ISSN 2299-8233
MAGAZYN STUDENCKI WST
Witamy! „Najgorszy jest początek” – dlatego bardzo się cieszę, że mamy go już za sobą. Z perspektywy kilku miesięcy od wydania pierwszego numeru stałam się bardziej obiektywna. Zrozumiałam, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby gazeta ujrzała światło dzienne przed końcem roku akademickiego. Na tym etapie pracy chciałam podziękować całemu zespołowi redakcyjnemu, oraz autorom współpracującym przy pierwszym wydaniu. Wyrazy wdzięczności chciałam skierować w stronę władz uczelni, które wsparły i zaakceptowały pomysł jakim jest gazeta studencka, oraz wszystkim, którzy przez te miesiące pomagali nam załatwiać sprawy organizacyjne. Drugi numer jest dowodem na to, że chcemy się rozwijać, a nie zadowalać się tym co mamy. Chcieliśmy aby artykuły łączył wspólny temat, wybraliśmy Londyn. Miasto, o którym przez ostatnie miesiące nie przestawało się mówić. Ośrodek mody, architektury, designu i sportu. W tym numerze przygotowaliśmy dla Was nietuzinkowe materiały, które zostały nam udostępnione przez najbardziej znane biura architektoniczne na świecie jak: Zaha Hadid Architects czy Hopkins Architects. Dzięki udzielonym mam akredytacjom na katowickie imprezy, październikowo-listopadowy numer obfituje w relacje z ciekawych imprez i eventów.
Rozpoczynamy wprowadzeniem Was w świat londyńskiego zgiełku i historii. Następnie przenosimy się do ośrodka architektury sportu, gdzie będziecie mogli przeczytać o nowo powstałych obiektach, które za kilka miesięcy zostaną przebudowane bądź przestaną istnieć. Skupiając się na rzutach i przekrojach dokładnie poznacie formę i funkcję London Aquatics Center, będącego projektem Zahy Hadid, o której również Wam opowiemy. Jeżeli dotychczas nie słyszeliście o Es Devlin, to po przeczytaniu przygotowanego artykułu z pewnością to imię utkwi Wam w pamięci, tak jak wykonana przez nią scenografia z zakończenia Igrzysk Olimpijskich. Zdamy Wam relację z największej imprezy modowej jaką jest Fashion Weekend. Przeczytacie relacje z Piechura oraz z drugiej edycji Golden Vision. Na tym jednak nie koniec, oprócz relacji oraz zapowiedzi mamy kilka ciekawych felietonów i tekstów, które nie mogą umknąć Waszej uwadze. Zobaczycie też najlepsze zdjęcia zrobione od ostatniej publikacji Voica. W tym numerze rozpoczynamy dwie serie: jedną z nich jest poradnik ekonomiczny, drugą opowieść Sylwii o jej pobycie w Peru, gdzie była wolontariuszką. Serdecznie polecam i zapraszam do lektury. Anna Lessaer Redaktor Naczelny
VOICE - Magazyn studencki Wyższej Szkoły Technicznej redaktor naczelny: Anna Lessaer wydawca: Wyższa Szkoła Techniczna ul. Rolna 43 40-555 Katowice skład: Artur Bartnik, Marcin Żurawski projekt okładki: Michał Olej współpraca redakcyjna: Michał Bal, Sylwia Cieślar, Tobiasz Gruchel, Agnieszka Kloska, Magdalena Kowalczyk, Jan Lessaer, Daria Tomczyk, Przemysław Pałka, korekta tekstów: Kinga Witas fotograf: Mateusz Gruchel ilustratorzy: Łukasz Leszczuk, Michał Olej korekta projektu graficznego: dr Michał Minor współpraca: TV Silesia kontakt: voicemagazyn.pl info@voicemagazyn.pl druk: Poligrafia D&N ul. Pszenna 2 44-109 Gliwice Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skrótów oraz zmian w zapowiedzianych materiałach. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Autorzy odpowiadają za część merytoryczną własnych tekstów.
06
Przyciąga, inspiruje, zachwyca. Londyn
10
London Aquatics Center - serce 12 powstającej na nowo dzielnicy
Architektura już nie tylko dla sportu Zaha Hadid - pierwsza dama
16 światowej architektury
18 Stadiony - monumentalna pasja
Kobieta, która pokazała światu Londyn 20 Informacje WST W obiektywie 32 Fashion Weekend 25
30
Piechur 2012 pieszo dla 26 chorej Kingi
36
Spełniając (nie)swoje marzenia
28 Sztuka budzi do życia zapomnianą hutę
38
Festiwal Festiwali 40 Kalendarium
Komiks
47
46
Ekonomia to nie Twoja bajka - ekonomia to Twoje życie!
42 Święte góry,
czyli armeńsko-turecki i kenijsko-tanzański spór o granicę
PrzyciÄ…ga, inspiruje, zachwyca. Londyn.
Deszczowe miasto królowej, multikulturowa stolica świata, centrum wszelkiej sztuki, kilkunastomilionowa aglomeracja powstała ze starożytnej osady, teren najstarszego metra na świecie, bezpłatne muzeum najcenniejszych zabytków, epicentrum rewolucji przemysłowej, artystyczna siedziba Szekspira, rodzinne miasto Sufrażystek, serce dawnej Wspólnoty Narodów, mała ojczyzna Sherlocka Holmesa, stolica czerwonych symboli, mekka smakoszy, centrum finansowe Starego Kontynentu, metropolia zgiełku i błogiej zieleni, miasto legendarnego Wimbledonu, siedziba prawdziwych gentlemanów, wybieg Burberry i corocznego Tygodnia mody, miejsce południka zerowego i scena zawsze gorącego architektonicznego romansu tradycji z nowoczesnością. Londyn - w tej chwili już trzykrotny gospodarz Igrzysk Olimpijskich. Londyn: miasto - humanista.
Londyn przyciąga. Szacuje się, że, w zależności od przyjętego sposobu postrzegania, stolica ta zamieszkiwana jest przez ponad 7 milionów ludzi w tak zwanym Wielkim Londynie, bądź ponad 14 milionów w całej miejskiej aglomeracji. Według spisu ludności z 2001 roku, około 30% ludzi mieszkających wtedy w Londynie podało za miejsce urodzenia miasto położone poza granicami Wielkiej Brytanii, co wyraźnie pokazuje przemiany demograficzne miasta, które jeszcze w XVIII wieku zamieszkiwane było prawie w 100% przez rdzennych Brytyjczyków. Co ciekawe, Anglia to ewenement na mapie Europy, ponieważ nie istnieje tu obowiązek meldunkowy nawet przy pobycie powyżej 90 dni. Najistotniejsze jest legalne wykonywanie pracy, dlatego też cały świat ciągnie tu z nadzieją na lepsze jutro. Dodając do tego statystyczne piętnaście milionów turystów rocznie, mamy odpowiedź, dlaczego rzymskie Londinium stało się współczesną Wieżą Babel mówiącą nawet w 300 językach świata. Londyn zachwyca. Kiedyś mówiono o imperium „nad którym słońce nigdy nie zachodzi”. Dziś kusi mnie stwierdzenie, że jego dawne serce to metropolia, nad którą słońce świeci zaledwie 7 dni w roku. Zakrawa na wariactwo taki obrót rzeczy, bo albo Londyn gwarantuje każdemu parasol i kalosze, albo musi być wyjątkowo „sexy” w innej dziedzinie, aby ludzie przybywali tu tak chętnie. No i chyba jest, bo jednak przybywają. Spacerują po Tower Bridge, stają pod Big Benem, wypatrują Królowej w oknach Buckingham Palace, przeżywają głośno przejażdżkę piętrowym autobusem, oglądają musicale na West Endzie, bezpłatnie kontemplują zasoby muzeów, robią zakupy na Oxford Street i fotografują taksówki, które jako jedyne na świecie nie wymagają od mężczyzn zdejmowania cylindrów. Każdy znajduje tu coś dla siebie, każdy spędza czas w atrakcyjny sposób. I wielu podkreśla, że tylko to miasto potrafi wprowadzić w tak swoisty, bajkowy klimat. Londyn inspiruje. Jest jak magnez dla ludzi poszukujących swojej drogi, nie pozwala wyjechać przypadkowym turystom, kusi wykształconych, a także daje nadzieję pozostałym. Wyczuwa się tu atmosferę wolności, która daje miastu świeżość, a ludziom poczucie swobody w niemal każdym aspekcie życia. Fantazja w ich strojach, mnogość kolorów skóry,
8 | tekst: Daria Tomczyk | fot. Stanisław Lessaer
akceptacja najróżniejszych zachowań to właściwie druga jakość Londynu - cecha, dzięki której Londyńczycy tak kochają to miasto. Można studiować najróżniejsze kierunki na naprawdę wysokim poziomie, pracować na ciekawych stanowiskach w każdej niemal dziedzinie i rozwijać się zawodowo obserwując specjalistów przybywających tu z całego świata. Można też po prostu poszerzać swoje horyzonty spotykając wartościowych ludzi z przeróżnymi doświadczeniami. A jaki jest polski punkt widzenia? Jeszcze 3 lata temu ciężko było znaleźć turystów chętnych do podróży w tamte strony, bo ewentualnym wyjeżdżającym w głowie były nie atrakcje, a raczej miejsca pracy. Trzeba przyznać, że urok Londynu bezsprzecznie przygasa, kiedy podczas spaceru, zaledwie parę przystanków metra od centrum, turystę paraliżuje strach przed barczystymi łysolami przeklinającymi w jego języku. Jednak może przygasnąć również wtedy, gdy zamiast spacerować po Brytyjskim Muzeum, człowiek pracuje w pocie czoła aby utrzymać rodzinę pozostawioną w Polsce. Myślenie o Londynie nie zawsze musi być więc bezgranicznie pozytywne, ale skoro zależy od subiektywnych przemyśleń i doświadczeń, uważam, że jest jednym z najfantastyczniejszych miejsc na mapie świata. Sparafrazowałabym hasło jednej z londyńskich marek i poradziłabym: Just have a look on London and try this London look!* *Rzućcie okiem na Londyn i wypróbujcie ten londyński styl!
