Stary drewniany dom
Redakcja Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz Korekta Anna Śledzikowska Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Anna Olek Anita Boroń Projekt okładki Artur Falkowski
Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 615/P/2009 Kraków, 9 lipca 2009
© 2009 Andrzej Rekiel © 2009 Wydawnictwo SALWATOR
ISBN 978-83-7580-097-5
Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (0-12) 260-60-80, faks (0-12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com
R o z d z ia ł I
Świat Magdy
W małym przytulnym pokoju monotonne tykanie ściennego zegara zagłuszał coraz ostrzejszy, z każdą sekundą silniejszy i bardziej przenikliwy dźwięk elektronicznego budzika. Jego sygnały były jednak zbyt delikatne i słabe, aby przywrócić światu śpiącą na tapczanie kobietę. Przykrywała ją ciemnoniebieska kołdra, a do błękitnej poduszki tuliły się jej twarz i kasztanowe lśniące włosy, które muskały delikatnie policzki, czoło i leżącą obok maskotkę – dużego brązowego misia. Trud budzenia wspierał dochodzący przez zasłonięte żaluzjami okna szum powracającego do codziennego życia miasta. Jednak nawet przejeżdżający w pobliżu pociąg i przeszywający poranne powietrze stuk stalowego mostu przerzuconego nad leniwie płynącą Bystrzycą, pisk kół towarzyszący zmniejszaniu prędkości przed wjazdem na bliską stację Lublin Główny w niczym nie wpłynął na stan, w jakim od wczorajszego wieczoru pogrążona była Magda. Pomimo niewątpliwego sukcesu – było nim zdanie egzaminu na prawo jazdy – czuła się zmęczona i wyczerpana. – Udało się – pomyślała, zsuwając pantofle, rzucając pęk kluczy na małą sosnową szafkę w niedużym przedpokoju. Sięgnęła po słuchawkę i wystukała numer telefonu do rodziców. Mogła robić to zupełnie machinalnie, nie patrząc na 5
– Kiedy spadnie deszcz? Trawa pod domem jest już siwa – położyła dłonie na barierce, patrząc w dół z wysokości drugiego piętra. Dom – nieduży trzypiętrowy budynek z garażami – zanurzony był w gorącym powietrzu. Od jego szyb i murów oraz sąsiednich budynków odbijał się stukot nadjeżdżającego pociągu. Pasażerowie kończą podróż. Wrócą do domów, może pojadą gdzieś dalej? Ciekawe, jakie są ich mieszkania, kuchnie, łazienki? Czekający mężowie, żony, dzieci? Jeszcze są w wagonach, może spojrzą na mój balkon, zauważą mnie z daleka, ale czekają. Co to znaczy? Skąd ich i moje oczekiwanie? Nim przecież jesteśmy! Na niektórych nie czeka nikt, wejdą w puste, nieme ściany. Włączą telewizory, radia, aby usłyszeć mowę i słowa. Niektórzy bez smutku i żalu przywitają się z obecną ciszą i niczym jej nie zakłócą. Czy lubię ciszę? Chyba tak. Inni wsłuchają się w dźwięki zapisanych na pięciolinii nut. Dlaczego nie poszłam do szkoły muzycznej? Grałam przecież na pianinie i dobrze mi to wychodziło! Dziwny sposób istnienia utworu muzycznego: jest dopiero wtedy, gdy przebrzmią jego ostatnie dźwięki. Stając się, znika i odchodzi. W obrazach i akwarelkach nie ma czasu, nie ma dziania się, czas nie jest ważny! Patrzyła na rozmyte odległością i szybkością sylwetki podróżnych, mignęły przyklejone do okien twarze. Gdyby ktoś z nich mógł się przyjrzeć Magdzie, zauważyłby, że była szczupłą, niewysoką szatynką. Dystans i prędkość pociągu nie pozwalały dostrzec, że ciemnobrązowy, kasztanowy kolor włosów idealnie harmonizował z dużymi piwnymi oczami, które od dziecka z zaciekawieniem przyglądały się światu. Niska spokojna barwa i ton głosu kierowały ku niemu ciepło nawet w najmroźniejsze zimowe dni. Spojrzała na zegarek. 8
