S E R I A
Z
J E D N O R O Ż C E M ***
Czuła trucizna
Anna Manicka
Czuła trucizna
kle
Ilustracje i projekt okładki: Daniel de Latour Redakcja: Helena Żytkowicz Skład: Piotr Kopszak Copyright ©Anna Manicka Copyright ©Daniel de Latour Copyright ©kle
ISBN 978-83-926389-4-0
CIP - Biblioteka Narodowa Manicka, Anna Czuła trucizna / Anna Manicka ; [il. Daniel de Latour]. - [Warszawa] : Kle, cop.
*** Była złota polska jesień. Na trawnikach przed budynkiem warszawskiej Fundacji Jagiełły leżały kolorowe liście, znakomicie zharmonizowane z brązową sierścią dwóch baraszkujących wśród nich jamników. Psy stanowiły własność Fundacji, która zatrudniała je niejako na etacie. Jednym z punktów programu działalności tej instytucji była opieka nad kolekcją dzieł sztuki imienia córki fundatora, która to kolekcja niespodziewanie zaczęła się rozrastać niczym ciasto w cieple. Oznaczało to konieczność wynajęcia strażnika do pilnowania terenu, co, przynajmniej z początku, wydawało się sprawą dziecinnie łatwą. Po przewertowaniu jednak kilku gazet codziennych i paru telefonach okazało się, że byli milicjanci i wojskowi, a także młodzi, uroczy chłopcy, dysponujący odpowiednimi warunkami fizycznymi, żądają pensji godnej idealnej sekretarki „dyspozycyjnej, młodej, obsługa komputera, angielski, prawo jazdy” i tak dalej. W tej sytuacji jedynym wyjściem stał się zakup dwóch odpowiednio hałaśliwych i kąśliwych psów. Wobec ogólnej niechęci do psów obronnych, jaką wzbudziły liczne przypadki pogryzienia przez te psy drażniących je dzieci i maltretujących dorosłych, zdecydowano się na rasę niewzbudzającą strachu w interesantach, za to dostatecznie jazgotliwą. Na tyłach głównego budynku Fundacji — różowo otynkowanej willi w stylu dworkowym — była mała kawiarenka. Prowadziła ją małżeńska spółka młodych artystów — Kasia i Ksawery Irwicz-Lyttenowie. Oprócz tego w jednej z oficyn mieścił się punkt ksero, a w drugiej magazyn hurtowni książek o tematyce parapsychologicznej. Przed bramą stale siedziała Rumunka z małym, bardzo brudnym dzieckiem. Czarnowłosy chłopczyk albo spał na rozłożonej na ziemi kurtce, albo penetrował okoli-
cę, zaczepiając przechodniów. Nie zapuszczał się jednak nigdy na teren Fundacji ze względu na strzegące go psy. Tego ranka przed bramę zajechał poobijany jak ulęgałka brązowy renault twingo, z którego wysiadła zamaszysta, żywa kobieta o siwej czuprynie i młodym spojrzeniu. Wyszarpnęła z tylnego siedzenia obszerną torbę, machnęła Rumunce przed nosem statywem i jakimś rulonem, i nagle zatrzymała się w biegu, uważnie przyglądając się fasadzie budynku. — Ale to spieprzyli, Misiulku? Nie uważasz? Młody chłopak wyciągający z samochodu dalsze torby i jeszcze jeden statyw, pokiwał głową. — Co spieprzyli, pani Jadwigo? — No ten, jak mu tam, fronton! Wściec się można. Na schodach willi pojawiła się elegancka panienka w lnianym szmaragdowym kostiumiku. Panienka nazywała się Joasia i była sekretarką. — No i co, jest ta pani Wujeńska? — zapytała Jadwiga bez wstępów. — Leży… już przygotowana… — Jak to leży? Śpi? Przecież umawiałyśmy się, że będę o dziesiątej! — Ale już jest jedenasta. Proszę do środka… Może coś pomóc? — Nie, dziecko, tylko znajdź mi panią Wujeńską… — Ale… ona już nie żyje… — Nie żyje? — wytrzeszczyła oczy Jadwiga. — Zaraz, dziecko kochane, ktoś tu zwariował, najpewniej ja. Gdzie jest pani Wujeńska? — Leży przygotowana dla pani … — I niby co, mam jej zrobić maskę pośmiertną? — Nie… zdjęcia! Proszę, tu stoją gwasze — mówiła panienka, którą dopingował do pośpiechu dzwonek telefonu w sąsiednim pokoju. — A tam jest dar pana Rzeszowskiego dla Muzeum
