trier zaczerpnął takie inspiracje. W fabrykach wszystko umownie oznaczone jest taśmą klejącą na podłodze. Jak widać, filmy Mistrza chodzą za mną i chodzić nie przestaną. Bo film ma być jak kamyk w bucie. Lars von Trier Tańcząca w ciemnościach, krótko: Selma (Bjork) pochodzi z Czechosłowacji i uwielbia musicale. Szkoda, że w jej kraju nie robią musicali. Ale robią je za to w USA, dokąd wyemigrowała – w kraju najlepszym z możliwych, w którym spełniają się marzenia, a ludzie wzajemnie się szanują i gdzie w ogóle panuje wielka radość. Selma jest niewidoma. Z powodu choroby genetycznej jej dwunastoletni syn również wkrótce straci wzrok, lecz dla niego szansą będzie jeszcze bardzo droga operacja. Selma pracuje w fabryce i mimo, że nic nie widzi, odkłada ciężko zarobione pieniądze na operację syna. Do czasu. Pewnego dnia sąsiad i przyjaciel, a z zawodu stróż prawa, kradnie jej oszczędności i wrabia w morderstwo. Selma musi ponieść karę śmierci. Prawo jest prawem i wszyscy są zgodni co do tego. Tańcząca w ciemnościach (oryginalnie Dancer in the Dark) to trzecia część trylogii Złotego Serca, w której skład wchodzą wcześniejsze Przełamując fale i Idioci. Wszystkie trzy traktują o kobietach, lecz trudno powiedzieć, która z nich ma się „najlepiej”. Bess w pornografii szuka odkupienia, Karen terapeutycznie dołącza do eksperymentalnej grupy dziwaków, podczas gdy Selma żyje w świecie, gdzie tańczy i śpiewa, a wszyscy wokół niej są tacy dobrzy, że cały świat darzy miłością czystą i niewinną. I nawet w obliczu zdrady udaje, że jej nie ma. Rzeczywistość filmowa wyraźnie podzielona jest tu na realną i magiczną, a sam film stawia przed widzem szereg pytań, na które ciężko znaleźć jednoznaczne odpowiedzi. Bo przykładowo, dlaczego, wiedząc o swojej chorobie, bohaterka w ogóle zdecydowała się na dziecko? I dlaczego nikt jej nie pomaga? Czyżby wszyscy byli ślepi? Tytułowe ciemności dotyczą tutaj nie tylko fizycznej ułomności bohaterki, ale także etycznej kondycji współczesnego człowieka, który rodem ze średniowiecza dzieli zastane sytuacje na czarne i białe, czyli czarne. Btw, kreacja Bjork wymiata, tak aktorsko jak i wokalnie. Muzyka cios.
32
tekst: Ena Kielska | fot. Christian Geisnæs
Von Trier – hipnotyzer kina Jeśli miałbym jednym słowem określić pełnometrażowy debiut Larsa von Triera, to powiedziałbym: „hipnotyzujący”. Rzecz to ciekawa, ponieważ historia, którą obserwujemy na ekranie jest właśnie „flashbackiem” głównego bohatera, którego doświadcza on podczas hipnozy. „Element zbrodni” nie jest jeszcze tak charakterystyczny i oszczędny w formie, jak inne dzieła duńskiego mistrza. Film przywołuje raczej na myśl plastyczność niemieckiego ekspresjonizmu, połączoną z elementami kina noir. Główny bohater, inspektor Fisher, przyjeżdża do Europy, aby zbadać sprawę morderstw kobiet sprzedających losy loteryjne. Pomocy szuka u kryminologa, Osborne’a, autora książki o metodach tropienia morderców. Choć zarys fabuły przypomina scenariusz detektewistycznego filmu z lat 50-tych, to debiut von Triera kryje w sobie całkowicie inny świat. Miejsce i czas akcji nie są zdefiniowane, jednakże to, co widzimy na ekranie wygląda na niemieckie państwo po katastrofie naturalnej, prawdopodobnie kolejnym etapie globalnego ocieplenia (prawie cały teren pokryty jest wodą). Charakterystyczne dla kina czarnego są jednak monologi głównego bohatera wygłaszane z offu, a sam reżyser przyznaje w wywiadzie, że „Element zbrodni” miał być „współczesnym filmem noir w kolorze”. Największą rolę odgrywa chyba strona wizualna. Świat stworzony przez von Triera jest nieustannie skąpany w czerwieni, co potęguje wrażenie wszechobecnej duchoty. Na wpół zalany świat wydaje się być ostatnim przystankiem przed totalną zagładą Ziemi. Fantastycznie ukazane są wnętrza –
przytłaczają widza i przyprawiają o klaustrofobię. Von Trier wykazał się niezwykłą plastyczną wyobraźnią i stworzył surrealistyczną, pesymistyczną wizję świata. Milczące, odarte z moralności postaci są świadome nadchodzącej anihilacji świata. Każda z nich jest beznamiętna, całkowicie wyprana z emocji. Jedyne wyjątki to Fisher i Osborne. Ci opętani są myślą o schwytaniu mordercy, która przesłania im świat, a właściwie jego resztki. To ich jedyny cel, jedyny pierwiastek ludzkości jaki zachowali – ambicja. Fisher podąża śladami zbrodniarza, próbując zrozumieć jego motywy. Odwiedza miejsca, w których się znajdował, rozmawia z ludźmi, których poznał, powoli stapia się z nim w jedną postać, co w końcu doprowadza go do szaleństwa. Von Trier, w swoim pełnometrażowym debiucie, zsyntetyzował tradycję kina z noir z wykreowanym przez siebie światem i niezwykłą, przytłaczającą sferą wizualną (został zresztą doceniony przez jury w Cannes i otrzymał tam wyróżnienie w kategorii technicznej). „Element zbrodni”, nawet prawie trzydzieści lat po premierze, wciąż hipnotyzuje widza oniryczną, duszną atmosferą, nie pozwalając ani na chwilę oderwać się od świata przedstawionego. I za to właśnie von Trierowi niewątpliwie należy się miejsce na filmowym Olimpie.