Architektura już nie tylko dla sportu
Olimpiada w Pekinie była wielkim wydarzeniem architektonicznym. Dwa spektakularne budynki – stadion Bird’s Nest i arena pływacka Water Cube, zanim jeszcze zostały wybudowane, stały się ikonami i to nie tylko ze względu na swoją awangardową formę, ale przede wszystkim z względu na konstrukcję wykorzystującą najnowsze zdobycze technologiczne. Chińczycy pokazali jak powinno się budować i organizować tak ogromną imprezę jaką są igrzyska olimpijskie. Organizatorzy Olimpiady w Londynie musieli zaprezentować coś świeżego i innowacyjnego by przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną tak wysoko. Czy zdołali tego dokonać? Jeśli chcielibyśmy określić tegoroczne igrzyska jednym słowem, idealnym wydaje się być „dziedzictwo”. W myśl tej zasady stworzony został cały park olimpijski, choć może wypadałoby raczej powiedzieć dzielnica. Architekci i planiści mieli za zadnie stworzyć przestrzeń i obiekty, które po igrzyskach zostaną przetransformowane w taki sposób, by stać się przyjaznym do mieszkania miejscem dla kilkudziesięciu tysięcy londyńczyków. Rezultaty poznamy już za 18 miesięcy, bo taki czas jest przewidziany na wszystkie prace adaptacyjne. Nie znaczy to jednak że stadion, Velodrom czy park przestaną
10
istnieć. Zostaną one tylko dostosowane do zapotrzebowania i standardów nowej dzielnicy, a nie jak dotychczas całego miasta, w którym nie brakuje licznych obiektów sportowo-rekreacyjnych. Park zmieni nazwę na Olimpijski Park Królowej Elżbiety i stanie się największą przestrzenią zieloną w mieście. Stadion zmniejszy się o 25 000 krzesełek, Aquatics Center straci boczne „skrzydła” i stanie się basenem otwartym dla mieszkańców i uczniów szkół, Cooper Box, który mieścił boisko do piłki ręcznej stanie się wielofunkcyjną salą wystawowo-sportową, a całość zostanie uzupełniona o budynki mieszkalne i usługowe. Fakt, że jeszcze na początku 2007 roku przestrzeń o powierzchni 2,5 km2 była całkowicie niezagospodarowana, a w przeciągu niespełna 7 lat stanie się dobrze funkcjonującą i zapewne modną częścią miasta, robi wrażenie. Pekin architektonicznie pobił wszystko, co do tej pory widzieliśmy na igrzyskach. Nie było łatwo mu dorównać, dlatego przy projektowaniu olimpijskiego Londynu do współpracy zaproszono znanych architektów, którzy mieli już doświadczenie przy tego typu projektach, a byli to między innymi: Grupa Populous odpowiedzialna za stadion w Johannes-
burgu na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w 2009 roku, Zaha Hadid czy londyńskie biuro Hopkins Architects. Obecność takich firm pobudza wyobraźnię i wzmaga apetyt, chcielibyśmy znowu zobaczyć coś na miarę Ptasiego Gniazda czy chociażby przebudowy stadionu w Atenach w roku 2004 przez Santiago Calatravę. Nie jestem do końca pewien czy to wygórowane oczekiwania, czy kryzys który ogarnął Europę, ale właśnie stadion olimpijski który miał być największym i najbardziej spektakularnym budynkiem igrzysk zszedł na drugi plan. Jest to bardzo dobry obiekt, o regularnym rytmie i dobrych proporcjach ale brakuje mu tego czegoś, tego „wow”, którego wszyscy oczekiwali. Znacznie ciekawszy jest Velodrom biura Hopkins. Inspirowany szybką jazdą na rowerze, jest subtelny i nieprzytłaczający, a mimo swoich pokaźnych rozmiarów jego wkomponowana w zieleń, drewniana fasada idealnie harmonizuje się z otoczeniem. Budynek docelowo ma być miejskim centrum kolarstwa torowego z torem dla BMXów, którego brakuje w mieście. Trzeci najbardziej rozpoznawalny budynek tej Olimpiady to Aquatics Center Zahy Hadid, inspirowany falującą wodą. Budynek jak na Zahę przystało, o biomorficznej formie kryje w sobie
technologicznie zaawansowaną konstrukcję dachu o rozpiętości 160 metrów i szerokości prawie 90 metrów, podpartą tylko na dwóch ścianach żelbetowych. Żeby pomieścić odpowiednią ilość widzów budynek, na czas igrzysk dostał jednak dwie ogromne widownie, które niestety zniekształcają ogólną formę budynku i zasłaniają, w znacznym stopniu, linię dachu, która była jego głównym atutem. Ale igrzyska to nie tylko trzy główne budynki pokazywane na okrągło w mediach, ale ponad 20 obiektów zaprojektowanych z tej okazji. Na szczególną uwagę zasługuje centrum do koszykówki i arena strzelecka, które mimo swoich rozmiarów są obiektami czasowymi i zostaną po olimpiadzie rozebrane, a materiały prawdopodobnie wykorzysta się przy innych budowach. Nic jednak nie jest jeszcze pewne, ponieważ centrum koszykówki tak się spodobało, że nie wyklucza się nawet wykorzystania go przy Olimpiadzie w Rio De Janeiro w 2016! Czyżby na naszych oczach wykształcała się nowa tradycja, która umożliwi wykorzystanie bardzo drogich obiektów wielokrotnie i to na różnych kontynentach? Impreza tych rozmiarów oraz budowa docelowej, przyszłej dzielnicy potrzebują bardzo rozbudowanego zaplecza, dlatego równocześnie z budową stadionów i aren powstała mała elektrownia, oczyszczalnia wody, centrum medyczne, centrum medialne, szkoła i uniwersytet. Budynki, choć mniej znane i eksponowane, nie zostały w żadnym stopniu potraktowane po macoszemu i mimo ich specyficznego przeznaczenia (np. elektrownia), są przykładami bardzo dobrej i nowoczesnej architektury, która ma na celu dopełnienie i uzupełnienie braków w przestrzeni, a nie dominowanie w niej. Dziedzictwo. Olimpiada była jedynie zapalnikiem do stworzenia nowego i atrakcyjnego miejsca na współczesnej mapie Londynu. Odcinając się od wszystkich dobrych i złych opinii mieszkańców i twórców jestem przekonany o tym, że organizatorzy Igrzysk w Londynie pokazali, wiele ryzykując, jak można stworzyć coś, co nie będzie tylko wyścigiem na 100 metrów ale długodystansowym biegiem. Czy idea stworzenia nowej dzielnicy stanie na najwyższym stopniu podium, czas jednak pokaże, a ja trzymam kciuki żeby tak było.
tekst: Jan Lessaer | fot. LOCOG | 11
London
serce powstającej na nowo dzielnicy
Aquatics Center
London Aquatics Centre to miejsce, dzięki któremu byliśmy świadkami wielkich wygranych i towarzyszących temu emocji. To na tym obiekcie Ryan Lochte, ku wielkiemu zaskoczeniu widzów okazał się szybszy od dotąd niepokonanego Michaela Phelpsa. Jednak Amerykanin zdobył podczas mistrzostw kolejne złote medale, trwale zapisując się w historii sportu. Joanna Mendak zdobyła najwyższe miejsce na podium, a Diana Vollmer popłynęła po złoto gubiąc po drodze czepek. Rosyjskie pływaczki synchroniczne świętowały swoje zwycięstwo, natomiast uczestnicy skoków do wody zapewnili nam chwile pełne trwogi i skupienia. Tłem dla niezapomnianych rozgrywek stało się Centrum Sportów Wodnych będące projektem biura architektonicznego Zahy Hadid.
12
Kondygnacja I
Kondygnacja II 13
Kondygnacja III London Aquatics Center mieści się w południowo-wschodniej części Parku Olimpijskiego. Bezpośrednio sąsiaduje ze stacją metra Stratford, wpisując się w istniejącą koncepcję urbanistyczną. Most Stratford łączy nowo powstałą dzielnicę z istniejącą, czyli Stratford. Tym samym porządkując tkankę miejską. Strategią tego obiektu jest wkomponowanie podstawy hali z basenu w formie podium z otaczającymi ją trybunami. Całość natomiast połączona jest z przylegającym mostem, poprzez wejście na najwyższy poziom obiektu. Parter otwiera się na nowo zagospodarowaną przestrzeń. Tym samym Centrum Sportów Wodnych w pełnił asymiluje się z otoczeniem i mostem, którego stało się przedłużeniem. Zaha Hadid po raz kolejny inspirację zaczerpnęła z przyrody. Forma London
Aquatics Center nawiązuje do płynnego geometrycznego ruchu fali. Kompleks składa się 50-metrowego basenu olimpijskiego, w którym odbywały się konkurencje pływackie oraz drugiego o tych samych gabarytach z podgrzewaną wodą. Basen treningowy zlokalizowany jest pod mostem Stratford. Trzeci ma 25 metrów i przeznaczony jest do nurkowania. Całość pokryta jest falistym dachem rozciągającym się na długość 160 metrów i 90 metrów szerokości. Podwójne geometryczne skrzywienie posłużyło do stworzenia unikatowych parabolicznych łuków. Dzięki temu dach stał się niepowtarzalny, a jego falująca forma wizualnie zróżnicowała poziomy basenów. Przestrzeń pomiędzy dachem a podium wypełniono szklaną fasadą. Forma obiektu jest opływowa, wiec konstrukcja sprawia wrażenie lekkiej, jednak każdy z betonowych elemen-
14 | tekst: Anna Lessaer | fot. Hufton + Crow | wiz. Zaha Hadid Architects
tów podtrzymujących dach jest w stanie udźwignąć obciążenie 3 tysięcy ton. Wewnętrzna konstrukcja dachu została wyłożona brazylijskim drewnem. Całość obiektu oświetla 40 punktów oświetleniowych zawartych w sklepieniu Aquatics Center. Kompleks zajmuje ponad 39 tysięcy metrów kwadratowych. Jak zostało wspomniane we wcześniejszym tekście, wytyczną dla projektantów była trwałość obiektu tuż po zakończeniu rozgrywek. Studio Zahy Hadid zaproponowało ciekawe rozwiązanie. Budynek składa się z części stałej i tymczasowej. Projektanci skupili się nad formą jaką chcieli uzyskać w efekcie końcowym. Aby nie burzyć założonej koncepcji dobudowano skrzydła, które rozbudowywały widownie o 15 tysięcy miejsc siedzących. Po zakończonych zawodach zredukowana zostanie jedynie nadbudowa nieingerująca w pierwotny
projekt. Obiekt więc pozostanie unikatowy i będzie skupiać na sobie uwagę tworząc centrum nowo powstającej dzielnicy. Inspirowana fauną morską struktura budynku odzwierciedla nadaną mu funkcję. Dlatego uważam go za jeden z najlepszych obiektów przygotowanych na tegoroczne Igrzyska Olimpijskie. Dzięki udostępnionym przez biuro Zaha Hadid Architects materiałom, każdy może przeanalizować wyrysowane rzuty, a dzięki przekrojom, zrozumieć zastosowaną różnicę poziomów. Skupiając się natomiast na formie morficznej można odnaleźć zależności w konstrukcji dachu. Zaha Hadid słynie z niekonwencjonalnych form, które przez wielu uważane są za komercyjne. Dzięki szerokiemu spojrzeniu na architekturę, projektantka tworzy interesujące obiekty stające się często ikonami miast. Wystarczy spojrzeć na skocznię narciarską w Innsbrucku. Sama natomiast mówi, że chce aby projekty wypływające z jej studia zmieniały obraz całego miasta, a nie tylko jego fragmentu, a ich nowoczesność narzucała nowy kierunek. Nie dopasowuje obiektu do kontekstu ponieważ kontekst miasta ciągle się zmienia. Spoglądając jeszcze raz na London Aquatics Centre nasuwa mi się pytanie, będące przyczyną niejednego sporu, czy architektura jest sztuką? Z tym pytaniem pozostawiam Was do następnego wydania naszego magazynu.
Zaha Hadid pierwsza dama światowej architektury.