co jest? Chyba nie. A więc do tego, co będzie, do przyszłości. Wskazuje mi coś, czego jeszcze nie ma? „Przyszłość stająca się przeszłością to teraźniejszość” – czytałam takie lub podobne słowa. W takim razie, jaki jest sens i znaczenie tak często przeze mnie wypowiadanego słowa: „jestem”? Zaraz zgaszę światło, przez kilka minut będę słyszeć ich tykanie. Ten cichy, spokojny, usypiający, monotonny dźwięk. Jak ja nie lubię elektronicznych zegarków, zwykłych wyświetlaczy cyfr! Chociażby dlatego, że są nieme. Muszę kupić zwykły budzik. Skąd mam ten? Aha, pamiętam, dostałam na urodziny. Zsunęła poduszkę, wyłączyła stojącą obok tapczanu lampę. Zza zamkniętych okien do ciemnego pokoju docierał stuk pociągu. – Rozpędza się, pasażerowie zaczynają podróż. A ja jutro jak zwykle do pracy. Znowu mnie obudzisz, mój przyjacielu – dotknęła budzika. – A miał to robić on! Tyle razy mi mówił, że uwielbia patrzeć, jak się budzę i otwieram oczy. W półmroku nasłuchiwała cichego tykania. – Nawet teraz o czymś mi przypominasz? O tym, co wydarzyło się dziś? Nie, powinna to być zmienna, grana w różnym rytmie i tempie melodia. A twoja jest niezmiennie taka sama, tak samo cicha. Lubię się w nią wsłuchiwać, odchodząc w krainę snu. Gdy wrócę z niej, jutro, które teraz jest przede mną, stanie się dziś. Przyszłość w teraźniejszości stanie się przeszłością. Czy to ja podążam ku niej, czy ona nieprzerwanie przychodzi do mnie? Zasnęła. *** 17
W autobusie przeglądała listę zakupów. – Ojej, zapomniałam o domestosie! – spostrzegła zaskoczona. – Ach, jeszcze czerwone półwytrawne wino. I koniecznie lody! Może jutro wpadnie Dorota lub Kasia? Uzupełniła długą już kolumnę słów. Kolejny raz bardzo uważnie przeanalizowała zbiór potrzebnych rzeczy. Kartka papieru w kratkę udekorowana była rysunkami. Bryły, figury geometryczne, ludzkie twarze towarzyszyły nazwom kaw, proszków do prania czy pieczenia, pieczywa i mleka. Myśląc o codziennych potrzebach, notując je na papierze, rysowała. Od dziecka robiła to bardzo ładnie. Lubiła projektować okładki książek. Chociaż w wydawnictwie zajmowała się przede wszystkim redagowaniem tekstów, kilka zaprojektowanych przez nią okładek zachęcało do lektury zza witryn księgarń. – Magdo, chyba zajmiesz się okładkami! Każdą twoją okładkę autorzy przyjmowali bez zastrzeżeń i grymasów – śmiał się prezes wydawnictwa. – Dobrze. A Jola weźmie się za redagowanie i korektę tekstów! – odpowiadała uśmiechem. – Nie, nie! Potrafisz robić jedno i drugie. Malujesz bardzo ładnie, masz wyobraźnię. Autobus z sykiem i piskiem hamulców zatrzymał się na przystanku. – Jak zwykle piętnaście minut spóźnienia. Już dziesięć po siódmej. Za pięć minut będę na miejscu – pomyślała ze śmiechem. – Cześć, Magda! – przywitał ją jeden z kolegów. – Cześć, Krzysiu. Szef wkurzony? – odpowiedziała pytaniem. – Na ciebie nie. Już się przyzwyczaił. Tak jak my wszyscy. 23