tekst: Jakub Talarczyk | fot. Christian Geisnæs
33
Ponad 60 nominacji, laureat 9 prestiżowych nagród w tym Emmy i Złotych Globów. 10 mln widzów HBO i ponad 4 mln nielegalnych ściągnięć z internetu jednego odcinka! Statystyki, których może pozazdrościć niejedna stacja telewizyjna. Najlepszy serial według użytkowników portalu Filmweb oraz lider na amerykańskich listach, podsumowywujących wyniki oglądalności za rok 2012. O jakiej produkcji mowa? O serialu, który nadał nową jakość gatunkowi fantasy – „Gra o Tron”. Siedem królestw, jeden tron – obłuda, zdrada, honor i miłość. Historia potężnych rodów: Starków, Lannisterów, Baratheonów i Targaryenów. Fabuła, która przeniosła miliony czytelników w nieprzenikniony świat Westeros i Essos. Niekonwencjonalnością, odwagą i trzymającą w napięciu historią
34
twórcy sprawiają, że tak jak czytelnik nie może oderwać się od książki, tak widz odlicza minuty do następnego odcinka serialu „Gry o Tron”. Nie ma się więc czemu dziwić, że premiera trzeciego sezonu była jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń roku 2013. Trailer zobaczyło ponad 17,5 mln osób na YouTubie. Jak zaznaczył w jednej z wypowiedzi David Pertrarca, „Gra o Tron” taki właśnie sukces odnosi dzięki internetowemu zgiełkowi. Fakt, że jest to jeden z najchętniej nielegalnie pobieranych seriali nie przeraża twórców, ponieważ HBO ma ok. 60 mln widzów płacących za kablówkę. W dobie internetowego szału nierzadko okazuje się, że właśnie nielegalne ściągnięcia przyczyniają się do sukcesu produkcji. Czego możemy się spodziewać w kolejnej odsłonie „Gry
winter is coming nadchodzi zima
o Tron”? Na tę odpowiedź będziemy musieli poczekać do czerwca, kiedy to zakończy się emisja serialu. Wiadomo, że w kwietniu na ekranach zawitają nowi bohaterowie. Po raz pierwszy zobaczymy przywódcę dzikich za murem Mance Rydera. Na ekranie pojawi się postać Daario Naharisa, pirata dowodzącego kompanią najemników. Poznamy członków rodzin: Catelyn Stark i Stanisa Baratheona. „Nawałnica mieczy” jest najgrubszym z dotychczasowych dzieł R.R. Martina, dlatego została podzielona na dwie części: „Stal i śnieg” oraz „Krew i złoto”. Ciekawa jestem czy trzeci sezon będzie nawiązywać do jednego tomu czy obu równocześnie? Nie chcę jednak psuć sobie niespodzianki, dlatego cierpliwie poczekam na emisję serialu. Liczę, że scenarzyści po raz kolejny nas nie
zawiodą i nawet fani książek nie raz będą zaskoczeni efektem pracy sztabu specjalistów, z samym twórcą książek na czele. Spekulacje, że trzeci sezon będzie najlepszy są bardzo prawdopodobne. Z cyklem R.R. Martina „Pieśń lodu i ognia” jest trochę jak z trylogią „Władca Pierścieni”. Dwie pierwsze części oswajają z bohaterami i przygotowują widza na zdarzenia, które zamkną rozdział pewnej historii. Sprawią, że jego ocena sytuacji ulegnie nie raz zmianie, a brak jednoznacznie „dobrych i złych” bohaterów zmieni całkowicie odbiór całości. Myślę, że tak jak „Powrót króla” jest najlepszą produkcją Petera Jacksona tak trzeci sezon „Gry o Tron” podbije serce nawet najbardziej zatwardziałego przeciwnika fantasy.
tekst: Anna Lessaer | il. Łukasz Leszczuk
35
Malowanie światłem
SŁONECZNYM Za ojca „malowania światłem słonecznym” uważa się francuskiego inżyniera Nicephore’a Niepce’a. Znany fizyk stworzył coś, co dzisiaj nazywamy fotografią. Pierwsze zdjęcie powstało w 1826 roku, a jego naświetlanie trwało całe osiem godzin. Brzmi nieprawdopodobnie zwłaszcza, że dzisiaj, aby wykonać zdjęcie, wystarczą ułamki sekundy. Jak każdego prawdziwego naukowca-odkrywcę cechowały go: cierpliwość, odwaga i ogromna wyobraźnia, połączone z olbrzymią wiedzą. Dzięki tym cechom prawie 200 lat temu powstał wynalazek, bez którego trudno wyobrazić sobie dzień dzisiejszy. Dziś fotografię dzielimy na analogową i cyfrową. Cyfrowa jest młodszą siostrą tej pierwszej. Aparat cyfrowy posiada funkcję, która umożliwia podgląd zdjęcia natychmiast po jego wykonaniu. Można więc wykonać milion zdjęć (jeśli pozwala nam na to karta pamięci), a następnie nieudane skasować, zostawiając tylko te, które uznamy za udane. W aparacie analogowym zdjęcia nie ujrzymy od razu, a dopiero po jego wywołaniu. To inny rodzaj pracy. Potrzeba do niej więcej wyobraźni i starań. Wyobraźmy sobie podróż po dotąd nieznanych krainach, przypominających raj na ziemi i możliwość wykonania mocno ograniczonej liczby zdjęć... Współcześnie, mając w ręku aparat cyfrowy, możemy uwieczniać prawie każdą chwilę. A o tym, które były tego warte, zdecydujemy już po powrocie z wyprawy. Coraz mniej osób wywołuje zdjęcia wykonane aparatem cyfrowym. Bezpowrotnie mijają czasy, gdy każde zdjęcie starannie umieszczane było w albumach. Teraz wolimy raczej przechowywać je w wersji elektronicznej, więc na naszych pulpitach mnożą się foldery. Porównajmy to do książki: coraz częściej odchodzimy od papierowych na rzecz audio-booków, bo o wiele wygodniej w zatłoczonym autobusie wyciągnąć telefon i słuchawki aniżeli „zwykłą książkę”. Podobnie jest z muzyką – są zwolennicy pobierania ulubionej piosenki przez Internet, i są tacy, co wolą wyczekiwać na premierę płyty swojego ulubieńca, wybrać się do dobrego sklepu muzycznego i kolekcjonować dyskografię.
36
Fotografia jest odzwierciedleniem tego, co nas otacza... Ilu ludzi, tyle rzeczywistości. W myśl niemieckiego filozofa Kanta – świat jest indywidualną sumą wrażeń. Są jednak fotograficy, którzy mają szczególne miejsce w historii. Wywarli ogromny wpływ na rozwój fotografii, stali się inspiracją dla przyszłych pokoleń. M.in: Richard Avedon, Edvard Steichen, Tima Walker, Ira Bordo, Steven Meisel, Annie Leibovitz, Edurt Boupat, Guy Bourdin, Elliot Ervitt, Dorothea Lange, J.H Lartigue, Mary Elln Mark, Steve McCurry, Jiean Loup Sieff, Albert Watson. To jedni z największych wśród największych. Niegdyś fotograf wykorzystywał tylko grę świateł. Wszystko tak naprawdę zależało od talentu fotografa. Od jakiegoś czasu zdjęcia są jednak retuszowane. Fotografia, będąca niegdyś wiernym odbiciem rzeczywistości, choć subiektywnie prezentowanym, teraz potrafi kłamać. Słynna jest opinia na temat wizerunku pewnej celebrytki: może to jej urok... a może to Photoshop? Czy fotografia, podobnie jak w przeszłości, oddaje jeszcze w pełni rzeczywistość? Owszem, tak bywa. Np. w przypadku tzw. fotografii humanistycznej, gdzie priorytetem jest oddanie klimatu danego miejsca, charakteru osoby, przebiegu zdarzeń. Nacechowana jest realizmem i nie unika brzydoty. Za przykład mogą służyć zdjęcia z II Wojny Światowej. Natomiast fotografie modowe, glamour, fashion mają raczej przyciągnąć uwagę odbiorcy, stwarzając pozór piękna, dzięki różnym przeróbkom możliwym za sprawą postępu technologii. Czy ma to jednak coś wspólnego z rzeczywistym pięknem, to już kwestia smaku… Aby zostać fotografem-amatorem nie potrzeba najdroższego sprzętu. Bo czyż drogie naczynia są źródłem sukcesu kucharza? Czasem właśnie w prostocie tkwi triumf. Wystarczy więc najprostszy w obsłudze aparat, a nawet ten, który mamy wbudowany w telefon komórkowy. Reszta jest rzeczą naszej fantazji, inwencji twórczej – aby zwykłe momenty przemienić w niezwykłe obrazy. Najlepiej, szczególnie na początku, wykonywać jak największą ilość zdjęć, każde z nich przeanalizować, ocenić, po prostu uczyć się na własnych błędach. Sztuką jest umiejętność nawiązania dialogu z napotkanym człowiekiem. Nasza wyobraźnia podpowie nam, kiedy i gdzie zatrzymać się, aby znaleźć się „w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie”. Niech aparat stanie się najlepszym przyjacielem, warto poznać go bliżej. Z pewnością nie pozostanie dłużnikiem, odpłaci się zapisem ulotnych chwil, pięknym obrazem, który i innych być może zachwyci. Ruszajcie więc w plener, niech budząca się wiosna obudzi w Was duszę artysty – duszę fotografa!