Sztuki Nowoczesnej, to znaczy Muter i Gwozdecki, i jeszcze proszę, żeby pani zrobiła dokumentację tych dwóch obrazków na ścianach, to znaczy tej chaty z malwami i portretu, jest tam za panią. — Co? — zapytała nieuważnie Jadwiga, rozpakowując sprzęt. — A pani Wujeńska? — Tutaj stoi! — zawołała panienka z rozpaczą. — Ja muszę do telefonu… — A ja muszę siusiu! Rozpakuj resztę, Misiaczku! W drzwiach pojawiła się wysoka i szczupła dziewczyna o smutnej twarzy, chociaż miała na imię Felicja, a więc sądząc po imieniu, powinna być osobą szczęśliwą. — Pani Wujeńskiej nie ma, będzie za godzinę. — To dlaczego ta idiotka mówiła, że umarła? — No bo umarła, to znaczy Wojeńska umarła i zostawiła nam w spadku Stryjeńską… a nie Wujeńską. Pani Wujeńska, Wu! Wu-jeńska! pojechała do banku. — Zamienił stryjek siekierkę na wujek, tfu! na kijek. Wczoraj po południu do mnie dzwoniła. — Stryjeńska też umarła — zauważyła spokojnie Kasia, malując usta na fioletowo. — Kto umarł? — zapytał z ciekawością Ksawery, ale pani Jadwiga zamachała rękami. — Dosyć, nawet jeśli umarła, musicie mi zapłacić, kolorów nie popuszczę. Które to, to pod ścianą? Stryjeńska? Ach, Tańce polskie! Misiulku, zakładaj film!
Historia Petera Rzeszowskiego Peter Rzeszowski był już lekko zmęczony. Od dwóch godzin konferował na temat promocji ostatniej książki swojego siostrzeńca, Izaaka Leidena. Książka ta, wydana wspólnie przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Narodowe i Idaho Press, dotyczyła sztuki żydowskiej
w przedwojennym Lwowie. W istocie była to publikacja interesująca i dobrze zilustrowana. Jednak, zdaniem Petera, polscy wydawcy nie dołożyli wszelkich możliwych starań, by książka została dobrze zareklamowana, a przecież można było zarobić na niej znacznie więcej niż do tej pory. Gdyby bowiem zwiększono nakład o tyle a tyle egzemplarzy, a cenę jednostkową o co najmniej tyle a tyle dolarów (niezależnie od polskich standardów cenowych), dochód współwydawców mógłby wzrosnąć o tyle a tyle, nie wspominając o honorarium wypłacanym dodatkowo przez Idaho Press i niewymiernych korzyściach, wynikających z prezentowania całemu światu niezafałszowanego obrazu tragedii żydowskiej w Polsce. Na koniec, po długiej rozmowie, z której nic nie wynikało, sekretarka podała kawę z croissantami. Kazimierz Ogranicki, dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej, westchnął cicho. Dyrektor Muzeum Narodowego zaproponował Peterowi zwiedzenie jego Muzeum w towarzystwie jednej ze swoich pracownic, na co ten przystał bez specjalnego entuzjazmu. Po chwili w gabinecie dyrektora pojawiła się Elżbieta, młoda dziewczyna w luźnej brązowej sukni, ze sznurkami koralików wplecionymi w warkocze. Po kolejnej godzinie wypełnionej zwiedzaniem Peter z ulgą przyjął wiadomość, że jego przewodniczka musi odejść do telefonu. Oparł się o szeroki parapet jednej z galerii i apatycznie przyglądał się ustawionym na podeście manekinom Magdaleny Abakanowicz, kiedy nagle uderzył go zapach terpentyny płynący zza obitego płótnem ekranu. Podszedł do niego bliżej i nagle zrobiło mu się gorąco. Poczuł, jak bohater Prousta po zjedzeniu magdalenki, że na widok niewielkiego obrazka opartego na sztalugach, otwiera mu się w pamięci jakaś dawno zamknięta klapka…