Zaha Hadid jest bez wątpienia najbardziej znaną kobietą w środowisku architektonicznym. Dzięki ojcu, który był prezesem irackiej Partii Demokratycznej otrzymała rozległe wykształcenie. Uczyła się w Bagdadzie i Szwajcarii. Na uniwersytecie w Bejrucie studiowała matematykę, a potem w Architectural Association School w Londynie, drugiej po Southern California Institute of Architects najlepszej szkole na świecie, której absolwentami są architekci tacy jak Rem Koolhas, Lord Richard Rogers czy Sir Michael Hopkins. W wieku 30 lat Zaha otworzyła własną pracownię projektową Zaha Hadid Architects (ZHA) z siedzibą w Londynie. Trzy lata później, w 1983 roku zdobyła sławę dzięki projektom konkursowym. Zanim to jednak nastąpiło pracowała w firmie holenderskiego przedstawiciela dekonstruktywizmu Rema Koolhasa i Zenghelisa, czyli w Office for Metropolian Architecture (OMA). Hadid znana jest z radykalnych, innowacyjnych form we wszystkich projektach, nie tylko budowlanych. Od początku swojej profesjonalnej kariery tworzyła meble, biżuterię, buty oraz wiele obiektów użytku codziennego jak sztućce czy wazony. Jej znakiem rozpoznawczym są formy morficzne, wyznaczane nie geometrycznie tylko matematycznie. Technikę tą określa się skrótem NURBS (Non-Uniform Rational B-Spline) czyli najbardziej elastyczną metodą w matematyce, umożliwiającą pokazanie powierzchni w tworzonym modelu. Wizualne przedstawianie projektów miało duży wpływ na rozwój postmodernistycznej architektury. W pracach Hadid od początku widać idee, którymi się kierowała: kontrolowany chaos i nieprzewidywalność uzyskaną przez krzywoliniowe kształty oraz odpowiedni dobór materiałów. Zastosowanie bioniki dodaje obiektom nowoczesności i świeżości, a surrealizm i płynność formy sprawiają że jej projekty na długo zapadają w pamięć. Wiele osób zarzuca jej bycie formalistką. Trudno zaprzeczyć, że forma jest w jej pracach najważniejsza, ale również rozwiązania funkcjonalne w jej projektach są ciekawe i moim zdaniem bardzo dobre. Ich innowacyjność sprawia jednak, że realizacja jest bardzo kosztowna, ponieważ Zaha Hadid postanowiła zmagać się z problemami konstrukcyjnymi, które
wielu uważa za niemożliwe do wykonania. Przy każdym projekcie widać zależność pomiędzy otoczeniem a obiektem, strefą publiczną a prywatną. Dzięki konsekwencji i własnemu stylowi przez ponad 30 lat utrzymuje się na rynku i jest jednym z najbardziej pożądanych projektantów na świecie. Jako pierwsza kobieta w historii otrzymała prestiżową nagrodę Prizkera. Została również laureatką nagrody Miesa van der Rohe, a w 2010 do jej rąk trafiła nagroda Stirlinga. Zapraszana jest na wykłady do wielu renomowanych uczelni na całym świecie. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Sztuki Przemysłowej w Wiedniu, przed tym prowadziła zajęcia w AA (Architectural Association), na Harwardzie oraz na Uniwersytecie Illinois w Chicago. Do jej najbardziej znanych projektów można zaliczyć: The MAXXI - National Museum of 21st Century Art w Rzymie, The BMW Central Buildings w Lipsku, The Phaeno Science Center w Wolfsburgu oraz The Rosenthal Center for Contemporary Art w Cincinnati w Stanach Zjednoczonych. Obecnie pracuje między innymi nad stacjami Kolejowymi w Neapolu i Durango, oraz wieżowcami w Bilbao, Istambule i Singapurze. Pracuje również nad projektami, które mają być realizowane w Jordanii, Algierii, Azerbejdżanie, Abu Dhabi i Arabii Saudyjskiej. Jednak jej najbardziej oczekiwanym projektem w tym roku był London Aquatics Centre (Ośrodek Sportów Wodnych w Londynie).
tekst: Anna Lessaer | fot. Steve Double, Werner Huthmacher, Hufton + Crow | wiz. Zaha Hadid Architects | 17
Stadiony monumentalna pasja
Budową stadionów zainteresowałem się bardzo dawno temu. W czasach wczesnej młodości byłem częstym gościem stadionów, czy to Ludowego w Sosnowcu, czy też innych obiektów, gdzie jeździłem za swoją drużyną. Od zawsze widziałem w nich coś niezwykłego. Czułem się tak, jakbym mógł dotknąć gęstą atmosferę przeżyć i wspomnień zostawionych przez moich poprzedników, którzy przychodzili tam przez lata.
18
Jednak czy to tylko metafizyka buduje atmosferę? Oczywiście, że nie (a może nie tylko?). Stadiony buduje się w taki sposób, żeby same rozpalały emocje. Z pewnością z okazji Euro 2012 nasłuchaliście się trucia szarlatanów od stadionów na temat formy poszczególnych aren. Teraz przeczytacie skrócony wywód osoby, która ze stadionów może się doktoryzować (chociaż póki co pisze z nich pracę inżynierską). Stadiony w Polsce obecnie możemy podzielić na dwa typy. Pierwszy z nich to stadion zbudowany na planie owalu, na nasypach ziemnych, rozłożysty, kojarzony raczej z bieżnią, czy torem żużlowym dookoła boiska. Nie buduje się już w praktyce takich obiektów. Wyjątkiem jest powstający w Chorzowie Stadion Śląski. Drugim z kolei typem obiektów są stadiony, o trybunach maksymalnie zbliżonych do murawy, strome, zajmujący dużo mniej powierzchni, jak areny Euro i choćby Stadion w Zabrzu. Oba przykłady znam jak własną kieszeń, gdyż na nich pracowałem. Jaki typ wolę? Oczywiście ten pierwszy. Może zapewnia gorszą widoczność, może łuki sprawiają wrażenie zbędnych, jednak taki stadion przeważnie ma dużo lepszą akustykę, przez naturalne ukształtowanie obiektu. To właśnie tu, krzycząc można uzyskać efekt, który potrafi wręcz ogłuszyć zawodników i sprawić, że kibice czują przez chwilę jakby unosili się nad trybuną. Oczywiście drugi typ stadionu jest dużo praktyczniejszy, daje lepsze możliwości zagospodarowania, lepszą widoczność, jest tańszy w wykonaniu i zajmuje mniej miejsca, ale jest to też stadion bardziej dla pikników. Jednak przechodząc do meritum. Jak się wykonuje stadion? Duża część robót, to prace na prefabrykatach. A prefabrykuje się głównie słupy, belki, rygle, a także samą konstrukcję schodkową trybun. Po wykonaniu wymaganych zbrojeń i robót betonowych, w postaci fundamentów, płyt dennych, czy stropów (układanych w większości z płyt, które po prostu zalewa się betonem, tworząc stateczną konstrukcję), cała reszta procesu przypomina układanie klocków. Na tym etapie jedyną pracą wymagającą zbrojenia i betonowania są elementy zbyt duże, by je przewieźć lub elementy, które technologicznie muszą być zabetonowane dopiero na miejscu wbudowania.
Przykładami takich elementów są womitoria z Zabrza. Element ten służył do „wyrzygiwania” ludzi na trybuny budowli amfiteatralnej. Brzmi trudno, ale po zobaczeniu tego elementu, każdy może stwierdzić, że wiedział o co chodzi. Kolejnym ciekawym przykładem są gigantyczne oczepy z Chorzowa. Ta ponad 20 metrowa konstrukcja miała na celu stanowić podporę dla największego dachu w Europie. Kolejną ciekawostką dotyczącą oczepów jest to, że wyposażone są one w markery, które będą pokazywały osiadanie. Po przekroczeniu właściwego poziomu, konstrukcję będzie trzeba rozebrać. Budowa stadionu jest konstrukcją wymagającą wielkich nakładów organizacyjnych i logistycznych. Sam projekt stadionu wymaga znajomości wielu zagadnień i zawiera w sobie więcej elementów branżowych, niż jakakolwiek inna konstrukcja. Przykładowo dach musi być tak zaprojektowany, żeby przy możliwie jak najmniejszej liczbie podparć i lin, mogących ograniczyć widoczność, wytrzymał napór
różnych obciążeń, ale także, żeby zapewniał optymalną akustykę i dopływ światła dziennego, żeby nie przesłaniał murawy, ale, żeby i montaż sztucznego oświetlenia zapewniał optymalne doświetlenie placu gry w nocy. Również myśli się o ekologii. Na Stadionie Śląskim znajduje się ukryty zbiornik retencyjny (z przodu, przed budynkiem hotelu), na którym prawdopodobnie będzie można posiedzieć pod parasolem. Zbiornik ten będzie zasilał wodą deszczową instalacje polewające murawę, a także spłuczki w łazienkach. Jak widzimy stadion jest obiektem bardzo interesującym dla inżyniera, a także wprowadza wiele innowacji dla budownictwa. Polecam każdemu choćby krótkie praktyki na budowanym stadionie. Naprawdę można się z tego nauczyć bardzo wielu rzeczy, które przydadzą się w przyszłości. Szczególnie taka nauka przydałaby się przyszłym projektantom i architektom, bo to właśnie biura architektoniczne mają największe problemy z tym procesem.
tekst: Michał Bal | fot. Michał Bal | 19
Kobieta, która pokazała światu Londyn.
Już w marcu 2013 dzięki Opus Arte „Les Troyens” będzie można zobaczyć na DVD
Dziecięce marzenia o własnej przyszłości zazwyczaj kojarzą się ze strażakiem, Supermanem bądź piosenkarką, czyli dla dorosłych to odwieczny powód do pobłażliwych uśmiechów, a dla dzieci nic innego, jak kolejny zamek z piasku, będący trudnym ale wykonalnym zadaniem. Potem przychodzi okres dojrzewania albo już podstawówka i człowiek bezboleśnie zapomina o przysłowiowym policjancie, więc nie dziwimy się, że po latach, z maturą na karku tym bardziej brnie pod prąd swoich dawnych (podświadomych?) ideałów. Czasem może to i dobrze. Co jednak, gdybyśmy zamiast marzeń wzięli różnorodne zabawy i aktywności, znane jedynie ludziom poniżej dziesiątego roku życia, i zastanowili się czy nie powinny częściej inspirować nas przy wyborze zawodowej przyszłości? Może, w przeciwieństwie do nieuchwytnych rozmyślań i odpowiedzi na pytania wujków Waldków („Kim chcesz Daruniu zostać w przyszłości?”), czynności sprawiające nam frajdę takie jak sadzenie roślinek albo budowanie własnych domków dla lalek, mogą pokazać nam najprostszą i najwłaściwszą drogę do sukcesu? Oceńcie sami na przykładzie mojej inspiracji do postawienia tej tezy, niezwykłej Brytyjki, która w sierpniu
tego roku pokazała Królestwo Elżbiety II całemu światu. Es Devlin to ta właśnie osoba, która uznawana aktualnie za jednego z najzdolniejszych scenografów na świecie, dostąpiła zaszczytu stworzenia scenografii do ponad trzy godzinnej ceremonii zakończenia Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012. Nawet jeśli ktoś nie miał okazji lub ochoty oglądać transmisji z tej fantastycznej uroczystości, za bilet na którą trzeba było zapłacić do 1500£, na pewno ma świadomość rangi tego wydarzenia, a także presji oczekiwań, jakie towarzyszyły podjęciu przez Devlin tego wyzwania. Dla każdego scenografa takie zlecenie bez wątpienia byłoby spełnieniem najskrytszych zawodowych marzeń, a dodając do tego oko zwierzchnika w postaci Diamentowej Królowej, można stwierdzić, że Es Devlin faktycznie musi być kimś wyjątkowym. I proszę Państwa jest. Lady Gaga i scena jej trasy koncertowej 2009/2010 pt. „Monster Ball”, występy grupy Take That w 2010 roku, a także pierwszy, ale nie ostatni kontrakt z Kanye Westem w 2007 roku, to tylko czubek góry lodowej osiągnięć w dziedzinie scenografii koncertowej, którą Devlin realizuje równocześnie z fundamentalną