tekst: Martyna Gwóźdź | fot. Paweł Franik
39
PLAYSTATION is the best place to play Part 1
40
„Zobaczyć przyszłość z PlayStation”. Takie i podobne hasła towarzyszyły sympatykom produktów marki Sony, w okresie poprzedzającym konferencję „PlayStation Meeting 2013”. Były wątpliwości co ów pokaz przyniesie. Prawie wszyscy byli zgodni, iż będzie to zapowiedź długo oczekiwanej konsoli nowej generacji. Tuż przed godziną „0” czasu środkowoeuropejskiego, Sony wypuściło serię filmików, ukazujących ewolucję PlayStation, począwszy od lat 90-tych XX wieku i konsoli PSX, przez PS2, PS3, PSP i PS Vita, a kończąc na tym, jak zmieniały się gry na przestrzeni lat. 20 luty 2013 roku, Nowy Jork, godzina 18.00: na ekranie pojawia się litera „P”, następnie litera „S” i po tym gaśnie światło. Zebrani zobaczyli film, który był dziwny. Okraszony przeróbką piosenki „Monster Hospital” zespołu Metric, na którym można było zobaczyć masę napisów. Treść mówiła, że wyobraźnia jest jedną z broni w wojnie przeciwko rzeczywistości. Że żeby wygrać, nie musimy walczyć – musimy grać. Nie można było odkładać tego w nieskończoność, dlatego po chwili, wreszcie, oficjalnie zapowiedziano (bez jej pokazania) konsolę PlayStation 4. Po szybkim wprowadzeniu w to, co czekało na uczestników podczas serii krótkich wykładów, przyszła pora na zaprezentowanie możliwości i właściwości sprzętu. Pierwsza część wystąpień poświęcona była tzw. „architekturze”, czyli temu, co posiada sprzęt oznaczony marką Sony. Podczas prezentacji przewijało się pięć haseł, mówiących o cechach nextgena. Jedno z haseł to „simple”. Konsola PS4 taka właśnie jest – prosta jak komputer PC. Służyć to ma łatwości programowania. We wnętrzu będzie: ośmiordzeniowy procesor „Jaguar” od AMD (ten sam zespół odpowiada za grafikę), do tego 8 GB pamięci RAM oraz standardowo, napęd Blu-ray i masa wejść-wyjść, które towarzyszą nam codziennie (np. USB 3.0). Więcej z pewnością dowiemy się dopiero wtedy, gdy pokażą nam jak konsola wygląda i co w sobie kryje. Jedną z najważniejszych rzeczy w konsoli jest Pad. To kontroler dzierżymy w dłoniach, gdy przychodzi nam stoczyć epicką walkę w finale Ligi Mistrzów lub innych rozgrywek, albo gdy ścigamy się z naszymi przyjaciółmi. Oto specyfikacja. DualShock4 nie posiada, jak jego poprzednicy, przycisków Start i Select. W te miejsca pojawiają nam się za to klawisze Options i Share. Ten drugi przycisk umożliwi nam udostępnianie materiałów, które zarejestrowała konsola, a wszystko to dzięki większemu zaangażowaniu się PlayStation Network w działalność społecznościową. Tu mamy do czynienia z kolejnym hasłem, podkreślającym właściwości konsoli, jakim jest „social” (współpraca między innymi z Facebookiem). Cechą charakterystyczną Pada jest także panel dotykowy, który da nam nowe możliwości interakcji z grami. Posiada on głośnik, by dodać specjalnego efektu podczas zabawy, oraz możliwość podłączenia słuchawek, w celu uzyskania lepszej jakości dźwięku.
Wydaje się to być dobrym rozwiązaniem, ponieważ nie lubimy po całym pokoju biegać z kablem od słuchawek. LED Light Bar to kolejna nowość, która będzie się podświetlała, w celu identyfikacji gracza. Pomocą w rozpoznaniu nas, jako użytkowników ma być najnowsza kamera Eye z wbudowanymi czterema mikrofonami. Dodatkowo, ma ona rozpoznawać twarze i głosy. Dość istotną informacją jaką uzyskaliśmy, jest tzw. wsteczna kompatybilność PS4, z grami z poprzednich konsol. Gdy przyjdzie nam chęć pograć w starsze tytuły, na przykład z PSX, Sony wraz z firmą Gaikai udostępnią je w serwisie „Cloud”. „Chmura” ma być dostępna z chwilą rozpoczęcia sprzedaży PS4. Konferencja skupiła się na tytułach startowych. Mogliśmy zobaczyć fragmenty rozgrywek z takich gier jak Killzone: Shadow Fall czy Watch_Dogs. Były również zwiastuny inFamous: Second Son oraz Destiny. Istotne było jednak zaprezentowanie nowych silników graficznych poszczególnych deweloperów oraz tego, czego możemy oczekiwać od PS4. Firma Quantic Dream pokazała, że stać ją na jeszcze dokładniejsze prezentowanie emocji bohaterów gier. Zademonstrowali twarz starszego mężczyzny, w bardzo dobrej oprawie graficznej (chociaż patrzenie z każdej strony na głowę jakiegoś faceta, nie było zbyt ekscytujące). Deep Down to roboczy tytuł od Capcom’u, który będzie pracował na nowym silniku zwanym „Panta Rhei”. Z kolei niespodzianką było pojawienie się na scenie przedstawiciela firmy Activision Blizzard, który zapowiedział współpracę z firmą PlayStation oraz wydanie Diablo III na konsolę PS3 i PS4. Całkowitą nowością była gra Driveclub. Odpowiedzialne za ten tytuł Evolution Studios, tworzyło do tej pory exclusive jakim był Motorstorm. Teraz dopiero technologia pozwala zrealizować projekt, który przyświeca im od około 10 lat! Wyścigi samochodowe z perspektywy „pierwszej osoby”. Powinniśmy się poczuć jak prawdziwi kierowcy, w bardzo realistycznie odwzorowanych autach. Z racji, iż jest to „club”, możemy spodziewać się bardzo rozbudowanego systemu społecznościowego. Oczywiście firma Sony nie zapomina o swoich „małych dzieciach”. Planuje, by PS4 było w pełni funkcjonalne z tabletami, smartfonami i PS Vitą. Na konferencji zobaczyliśmy jak w grze Knack, obraz z większej konsoli jest streamowany na ekran mniejszego handhelda. Można powiedzieć: szkoda, że tylko tyle informacji dostarczono nam na „Meeting’u 2013”. Jest to przedsmak tego, co nas czeka podczas targów E3 w Los Angeles już w czerwcu. Z pewnością zobaczymy tam jak wygląda PlayStation 4. Na koniec konferencji pojawił się napis „PS4 Coming Holiday 2013”, więc już w tym roku będziemy mogli zagrać na konsoli, która przyniesie ze sobą przyszłość. Pozostaje nam tylko cierpliwie czekać. Cdn.