„A więc to ona, ciocia Marynia, tak do niej mówił, a potem w obozie mówił: mamo, mimo że serce się w nim ściskało z tęsknoty za matką… Kiedy na rampie dworcowej jakaś staruszka wykrzykiwała głośno: »Walewscy! Walewscy!« i kiedy ten esesman odsunął drzwi wagonu, myślał, że mu pozwoli wyjść razem z nimi, ale Niemiec odepchnął go tak, że wpadł na jakąś kobietę, która mimo kurzu i upału pachniała wodą kolońską. Pani Walewska odwróciła się jeszcze i rzuciła na niego rozpaczliwe spojrzenie. Esesman niecierpliwił się coraz bardziej, widać było, że się boi, by ktoś nie zauważył całej tej operacji i jeszcze moment, a wepchnie całą czwórkę z powrotem do wagonu, ze staruszką łącznie. Wtedy kobieta pachnąca wodą kolońską przygarnęła go nagle do siebie i powiedziała: »Nie bój się, Zosiu, zaopiekuję się nim w drodze«. Znacznie później dowiedział się, że ciocia Marynia tuż przed wojną rozwiodła się z mężem i nie miała nigdy własnych dzieci. W obozie załatwiła mu dokumenty na swoje nazwisko, tak że nawet wśród współwięźniów uchodził za jej syna. Byli nawet trochę do siebie podobni, ale o niej nikt nie mógł powiedzieć inaczej, jak »typowa aryjka« i pewnie dlatego nikt się nie zastanawiał nad niektórymi niebezpiecznymi cechami jego urody. Ten obrazek… dlaczego właśnie ten obrazek, gdzie on mógł go widzieć, może w ich przedwojennym mieszkaniu, a może u Walewskich, dokąd rodzice oddali go na przechowanie, kiedy już było wiadomo, że będą ich wywozić. Ojciec przyjaźnił się przed wojną z panem Walewskim, który tak jak oni miał fabryczkę guzików. Ten obrazek… ależ tak, wisiał nad kanapą, tapeta była zielono-różowa, jakieś pnącza z różowymi kwiatami, lampa z kryształowymi wisiorkami na biurku. Na honorowym miejscu pyszniły się dwa pastele Witkacego. No, u nich w domu też wisiał w salonie ogromny pastel, portret matki, też Witkacego, miała na nim takie grube, niezgrabne nogi w prunelkowych pantofelkach.
A ten pejzażyk, co wisiał u Walewskich, był taki sam jak ten tutaj. Peter sypiał wtedy na kanapie w przechodnim salonie, co powodowało tę niewygodę, że kładł się spać jako ostatni z domowników. W tekturowej zasłonie na okno była niewielka szpara, tak że światło księżyca padało akurat na ten obrazek, wysrebrzając pierzaste chmurki nad chłopską chatą krytą słomą. O wschodzie słońca zaś, kiedy się budził, chata jakby stawała w płomieniach”. Kopistka początkowo starała się nie zwracać uwagi na stojącego za jej plecami mężczyznę. Przyzwyczaiła się, że ludzie lubią przypatrywać się jej pracy i zadawać pytania. Spokojnie mieszała farby i wypróbowywała je na płótnie. Kiedy jednak poczuła gorący oddech na karku, zaniepokoiła się. O tej porze na galerii nie było już nikogo. Z ulgą dostrzegła zmierzającą w ich kierunku Elżbietę z działu malarstwa polskiego, szła z dyrektorem. Na widok dyrektora Peter oprzytomniał nagle. Obojętnie skinął głową kopistce i zaczął schodzić po schodach. Poczuł głód, więc postanowił coś zjeść. U Bliklego, jak zawsze po południu, panował tłok i hałas. Peter Rzeszowski powiesił marynarkę na metalowym wieszaku i rozsiadł się na czarnym, giętym krzesełku. Kelnerka, młodziutka dziewczyna, wyraźnie zmęczona, z kropelkami potu na górnej wardze, podsunęła mu kartę. — Eklerry z krimem, poproszę. I kawę z krimem… Położył na stoliku telefon komórkowy i bez zainteresowania popatrzył się na zdjęcia zapełniające wytapetowaną na zielono ścianę. Potem pomyślał, że zdobycie informacji o pochodzeniu obrazka, nie było wcale takie trudne, wystarczyło dziesięć dolarów wsunięte dyskretnie w rękę kierownikowi ekspozycji. Westchnął w głębokiej zadumie nad słusznością powiedzenia, że góra z górą się nie zejdzie… Na schodkach pojawiła się Felicja, zakutana w burą jesionkę, z głową owiniętą zielonkawo-niebieskim szalem.