wtedy, kiedy nas nikt nie słucha, gdy jedziemy sami. Chwytamy go spojrzeniem, wraca do nas sensem i słowem, w ten sposób w nas zamieszkuje. Słowo, czym jest słowo? Jest dziwną przestrzenią spotkania i bliskości, jest domostwem bycia. Zaraz, kto to powiedział? Aha, pamiętam, to ten tekst o Heideggerze. Ciekawe sformułowanie: mowa jest domostwem bycia. W mowie mieszka to, co jest, w niej się ukazuje i pozwala posiąść, pozostając nietkniętym! Jak ja lubiłam z nim rozmawiać, być słuchaną! Dlaczego jest to tak ważne? Mówić, być słuchanym, rozumianym? Słuchać, rozumieć innych. Skąd owa ważność i znaczenie? Czy ktoś mnie kiedyś jeszcze naprawdę wysłucha, abym zaistniała i została utwierdzona w istnieniu? Tak jak to już było! Wydawało mi się, że istnieję pełniej, inaczej, gdy słuchał mej opowieści i na mnie patrzył. A teraz gadam z Dorotą, mamą, tatą, siostrą. Tamta rozmowa była jednak inna, budowała mnie, niosła, tworzyła, umacniała. Oddychała chłodnym i rześkim powietrzem wrześniowego wieczoru. Na bezchmurnym niebie porozrzucane gwiazdy od nie wiadomo jak dawna przyglądały się światu. – Niebo gwiaździste nade mną. To Kant, pamiętam go ze studiów. Kiedy je tak widziałam, ale nie tutaj na moim balkonie? Gwiazdy, też kocham gwiazdy! Ich oglądanie, patrzenie na nie. W ogóle lubię przypatrywać się światu. Czym on jest, kim ja w nim jestem? Co i jakim sposobem mi go ukazuje? Nie mam na myśli zwykłego patrzenia. Nasza w nim obecność jest czymś więcej. Ja go rozumiem, pojmuję rzeczy, które w nim spotykam! A ludzi? Jak ich rozumiem? Mową, słowem, opowieścią. Nasza mowa jest wspólna, wszyscy w niej jesteśmy. Tylko dlaczego tak często się nie rozumiemy? Niby jesteśmy sobie bliscy, a jednak czasami 39
jakieś combi? Masz przecież tego trochę! Ale zanim otworzysz wieczorem balkon, aby popatrzeć na przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi, zanim przytulisz się wieczorem do swego misia, a jutro rano staniesz przed lustrem, umyjesz i wysuszysz włosy, rozstrzygniesz codzienny dylemat, co na siebie włożyć, wybiegniesz na ulice miasta, aby jak zwykle spóźnić się do pracy, przyjrzyj się dziś uważnie akwareli i czarno-białym zdjęciom drogi. Patrz, wytężaj wzrok. Może dostrzeżesz Magdę, jak czeka na ciebie, macha wysoko uniesioną dłonią? Boisz się, że ci ucieknie, że jak zwykle przyjdziesz za późno? Nie bój się, nie umknie ci, jest przecież tobą, będzie cierpliwie i wytrwale czekać! Gdy będzie gorąco, schowa się w cieniu leśnych drzew, jeśli spadnie deszcz, osłoni się twoim kolorowym parasolem. Kiedy będzie zimno, skryje się w domu babci, rozpali niewidzialny ogień w starym piecu i przezroczysty dym uniesie się ku niebu. Przypatrz się uważnie akwarelce i zdjęciu! Może ją zauważysz? Może cichutko, niedostrzegalna, krząta się w izbach, gdzie kiedyś mieszkałaś, bawiłaś się lalką, patykami, kwiatkami i trawą? Może szoruje stare drewniane podłogi, czyści mroczną, pachnącą ziarnem sień? Może porządkuje starą dużą, ziemną piwnicę, gdzie zaciekawiona wsuwałaś małą główkę, trzymając się babcinej dłoni? Nie jeden raz zastanawiałaś się nad związkiem tego, co minione, z tym, co jeszcze nie nadeszło. Rozpięta między jednym a drugim, pytałaś, najczęściej samą siebie, co z czego przychodzi. Zadziwiała cię ich jedność, odsłaniany w czasie związek, powstająca w nim nić twego życia, jakaś – wprawdzie zamglona – ale coraz wyraźniejsza droga. Wydawało ci się, że ją poznałaś, zrozumiałaś, chociaż wszystko za spra57