częścią jej kariery, czyli scenografią operową i teatralną tworzoną dla czołowych europejskich scen, już od 1996 roku. A wszystko, w dużym przybliżeniu, zaczęło się kiedy urodzona w 1971 roku w Sussex Esmeralda (dziś używa jedynie skrótu swojego imienia - Es) spędzała niespotykanie kreatywne dzieciństwo, ukazując najbliższemu jej światu wyjątkowe zdolności projektowe. Jak sama opowiada, jako dzieci lubili z rodzeństwem tworzyć nowe zabawki, które powstawały dzięki ich dziecięcym pomysłom. Pracowali nad własną wersją planszy „Monopolu”, a także tworzyli autorskie gry planszowe lub bawili się w teatr za pomocą żarówek, prześcieradeł i projektorów. Dzięki rodzicom chrzestnym mała Es odwiedzała Londyn, gdzie podziwiała inspirujące dzieła Andrew Loyd Webbera, a także poznała gwar wielkiego miasta. Nadeszły jednak czasy dorastania, kiedy to w soboty grała na skrzypcach, pianinie i klarnecie w Królewskiej Szkole Muzycznej, a następnie decyzja o studiach, która doprowadziła dzisiejszą scenografkę na licencjat z literatury brytyjskiej na Uniwersytecie Bristolskim. Dopiero dwuletnie studium nauk artystycznych (ang. Foundation Course) na Central St Martins
School of Art and Design zbliżyło ją z powrotem do dziecięcych pasji. Wreszcie w 1995 roku przyszedł moment przełomowy, gdy nieprzekonana, lecz zachęcana mocno przez najbliższych, zapisała się na uczęszczany przez nie więcej niż 10 osób, jednoroczny kurs scenografii Motley Theatre Design Course w Londynie. Niezbyt biegła jeszcze we współczesnej teatrologii, szybko nadrobiła zaległości i już w 1996 roku jako studentka, wygrała swoją pierwszą nagrodę w dziedzinie scenografii, tj. Nagrodę Linbury (ang. Linbury Prize for Stage Design). Pierwszym większym projektem stała się scenografia do sztuki „Edward II” dla Teatru Octagon w Bolton, którą realizowała jeszcze w tym samym roku i to za pomocą basenu pływackiego jako sceny (!), a na dalsze propozycje nie trzeba było długo czekać. Do tej pory Es Devlin zaprojektowała scenografie oraz kostiumy do ponad 36 sztuk teatralnych i 24 operowych, wystawianych na scenach takich jak English National Opera czy Royal Court Theatre, pracowała z gwiazdami muzyki realizując scenografie do ponad 10 światowych tras koncertowych, zaprojektowała dekoracje sceny do 10 przedstawień muzyczno-tanecznych, a także współpracowała z telewizją m.in. w ramach realizacji scenografii Europejskich Nagród Muzycznych (ang. European Music Awards) oraz pojedynczych występów gwiazd takich jak Rihanna czy Kanye West podczas gal wręczenia nagród Grammy oraz Nagród Brytyjskich (ang. Brit Awards). Ta ciemnowłosa, piekielnie utalentowana Brytyjka od 3 lat niepodzielnie dzierży tytuł Najlepszego Projektanta Roku TPI (ang. TPi Set Designer of the Year Award), a także jest laureatką kilkunastu innych plebiscytów i zwyciężczynią prestiżowych nagród. Jej sukces, jak piszą komentatorzy i znawcy tematu, tkwi w odwadze, z jaką podchodzi do wyzwań i nieznanych tematów, a także rozbudowanej wyobraźni i wizjonerskim pomysłom. Es Devlin myśli szeroko i udaje jej się tworzyć obrazy niezapomniane, idealnie oddające zamysły reżyserów bądź wykonawców, z którymi współpracuje. Obecnie na deskach Royal Opera House w Londynie odbywają się np. spektakle operowe do sztuki „Les Troyens”, której to publiczność zachwyca się charakterystycznym, górującym nad aktorami popiersiem konia trojańskie-
22
go, zbudowanym z metalowych zbroi i oręża, jej pomysłu. Dużo mówiło się w Anglii o tym jak i innych jej realizacjach, dlatego Brytyjczycy z ulgą i dumą przyjęli wiadomość o wyborze Devlin na autorkę scenografii do chyba najważniejszego wydarzenia medialnego ich kraju ostatnich lat. Zakończenie Olimpiady 2012, które przedstawiło Wielką Brytanię przez pryzmat jej muzyki od zawsze wywierającej gigantyczny wpływ na światową muzykę rozrywkową, przejdzie do historii dzięki uniwersalnemu tematowi przewodniemu, a także doskonałej formie prezentacji artystów na stadionie i oprawie ceremonii autorstwa właśnie Devlin. Na murawie stadionu znalazła się ogromna scena w wymownym kształcie flagi brytyjskiej (projekt pomysłu Damiena Hirsta), udostępniając 8 wybiegów (ramion), na któ-
rych przez 3 godziny mogliśmy podziwiać kilkudziesięciu artystów. Miniatury najważniejszych zabytków Londynu, takich jak Big Ben czy Most Tower w pierwszej części oprócz funkcji dekoracyjnej posłużyły za ścianki wspinaczkowe dla bębniarzy grupy STOMP, klasyczne londyńskie taksówki obwiozły po scenicznym Union Jack’u legendarne już ulubienice Anglików z zespołu Spice Girls, a ogromna dmuchana, świecąca na neonowo ośmiornica z Fatboy Slimem za konsoletą, rozłożywszy się na wszystkich ramionach sceny, wprowadziła nas do ery muzyki najnowszej. Nic dziwnego, że ceremonia zdobyła uznanie na całym świecie i została zgodnie okrzyknięta sukcesem artystycznym i organizatorskim. Tak oto wygląda historia jednej z najbardziej inspirujących postaci dzi-
siejszego świata sztuki, która dopiero po zmianie dyscypliny odnalazła sposób na siebie, stając się ponadto jedną z najdoskonalszych specjalistek w swoim fachu. Dzięki różnorodności projektów, a także wyobraźni i perfekcjonizmowi ukształtowała swój niepowtarzalny, graficzny styl doceniany przez powszechnie cenionych ludzi branży. Jak wynika z informacji podanych przez oficjalną stronę internetową, nowe projekty Devlin powstaną dla teatru wiedeńskiego Theater an der Wien, a w 2016 roku na scenie Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Niech i Was zainspiruje jej wspaniała kariera i otworzy oczy na to, o czym być może niechcący już zapomnieliście lub o czym nigdy jeszcze nie zdarzyło Wam się myśleć, a to Polska właśnie będzie chlubić się kolejnym, tak spektakularnym triumfem.
tekst: Daria Tomczyk | fot. Eamonn McCabe, Bill Cooper | 23
Kwartalnik powstały z myślą o fanach sportów ekstremalnych, stworzony przez grupę fotografów i riderów, w którym znajdziecie fotorelacje i reportaże z największych imprez sportowych w kraju i za granicą. W następnym numerze Voica będziecie mogli przeczytać materiał przygotowany przez autorów Trikera. Jako zapowiedź prezentujemy zdjęcie autorstwa Adama Łakomego z Jakubem Dytkowskim w roli głównej.
London Fashion Weekend 20-23 września 2012, w znanym już ze swych wspaniale organizowanych wydążeń kulturowych – Somerset Hause, odbyła się czterodniowa impreza kierowana do wszystkich miłośniczek i miłośników mody. Na ten czas, wspaniały Somerset Hause zamienił się w najbardziej ekskluzywne i najmodniejsze miejsce w całym Londynie. Ponad 100 brytyjskich i międzynarodowych marek wystawiało swoje kreacje na sprzedaż. Totalne wyprzedaże! Projektanci specjalnie na to wydarzenie obniżyli ceny ubrań, akcesoriów czy obuwia nawet do 70%. Po udanych zakupach goście mieli okazję zobaczyć twórczość młodych projektantów na wybiegu. Daks, Issa London, Alice by Temperley oraz Twenty8Twelve, prezentowali stroje na wiosnę/lato 2013. Osobiście miałam okazje zawitać na pokazie Issa London. Duże printy na tkaninach, ostre kolory, tak projektantka zapowiada wiosnę/lato 2013. Osoby, które znają mnie i moją twórczość, wiedzą, że nie lubię „grzecznych” kreacji, choć takie właśnie pojawiły się u Issa na wybiegu. Jednakże nie zamykam się na nowe doznania estetyczne, znalazłam w kolekcji nawet coś dla siebie. Powiem więcej, dwie kreacje powaliły mnie na kolana. Były to prześwitujące sukienki w złocie i srebrze z naszytymi kryształkami. Eleganckie i seksowne. Jestem wręcz zazdrosna i zawiedziona, że to nie ja pierwsza wpadłam na ten, jakże genialny pomysł. Jednym słowem WELL DONE ISSA! Drugiego dnia na wybiegu prezen-
towane były aktualnie panujące w modzie trendy według Kitchen Chic, Sergeant Indigo i Lady Brocade. Kitchen Chic proponuje niewinny, przesłodzony wizerunek kobiety i mężczyzny, inspirowany latami 60. Lady Brocade to zwiewne sukienki z kwiecistymi wzorami i futrzanymi dodatkami. Dość kontrowersyjne, ale jak się okazało trafione w dziesiątkę połączenie materiałów. Dodatkowo promuje wizerunek gotycki, ciemną paletę barw i złote dodatki. To mój ulubiony trend tego roku. Konterfekt Sergeanta Indigo to klasyka w nowoczesnej odsłonie. Stonowana i spokojna, z nutką szaleństwa w dodatkach. Długie płaszcze, garsonki, skórzane spódnice i przede wszystkim męskie wydanie Indygo, tej zimy podbija moje serce. Obok wyprzedaży i pokazów, na gości czekało jeszcze mnóstwo innych atrakcji takich jak: własne zdjęcie na okładce ELLE Magazine, zdjęcie z Diet Coke zaprojektowane przez Jean Paul Gaulttera, wirtualna przymierzalnia, gratisy i wiele, wiele innych… Wielkim plusem tej imprezy była atmosfera, wszyscy producenci, konsumenci, organizatorzy, wolontariusze, WSZYSCY, byli przyjaźnie nastawieni, chętni do pomocy, rozmowy i dzielenia się swoimi doświadczeniami z rozmówcą. Życzyłabym sobie chociaż namiastki London Fashion Weekendu na naszym FashionPhilosophy Fashion Week Poland. Mam nadzieję, że w przyszłym roku zawitam tam ponownie! tekst: Magdalena Kowalczyk | fot. Magdalena Kowalczyk | 25
Piechur 2012 pieszo dla chorej Kingi
„Piechur - Róża Wiatrów - Katowice 2012” to akcja, która miała na celu nagłośnić sprawę małej Kingi Luki z Siemianowic Śląskich i zachęcić jak największą liczbę osób do pomocy czteroletniej dziewczynce, chorej na powikłania po zapaleniu mózgu. Oto powód, dla którego piętnastu młodych ludzi przeszło łącznie 400 km na własnych nogach w ciągu trzech dni. Była to już druga edycja „Piechura”, zeszłoroczna odbyła się pod nazwą „Piechur Świnoujście - Hel 2011”. Wtedy 5 studentów przeszło 360 km od Świnoujścia do Helu w ciągu 11 dni. Celem było również nagłośnienie sprawy Kingi Luki. Organizacja. Wszystko zaczęło się od ustalenia trasy, sama idea „Róży Wiatrów” powstała już w 2011 roku na Półwyspie Helskim po zakończonej pierwszej edycji. Wybrałem więc cztery miasta położone mniej więcej w równej odległości od Katowic. Każde z nich reprezentowało inny kierunek świata: Częstochowa – północ, Cieszyn – południe, Opole – zachód i Kraków – wschód. Łączny dystans do przebycia wyniósł około 400 km. Następnie trzeba było zebrać jak najwięcej chętnych, planowałem maksymalnie 40 osób, niestety ostatecznie udział wzięło 15 piechurów. Żadna akcja nie odbędzie się bez porządnego plakatu. To był kolejny punkt, którym zajął się Sylwester Smigielski. Następnie pojawiło się kilka nowych pomysłów, które zaproponował Michał Bal, który przez swoje zaangażowanie stał się współorganizatorem akcji. Postanowiliśmy, że idealnym zwieńczeniem akcji będzie koncert finałowy w sercu Katowic, na ulicy Mariackiej. Dzięki wielu ludziom dobrej woli, miłym przedstawicielom w Urzędzie Miasta oraz mediom udało się! Kinga. Mała Kinga Luka, 4-letnia miesz26
kanka Siemianowic Śląskich, podopieczna naszej akcji, choruje na powikłania po zapaleniu mózgu. Jedynie, czego potrzebuje to codzienna rehabilitacja, która nie jest refundowana z NFZ. Nie zbieraliśmy pieniędzy, zainteresowanym rozdawaliśmy ulotki z informacjami oraz odsyłaliśmy ich na stronę internetową fundacji, na której mogą dowiedzieć się więcej na temat naszej akcji oraz znaleźć numer konta, na które mogą wpłacić dowolną kwotę pieniędzy na rzecz chorej dziewczynki. Marsz. 31 sierpnia, punktualnie o godzinie 10.00, piechurzy wyruszyli ze swoich miast: z Opola: Tomek Klos, Kuba Gabrysiak, Filip Pawlak, Paweł Krotkiewski; z Cieszyna: Patryk Król, Robert Stanowski, Mateusz Pietranek, Łukasz Piotrowski; z Częstochowy: Igor Witek, Tomek Opaliński, Piotrek Grygierczyk; z Krakowa: Tobiasz Gruchel (ja), Szymon Król, Szymon Poloczek, a Sylwek Smigielski dołączył do nas za Ojcowskim Parkiem Narodowym. Dystans dla każdej drużyny wyniósł około 100 km. Był to marsz pozbawiony rywalizacji, na każdy dzień był wyznaczony dany odcinek do przejścia.