tekst: Piotr Łopuszyński | fot. Copyright © 2013 Sony Computer Entertainment Europe
41
Radio
VOICE Format stacji można określić skrótem Hot AC, czyli: sporo nowości z różnych gatunków muzycznych i wybór największych hitów powstałych po roku 90. Głównym „daniem” od 7:00 do 22:00 będą godzinne pasma autorskie, realizowane przez studentów. Ich tematami będą najczęściej bieżące sprawy uczelni, kultura, rozwój zawodowy i osobisty, życie studenckie, wywiady z ciekawymi osobami. Formuła programowa jest szeroka, dająca możliwość rozwoju warsztatowego wszystkim pasjonatom dziennikarstwa. Nie tylko radiowego – jak sama nazwa wskazuje, stawiamy na bliską współpracę z magazynem studenckim VOICE, ukazującym się od 2012 nakładem WST. W radiu będą się ukazywały dźwiękowe „rozszerzenia” publikacji na łamach magazynu. W elektronicznej wersji VOICE’a będzie można umieszczać aktywne linki do podcastów, uzupełniających treść artykułów i ilustrujących je muzycznie. Dzięki kontaktowi poprzez media społecznościowe, których nasi słuchacze są aktywnymi użytkownikami, będziemy stale wzbogacać ofertę programową – marzą nam się podcasty językowe i eksperckie, współpraca z kabaretami i promocja młodych wykonawców. Lada chwila będzie gotowy projekt logo i niezbędnych grafik, stworzenie fanpage’a na FB oraz strony www rozgłośni. Przed nami ukończenie istniejącej infrastruktury, jako że naszym celem jest umożliwienie studentom nauki na profesjonalnym sprzęcie, używanym w największych stacjach radiowych. Cały czas trwa organizacja zespołu i z tym jest najwięcej pracy. Trzeba koordynować prace zespołów programowych, pełniąc funkcję opiekuna merytorycznego bezpośrednio odpowiedzialnego za emisję oraz współpracowników, czyli studentów. Oprócz nauki dziennikarskiego rzemiosła chcę zapewnić im szkolenia z podstaw warsztatu radiowca i emisji głosu. W dalszej perspektywie ten zespół może stać się bazą do utworzenia profesjonalnej rozgłośni. Trwają prace redakcyjne nad utworzeniem ramówki zawierającej stałe punkty programowe dla ludzi o otwartych umysłach, którzy chcą rozwijać swoje pasje. Planujemy stały odsłuch we Wstrząs Cafe i innych lokalizacjach na terenie WST.Wyzwania na dziś? Sprawić, żeby ludzie włączali radiovoice.com.pl i mówili o naszych programach, wytworzyć ‚buzz’ o stacji oraz wykorzystać „szeptany marketing”. Nasz atut to naturalni prezenterzy, którzy są „bliżej słuchacza” niż zawodowi prezenterzy ale bez poklepywania po ramieniu. Przyjazne słuchaczowi osobowości – w żadnym razie: gwiazdy radia.
Radio Voice, które nadaje na Wyższej Szkole Technicznej to nie tylko baza dydaktyczna dla studentów dziennikarstwa i narzędzie promocji, ale też kanał informacyjny, służący lepszej komunikacji uczelni z otoczeniem. Od większości internetowych nadawców odróżnia je poziom wyposażenia i współpraca z doświadczoną kadrą dziennikarską radia i telewizji. Rozgłośnia – na razie jako radio WST – nadaje sygnał testowy, składający się z muzyki i dźwięków autopromocyjnych. Niebawem zastąpią je profesjonalne produkcje, posługujące się nazwą stacji.
Podsumowując: Radio Voice jest dla każdego, kto lubi różnorodność brzmień muzycznych, ale nie lubi ostrego rocka, rapu i mocnego dance’u. Gramy muzykę szeroko pojętego „środka” – z domieszką czegoś, co można nazwać „pieprzem” – czyli brzmienia rockowego z jednej strony i dance’owego z drugiej.
42
tekst: Artur Ragan | fot. Patrycja Bodzek
43
Katowicka
WENECJA
Miejsca dla wizjonerów, dla ludzi szukających inspiracji, dla przedsiębiorców? Tak, są także w naszym najbliższym sąsiedztwie! Architekci? Pokażcie jak, pozornie nieciekawe miejsca, można dobrze zagospodarować! Jest niewiele takich miejsc w Katowicach – mieście jeszcze do niedawna opętanym stricte przemysłowym piętnem – na widok których można powzdychać i na chwilę się rozmarzyć. O tym, że Katowice to miasto jak z amerykańskiego snu, wiadomo nie od dziś. XIX wiek i industrializacja całego regionu przyniosły miastu rozwój szybki i na dużą skalę. Na początku XX wieku pojawiły się charakterystyczne neony na niemal każdej ulicy Śródmieścia. Dziesiątki kawiarenek, lokali, miejsc, gdzie można było się spotkać przy dowolnym trunku – z tym kojarzyły się Katowice w okresie międzywojennym. Pozostałości tamtej świetności rozpoznać można i dziś. Secesyjne i modernistyczne kamienice, ciekawe rozwiązania komunikacyjne, to widoczne jest na pierwszy rzut oka. Podobnie jak, utrzymane w brutalistycznej stylistyce, budynki z lat 60’ i 70’ ubiegłego wieku. W „Voice Magazyn”, od tego numeru, będzie stała rubryka poświęcona tym właśnie zagadnieniom. Przybliżymy miejsca ciekawe, charakterystyczne, a często nieznane lub zapomniane. Te w śródmieściu Katowic, na ich peryferiach, jak i w bliskiej okolicy.
44
tekst: Tobasz Gruchel | fot. Mateusz Gruchel
Niełatwo jest znaleźć miejsca, które sprawiają, że kręci nam się łezka w oku. Takim miejscem jest np. fragment rzeki Rawy w okolicach oficyny sceny „Malarnia” Teatru Śląskiego, między ulicami Teatralną a Moniuszki. Rzeka swój bieg rozpoczyna przy stawie „Marcin” w Rudzie Śląskiej. Jej woda, już od początku XX wieku stawała się coraz brudniejsza. Dziś nurt rzeki składa się głównie z wody deszczowej. Rawa w wielu miejscach jest przykryta, płynąc w plastikowych rurach. Jedynie na terenie Katowic zostały stworzone bulwary, które naprawdę atrakcyjnymi staną się wtedy, gdy rzeka będzie wystarczająco czysta. Trudno to sobie wyobrazić, ale jeszcze 150 lat temu nie było w tym miejscu zabudowań, a woda płynęła leniwie w płytkim korycie rzeki, rozlewając się po łąkach w czasie przyborów po ulewach i wiosennych roztopach. Dziś, na pierwszy rzut oka, ta część miasta wygląda jak zaniedbany fragment Wenecji lub Amsterdamu. Kto wie, być może już wkrótce będzie to przestrzeń do romantycznych spacerów i artystycznych peregrynacji?