Podeszła do ciężkich wrót stodoły. Obok nich wyrastały suche kikuty drzew. – Wyglądają na chore. Trzeba będzie je ściąć – pomyślała. – Kupię piłę. Spalinową czy elektryczną? – zaśmiała się ze swych myśli. – Skąd wiem, że takie są? Na ten temat mówili coś chłopcy w pracy. Wezmę piłę? Nie utrzymam! Zostaniecie – dotknęła suchych pni. Stodoła miała kształt litery L, krótsze skrzydło nie było przykryte dachem. – Chyba nigdy nie zostało dokończone, ściany są niższe. Może wiatr zniszczył dach? Zapytam panią Zosię – pomyślała. Pociągnęła do siebie masywną sztabę. Wrota były ciężkie i stawiały opór. Po kilku szarpnięciach zaskrzypiały zawiasy. Do popękanych krokwi przylepiły się gniazda jaskółek. – Puste, już odleciały. Za to są wróble! Wiatr rozrzucał słomę, źdźbła siana i ziarna. Unoszone kręciły się, wirowały nad suchym, spękanym, twardym klepiskiem. Opadały, gdy ustawały podmuchy. Czekały na ten moment płochliwe, czujne ptaki, skacząc z miejsca na miejsce i porywając złociste ziarenka. – Nie zginiecie zimą – pomyślała o nich z troską. Uśmiechnęła się. – Babciu, dziadek zrobi karmnik dla ptaszków? – mała Madzia, stojąc na stołku z twarzą przyklejoną do szyby, patrzyła na opadające płatki śniegu. – Nie trzeba, Madziu. W stodole jest dużo ziaren, szczeliny, ptaszki będą miały co jeść. Nie martw się o nie! Jakie ty masz małe, kochane serduszko! – przytuliła dziewczynkę i głaskała po włosach. 97
– Nie byłeś? Przecież cię to zabolało. – Trochę. Ale od pewnego momentu miałem wrażenie jakiejś dysharmonii między nami. Nie byliśmy na siebie nastrojeni. Wiem, co mówię, sama powiedziałaś, że kocham muzykę. Z Anią nigdy nie współbrzmielibyśmy jak należy. – Cóż, żylibyście jak większość – uśmiechnęła się. – Wiesz, że coś takiego mnie nie interesowało. – Wiem. To było w tobie najpiękniejsze i najszlachetniejsze. Masz to po ojcu. A przepraszam, że zapytam? – Nie, nie mamo! Nikogo nie poznałem. Same chłopy wokoło – zaśmiał się. – No, nie tylko! A moje młode, piękne koleżanki? – Całkiem, całkiem. Ale już zamężne. Nic nie zapowiada, abym pomógł ojcu odnaleźć się w świecie! – zaśmiał się. – No wiesz, ja też z radością spacerowałabym z wózkiem! – Mamo, mamo! Jak mi się z tobą zawsze dobrze rozmawiało, mieliśmy taki dobry kontakt! – ujął jej dłoń. Ścisnęła palce syna. – Wiem. Z ojcem chyba tak źle nie było? – Nie. I wiesz, co ci powiem? W powietrzu jest jakiś inny, nie zrzędzi, nie mędzi, nie czepia się. – No widzisz, tam zawsze był i jest naprawdę – uśmiechnęła się. – I taki pozostanie. Zdecydowałeś już, co będziesz robił w czasie urlopu? Wojtek uśmiechnął się. Patrzył w stronę Panieńskich Skał. Migotały w oddali spoza otaczających ulicę drzew. – Gdybyś mnie zapytała pół roku temu! Teraz jeszcze nie wiem. Pomyślę. Może wyskoczę na kajaki, połażę po górach, polatam. A wy? Nie wyjeżdżacie nigdzie? – Jedziemy pojutrze. – Dokąd? Na długo? Nic mi nie mówiliście. 129