— Jesteś, barrdzo mi miło, barrdzo, pozwoliłem sobie zamówić w twoim imieniu… am… czekaj, one moment… — podniósł ćwierkającą na stoliku komórkę. – Yes, of course… Yes… Yesss… No! Absolutely, darling… „I saw a ship a sailing and it was fully loaded with all good things for you”… — zanucił cichutko, nie przejmując się zdumionym spojrzeniem siedzącej obok pary. — I’ve got something special for you. Żona — wyjaśnił przez ramię Felicji. — Of course, I think it’s very important. Bye, darling! — No więc, moja droga, my ubijemy ze sobą biznes. Ja mówię prosto to, co jest. Fundacja będzie pośredniczyć w przekazywaniu daru od Heli dla Muzeum… i za to dostanie jeden obraz… Felicja poruszyła się nerwowo. — Dwa obrazy. Sure. Sure, Darling. Wymiana… internacjonalna… Ja dam dla pana Ogra… Ora…Oranitzky? — Ogranicki — sprostowała godnie Felicja. — Sure. Oran, very brudne miasto. So… on dostanie ode mnie, to znaczy od Heli… — Heli? — Heli Blumsztajn, ona ma galerię w New Jorku. Ale tylko pod warunkiem, że będzie tablica pamiątkowa z napisem! Fela skinęła głową. Proponowane warunki wydawały jej się zupełnie do przyjęcia i była pewna, że szefowa w pełni to zaakceptuje. Ze smutnym uśmiechem dziobnęła łyżeczką czekoladowy ekler na talerzyku. W ciągu ostatnich paru miesięcy najpierw schudła, a potem przytyła o trzy kilo. Zamyśliła się. — Zależy mi na tym — usłyszała nagle ściszony głos Rzeszowskiego. — Zobaczyłem go przypadkiem i nawet nie przypuszczałem, że to właśnie ty, Fely, jesteś właścicielką… — Właścicielką? — przeraziła się. — Czego?
— Tego małego obrazka tam w Fundacji — powiedział przymilnie. — Och! — wykrzyknęła zaszokowana. — Mówi pan o Chacie, czy tak? — Exactly, honey, exactly… Co byś powiedziała na to, żebyśmy ubili ze sobą jeszcze jeden interes? — Jaki interes? Ten obrazek należy do mojej mamy, a poza tym jest w depozycie w naszej Fundacji — mówiła przestraszona. — W depozicie — Peter zmarkotniał, ale po chwili uśmiechnął się. — Ależ Fely, gdzie tu przeszkoda, ty go wycofaj z depozitu i na pewno dojdziemy do porozumienia. — Do jakiego porozumienia?! — wykrzyknęła. — Nie będzie żadnego porozumienia! Poza tym i tak nie mógłby pan go zabrać ze sobą, bo takie są przepisy! On jest sprzed roku! Fela oddychała ciężko, bladła i czerwieniała na przemian. — Fely, kochanie…, dam dobrą cenę. — Nigdy, za żadną cenę! — wykrzyknęła zapalczywie. Chwyciła płaszcz i torebkę, i pobiegła do wyjścia.