Pierwszy dzień przebiegł bez większych komplikacji, nie biorąc pod uwagę „sprinterów” z Cieszyna, którzy w pierwszy dzień przeszli około 51 km (założeniem było przejść 35 km i zatrzymać się w Strumieniu), tym samym mijając swój pierwszy postój. Droga z Krakowa zaskoczyła nas krajobrazem, nieomal przez cały dzień towarzyszyło nam słońce, a my mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki Ojcowskiego Parku Narodowego. Grupa z Opola szła niestety w towarzystwie samochodów poruszających się Drogą Krajową nr 94, po kilku godzinach marszu mogło stać się monotonne obserwowanie tysiąca samochodów osobowych i setek TIR-ów, niemniej jednak chłopaki znaleźli czas, by zrobić sobie zdjęcie np. z krową, czy innymi zwierzętami. Drużyna z Częstochowy skierowała się do Olsztyna, by stamtąd zmierzać nad Jezioro Porajskie. Drugi dzień obfitował w odciski i zmęczenie, ale dobre humory nie opuszczały naszych trampów. Grupa z Cieszyna nieco zwolniła, bo w pierwszy dzień przeszła połowę dystansu. Drużyna opolska dzień wcześniej nieco się przeforsowała, ale to pozwoliło im na przejście krótszego (niż zakładaliśmy) dystansu podczas drugiego dnia marszu, czyli do zachodnich rubieży Zabrza. Nasza grupa z Krakowa na drugi dzień zaplanowała dystans około 38 km: przez Olkusz aż do granic Jaworzna, nad Zalew Sosina. Jeden z uczestników grupy częstochowskiej miał problemy z nogami, dlatego też zatrzymali się
w okolicach Pyrzowic, a następnie wyruszyli już o godzinie 3 w nocy, by zdążyć na miejsce zbiórki w Katowicach. Trzeciego, ostatniego dnia naszej akcji wszystkie drużyny wyruszyły wcześnie rano, by w Katowicach być na czas (ustaliśmy godzinę 17.00, na Placu Sejmu Śląskiego). W trakcie, gdy grupa częstochowska od kilku godzin szła, drużyna z Krakowa dopiero składała namioty, podobnie było w przypadku Opola i Cieszyna. Finał. 2 września, około godziny 17.20 wszyscy piechurzy zebrali się na Placu Sejmu Śląskiego. Po sesji zdjęciowej, nagraniu krótkiego filmu oraz materiału zarejestrowanego dla TVS, wyruszyliśmy w eskorcie 5 motocykli i samochodu rajdowego, ulicami Katowic, na ulicę Mariacką. Po wprowadzeniu nas przez eskortę na główny deptak stolicy Górnego Śląska, rozpoczął się oficjalnie koncert finałowy, podsumowujący akcję. Zagrali: Studio Sztama, Mindre z Litwy, Zora oraz zespół Cheers. Przy okazji tego tekstu chciałbym bardzo podziękować wszystkim osobom, które czynnie zaangażowały się w akcję. Dziękuję stowarzyszeniu Pro-Kulturamedia za nagłośnienie, miastu Katowice za scenę, Centrum Kultury Katowice za barierki, TV Silesia za nagłośnienie akcji oraz wszystkim tym, którzy przyjęli piechurów na nocleg. Do zobaczenia podczas przyszłorocznego marszu!
Więcej na: www.piechur.eu tekst: Tobiasz Gruchel | fot. Mateusz Gruchel | il. Łukasz Leszczuk | 27
Sztuka
budzi do życia zapomnianą hutę
W sobotę, 15 września, w hucie Uthemanna w Katowicach odbyła się kolejna edycja Golden Vision – Siła Transkolektywu. To wydarzenie z cyklu imprez kulturalnych w ramach Golden Vision Music & Art Festival 2012, który jest organizowany przez Grupę BIBU z Katowic. Impreza opiera się na łączeniu wielu gatunków muzycznych, kultur alternatywnych oraz form sztuki nowoczesnej na trzech poziomach zabytkowego obiektu. To festiwal bez kultury VIP i bez gwiazd wielkiego formatu, który mimo to zasługuje na uwagę. Podczas tej edycji przygotowano aż
cztery sceny muzyczne: alternatywną, eksperymentalną, elektroniczną oraz hip-hopową; łącznie wystąpiło blisko 30 wykonawców z całej Polski i z zagranicy. Oprócz tego artyści sztuk audiowizualnych zaaranżowali dziesięć pomieszczeń prezentując swoje malarstwo, grafikę, instalacje, video art i performance. Pomysłowo wykorzystano każdą przestrzeń, a efektowne murale i graffiti ożywiły ściany starego budynku. Uczestnicy festiwalu mieli niepowtarzalną okazję, aby zwiedzić każdy zakątek zapomnianej huty, co stanowiło dodatkową atrakcję dla wielu
amatorów postindustrialnych klimatów. Ponadto przedsiębiorczy organizatorzy zadbali o gastronomię, bary, camping oraz strefy chillout, gdzie można było nieskrępowanie kontemplować sztukę. Impreza przyciągnęła setki Ślązaków, którym brakuje podobnych wydarzeń: kreatywnych, otwartych i pobudzających wyobraźnię. Uczestnicy, którzy liczyli na nowe doznania i niecodzienną atmosferę z pewnością się nie rozczarowali. Interdyscyplinarność i szeroki wachlarz form artystycznych sprawiły, że każdy znalazł coś interesującego dla siebie.
W piwnicy, w której kiedyś znajdowała się zbrojownia, królował dark ambient i muzyka elektroniczna; wystąpił m.in. DATA z Wielkiej Brytanii. Na scenie Alternativ zachwyciła nas sosnowiecka formacja Mały Lekki Ojciec, lubująca się w gitarowych brzmieniach. Występ ten wyjątkowo przypadł do gustu publiczności, która domagała się wielu bisów. Naszym zdaniem na szczególne zainteresowanie zasługiwała scena hip-hopowa, gdzie młodym, debiutującym wykonawcom (m.in. Zatraceni z Zabrza, YMCYK z Radzionkowa, KID z Katowic) stworzono znakomite warunki
do zaprezentowania swoich umiejętności freestyle’u. Poradzili sobie świetnie. Urzekła nas ich ekspresyjność, pasja oraz doskonały kontakt z publicznością. Tuż obok mogliśmy uczestniczyć w czymś zupełnie odmiennym: awangardowa scena eksperymentalna tętniła światłem, obrazem, poezją i nowatorskimi dźwiękami. Jednocześnie ta początkowo wzbudzająca wątpliwości różnorodność i integracja środowisk pozostała autentyczna i niewymuszona. Festiwal jest świeży i inspirujący. Niewątpliwie Katowice potrzebują imprez,
których zadaniem jest promowanie oryginalnej polskiej sztuki przy równoczesnej ochronie regionalnego dziedzictwa kulturowego. Na całym Śląsku można znaleźć mnóstwo niezagospodarowanych obiektów poprzemysłowych, które – jak udowodnili organizatorzy – świetnie sprawdzają się w nowych funkcjach, jako strefa nieograniczonej ekspresji artystycznej. Warto pomyśleć, w jaki sposób wykorzystać tę przestrzeń. Czekamy z niecierpliwością na kolejne odsłony tej nietuzinkowej imprezy!
tekst: Agnieszka Kloska | fot. Mateusz Gruchel | 29
Spełniając
(nie)swoje marzenia - Napiszcie swoje marzenia – powiedziałam rozdając małe karteczki. – Może być wymarzony zawód albo miejsce, które chcecie zobaczyć, może być cokolwiek, po prostu marzenie. Wielu pewnie myślało, że chodzi o kolejne motywujące przemówienie, kiedy to nakłaniam młodzież do spełniania swoich pasji i tak dalej. W końcu od tego tam byłam. Hermana (hiszp. siostra) Sylwia. Wolontariuszka misyjna w Peru. Robiąca wszystko, żeby parafia w San Lorenzo tętniła życiem. Żeby przyciągnąć ludzi do Kościoła? Też. Żeby przyciągnąć ludzi do Chrystusa – przede wszystkim. Cóż, będę więc mówić też o Bogu. Być na wolontariacie misyjnym i nie mówić o Bogu to tak jak pojechać do Paryża i nie zobaczyć Wieży Eiffla. To był dzień jak codzień w oratorium. Mój chleb powszedni – ja, dzieci, piłki, puzzle, pomoc w nauce, pełno chłopaków grających w nogę, palące słońce dżungli amazońskiej i chwile refleksji. Tamte karteczki to była część tzw. „salezjańskiego słówka”. To moment, kiedy wszelkie gry i nauka zostają zawieszone po to, by wszyscy zebrali się słuchając krótkiej re-
30
fleksji (zwał jak zwał. Może być świadectwo, doświadczenie, może być nawet bajka), wszystko zwieńczone modlitwą. Na początku bardzo się tego bałam – czasem było nas tam ponad 80! To prawie jak występować publicznie. Ale wróćmy do tych karteczek. Zadanie było trochę ryzykowne. Widziałam nagle całą rzeszę ludzi myślących o swoich pragnieniach, niektórzy zasłaniali kartkę ręką – syndrom marzycielstwa – „byleby tylko nikt nie zobaczył co tak pięknego sobie wymyśliłem”. Karteczki trafiły do pudełka. Pomieszałam. Niektórzy byli znudzeni. Zapewne myśleli, że po prostu im powiem, coś na kształt tego, że „marzenia to skarb i nigdy nie pozwólcie im zniknąć”. Ale tym razem było inaczej. Wzięłam każdy papierek do ręki, przeczytałam na głos i... rozerwałam go. I wyśmiałam. Każdy po kolei. Szok? Kiedyś ktoś powiedział, że jeśli chcę naprawdę trafić do młodzieży z Ewangelią, to mam być skandaliczna. Może to właśnie chodzi o spryt. To dzięki temu, niektórzy uświadamiają sobie, że Kościół to nie odklepanie odpowiedzi z tłumem
na Mszy i nudny, konserwatywny ksiądz. Ja chciałam pokazać młodym, że wiara nie isntieje w teorii na papierku, tylko jest żywa – w nas i ma swój niesamowicie praktyczny wymiar, bo czyni nas szczęśliwymi. I robiłam to na wiele sposobów. W oratorium, z młodzieżą w szkole, organizując warsztaty i lekcje angielskiego, nawet przygotowując audycje radiowe! Ale wtedy pozbierałam i rozewałam ich marzenia na strzępy. Ryzykowne – wiem, ale nie chodziło mi o to, żeby komuś spadła samoocena do poziomu poniżej zera. - I właśnie tak się czuje Bóg – powiedziałam – kiedy każdego dnia, poprzez grzech, wyrzucamy Jego marzenia na śmietnik. A przecież On ma dla nas tak wspaniały plan...! Dla niektórych uderzający był już sam fakt, że ktoś przedstawił Boga jako kogoś, kto ma uczucia. Ale żeby jeszcze marzenia? Coż, tak się składa, że akurat też. - Nie rozrywajcie marzeń Boga – mówiłam. Peru. Peru. Jak w ogóle do tego doszło? Ja też miałam marzenie. Zaczęłam od środka, teraz wróćmy do początku, 7 lat
temu zamknięta w pokoju spędzałam czas w „swoim świecie” wymyślonych historii i marzeń. Umiem się odciąć od świata i zamknąć we własnej głowie. Miałam 14 lat. Wyobraziłam sobie, ze jestem daleko, gdzieś „na południu globu” i schylam się do dziecka pytając „comment tut’appelles?” (fr. Jak się nazywasz). To było jedyne zdanie, jakie umiałam powiedzieć po francusku. Prawdopodobnie już wtedy było niemożliwe to wszystko odkręcić. Moje marzenie było wielkości ziarnka piasku, ale nigdy go nie zgubiłam – kiedyś pojadę na misję – pomyślałam sobie. Do Afryki. „Afryka? Chyba upadłaś na głowę. Już na pewno uda ci się wyjechać tak daleko.” Nie słuchałam. „Z księżyca spadłas? W życiu nie przygotujesz sie sama w rok do rozszerzonej matury z francuskiego.” Nie słuchałam. Nadszedł czas studiów w Krakowie. Byłam u salezjanów nad Wisłą codziennie. Słuchałam tych, którzy sami pracowali na Czarnym Ladzie. Potem złożyłam podanie. Na rok. Półtora roku temu. Luty. Pisałam swój drugi projekt. Nie było dnia, żebym nie topiła się we własnej wyobraźni. Afryka, kontynent kontrastów. Nakręcałam się myślami o wyjeździe, czułam, że każdy dzień mnie zbliża do spełnienia marzeń. Afryka. Moja Afryka!!! W międzyczasie weszłam do biura, usiadłam za biurkiem. - Jak tam twój hiszpański? – usłyszałam. (Co?) - Nijak – odpowiedziałam. Wtedy ten świat się przewrócił do góry nogami. Jak to? Ja i hiszpański? Haha, śmieszne. Przecież moja Afryka… Co? Ja wśród Indian, ja w dżungli? Przecież… moja Afryka… Ja… w Ameryce? Hej, tak się nie robi. Nie możecie mnie wysłać tam, gdzie chce? Jak mam w imię czegoś, o czym nigdy nawet nie myślałam porzucić coś, o co tak bardzo walczyłam? Ameryka – to brzmiało jak science fiction. Mówienie o wyjeździe do Ameryki wydawało mi się wręcz takie… nieporęczne, obce, nowe. A teraz zatrzymaj się i zacznijmy od początku. Po co chcesz jechać do Afryki? – Chcę być wolontariuszką i pracować na misji. – Dokładnie. W Ameryce możesz robić to samo. – No tak. – Więc o co chodzi?