O BOSYM DZIECKU
i moich pierwszych krokach. Nie zapomnę tego dnia, kiedy weszłam do oratorium po raz pierwszy. To było dzień przed moimi dwudziestymi urodzinami, we wrześniu, kiedy byłam nowa w świecie, który teraz jest moim Domem. San Lorenzo, dżungla amazońska, Peru. Dzień, który przez całe życie kojarzył mi się z początkiem szkoły i z nadejściem jesieni. A tam był początkiem misji w Ameryce Południowej i wypadł… na wiosnę. O ile w ogóle można wyróżnić taką porę roku w świecie, gdzie pogoda na każdy dzień to gorąc i upał lub gorąc i ulewa, a słońce świeci zawsze równo 12 godzin. Wtedy akurat nie padało, a oratorium zapełniło się młodymi ludźmi – od niemowlaków, przynoszonych na rękach swoich zaledwie kilka lat starszych braci i sióstr, po dziewiętnastoletnich chłopaków, którym zdaje się nie przeszkadzać bieganie za piłką w pełnym słońcu. Usiadłam na ławce, trochę tym wszystkim onieśmielona, a najbardziej chyba tym, że jeszcze nikt się nie odważył do mnie podejść – nikt, poza tym małym, bosym chłopczykiem, który z kolei podbiegł do mnie, jakby znał mnie od dawna. – Hermana, hermana! – krzyknął, po czym doleciał do mnie zlepek słów, których nie zrozumiałam, jednak po palcu wyciągniętym w stronę innego dziecka domyśliłam się, że przybiegł mi się po prostu poskarżyć, jednak nie oczekując raczej mojej reakcji wrócił do zabawy, jakby nic się nie stało. Dzieci na całym świecie są takie same. To ich otoczenie może być zupełnie inne. Patrząc na to inne życie przez tyle miesięcy zrozumiałam, że wiele rzeczy można odebrać bardzo jednostronnie, wręcz niesprawiedliwie. Bo tak naprawdę to wszystko ma tysiąc odcieni, a ja uczyłam się nie patrzyć na życie przez polską soczewkę. Czy dziecko, które przychodzi do oratorium boso – jest biedne? Odruchem jest pomyśleć, ze tak. Dlaczego? Bo bose dziecko w Polsce to byłoby skrajne ubóstwo. Tylko że
46
w Polsce, w zimie, jest 15 stopni mrozu. Tu nie. Więc? Czy dziecko nie potrzebuje butów? Przecież tutaj od wieków chodziło się boso. Osoby pochodzące z tradycyjnych plemion do teraz chodzą bez butów (na marginesie dodam, że wciąż tradycyjnie żyją, ubierają się i czeszą, i wbrew pozorom jest ich cale mnóstwo). Czyli dajmy na to, że dziecko nie potrzebuje butów, bo „przecież oni są przyzwyczajeni”… Czyżby? W stojącej wodzie, a już szczególnie we wszechobecnym błocie, też rozwija się życie, które ma drogę wolną do bosych stóp – i to widać – dżungla zostawia ślady na ciele prawie wszystkich swoich mieszkańców. Więc? Słyszałam, że jeden chłopak śmiał się z kogoś, że ten nie ma butów. Ale czasem naprawdę tak jest wygodniej – wiele osób ściąga sandały zanim wejdą na boisko. Buty zimowe w Polsce kosztują 200 złotych, a klapki tutaj jakieś 8. I tak sobie to rozważam pod każdym możliwym kątem i w końcu i tak nie wiem, czy to bose dziecko jest biedne. Amazonia… Nie potrafię opisać, co to słowo dla mnie znaczy. To ogromny świat, który fascynował mnie od początku. Ogromny, ale też ciasny. Ciasny, bo odcięty od wszystkiego, co poza nim. Pewnie właśnie dlatego żyje swoim życiem. Ciężko tu dotrzeć, jeszcze ciężej tutaj żyć. Choć to życie wciąga – i nie pozwala myśleć o tym, co na zewnątrz. Brak Internetu, niepewna poczta, często gubiący się zasięg telefoniczny (szczególnie w porze deszczowej) albo w ogóle jego brak.
Prąd? To zależy. Czasem kilka godzin dziennie, czasem tylko dwie, a czasem… w ogóle. Dżungla to świat, gdzie życie toczy się nad rzeką i od rzeki zależy – w każdym możliwym praktycznym wymiarze. To świat, o którym ciężko mówić komuś, kto tu nie był. Problem polega na tym, że zdaje się jakby nikt o niej nie myślał, nikt o niej nie pamiętał (a może właśnie to jej szczęście? Po części tak). Teraz uśmiecham się na myśl o reklamach telewizyjnych – kiedyś naprawdę wierzyłam, że można mieć zasięg telefoniczny na całym świecie. Bo jeśli świat się dla nas kończy tam, gdzie kończy się zasięg, to ten ogromny las równikowy jest zapomniany. Europa – jak już – to mówi tylko o Afryce. A Amazonia to tylko kawałek mapy w szkole – płaski i zielony, i „ładnie brzmi’. A teraz widzę, że dżungla to zielony i mokry potencjał, za który odpowiedzialni są nie tylko jej mieszkańcy, ale cały świat. Praca wolontariusza misyjnego wciąga i nigdy się nie kończy – tu zawsze jest coś do zrobienia. Naszym głównym zajęciem była praca z dziećmi i z młodzieżą, ale to nie wszystko. Parafia San Lorenzo to kościół w centrum miasteczka i około 140 wspólnot chrześcijańskich rozsianych nad rzekami Marañón, Pastaza i Morona. Wspólnot, które nie mają swoich kapłanów – mają tylko lokalnych animatorów nabożeństwa Słowa Bożego. 140 wspólnot? To tak, jakby na 140 parafii w Polsce przypadało dwóch kapłanów, którzy poza pracą na
oddalone są o jakiś tydzień drogi na rzece – dotrzeć tam, to cała wyprawa. Niektórzy więc widzą księdza na oczy raz do roku i gromadzą się w szkole lub u kogoś w domu, aby uczestniczyć we Mszy św. i przyjąć sakramenty. Zawrót głowy… Tak więc już to chyba jest jasne – tu zawsze jest coś do zrobienia. Przyda się każdy, kto chce oddać komuś kawałek siebie – czy może być cos ważniejszego (i piękniejszego), niż poświecić temu życie? To był tamten dzień, kiedy padre wyciągnął mnie i Magdę na środek kaplicy i kazał się przywitać. Już od pół godziny miałam w głowie ułożone zdanie, które ledwo przechodziło mi przez gardło ze zdenerwowania. Jesteśmy szczęśliwe, że możemy tutaj być – powiedziałam. I mamy nadzieję się wiele nauczyć oraz móc podzielić tym, co mamy najlepszego. – Oczywiście, że to ważne, żeby wybudować szkołę – powiedział ksiądz Adam przed naszym wyjazdem z Polski. – To ważne, żeby pomóc komuś w nauce, czy kupić nowe ubrania albo zapłacić wizytę u lekarza. Ale pamiętajcie, że jedziecie tam przede wszystkim po to, żeby przytulić cierpienie – ciągnął. – Wejść właśnie tam, gdzie nie żyje się kolorowo i żyć tym życiem. Moje odkrywanie Peru właśnie od tego się zaczęło. Codzienne spojrzenia dzieci, czasem zaciekawionych, bardzo często zadziwionych albo nierozumiejących, o co mi chodzi. One zaskoczone moją innością, a ja ich. Tego uczyłam się każdego dnia – zdzierać z siebie cały pancerz różnic i żyć tym, co wspólne dla wszystkich ludzi niezależnie od pochodzenia i kultury – bo każdy ma w sercu taką strunę, która zawsze brzmi tak samo i wystarczy kogoś pokochać, żeby usłyszeć ten dźwięk. Choć na tej drodze czekało mnie jeszcze wiele niespodzianek.