Muzeum Sztuki Nowoczesnej Muzeum Sztuki Nowoczesnej mieściło się w dziewiętnastowiecznym neorokokowym pałacyku, do którego w latach dziewięćdziesiątych dobudowano pawilon ze szklanym dachem i takąż wieżą w części północnej, nakrytą rokokowym, iście wileńskim hełmem. Autorem projektu był młody architekt, wywodzący się z pracowni niegdysiejszego prominenta i twórcy jednego z bardziej kontrowersyjnych osiedli doby gierkowskiej, Andrzej Szary. Przed budynkiem Muzeum parkowały dwie odrapane
furgonetki i elegancki granatowy opel. Okna pałacyku były otwarte i z jednego z pokojów dał się nagle słyszeć warkotliwy dźwięk kuranta w nowoczesnym zegarze. Jednocześnie drzwi samochodu po stronie pasażera otworzyły się gwałtownie i z wnętrza wysunęła się powoli noga w bucie z błyszczącą cholewką. W chwilę potem dyrektor Kazimierz Ogranicki jednym susem przesadził niskie schodki i wpadł z impetem do środka. Niespokojnym krokiem przemierzył korytarz, szarpnął klamkę i zaczął zrywać plastelinową plombę. O parę kroków za nim biegła jego żona, sekretarka i kierowca w jednej osobie, z kluczami w jednej ręce i gondolą z niemowlęciem w drugiej. — Dlaczego sekretariat jest nieczynny?! Mówiłem, żeby otwierać wcześniej, dlaczego nikogo nie ma w pracy, to jest lekceważenie, skandal — resztę słów zagłuszyły pośpiesznie zamknięte drzwi. Pani Iza, wykwalifikowana pomoc muzealna, nazywana tutaj laborantką, była kobietą elegancką i zadbaną. Założywszy nogę na nogę, siedziała spokojnie przy swoim stoliku w małym służbowym pomieszczeniu obok magazynu, popijając poranną kawę. Nasłuchiwała przez chwilę, po czym odezwała się do stojącej obok Edyty, patykowatej kierowniczki magazynu obrazów. — Znowu, matoł jeden, urwie plombę i będę musiała dawać nowy sznurek — powiedziała ponuro, zbierając starannie okruchy po kanapce. — A ona z tym dzieciakiem leci za nim, jakby miała do czego. — Bo pani Izo — przerwała jej Edyta — ja teraz będę pani potrzebowała, jak przywiozą te nowe dary ze Stanów. — Edytka — pani Iza wyskrobywała z plastikowego kubeczka resztki kiełków z białym serkiem — ty się tak nie gorączkuj, mnie znowu plecy bolą, dyskopatię mam i zwężenie międzykręgowe, na zastrzyki chodzę, d… mam pokłutą, a ty mi opowiadasz, jakbym ja w Stanach
nigdy nie była. Już ja tych wszystkich Żydów znam, Blumsztajn czy inny Goldberg, jeden diabeł. Jak u takiej jednej pracowałam, to mi żyć nie dawała, tylko latała za mną ze złotą ściereczką i poprawiała: tu, Isa, nie wytarłaś, łoszing połder sypiesz za dużo i tak dalej. A jak jej mąż wracał, co ani słowa po polsku nie mówił, to włączał mi telewizor, na nią pokazywał, że jędza i skarżył mi się, że dzieci go wykorzystują. Ta ich córka, taki chudy wypierduś, jak z majtek wyszła, to na podłodze zostawiała. To ja te majtki od razu do śmieci wyrzucałam! No — pani Iza wstała ze stęknięciem z fotelika. — Gdzie ci twoi Amerykańcy, Edytka? Amerykaniec pojawił się w pół godziny później. Mr. Peter Rzeszowski w towarzystwie asystenta i nadąsanej Felicji spóźnił się prawie o kwadrans. Dyrektor Ogranicki zdążył już odebrać dwa telefony: jeden z Ministerstwa, drugi z antykwariatu, wypić kawę z croissantem, którego w istocie nie cierpiał, zapalić papierosa, wreszcie zmienić buty. Jego żona Małgosia w tym czasie wypiła swój poranny sok, nakarmiła i przewinęła niemowlę, po czym ulokowała je w zabytkowej drewnianej kołysce. Stolarz, który ją wykonał, musiał wzorować się na słynnym projekcie Stanisława Wyspiańskiego — kołyska stała na zaokrąglonych drewnianych balach i przy najlżejszym poruszeniu hurgotała i trzęsła się, wprawiając w drżenie