nieodsłonięta, jeszcze nieokreślona przyszłość. Wyłania się z teraźniejszości, a może teraźniejszość z przyszłości? Emerytowany kapitan podniósł się z krzesła. Podszedł do okna. Linię horyzontu załamywał i wyginał las, domy, przybliżały bliskie hangary. – Wiesz, dlaczego zawsze lubiłem akrobację? – zapytał syna. – Panowanie nad maszyną, jedność z nią, wolność, swoboda, szybkie zmiany prędkości i wysokości. W szybowcu towarzysząca wszystkiemu przedziwna cisza. Mężczyzna uśmiechnął się. – Powtarzasz frazesy i banalne formułki, chociaż coś w tym rzeczywiście jest. Przede wszystkim horyzont! – Co? – Horyzont! Gra nim, jego pojawianie się i znikanie. Chyba nie patrzysz na sztuczny? Wojtek zaśmiał się. – Chwilami. Nie jestem tak dobry jak ty! Ale nie rozumiem, o czym mówisz. – O teraźniejszości, przeszłości i przyszłości. Syn spojrzał zdziwiony na ojca. – Myślisz, że plotę bzdury? Nie. Horyzont jest teraźniejszością. Obejmuje sobą wszystko, co minione, byłe, przeszłe, określone. Ziemia – choć zostawiona w dole – ma swoje barwy, kształty, odcienie. Niebo jest puste, nieokreślone. – Maska silnika unosząca się nad horyzont to wychylenie ku nieznanej, bezkształtnej przyszłości? Ojciec na chwilę odwrócił się do syna. – Bystry jesteś! Zawsze taki byłeś. W akrobacji gra horyzontem odbywa się wyjątkowo – jak nigdzie – często i szybko. Ziemia, horyzont, niebo. Niebo, horyzont, ziemia. Czasami wszystkie trzy. I sam wiesz, że niekiedy trzeba po186
– Piękne i mądre. Ta myśl też: przywoływana świętość i boskość nie odchodzi, pozostaje – szepnął do siebie Wojtek. – Nie wiesz, jak długo w tym miejscu modlili się ludzie? – zapytał głośniej. – Nie znam historii tej cerkwi. Może wiek, dwa, trzy, może cztery? Myślisz, że ma to jakieś znaczenie, sądzisz, że miejsce, gdzie ktoś jeden, samotny, opuszczony i nieznany wznosił serce ku Bogu, jest mniej święte? – Jestem pewien, że nie – cicho odpowiedział. W milczeniu przyglądali się cerkwi. Wydawało im się, że na placu i asfaltowej szosie – w tym momencie była zwykłą, piaszczystą, zakurzoną drogą – zatrzymują się wozy i furmanki, rżą konie, zanurzają łby w lnianych, zawieszonych na uprzęży workach wypełnionych sianem, dzwonią metalowe obręcze kół, pachną skórzane kanapy i słoma. Zsiadają z nich kobiety, mężczyźni i dzieci. Stoją przed otwartymi szeroko drzwiami, rozmawiają, nie wiedząc nawet, że opowiadają o sobie i świecie. Przejeżdżający samochód rozwiał zamglony obraz przeszłości. – Dziwne miejsce. Zdewastowana brakiem modlitwy świątynia, w której pozostaje obecna boskość – wyszeptała Magda. Podjedźmy do dworku Kościuszki. To blisko, obok kościoła, gdzie ludzie robią ciągle to samo, co kiedyś czynili tutaj – dodała głośniej. – Byłaś już tam kiedyś? – Nie, czytałam w przewodniku. Gdy spałeś, wertowałam kartki i zastanawiałam się, co ci pokazać. – Dlatego tak późno wstawałaś i spóźniałaś się jak zwykle? A ja na ciebie czekałem, patrzyłem, czy już krzątasz się przed domem. – Chyba nie masz mi tego za złe? – zapytała ze śmiechem. – To mężczyzna zawsze czeka na kobietę! My je219
– Chciałaś zobaczyć Rogóźno! Zatrzymaliśmy się tutaj, nie żałuję! Jezioro piękne. I sto dwa buziaki na łódce! Ho, ho, ho!!! Długo będę je pamiętał. – Ja też – zaśmiała się. – Ale nie o to pytam. Rozglądała się wokoło, wchlapywała wodę do łodzi, polewała nią kolana i stopy. Wychyliła się po kilka wodnych traw, przylepiła je do ciepłej burty. Palcem kreśliła na niej małe kółka. – Pytam nie o to miejsce, jezioro, ale o świat. O naszą w nim obecność. Wojtek – nie przestając wiosłować – spojrzał zdziwiony. – Magdo! Co ci przyszło do głowy? Już ciebie nigdy tak nie pocałuję! Nie tyle razy! Ale