Szukasz przygody, że się tak uczepiłaś akurat tego kontynentu? Wstawaj i idź, tam, gdzie ktoś cię woła. Nie tam, gdzie ty chcesz. – Ale… przecież nie mówię po hiszpańsku! – Coś ty z księżyca spadła? Myslisz, ze Ten, który cię posyła nie da ci absolutnie wszystkiego, czego potrzebujesz? Myślisz, że tak po prostu cię zostawi? Że nie dokańcza tego, co zaczął? Spokojnie, po roku bedziesz tak śmigac, że jeszcze się zdziwisz. – Ale… Przecież marzylam o Afryce tyle lat! – Ile? Piec? Sześć? A skąd wiesz, ze twój niebański szef nie marzył dla ciebie o Ameryce od 20 lat? Rok i trzy miesiące temu dostałam krzyż misyjny. Rok i dwa miesiące temu – lipiec. Samolot zebrał sie do lądowania, a ja razem z nim. Lima. Była noc. Tak mi się wydaje – było ciemno. Zmiana czasu namieszała mi w głowie. Następnego dnia obudziłam się w Peru. W Ameryce Poludniowej, nad Oceanem Spokojnym. Ja zakochałam sie w Południu – tam, gdzie ludzie maja ciemne oczy i gdzie świeci zabójcze słońce. I gdzie nie dosięga nikogo wszechobecny Internet. A wszystko po to, żeby dać świadectwo – dać je tam, gdzie tak wiele jest smutku i zdesperowania. Ale zanim do tego doszło… Musiałam najpierw rozerwać swoje własne marzenie. W zaufaniu, że wybiorę coś, co i tak okaże się spełnieniem pragnień i świat, który kiedyś w ogóle dla mnie nie istniał, stanie się mój. A dziś… Mogę tylko powiedzieć, że warto było.
tekst: Sylwia Cieślar | fot. Magdalena Tlatlik | 31
W obiektywie Mateusz Gruchel
33
W obiektywie Jan Lessaer
34
W dniu 21 listopada 2012 roku w Katowicach odbędzie się kolejna Konferencja Naukowo-Metodyczna z cyklu Technologie Informacyjne w Społeczeństwie Wiedzy. Gospodarzem Konferencji i organizatorem jest Stowarzyszenie Komputer i Sprawy Szkoły „KISS” oraz Wyższa Szkoła Techniczna w Katowicach. Konferencja odbędzie się pod patronatem Śląskiego Kuratora Oświaty, Wojewody Śląskiego oraz Marszałka Województwa Śląskiego.
TECHNOLOGIE INFORMACYJNE W SPOŁECZEŃSTWIE WIEDZY - KONFERENCJA NAUKOWO-METODYCZNA IM. DR JANUSZA TRAWKI WYSTAWA PIOTR SZMITKE „PRZESTRZENIE RÓWNOLEGŁE” Dyrektor galerii „FRA ANGELICO” w Katowicach zaprasza na wystawę: Piotr Szmitke „Przestrzenie Równoległe”. Wernisaż wystawy odbędzie się w środę 17 października 2012 r. o godz. 17.00 Wystawa potrwa do 16.XI.2012 r. Wejście do galerii od ul. Wita Stwosza 16
Wraz z rozpoczęciem roku akademickiego nad-
Siatkówka AZS
Magazyn Voice
chodzi po raz kolejny możliwość zaangażowa-
Od zeszłego roku oficjalnie zaczął funkcjono-
Chcemy by w redakcji znaleźli się przedstawi-
nia się w studenckie życie WST. Dzięki wsparciu
wać AZS na naszej uczelni. Wszystkich chęt-
ciele każdego kierunku na naszej uczelni. Dla-
władz uczelni, z każdym semestrem liczba do-
nych, którzy chcieliby dołączyć do drużyny siat-
tego nie ważne co studiujesz, istotne jest, że
datkowych zajęć wzrasta. Zeszły rok był wyjąt-
kówki zachęcam do śledzenia ogłoszeń przy
chcesz się zaangażować. Dla każdego znajdzie
kowo bogaty w nowe projekty. Powstało koło
sali sportowej. W październiku z pewnością
się miejsce, wystarczy wiedzieć co chce się ro-
filmowe, AZS siatkówki i nasz magazyn Voice.
ukaże się informacja o pierwszych zajęciach.
bić. Możecie pisać felietony, recenzje czy rela-
Dodatkowo rozwinęło się koło naukowe oraz
Na członków AZS-u czeka nie tylko dobra zaba-
cje, robić zdjęcia bądź ilustracje i grafiki. Jeżeli
z większym zaangażowaniem ruszył Samorząd
wa i mecze wyjazdowe, ale i wiele zniżek oraz
przeglądając nasz magazyn nasuwają Wam się
studencki. Po raz pierwszy nasza szkoła była
atrakcje związanych z kartą członkostwa.
jakieś pomysły, które chcielibyście zrealizować,
współorganizatorem Juwenaliów Śląskich. By-
to jest to znak, że powinniście dołączyć do ze-
liśmy uczestnikami wspaniałych konferencji
społu.
i spotkań ze znakomitymi ludźmi. Można więc powiedzieć, że ciągle się rozwijamy i dążymy do osiągnięcia najlepszych rezultatów naszej wspólnej pracy. Jedyne co nam potrzeba to osób chętnych, które zechcą działać razem z nami. Poniżej przedstawiam Wam krótkie opisy zajęć dodatkowych, które być może pomogą Wam zadecydować czy warto się angażować.
36
Samorząd Studencki
Koło naukowe
Rok Akademicki jednak bez Kuby
Jako samorząd chcemy zaprosić wszystkich
Są to zajęcia prowadzone przez Panią Magda-
Wojewódzkiego
chętnych. Każdy student WST może dołączyć
lenę Tunkel. Każdy, kto chciałby przystąpić do
W związku z radiowymi wypowiedziami Kuby
do naszego grona. Jeżeli lubisz organizować
jakiegoś konkursu, bądź rozwinąć swoje umie-
Wojewódzkiego, które miały miejsce na po-
imprezy, przebywać z ludźmi lub masz głowę
jętności w konkretnej dziedzinie może liczyć na
czątku wakacji, uczelnia zrezygnowała z podję-
pełną pomysłów zapraszamy na spotkanie sa-
pomoc. Informacja o zajęciach ukaże się na ta-
cia współpracy ze znanym dziennikarzem. De-
morządu. Termin pierwszego spotkania zosta-
blicy informacyjnej oraz na stronie samorządu
cyzja została ostatecznie podjęta na kongresie,
nie podany na tablicy ogłoszeń oraz na stronie
na Facebooku.
który odbył się w połowie sierpnia.
samorządu, na którą serdecznie zapraszamy. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce na Facebooku: Samorząd Studencki Wyższej Szkoły Technicznej w Katowicach. Akademicki Związek Sportowy Wyższej
Studia II stopnia Architektury i Urbanistyki
Szkoły Technicznej ogłasza konkurs na logo.
już w WST
Akademicki Związek Sportowy Wyższej Szkoły
Z dniem 24 maja 2012r. na podstawie uchwały
Technicznej ogłasza konkurs na swoje logo.
nr. 157/2012 Wyższa Szkoła Techniczna w Ka-
Logo musi zawierać gryf (możliwa jest niezbyt
towicach otrzymała zgodę na prowadzenie kie-
duża modyfikacja gryfu oraz zmiana koloru
runku Architektura i Urbanistyka na poziomie
gryfu). Zależy nam, by logo było jedyne w swo-
studiów drugiego stopnia.
im rodzaju oraz nawiązywało do charakteru
Wszystkich
Wyższej Szkoły Technicznej. Liczba LOGO od
studiów II stopnia (uzupełniające studia magi-
jednego uczestnika nieograniczona - im więcej,
sterskie) na kierunku Architektura i Urbanisty-
tym lepiej.
ka zapraszamy do WST.