miejscu, musieliby jeszcze je wszystkie odwiedzać. Najdalej
tekst: Sylwia Cieślar | fot. Magdalena Tlatlik 47
ZOSTAŃ SZEFEM WŁASNEJ FIRMY
wybieramy formę prawną
Czy są wśród Was przedsiębiorczy i odważni indywidualiści, których cechuje samodzielność, wiara we własne możliwości i obawa przed zjawiskiem „podporządkowania się”, wynikającym z faktu zatrudnienia? Jeśli czujecie w sobie potencjał do tworzenia wielkich rzeczy, macie chęć dokonywania tego na własny rachunek i nie boicie się zarazem wzięcia odpowiedzialności, to znak, że trzeba pomyśleć o własnym biznesie!
W marcu, w polskiej edycji dwutygodnika „Forbes”, jednego z najbardziej popularnych i wpływowych pism biznesowych na świecie, jak co roku opublikowano ranking najbogatszych ludzi w kraju. To oczywiście jedynie rozwinięcie listy światowej, która jest niemalże znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa. Osoby brane pod uwagę – wszyscy Ziemianie, za wyjątkiem głów koronowanych oraz rządzących. Majątki wyceniane przez pryzmat aktywów biznesowych, czyli udziałów w przedsiębiorstwach i gotówki transakcyjnej. W Polsce 100 Najbogatszych zgromadziło w 2012 roku łącznie 94,5 miliardów złotych. Czy to dużo? No na świecie elektryzuje najświeższa Lista Miliarderów Forbesa 2013, zawierająca obecnie 1426 osób, które weszły w rok 2013 z łącznym majątkiem o wartości 5,4 bilionów dolarów, czyli wartością prawie 180 razy większą niż wspomniana setka Polaków. Powiem Wam tak: byłoby przyjemnie tam kiedyś zagościć. Nawet na tej polskiej liście. Tylko pytanie, jak to zrobić? Nie wchodząc w szczegóły, powiedzmy sobie szczerze: nie będzie łatwo! Na pewno trzeba być pracowitym, bo to zawsze podstawa, a dodatkowo – mieć pomysł i smykałkę do interesu. Zobaczmy. Najsłynniejszy bogacz, założyciel Microsoftu Bill Gates, stracił, co prawda pozycję lidera już trzy lata temu, na rzecz Meksykanina Carlosa Slim Helu, właściciela firmy Telecom, jednak obaj panowie wciąż zajmują dwa czołowe miejsca. Na trzeciej pozycji rankingu światowego figuruje Hiszpan, Amancio Ortega: właściciel Inditexu, czyli firmy odzieżowej z Półwyspu Iberyjskiego, którą markuje m.in. znana każdej fashionistce Zara. Jeden rzut oka i widzimy, co łączy panów na tym podium: wszyscy prowadzą własne firmy. Najczęściej zgodnie z własnymi zainteresowaniami, własnym zawodem lub intuicją. Znaleźli dla siebie pewną lukę na rynku, a następnie doskonalili i rozwijali swoje produkty tak, aby stały się globalne – znane na całym świecie. Dzisiaj rozpoczynamy cykl o drugim, po zatrudnieniu, sposobie bogacenia się, a mianowicie o prowadzeniu własnej firmy. Wierzę, że zainspirowani listą najbogatszych, z przyjemnością zrobicie pierwszy krok i odkryjecie różne formy takiego wejścia na rynek – bo warto wiedzieć, że prawo daje nam tu kilka możliwości. Własna firma to potoczny frazeologizm, funkcjonujący w naszym języku – trochę wbrew swojemu prawnemu znaczeniu* – w celu określenia działań ludzkich polegających na prowadzeniu własnego przedsiębiorstwa, czyli wykonywaniu definiowanej w ustawach działalności gospodarczej. Jeżeli, na przykład, handlujemy, produkujemy, leczymy czy budujemy, robiąc to: 1 – systematycznie, czyli stale, np. codziennie, 2 – w sposób zorganizowany, czyli utrzymując pewne procedury, schematy działania i zasady oraz 3 – dla zysku, to prowadzimy tym samym działalność gospodarczą, która wymaga zarejestrowania w odpowiednim rejestrze przedsiębiorców.
49
Zaczynamy myśleć: kto? Możemy działać samodzielnie lub w grupie. Takie podstawowe rozróżnienie pozwoli nam wybrać między działalnością jednoosobową, a spółką. Na tym etapie odpowiadamy na pytanie, czy osoby, które mają ewentualnie występować w naszym planie biznesowym zostaną przez nas zatrudnione (firma 1-osobowa) czy będą współwłaścicielami i współtwórcami całego projektu razem z nami (spółka). Wszystkie możliwości przedstawione są na tablicy. Wybieramy: jak? Drzewko jest dość rozbudowane, ważnym elementem jest podział na spółki prawa handlowego i najbardziej znaną z praktyki gospodarczej spółkę cywilną. Jak sama nazwa wskazuje, spółka cywilna działa w myśl przepisów Kodeksu Cywilnego (KC), natomiast spółki handlowe: osobowe i kapitałowe, to formy prawne przedsiębiorstw, wyodrębnione w Kodeksie Spółek Handlowych (KSH) – ustawie odpowiedzialnej stricte za regulacje prawne prywatnej przestrzeni gospodarczej w Polsce. Spółka cywilna Mam mieszane odczucia w odniesieniu do spółek cywilnych. Bowiem owoc prawa cywilnego, w postaci zwykłej pisemnej umowy, częściej niż powinien, zastępuje rozwiązania skonstruowane odpowiednio w tym celu przez prawo gospodarcze. Chodzi o to, że ustanawiając spółkę cywilną, chętne osoby zawierają ze sobą jedynie pisemną umowę, mówiącą o wspólnym działaniu w określonym celu gospodarczym. Rozliczają się natomiast i funkcjonują w obrocie gospodarczym, jako odrębne osoby. Nie mają wspólnej nazwy, nie mają też jednego wspólnego przedsiębiorstwa. Działają osobno, pod własnymi nazwiskami, aby osiągnąć jakiś cel, wszystko, więc co kupią, bądź wytworzą w czasie tego współdziałania należy nie do wspólnej (nieistniejącej) firmy, ale w równej części do każdego z nich osobiście (współwłasność, np. Kasia jest właścicielem biurka w 50% i Tomek w 50%). Często taka forma jest zupełnie dobra, w Polsce jednak, w związku z brakiem powszechnej znajomości przepisów, jest ona stosowana bez umiaru.