miałem pomysł! Zaśmiała się. – Nie był zły! Myślałam, że powtórzysz to dziś wieczorem! Przy ognisku! Ale skoro nie chcesz, nie będę nalegała. Twoja strata! – rozłożyła ręce. – Tylko moja? – odpowiedział pytaniem. Wykrzywiła usta w udawanym grymasie niezadowolenia. Zmrużyła oczy, odchylając głowę w kierunku słońca. Na żółtej, bawełnianej koszulce pozostały pasemka wilgoci zostawione dotykiem dłoni. Po chwili otworzyła oczy, rozglądając się wokoło. Na błękitnym niebie kłębiły się niewielkie chmury, rozwiewała się smuga pozostawiona przez pasażerski odrzutowiec. Spokojna woda odbijała otaczający Skomelno świat. – Wiesz, dlaczego na chwilę zamknęłam oczy? – zapytała. – Spojrzałaś na słońce. Uśmiechnęła się. – Nie. Chciałam ponownie ujrzeć świat, aby teraz przyszedł do mnie, jego kolory, kształty, obecne tutaj formy 254
Wojtek stanął naprzeciw, obejmując dłonie Magdy. – Wariant pancerny czy powietrzny? – zapytał. Nie odpowiadała, objęła go za szyję i przytuliła się. – Ani jeden, ani drugi. Pocałuj mnie jeden raz. Ale tak, jak nikt nigdy jeszcze tego nie robił – szepnęła. Zamknęła oczy, odchyliła głowę, wysuwając do przodu usta. Czuł jej ciepło i zapach lśniących, zroszonych mgłą włosów. Nosem dotknął lekko uniesionego do góry nosa Magdy, musnął wargi, oddychając jej oddechem. Był ciepły, cichy i bardzo spokojny. Pocałował zamknięte powieki, policzki, uszy i szyję. Na chwilę otworzyła oczy, ujrzała przed sobą zielone źrenice. Zamknęła je mocno, zaciskając powieki. Falowały piersi, czuł ich delikatność i miękkość. Jeszcze kilka razy ustami dotknął zamkniętych powiek. Ostatecznie na długo zatrzymał się na ustach. Po pięciu, może sześciu, może dziesięciu minutach – któż mierzy czas w takich chwilach – odsunęła się i otworzyła oczy. – Musisz już jechać – szepnęła. – Długa droga przed tobą. Trzasnęły zamknięte drzwi. Cichą, monotonną muzyką zagrał silnik. Dwa małe kotki podbiegły do Magdy, jak zwykle łasząc się do nóg. Uniosła je do góry. Ich ciepłe, miękkie, wilgotne futerka przytuliła do policzków, gdy samochód skręcił w wąską, dziurawą szosę. W wewnętrznym lusterku znikła polna droga, zamigotał stary drewniany dom z białych bali, jego uchylone okna, klomby kwiatów przed nimi. Oddalały się, odpływały, zabierała je droga. Towarzyszyły jej przydrożne krzyże, kaplice, świątynie i kościoły. Na ich wieżach – i dłoniach wędrowców – nieprzerwanie przesuwały się wskazówki zegarów. Wskazywały coś bardzo dziwnego, zwanego czasem. Pozornie odległy, 261
będzie już bezpieczna! Naprawdę uważa pani, że to zbędny, niepotrzebny wydatek? Nie są to przecież duże pieniądze! – Oczywiście, że nie. To tylko kilkanaście złotych więcej do czynszu. Ale czy pani sądzi, że te kamery usuną lęk i przywrócą pokój serca? Bożena otwierała antywłamaniowe drzwi mieszkania na pierwszym piętrze. O brązową futrynę na klatce schodowej rozjaśnionej światłem żarówki uderzał pęk kluczy. – O czym pani mówi? – zapytała. Magda pochyliła się pod ciężarem plecaka i wnoszonych toreb. Po błyszczących pachnących schodach przesuwały się białe adidasy. Uśmiechnęła się, przechodząc obok sąsiadki. – Właściwie o niczym – odpowiedziała cicho. – Tak naprawdę o wszystkim – dodała w myśli. – Jest też propozycja ogrodzenia budynku i placu zabaw. Na początku września odbędzie się