zainteresowanych
kontynuacją
Termin nadsyłania prac upływa 11.11.2012. Zwycięskie LOGO zostanie wykorzystane do promowania Klubu Uczelnianego AZS WST. Projekty prosimy wysyłać na adres mailowy: azs@wst.com.pl
37
Ekonomia to nie Twoja bajka - ekonomia to Twoje życie! Każdy student doświadcza nieraz na własnej skórze szybkości z jaką mogą rozchodzić się jego pieniądze. Czy jednak każdy jest świadomy, że to nic innego jak efekt WYKONYWANIA przez niego swoistego BUDŻETU? Co więcej, biorąc pod uwagę szczególność tej grupy społecznej, wydawanie jest tu najczęściej równoznaczne z POPADANIEM W DEFICYT. Im szybciej więc zbliża się termin wypłaty, myśli o rodzicach stają się cieplejsze i mamy tu nietypowy dla ekonomii przykład dziękczynnobeztroskiego stosunku do PODMIOTU FINANSUJĄCEGO. Bo dla odmiany, kiedy po kilkunastu dniach przychodzi pora na pozyskanie KAPITAŁU od kolegów, do kasy studenta wpływa tak zwany KAPITAŁ OBCY, i wtedy dopiero „życie na KREDYT” pokazuje siebie i swoje prawdziwe, zobowiązaniowe oblicze. Ekonomia nie tylko występuje w naszym życiu, ale krótko mówiąc skutecznie je dominuje. Gdyby ktoś miał wątpliwości, przypomnijmy, że XXI wiek to już nie te czasy, kiedy obowiązywało powiedzonko „O dwóch tysiącach” 1*, a ludzie mieli więcej pieniędzy niż potencjalnych dóbr do zakupienia. Dziś żyjemy w demokracji, a przede wszystkim w kapitalizmie, więc gospodarką mogą na reszcie kierować magiczne chochliki o imionach POPYT i PODAŻ. Są też inne poważnie brzmiące słowa, takie jak FUNDUSZ, INFLACJA, AMORTYZACJA czy DOCHÓD. Ekonomia brzmi albo nudnie, albo niedostępnie. Ale niestety, niezależnie od zawodu, dotyka nas wszystkich i nie da się od niej odwrócić, bo po prostu jest. Zobaczmy przykład, który pokaże prostotę podstawowego twierdzenia ekonomicznego o prawach wolnego rynku, które znamy z codzienności. Weźmy studentów dysponujących AKTYWAMI w postaci polskich złotych, a także jeden sklep, który ich zaopatruje - będzie to model rynku ziarenek słonecznika. Kiedy studenci odczuwają wzmożoną ochotę na ziarenka słonecznika (popyt), sklep „u Zbyszka” sprzedaje torebkę po cenie 2 złote/sztuka, zamawiając w hurtowni miesięcznie optymalną dla niego ilość 100 paczek po 0,5 zł/sztuka (podaż). Jeśli jednak studenci zmienią gust i zaprzestaną tak ochoczego kupowania ziarenek (mniejszy popyt), czy to na rzecz orzeszków ziemnych czy to z powodu braku FUNDUSZY, sklep „u Zbyszka” zostanie z zapasem paczek słonecznikowych (większa podaż) i będzie musiał dostosować się do prawa rynku, które jako jedyne w logiczny sposób rozwiąże jego problem. Sklep obniży cenę do 1 „Czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy”
38 | tekst: Daria Tomczyk | il. Michał Olej
1 zł/sztuka, co przekona może niektórych studentów do zakupu słonecznika (popyt wzrośnie), a zapas zniknie, robiąc miejsce następnym dostawom. Jeśli zaś więcej studentów skusi się ceną i powróci do intensywnego kupowania ziarenek (popyt rośnie), a sklep zauważy, że żadna ilość zamówionych w hurtowni paczek nie wystarcza (podaż maleje), właściciel najprawdopodobniej podniesie cenę sprzedaży, ponieważ będzie to dla niego, przynajmniej chwilowo, możliwość uzyskania pewnego zysku, a dalej także zwiększenia zapasu. Mechanizm ten będzie działał tak za każdym razem dzięki cenie, która jest czynnikiem równoważącym popyt i podaż. Historia ta jest oczywiście uproszczona i niesie za sobą wiele nieprawidłowości, chociażby dlatego, że przedstawiony jest w niej tak zwany MONOPOL, czyli konkretniej mówiąc obecność tylko jednego podmiotu sprzedającego produkty. Brak konkurencji powoduje, że sklep „U Zbyszka” może na dobrą sprawę dyktować warunki, gdyż biorąc pod uwagę zainteresowanie jedynie ziarnami słonecznika, nikt inny nie dostarczy ich studentom, więc gnani chęcią ich zakupu, zapłacą Zbyszkowi każdą cenę. I można by tak dalej. Ale zgodzicie się chyba, że nie taki diabeł straszny, a kiedy człowiek wyobrazi sobie, że to po prostu życie, może nawet stać się interesujące. Aby nie popaść w stan bezradności oglądając wieczorne pasmo informacyjne, lub słuchając radia wiedzieć kto tylko krytykuje, a kto choć trochę wie o czym mówi, zachęcam do zainteresowania się tematami, które dotyczą nas wszystkich. Postaram się odświeżyć regułki z podstaw przedsiębiorczości odnosząc je do realnego świata, a także pokazać, co z ekonomicznego punktu widzenia czeka nas w przyszłości. Niedługo studenckie pieniądze nie będą już pochodzić z kieszonkowego, tylko z pensji lub zysków własnej działalności gospodarczej, której etapy tworzenia również opiszę. Jako studentka finansów wyczulona jestem nie tylko na powszechne „nie interesuje mnie to” czy „ekonomia to nie moja bajka”, ale także odwrotne, zabawne przypadki, kiedy to profesjonalne hasła typu „dawanie w koszty” albo „branie na firmę” brzmią jak codzienność, a dopiero ich znaczenie jawi się jako tajemnica. Ponieważ nie każdy czuje się komfortowo wśród ekonomicznych frazesów, zachęcam, aby zamiast ich unikać, chcieć je zrozumieć. Aby zaś rozwiać te i inne wątpliwości, już od przyszłego numeru magazynu VOICE będziecie mogli poczytać o ekonomii i finansach w dziale temu poświęconym. Powstanie rubryka z finansowym słowniczkiem, a także krótkie notki informacyjne i przewodnik po życiowej ekonomii. Zapraszam więc do lektury już w przyszłym numerze!
Festiwal festiwali Festiwal - słowo to od kilkunastu lat przyjęło się na dobre w młodzieżowej nomenklaturze, jako wspaniała okazja do posłuchania muzyki na żywo, wyjazdu na drugi kraniec Polski, poznania nowych ludzi, czy też dostarczenia do swojego organizmu obfitych ilości zimnego piwa z domieszką wody. Wszyscy znamy obecne festiwale, na których transparentnie widoczna jest marka piwa, które jest głównym sponsorem imprezy. To taki trend, któremu uległ nawet Jurek Owsiak. Są to imprezy na szeroką skalę, odwiedzane przez ogromną ilość ludzi, ale to także wyzwanie organizacyjne. Potrzebny jest gigantyczny teren, który trzeba zagospodarować odpowiednio: punktami gastronomicznymi, namiotami z piwem lanym, setkami budek toi-toi, polem namiotowym dla uczestników, sceną (a najlepiej kilkoma, aby podkreślić charakter masowości i pluralizmu muzycznego wydarzenia). Monstrualne koszty związane z organizacją takich festiwali nie zniechęcają wcale, by podczas kolejnej edycji dodać na przykład kolejną scenę i zaprosić już nie jedną, a kilka gwiazd światowego formatu. To wszystko jest dzisiaj normą, bo jest wiele możliwości, które na to pozwalają. Ale przecież nie zawsze tak było. Młodsze pokolenie nie utożsamia się już tak bardzo z muzyką Opola, Sopotu (jeszcze sprzed ery festiwalu o designerskiej nazwie Sopot Festival), Jarocina. Choć pewnie ten ostatni jest kojarzony przez wielu z punkiem i buntem wobec władzy. Wszystkie te festiwale tak naprawdę zmarły śmiercią naturalną przed rokiem 2000, choć próbuje się je wskrzesić na nowo. Telewizja Polsat i TVN starają się wynieść na piedestał muzyczny Sopot, a TVP uparcie trwa przy Opolu. Co z tego, skoro młodzi nie potrzebują Maryli Rodowicz, Ryszarda Rynkowskiego, lub co chwilę pojawiających się gwiazd sezonowych wypromowanych przez swoich producentów. Nastała bowiem era festiwali off’owych, lub jak zwykło się mówić - alternatywnych. Poniżej przedstawiam subiektywny przegląd kilku (celowo!) wybranych przeze mnie festiwali w Polsce. 40 | tekst: Tobiasz Gruchel | fot. Mateusz Gruchel
Open’er Festival Gdyński festiwal, od 2003 na dobre zadomowił się nad Wisłą, albo dokładniej – nad Bałtykiem, nie licząc roku 2002, kiedy impreza miała miejsce w Warszawie. Już podczas pierwszej edycji tego komercyjnego festiwalu, sponsorowanego przez Heinekena, zaprezentowała się, po raz pierwszy w Polsce grupa The Chemical Brothers. Co ciekawe, jest to pierwsza impreza tego typu, na której wprowadzono opaski festiwalowe, na które wymienia się bilety, pomysł został przejęty później przez niemal wszystkie imprezy tej skali w kraju. Open’er to również pionier jeżeli chodzi o kwestię płatności już podczas festiwalu. Bezgotówkowy system płacenia dzięki bonom festiwalowym, a także kartom PayPass to bardzo wygodny, a nie raz i bezpieczny sposób nabywania posiłków, czy napojów. Co edycję czas trwania festiwalu się wydłuża lub ilość scen, na których można posłuchać różnych rodzajów alternatywy, powiększa się. Z roku na rok organizatorzy zapraszają prawdziwe gwiazdy sceny alternatywnej, choć pojawili się również Pearl Jam oraz Kasabian. W tym roku gwiazdami, o których nie można zapomnieć byli między innymi: Björk, Gogol Bordello, New Order, Franz Ferdinand, czy z naszego polskiego podwórka Cool Kids of Death. Oczywiście wybór tych gwiazd jest przeze mnie bardzo subiektywny, gdyż chcę pokazać, że zapomina się o istocie tego typu festiwali, a więc ALTERNATYWNOŚCI. O ile Gogol Bordello można zaliczyć do grona przedstawicieli muzyki alternatywnej, to już Björk i Franz Ferdinand to marki, które są widoczne wszędzie i na różnych festiwalach. Nie zmienia to faktu, że Open’er z roku na rok przyciąga coraz większe rzesze fanów, a i organizacyjnie jest na piedestale.
Off Festival Katowice
Przystanek Woodstock
Kojarzony jest z byłym liderem grupy Myslovitz, Arturem Rojkiem. I dobrze, bo to pomysłodawca wspaniałej imprezy, która rokrocznie jest dowodem na to, że można być konsekwentnym w stosunku do słowa alternatywa. Początkowo, od 2006 do 2009 roku festiwal odbywał się w Mysłowicach. Z roku na rok przybywało coraz więcej fanów. Jednak 2010 rok przyniósł rozczarowanie dla organizatorów, miasto Mysłowice obcięło dotację na festiwal, w związku z czym Artur Rojek szukał ratunku w sąsiednim mieście – Katowicach. Udało się, w 2010 roku festiwal odbył się w stolicy Górnego Śląska. Zainteresowanie było duże, a największą gwiazdą było The Flaming Lips z USA. Jeżeli chodzi o liczbę uczestników, zainteresowanie może być porównywalne z Open’erem. Tegoroczna edycja przyciągnęła po raz kolejny kilkadziesiąt tysięcy osób, a niezaprzeczalnie gwiazdą było Iggy And The Stooges. Co edycję na Off’ie spotkamy 3-4 zespoły znane z innych imprez muzycznych, ale poza nimi rzeczywiście możemy poczuć atmosferę off’owej muzyki, jak na Off Festival przystało.