W ramach samych spółek handlowych istnieje podział na spółki osobowe oraz kapitałowe, który opiera się głównie na systemie odpowiedzialności za długi firmy oraz na sposobie ich działania i statusie rynkowym. Spółki osobowe to małe przedsiębiorstwa, występujące na rynku jako samodzielne podmioty, prowadzące działalność poprzez właścicieli-wspólników, którzy nie tylko wspólnie decydują o wszystkim, co dzieje się w firmie, ale również odpowiadają za to całym swoim majątkiem. Dla przykładu, w razie bankructwa najprostszej z nich – spółki jawnej, jej długi są spłacane w całości ze spieniężonego, prywatnego majątku wspólników (ich domy, samochody), tak jak w przypadku działalności jednoosobowej czy spółki cywilnej. Spółki kapitałowe to wielkie przedsiębiorstwa wielu wspólników, tak zwane osoby prawne, czyli podmioty całkowicie suwerenne na rynku gospodarczym. W imieniu właścicieli zarządza nimi organ przez nich powoływany, który spółkę reprezentuje. Główna różnica z poprzednią spółką polega na tym, że odpowiedzialność za długi spoczywa jedynie na samym przedsiębiorstwie, które pokrywa zobowiązania ze swojego wewnętrznego majątku, a nie z osobistego majątku właścicieli. Powstaje on z wpłat wspólników, czyli udziałowców (spółka z ograniczoną odpowiedzialnością) lub akcjonariuszy (spółka akcyjna), którzy po zapłaceniu za objęte udziały lub akcje, nie odpowiadają za nic więcej swoim prywatnym majątkiem. Mnogość form prawnych może oczywiście przerażać, jednak warto zaznaczyć, że własny biznes zaczyna się przeważnie od jednoosobowej działalności, bądź małej spółki osobowej, których założenie i prowadzenie jest dość proste. KSH zawsze służy pomocą, narzucając bądź proponując pewne reguły, które mają pomóc w organizacji oraz wskazać wzajemne prawa i obowiązki wspólników. W następnym odcinku cyklu przyjrzymy się bliżej, wybranym formom przedsiębiorstw, które mogą zainteresować studentów chcących wejść na rynek ze swoim pomysłem i warsztatem. Zastanowimy się nad tym, co dzieje się w firmie od strony finansowej i podatkowej. Składki ZUS nie omijają niestety przedsiębiorców, a podatki kochają ich chyba najbardziej. Postaramy się jednak pokazać Wam także bezapelacyjne plusy przedsiębiorczości, tak więc niech mina nie rzednie i zapraszamy tu ponownie!
CZY WIESZ, ŻE?
Spółki prawa handlowego Inaczej sprawa ma się w sześciu spółkach, jakie proponuje prawo handlowe. Każda z nich wyodrębnia na rynku nowy podmiot, który powstaje poprzez połączenie wniesionych przez wspólników majątków, a następnie nadaje mu nazwę i określone parametry niezbędne do operowania na rynku. Powstaje przedsiębiorstwo, które zaopatrzone we wkłady, np. w postaci gotówki, zaczyna funkcjonować w wyniku pracy wspólników lub zarządu.
50
Słowo „firma”, wg polskiego prawodawstwa (Kodeks Cywilny, art. 431-10) oznacza NAZWĘ PRZEDSIEBIORCY, pod którą ten działa i podlega pewnym zasadom. Uwaga, my – ludzie, jako osoby fizyczne, WSZYSCY MAMY FIRMĘ, bo jest nią zawsze imię i nazwisko!
tekst: Daria Tomczyk | il. Łukasz Leszczuk
Już na samym początku warto zaznaczyć, że Dan Brown jest pisarzem a nie historykiem, dlatego zastanawiające mogą wydawać się liczne kontrowersje, wynikające z tego, iż autorowi bestsellerowych powieści zarzuca się niezgodność fabuł jego książek z historycznymi faktami – choć jego dzieła klasyfikowane są do nurtu powieści sensacyjnych, a nie historycznych czy popularno-naukowych. Zatem Dan Brown, jak każdy inny pisarz, ma prawo do kształtowania rzeczywistości w swoich dziełach podług artystycznego zapotrzebowania. Jednak, gdy zważymy, że owe kontrowersje dotyczą dziejów religii, rzecz cała staje się bardziej zrozumiała, bo co, jak co, ale to zawsze powodowało, co najmniej wzburzenie umysłów i wzrost temperatury emocjonalnej. Gdy czyta się „Anioły i demony”, „Kod Leonarda da Vinci”, czy „Zaginiony symbol” od razu widać, że autor przedstawia pewne kwestie w sposób mający wzbudzić zainteresowanie odbiorcy, skłaniając tym samym czytelnika do głębszej refleksji i sięgnięcia do źródeł wiedzy o danym zagadnieniu. Mówiąc o iluminatach, lożach masońskich, tajnych archiwach Watykanu, domniemanym małżeństwie Jezusa oraz ukrytych lub zniszczonych ewangeliach, zaskarbił sobie tyluż zwolenników, co wrogów. Ze słów sekretarza Kongregacji Nauki i Wiary abp Angelo Amato, który zaapelował do katolików, by nie oglądali filmu „Kod da Vinci”, można wywniosko-
DAN BROWN MISTRZ TEORII SPISKOWYCH CZY ZNAKOMITY PISARZ?
52
tekst: Daria Jasińska | fot. Dan Brown inc.
wać, jak wielkie kontrowersje wzbudza ta twórczość. Niezaprzeczalnym faktem, na który wskazuje Brown jest walka Kościoła z nauką, która toczy się na przestrzeni wieków. Pomimo tego, że polityka instytucji katolickiej w dzisiejszych czasach znacznie odbiega od wcześniej praktykowanej, dystans do nauki – biorąc pod uwagę dynamikę jej rozwoju – nie zmniejsza się. Znakomitym tego dowodem jest stosunek m.in. do badań genetycznych, metody in vitro, czy osiągnięć astrofizyki. Choć uczeni nie są prześladowani jak ich koledzy z przeszłości – oskarżani o herezję nie są pozbawiani życia na wszelkie wymyślne sposoby – postęp naukowy nieraz będzie spotykało kościelne potępienie, z uwagi na dogmatyczność religii i skostnienie kościelnych instytucji. Kolejnym zainteresowaniem autora są tajne stowarzyszenia. Spekulacji na temat ich istnienia w samym Internecie można znaleźć wiele. Dan Brown wskazuje na powiązania iluminatów z masonami: pierwsi są kojarzeni z kultem szatana, drudzy z zamkniętym kręgiem wpływowych ludzi. Czy iluminaci działali ze wsparciem lóż wolnomularskich czy też nie, pozostaje i pozostanie zagadką. Istnienie iluminatów uważane jest za spekulację. Loże masońskie natomiast nie są wytworem wyobraźni autora – są faktem. W samej Polsce jest ich kilkanaście. Choć „rytuały” wolnomularzy pozostają nadal tajemnicą – przynajmniej w części, to samo ich istnienie nie jest ukrywane. Są one kojarzone z elitarnymi kręgami wpływowych ludzi: przywódców politycznych, postaci biznesu, artystów, gwiazd pop kultury. Ponoć ich celem jest oświeceniowa idea zaprowadzenia nowego, lepszego porządku świata. Sama sentencja „new world order”, jak i inne symbole, które widnieją na amerykańskim dolarze przyrównywane są do znaków charakterystycznych dla lóż masońskich. Czy cele, o których mowa są prawdziwe czy też są wymysłem ludzi postronnych, za którym stoi chęć wzbudzenia sensacji, tutaj nie rozstrzygniemy. Dan Brown konfrontuje w swoich powieściach fikcję z rzeczywistością, dlatego też sprowadzanie jego dzieł do herezji jest nad wyraz przesadzone. Natomiast nawoływania Kościóła, mające zniechęcić ludzi do zapoznawania się z dziełami Browna, czy to w formie książki czy filmu, są dla mnie niezrozumiałe. Aczkolwiek stara prawda głosi, że nie ważne co, byle mówili. No i to, co jest zakazane, zawsze wzbudza największe zainteresowanie, dlatego efekt zalecenia abp Angelo Amato zapewne przyniesie odwrotny do zamierzonego skutek. Ale czy jakakolwiek książka może zagrozić prawdziwej, żarliwej, opartej na dogmacie i tradycji wierze? Zatem skąd te obawy? Przecież to tylko literatura.