zebranie mieszkańców w tej sprawie. Przyjdzie pani? – zapytała Bożena. Magda przygnieciona plecakiem i torbami nie zatrzymała się. – Po co? Jeśli będą to druty kolczaste, wyprowadzę się stąd. Tylko czy ktoś będzie chciał kupić moje mieszkanie? Państwa także. Pomyślcie o tym, zanim podejmiecie decyzję. Bożena zamknęła drzwi. Dotarł zza nich dźwięk włączonego telewizora. – Dlaczego ci ludzie nienawidzą i boją się ciszy? Lękają się świata i samych siebie? Dlaczego tutaj wszędzie za antywłamaniowymi drzwiami gra radio, telewizor, często wrzaskliwa, głupia, pełna agresji muzyka? Jaki ślad pozostawia ona w głowach i sercach? Dlaczego o świecie bełkoczą spikerzy, redaktorzy, odwieczni specjaliści od śpiewu i mas? Propaganda, indoktrynacja, ogłupianie zmieniły tylko me273
W Internecie zrealizowała przekazy i opłaty, z niepokojem popatrzyła na stan konta. – Teraz przerzucę zdjęcia do komputera. Ile ich będzie? Długo migotała niebieska dioda canona, na ekranie pojawiały się i znikały zapisane sceny. – Może wyślę ci ich kilka, błaźnie? – pomyślała o „aniele stróżu”. – Tylko co ty z nich zrozumiesz? Na przykład z tego, że roześmiana siedzę na koniu. Gdzie to było? Makoszka! Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić mego strachu podczas pierwszych lekcji. A tutaj wyglądam jak stara doświadczona dżokejka! Wiesz, dlaczego tak się śmiałam? Bo przypomnieliśmy sobie opowiadanie Zofii, jak dziadek sadzał mnie na źrebaka, a ja bałam się i płakałam. Nawet nie wiesz, kto to jest pani Zosia! Nie wiesz i wiedzieć nie będziesz, jak pięknie kończył się dzień, śpiewały ptaki i pachniały łąki. Jechaliśmy obok siebie, widząc czerwoną kulę zachodzącego słońca. Była nisko, polna droga wydawała się prowadzić prosto do niej. Na monitorze pokazywały się fotografie, które tylko ona rozumiała. – Albo to. Zobacz, jaka jestem ładna! Nie tylko ja, ładne babki mieszkają w tym budynku! Jeśli jesteś facetem – uważnie nam się przyglądasz. Tylko co w nas widzisz? Nie zobaczysz mnie tak, jak widzę siebie teraz! Bo tutaj nigdy nie będzie otwartej przestrzeni łąk i morza polnych kwiatów. A kiedyś były! Tu, pod Starym Lasem, były piękne, zielone wąwozy. Wróćmy do zdjęcia. Klęczę na dywanie kwiatów. To duża łąka pod Holą, miejsce, gdzie kiedyś było jezioro. Wcześniej słuchaliśmy opowieści starej chaty w skansenie, próbowaliśmy zrozumieć, co znaczy mieszkać, zamieszkiwać, jaki jest sens słowa „dom”. Ty go pewnie nie 278
– Odnosiło się tylko do drugiej części pytania. – A pierwsza? Polną drogę, rosnące na jej brzegach wysokie trawy, las, jeszcze widoczne łąki, polanę i myśliwskie ambony powoli okrywał mrok. Rechotały żaby w mokradłach i bagnach. Bezszelestnie płynęła zmęczona kolejnym gorącym dniem zasypiająca już rzeczka. Jeszcze nie zamknęła oczu, wpatrywała się w odległe, dalekie, ale i bliskie jej gwiazdy. Opowiadała o nich i o sobie coraz większym rzekom, do których zmierzała. Z nimi płynęła ku morzu. Tam jego głębia uważnie wysłuchiwała rzecznych opowieści. Dużych i bardzo małych, jak zagubiona, zapomniana, zaznaczona jedynie na wojskowych mapach rzeczka płynąca wśród lasów, łąk i mokradeł gdzieś w okolicach Parczewa i Sosnowicy. – Było to, jak wszystko, co wokół nas: czymś więcej niż tylko to, co widzimy – odpowiedział po chwili milczenia.