okoliczne meble. Dlatego zazwyczaj stała pusta, a niemowlę spało smacznie w plastikowym koszu na porcelanę. Jego mama wypisywała w tym czasie pięknym technicznym pismem wizytówki, które miały być powieszone na wszystkich drzwiach. Na widok gości na twarzy Ogranickiego momentalnie wykwitł szeroki, porozumiewawczy uśmiech. Ów uśmiech, ani zachęcający, ani uprzejmy, lecz właśnie porozumiewawczy, był w pełni uzasadniony. Dyrektor nie mówił żadnym innym językiem oprócz ojczystego, ponadto był zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, która
nie dopuszczała jakichkolwiek naturalnych kontaktów między ludźmi, zastępując je swoistą grą, opartą na skomplikowanym systemie kodów porozumiewawczych. Można przypuszczać, że Rzeszowski był cokolwiek złośliwy, odzywając się po angielsku. — Nice to meet you, nice to meet you, may I introduce my assistant… Usłyszawszy słowo „assistant”, pan Ogranicki rozejrzał się natychmiast za Edytką, która oprócz tego, że prowadziła magazyn, pełniła dość często funkcję tłumaczki. — Gdzie pani Korsak, natychmiast przyślij panią Korsak — syknął w stronę żony, uśmiechając się przy tym w kierunku pana Rzeszowskiego, który przeszedł w końcu na język polski. Jego asystent rozpakowywał teczkę z darami powoli, ale metodycznie. Kłęby zużytej taśmy klejącej przywierały do jego spodni i butów, mimo to starannie odkładał zużyte papiery i folię bąbelkową na sąsiednią zabytkową komodę, na której stał faks obok drugiego aparatu telefonicznego. Wreszcie spod podwójnej warstwy papieru silikonowego wyłonił się spory rudo-ultramarynowy pejzaż Meli Muter, a za nim akwarelowy portret damy Gustawa Gwozdeckiego. — W jaki sposób to przyjechało do Polski? — zapytała nagle Marta Jumińska, stojąca nieco z tyłu. Na dźwięk jej głosu Ogranicki odwrócił się gwałtownie i rzucił wściekłe spojrzenie. W kilku krokach okrążył swoje biurko i uśmiechnął się porozumiewawczo, rzecz jasna, do pana Rzeszowskiego. — Darling — zwrócił się do niego tamten i zawahał przelotnie, nie wiedząc czy powinien użyć tego słowa w stosunku do swego rozmówcy, wreszcie je powtórzył. — Darling, to jest oficjalny przekaz przez Ambasadę Polską w New Jorku, mój dobry przyjaciel, Staś Komornicki, you know, przewiózł wszystko w bagażu dyplomatycznym.
Fundacja zgodziła się uprzejmie pośredniczyć w naszej transakcji, pan Nietota-Krahelski, you know, Jagiello Foundation… Fely… Ogranicki pochylił nisko głowę. — To wspaniały dar, naprawdę wspaniały, pejzaż, tak, tak, wspaniały, lata trzydzieste, tak, ten przedwojenny okres jest u niej najlepszy, to wspaniały dar, prawda, pani Mario? Trzeba zamówić zdjęcia do dokumentacji, proszę zadzwonić do pani Jadwigi i powiedzieć, że są już obrazy ze Stanów. Koniecznie dobre zdjęcia, bardzo dobre… w magazynie trzeba je umieścić na specjalnej półce, proszę o tym pamiętać. — Oczywiście, panie Kazimierzu — tłuściutka Manna Dylewska wysunęła się na przód. — Sześćdziesiąte. Lata sześćdziesiąte — zakomunikowała Marta. Ogranicki zamachał rękami, jakby pragnął odgonić natrętną muchę. — Jest sygnatura z datą — dodała. Manna zakołysała się na swoich małych jak u Kopciuszka stópkach i ukucnęła przy obrazie. — Jest nalepka z galerii z ceną… nowojorskiej galerii… tak, jest data… — Może pani źle odczytała, pani Marta nosi okulary, jak pani może z takiej odległości twierdzić, że widzi pani szóstkę, nie trójkę. Manna wyprostowała się z godnością i popatrzyła zrezygnowana na Martę. Rzeszowski kiwał radośnie głową. — Tak, tak! Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania! Każdy widzi to, co chce widzieć, take it easy, darling!