Wszyscy każdego dnia toczymy walkę z demonami...
...lecz mało kiedy wygrywamy.
53
komiks: Marcin Żurawski
kronika
WST styczeń luty marzec
13.01 2013 – „SORBET MALINOWY” – COOLTURA LODOWA Miejsce: Żory, ul. Dolne Przedmieście 1, sala widowiskowa MOK Pokaz mody organizowany w ramach finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W imprezie brały udział finalistki konkursu Miss Polski, a gwiazdą wieczoru była piosenkarka Sabina Jeszka. Jej koncertowa suknia została zlicytowana na rzecz WOŚP. W pokazie specjalnym prezentowano prace autorstwa studentów Wzornictwa WST w Katowicach. Artyści z salonu MEMENTO przygotowali dodatkową prezentację kolekcji. 19.01.2013 – „POKOCHAĆ TYCHY?, CZYLI MIASTO OD NOWA” – JANUSZ A. WŁODARCZYK Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Biblioteka WST Spotkanie z okazji publikacji nowej książki profesora Janusza A. Włodarczyka- „Pokochać Tychy?, czyli Miasto od nowa”. Połączone z wystawą fotografii. Miłym akcentem spotkania był występ muzyczny wnuczek autora – Mai Lauer (9 lat) – skrzypce i Julii Lauer (13 lat) – gitara klasyczna. Cukiernia „Ania” z Jaworzna była fundatorem wyśmienitego tortu, natomiast „Świat Wina” z Katowic ufundował degustację win. 19.01.2013 – TRZECI TURNIEJ SEKCJI SIATKÓWKI AZS WST KATOWICE Miejsce: Katowice, ul. Zygmunta Krasińskiego 8, Oddział Politechniki Śląskiej Rozgrywki z cyklu turniejów Akademickich Mistrzostw Śląska. AZS WST – sekcja siatkówki mężczyzn – należy do grupy B. Rywalizują tam również drużyny będące przedstawicielami innych śląskich uczelni, takich jak: Politechnika Śląska, WSB Dąbrowa Górnicza oraz GWSH Katowice. 27.01.2013-15.02.2013 – WYSTAWA PRAC DYPOLMOWYCH STUDENTÓW KIERUNKU ARCHITEKTURA WĘTRZ WST W KATOWICACH Miejsce: Gliwice, ul. Studzienna 6, ZPAP GLIWICE, GCOP 29.01.2013 – WARSZTATY PEPEDESIGN – JOAN GASPAR, CZESŁAW BIELECKI Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna w Katowicach 25.01.2013 – PROJEKT „POMIĘDZY” – MICHALINA WAWRZYCZEK-KLASIK Miejsce: Chorzów, ul. Jana III Sobieskiego 12, Galeria + Celem było stworzenie realizacji z pogranicza grafiki i instalacji, przełamującej stereotypowe podejście do grafiki i dającej odbiorcy możliwość znalezienia się w przestrzeni tzw. grafiki organizowanej. Format został dostosowany do proporcji człowieka, całokształt wystawy silnie angażował widza. Informacje
54
tekst: Aleksandra Strzępka
o autorce: Michalina Wawrzyczek-Klasik, absolwentka ASP w Katowicach, dyplom z wyróżnieniem w 2010 roku w pracowni serigrafii prof. Waldemara Węgrzyna. Prezentacje do dyplomu w pracowni malarskiej prof. Ireneusza Walczaka oraz pracowni intermediów prof. Adama Romaniuka. Stypendystka Ministra Kultury, dwukrotnie nominowana do Grand Prix Biennale Grafiki Studenckiej w Poznaniu, uczestniczka kilkudziesięciu wystaw w kraju i zagranicą. Asystentka w pracowni druku wypukłego oraz pracowni sitodruku w Wyższej Szkole Technicznej w Katowicach. 6.02.2013-7.02.2013 – KURS PIERWSZEJ POMOCY Miejsce: Katowice, ul. Rolna 43, Wyższa Szkoła Techniczna Kurs zorganizowany przez Międzyuczelniany Zespół Ratownictwa PCK WST. Studenci zainteresowani powyższą tematyką odbyli szkolenie przygotowujące kandydatów do egzaminu na Ratownika Medycznego. 15.02.2013 – FINISAŻ WYSTAW PRAC DR HAB. RYSZARDA CZERNOWA Miejsce: Zabrze, ul. Park Hutniczy 3-5 Galeria Wydziału Mediów, Aktorstwa i Reżyserii WST Autorska ekspozycja wybranych prac graficznych i fotograficznych, będąca zbiorem dzieł, plakatów filmowych oraz fotografii artystycznych z cyklu „Ostatni śnieg – przemiany”. 1.03.2013 – PROF. NZW. DR HAB. RYSZARD OSADCZY – OSTATNIE POŻEGNANIE Miejsce: Częstochowa, ul. Radomska, Cmentarz Komunalny Z przykrością zawiadamiamy – zmarł nasz wykładowca, profesor Ryszard Osadczy. Uroczystości pogrzebowe odbyły się w sobotę, 2-go marca. Składamy najszczersze kondolencje Najbliższym zmarłego. 7.03.2013-14.04.2013 – „PRÓBA SIŁY” – TWÓRCZOŚĆ MICHAŁA MINORA I WITOLDA BERUSA Miejsce: Muzeum Miejskie w Zabrzu. Galeria Cafe Silesia, ul. 3 Maja 6 „Próba siły” – wernisaż prac duetu: dr Michała Minora i Witolda Berusa. 24.03.2013 – TURNIEJ FINAŁOWY – AZS SEKCJA SIATKÓWKI Miejsce: Dąbrowa Górnicza Finałowe rozgrywki Akademickich Mistrzostw Śląska w siatkówce mężczyzn z udziałem naszej drużyny AZS WST, należącej do grupy B, drugiej Ligii. Trzymamy mocno kciuki i życzymy powodzenia w grze.
04