*** – No nie! Tego jeszcze brakowało! – krzyknęła Magda, stając na ostatnim szczeblu wysokiej drabiny. Dwie długie sosnowe żerdzie, do których przybite były kawałki desek, prowadziły na szczyt myśliwskiej ambony. – Co się stało? – Osy! Tutaj mają gniazda! Nie zostanę! Pamiętasz, jak mnie pogryzły?! Zobacz! Szybko zsunęła się w dół. – Oj, Magdo, Magdo! Same z tobą kłopoty! Boisz się wilków, dzików, os. Chodź, zobaczymy drugą ambonę. – A jeśli tam też będą? 247
kąpielowym! Zmieniam zdanie. Wracamy do drugiego wariantu. – Sto dwa buziaki? – zapytała z niedowierzaniem. Kiwnął głową. – Z przerwą czy bez? – śmiała się, siadając na kapokach naprzeciw Wojtka. – Zobaczymy, jak nam pójdzie – odpowiedział śmiechem. Seria stu dwu całusów została przerwana kilka razy. Kołysała się łódka poruszana zbliżaniem twarzy, oczu i ust, ich oddalaniem. Na szczęście wędkarze w łodziach na spokojnej powierzchni jeziora w tym samym czasie mieli tak zwane branie. Widzieli wprawdzie małe, nie wiadomo skąd pojawiające się fale, ale zaabsorbowani rybami nie wiedzieli – i przypuszczać nie mogli – dlaczego bezwietrznego, sierpniowego popołudnia zakołysała się woda. – Sto, sto jeden, sto dwa – szepnęła Magda. Odsunęła się i usiadła na rufie. – Tak. Sto dwa. Ty też byłaś na sto dwa! – zaśmiał się Wojtek. – Przeceniasz mnie! Mówię ci, możesz się pomylić! Zanurzyła dłonie w wodzie. Łączyła ze sobą i odsuwała palce. Opływał je wolny, spokojny, ciepły nurt. Sięgnęła w stronę lilii unoszących się na powierzchni. Tuż pod nią błysnęły łuski małych ryb. Dotykała kwiatów, sunęła dłonią po łodygach znikających w głębi. Biegły gdzieś do dna przykrytego dywanem podwodnych roślin, stamtąd wyrastały i pięły się ku światłu. Kilka razy stuknęła w śliskie burty porośnięte glonami. – Po co my tu właściwie jesteśmy? – zapytała cicho, jakby samą siebie. Pomimo pisku dulek, chlupotu wody, szmeru kropli skapujących z wioseł, Wojtek usłyszał pytanie. 253
– Nie, nie miałam czasu. Przyjechałam po dwunastej, po piątej odjeżdżałam. Byliśmy na obiedzie, pospacerowaliśmy Plantami, pod Wawelem patrzyliśmy na Wisłę i trzeba było wracać. Nie zostałam na noc! Widzisz, jaka jestem nienowoczesna, jak bardzo nie trendy! Nie byłam u faceta w domu, a i on mnie tam nie ciągnął – zaśmiała się Magda. – Zawsze cię tego uczyłam. Jesteś kobietą, zostałaś stworzona do miłości! Aby kochać i być kochaną! Nie masz mi tego za złe? Magda dotykała płatków róż. – Nie. Nigdy nie straciłam głowy, wiesz, ilu mężczyznom się podobałam? To być może najpiękniejsze dni mojego życia! Nie chcę ich psuć. I nie będę! Wydaje mi się, że Wojtek myśli podobnie. Bardzo ucieszyła go moja akwarelka. – Co? – Akwarelka. Pomagał mi kiedyś szlifować deski na wóz, ten stary, drabiniasty, co stoi przed domem. Obiecałam, że go namaluję. – Kiedy to zrobiłaś? Po wakacjach nie byłaś na wsi! Magda zaśmiała się. – Miałam kilka fotografii. Malowałam, patrząc na nie. Za tydzień jedziemy we dwie. Pójdziemy na grzyby! Trochę pomożesz mi w moim domu. Boże, co ja mówię? W twoim – zaśmiały się do słuchawki. – Idź już spać. Jutro niedziela, wyśpij się, wpadnij na obiad. A w poniedziałek do pracy. Spóźnisz się, jak zwykle? – Pewnie tak. Dobranoc, mamo! Co się działo w małym mieszkaniu Magdy, gdy zasypiała? Przykryta błękitną kołdrą, z misiem leżącym obok na miękkiej poduszce, jeszcze mu się przyglądała, nasłuchiwała poruszających się wskazówek. Otwierała i zamykała oczy, kołysała do snu obecny przy niej świat. On usypiał 281
Spis treści Rozdział I Świat Magdy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Rozdział II Stary drewniany dom babci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59 Rozdział III W starym domu babci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109 Rozdział IV Wśród jezior i lasów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 194 Rozdział V Co było dalej? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 271