Kunszt organizatorski. Największy niekomercyjny festiwal w Polsce, a nawet w Europie o tak dużej skali i zasięgu. Nie jest to festiwal alternatywny, a festiwal pluralizmu muzycznego, a być może nawet religijnego i ideologicznego (w ramach festiwalu jest miejsce np. dla Przystanku Jezus, Wioski Hare Kryszna). Co roku w festiwalu uczestniczy kilkaset tysięcy osób, ostatnio było to nawet 550 tys. fanów muzyki przeróżnych gatunków i amatorów kąpieli w błotku. Bez względu na mój stosunek do Jurka Owsiaka, muszę przyznać, że takiej imprezy muzycznej mogą pozazdrościć nam inne europejskie kraje, bo do Kostrzyna nad Odrą zjeżdżają się ludzie ze wszystkich kontynentów i najpopularniejsze gwiazdy muzyczne z całego świata. I zapewne w 1995 roku, podczas pierwszego Przystanku, nikt nie spodziewał się, że impreza rozrośnie się na tak dużą skalę. Jest to chyba pierwszy festiwal, podczas którego specjalnie budowany jest dyskont spożywczy Lidl. Sponsorem generalnym jest właściciel marki Carlsberg, a samo piwo podczas imprezy było zaskakująco tanie (piwo lane kosztowało 3 zł). Organizowane są także specjalne „woodstockowe” pociągi prosto do Kostrzyna z największych miast w Polsce. Kilka scen, wiele punktów gastronomicznych oraz ogromne pole namiotowe dają warunki do najlepszej zabawy przy różnorakiej muzyce. Jeżeli chodzi o artystów, od kilku lat organizatorzy mogą się poszczycić takimi markami jak: Die Toten Hosen, Papa Roach, The Prodigy, Helloween, Airbourne, Machine Head, Ministry, The Darkness, Damian Marley, Sabaton. Z polskiej sceny muzycznej: Coma, Acid Drinkers, Raz Dwa Trzy, Hey, Lao Che, KSU, Dżem, Luxtorpeda, a nawet Arka Noego i wiele, wiele innych. Przystanek Woodstock może już niedługo stać się w Europie i na świecie festiwalem kultowym, i być może nazwa „Przystanek Woodstock” nie jest bezpodstawna.
Coke Live Music Festival Znany krakowski festiwal odbywający się cyklicznie od 2006 roku. Jest znany chyba przede wszystkim przez to, że odbywa się znanym Krakowie. Organizatorem jest naturalnie Alter Art, a więc ta sama agencja koncertowa, która zajmuje się organizacją Open’era. Głównych sponsorem nie jest kompania piwowarska a… Coca-Cola. Festiwal odniósł duży sukces komercyjny i medialny. Co roku ilość dni festiwalowych wydłuża się, przyjeżdża coraz więcej gwiazd, a z każdą kolejną edycją przybywa również publiczności. Choć w bieżącym roku impreza trwała tylko dwa dni (11-12 sierpnia), a fani zjechali się ze wszystkich zakątków Polski chyba ze względu na The Killers, ewentualnie Placebo i Snoop Dog. Coke Live Music Festival ma bardzo podobny charakter jak Opener - organizacyjny bliźniak, jedynie kolorem się różni (Opener – zielony od Heinekena, Coke – czerwony od Coca-Coli). Osobiście jednak mam wrażenie, że Coke od 2010 roku przechodzi okres stagnacji, a nawet regresu. Decyzja o dwóch dniach koncertów zamiast trzech lub nawet czterech, malejąca liczba uczestników to niepokojące oznaki, że ten młody, na pewno w wielu sferach ambitny festiwal upadnie, albo przestanie być tak prestiżowy.
Festiwale w Polsce mimo swojego pierwotnego charakteru (może z wyjątkiem Przystanku i Off Festivalu) po kilku latach przekształcają się w zwykłe, mainstreamowe imprezy, odchodzą od swoich konceptów stworzonych na początku, ścieżka muzyczna zaczyna poszerzać swój horyzont tolerancji muzycznej. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale warto się zastanowić, zanim nazwie się jakiś festiwal, imprezą undergroundową, off’ową, czy alternatywną. Bo chałtura (to mój osobisty pogląd) jest zarezerwowana dla masowości, a elitarność dla wąskiej, odcinającej się grupy fanów.
Święte góry, czyli armeńsko-turecki i kenijsko-tanzański spór o granicę. Can you hear the holy mountains?*
Święte góry mają to do siebie, że lubią leżeć na terenach spornych. Nikt nie wie, dlaczego góry to robią, ale przyznać trzeba, że wychodzi im nieźle. Czomolungma na przykład, najwyższy szczyt Nepalu, jest też przy okazji najwyższym szczytem Chin, a zarazem najwyższym szczytem Tybetu, który jest częścią Chin, choć nie chce. Co do geograficznego położenia innej świętej góry, Olimpu, nikt nie zgłasza aktualnie zastrzeżeń, ale już co do Igrzysk Olimpijskich, w Pekinie dajmy na to, owszem (przypadek?). Autor nie zna się jednak ani na Grecji, ani na Chinach, a już z pewnością nie na Tybecie, więc nie będzie o tym pisał. O czym zatem? Co bystrzejsi domyślili się po tytule – o Araracie i Kilimandżaro. Są to równie dobre góry, co dwie poprzednie. Zatem, po kolei. Jeśli wierzyć tradycji, na górze Ararat osiadła Arka Noego, czyli technicznie rzecz biorąc, całe życie stamtąd wyszło, wypełzło i wyleciało. Ludzie i zwierzątka, jeże :) i komary :(. Według tej samej tradycji, Noe był prapradziadkiem Hajka, legendarnego założyciela narodu ormiańskiego. Być może właśnie z tego powodu, a być może dlatego, że po prostu jest wielka i leży na środku historycznej Armenii, góra Ararat ma dla Ormian znaczenie szczególne. Widnieje w ich godle, widniała w ich godle w czasach radzieckich, jej imieniem chrzci się place, ulice, hotele, restauracje, Ararat to nazwa słynnego koniaku (czy też, skoro tekst ukazuje się na terenie UE, brandy), oraz stołecznego klubu 42
piłkarskiego, Ararat Erywań. Widać ją doskonale z Erywania właśnie, dzięki czemu co trzeci mieszkaniec kraju może sobie na nią codziennie popatrzeć. U jej podnóża stoi też Chor Wirap, świątynia, w której w okolicach roku trzechsetnego, jako pierwsze państwo na świecie, Armenia przyjęła, z rąk Grzegorza Oświeciciela, chrzest. Generalnie jest bardzo, bardzo ważna. Istnieje jednak pewien problem - góra Ararat leży w Turcji, co w świetle powyższych uwag, jest dla Ormian dość irytujące. Nie chodzi wyłącznie o to, że najważniejszy chyba symbol dla Ormian leży w innym państwie. Chodzi o to, że leży właśnie w państwie Turków. Konflikt między tymi dwoma narodami sięga XIX wieku, kiedy to zaczęły się prześladowania Ormian na ogromną skalę. Swe apogeum osiągnął w czasie I Wojny Światowej, gdy doszło do pierwszego dwudziestowiecznego ludobójstwa i w trakcie straszliwych rzezi życie straciły setki tysięcy Ormian. Sam fakt zajścia ludobójstwa nauka turecka neguje, rząd wprost odmawia uznania i przeprosin. Mahometanie przyszli do góry, granica turecko-armeńska jest zamknięta, zaś góra, naturalnie predestynowana do bycia miejscem pielgrzymek, jest strefą zmilitaryzowaną, służącą do obrony siebie przed Ormianami. Turcy zachowują się tu jak prawdziwe psy ogrodnika – z pięciu przewodników po tym kraju, do których dotarł autor, wzmianka o Araracie znajduje się jedynie w jednym. Mają, ale się nie chwalą. Ormianie odwrotnie – chwalą się, ale nie mają.
Podobnie stary jest problem, który narósł wokół najwyższej góry Afryki – Kilimandżaro. Leżąca na pograniczu Kenii i Tanzanii, jest źródłem gigantycznych zysków z turystki dla tej pierwszej, choć znajduje się na terenie tej drugiej. Mieszkające wokół ludy przypisywały jej różne nadprzyrodzone właściwości, ponieważ choć wszędzie wokół cały czas jest ciepło, ona przez cały rok, jakby nic sobie z tego nie robiąc, trzyma śnieg. A ponieważ w tamtych regionach Afryki śnieg w ogóle nie pada, tubylcy nie mieli nawet dlań nazwy, więc biały wierzchołek wielu z nich kojarzył się z symbolem płodności. Najbardziej suchy szczyt. Autor nie jest kartografem, nie umie więc narysować mapy, a ponieważ nie jest szczególnie majętny, nie stać go na cud ani licencję, dlatego nie ilustruje ona artykułu. Proponuję jednak zajrzeć do Internetu. Już? Właśnie. Dziwne, prawda? Wygląda jakby ktoś troszeczkę za bardzo wystawił paluszek ponad linijkę, gdy dzielił Czarny Ląd. Wiąże się z tym bardzo ciekawa historia. Otóż, w czasach gdy suwerenne, tak jednolite i różne od siebie zarazem narody, Kenijski i Tanzański, nie zdołały jeszcze
skorzystać z przysługującego w świetle ius gentium (prawa narodów) do samostanowienia, były koloniami (ziemie na których mieszkały, nie narody). Kenia brytyjską, a Tanzania, a właściwie wówczas Tanganika, niemiecką. W 1886 roku Królowa Wiktoria chciała podarować coś ładnego swojemu wnukowi Wilhelmowi, zawodowo cesarzowi Rzeszy. Znając jego upodobanie do rzeczy wysokich i dużych uznała, że Kilimandżaro to świetny pomysł. Ponieważ turystyka nie była wówczas jeszcze rozwinięta na tak wysoką skalę jak teraz, ekonomiczne znaczenie góry było dość nikłe. W ten sposób Królowa brytyjska zdołała dać wnukowi naprawdę imponujący prezent, nie płacąc za to ani funta. I stąd właśnie wziął się ten nienaturalny dla tych regionów Afryki kształt granicy. Anegdota powyższa świetnie ilustrowałaby jak arbitralne są współczesne granice państw na Czarnym Lądzie, gdyby nie fakt, że nie jest prawdziwa. Nie wymyśliłem jej, bardzo wielu ludzi tak uważa i przewodnicy mówią tak turystom, ale to nie prawda. Jak najbardziej prawdziwy był jednak konflikt kenijsko-tanzański, który wybuchł na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Tanzania, wybitnie niezadowolona z faktu, że pieniądze ze wspinaczek trafiają do Kenii, zamknęła granicę, zabrała sąsiadom z północy mnóstwo samochodów i rozpoczęła budowę swojej infrastruktury turystycznej. Poniosła jednak porażkę, dzięki czemu granica znów jest otwarta. A góra stoi jak stała. Ze względu na różnice kulturowe, historyczne i generalnie wszystkie, analogii między opisanymi powyżej konfliktami pozornie nie ma żadnych. Otóż, nie! W jednym i w drugim wypadku, strona poszkodowana, produkuje alkohol nazwany imieniem góry, do której wzdychają. Dzięki temu odbija sobie straty moralne pieniężnie, oraz łagodzi je, w myśl zasady, że tęsknota za górą na trzeźwo jest nie do zniesienia. Ormianie Araratem nazwali koniak, który nauczyli się pędzić od francuzów, a Kenijczycy piwko, sztukę ważenia którego pozyskali od Belgów. Od Belgów z części flamandzkiej dodać należy. Ale to już zupełnie inny konflikt, nie o, a na górze, tym razem. tekst: Przemysław Pałka | il. Łukasz Leszczuk | 43
8 Triennale Grafiki Polskiej - Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach
Mech - Oldtimers Garage
Dopełnienie konieczne. Śląskie fotografki Muzeum Śląskie
Alternatywne Zakończenia Rondo Sztuki
Kult - Spodek Art+Bits Festival Rondo Sztuki
Kapela ze wsi Warszawa - Rialto
Festiwal Absurdalia Luxtorpeda Megaclub
Mayday - Spodek
Poluzjanci Katofonia Śląski rap festiwal Megaclub
komiks: Łukasz Leszczuk | kalendarium: Michał Olej | 47
02