Skok na głęboka wodę

Page 1


Skok na głęboką wodę


Korekta Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz Anna Śledzikowska Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Artur Falkowski Projekt okładki Paulina Olechowska

Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 048/P/2013 Kraków, 19 lutego 2013

© 2013 Wydawnictwo SALWATOR

ISBN 978-83-7580-337-2

Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (12) 260-60-80, faks (12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com


S łowo

wstępne

Ławeczka na końcu świata

Misja ad gentes obecna jest w Kościele od samego początku; mało tego, ośmielę się twierdzić, że jest owocem tej misji, skutkiem działalności Misjonarza nad misjonarzy – Zbawiciela Świata. Po dwudziestu stuleciach, w czasie których niezliczeni znani i nieznani misjonarze ewangelizowali świat, ta „globalna wioska” – mimo współczesnych możliwości komunikacyjnych – nadal w dużej mierze jest pogańska. Nie zamierzam zadawać pytania o to, czy dotychczasowi misjonarze byli mało skuteczni. Jestem pewien, że ich niewątpliwe poświęcenie, ofiara, którą złożyli z siebie, były bardzo efektywne. Problem tkwi więc gdzie indziej. Nie wystarczy sama wiedza o Jezusie i Jego dziele, którą dzisiaj – w większości miejsc na ziemi – można łatwo uzyskać. Potrzeba świadectwa wiary, które jest jedynym skutecznym narzędziem ewangelizacji. W 1890 roku, kiedy ojciec Jordan wysłał pierwszych misjonarzy do Assam (Indie), rozpoczęła się historia salwatoriańskich misji, które dzisiaj obejmują swoim zasięgiem wszystkie kontynenty. Działaniem w duchu idei inicjatora Rodziny Salwatoriańskiej jest włączanie osób świeckich w realizację charyzmatu. Odbywa się to również na płaszczyźnie misyjnej. Tysiące salwatoriańskich współpracowników i dobrodziejów na całym świecie wspiera misyjne zabiegi zgromadzenia modlitwą oraz inicjatywami charytatywnymi. Szczególny wymiar tej współpracy stanowi działalność młodego apostolatu polskiej prowincji, jakim jest Wolontariat Misyjny „Salvator”. Jest on młody zarówno ze względu na datę założenia (2010 rok), jak i metrykę osób w niego zaangażowanych. Myśl o powołaniu do istnienia wolontariatu misyjnego była obecna wcześ­ niej w głowach osób formalnie odpowiedzialnych za misje prowadzone przez polskich salwatorianów. Ważnym miejscem w realizacji tego planu okazała się


W stęp

Jaki jest otaczający nas świat? Jacy są ludzie młodzi? Czy są jeszcze wśród nich osoby o szlachetnym sercu, gotowi do poświęceń? Czy są jeszcze tacy, którzy żyją wiarą w Pana Jezusa, dla których system wartości chrześcijańskich jest znaczący? Którzy starają się żyć według tego, czego On uczy poprzez Objawienie i Kościół? I którzy są do tego przekonani? Którzy widzą drugiego, jego potrzeby i chcą mu bezinteresownie, po cichu pomóc – w imię miłości, która jest najgłębszą zasadą człowieczeństwa, ostatecznym celem naszej egzystencji? Może się zdawać, że w młodym pokoleniu Polaków coraz trudniej taką osobę spotkać; że dziś młodzież uległa wszędobylskiemu pośpiechowi, pogoni za znaczeniem, prestiżem czy po prostu zwykłym codziennym utrzymaniem do tego stopnia, że sprawy nadprzyrodzone zostawia sobie na czas jesieni życia. Młody człowiek, który ustąpi w autobusie miejsca niepełnosprawnemu, podtrzyma chwiejącą się babcię na ruchomych schodach w centrum handlowym, zatrzyma się przy żebrzącej Rumunce nie tyle po to, by jej coś dać, lecz by pogłaskać jej dziecko i spytać, jak się dziś czuje, uklęknie u kratek konfesjonału, by szczerze przeprosić za to, co nie wyszło, to – wydaje się – rzadki widok. Rzadki, ale nie odosobniony! Bo miłość jest obecna w świecie. Ona żyje, bo żyje Bóg. A przecież „Bóg jest miłością” (1 J 4,8)! Jezus jest Emmanuelem, „Bogiem z nami”. Na różny sposób jest obecny w tym świecie i pociąga ludzi, by Go naśladowali w postawie bezinteresownej służby. Pociąga też, wbrew pozorom, wielu ludzi młodych. Bo miłość, którą On się kierował i której sam jest źródłem, przemawia. W zasadzie tylko ona jest wiarygodna! Jeśli więc otworzymy szeroko oczy i zechcemy zobaczyć ludzi – w tym także młodych – którzy w imię miłości gotowi są na wiele, dojrzymy ich. Bo oni są obecni pośród nas. Ktoś powie: zwykli, przeciętni, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Studiują, pracują, wypoczywają – tak jak ich rówieśnicy. Podob-


ks. Paweł Fiącek SDS Ma 33 lata. Urodzony w Dzierżoniowie. Pochodzi z wierzącej, wielodzietnej rodziny, której wiele zawdzięcza. Od 15 lat jest salwatorianinem. W roku 2005 przyjął święcenia kapłańskie, po czym został skierowany przez przełożonych na studia specjalistyczne z teologii dogmatycznej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od czasów seminaryjnych nosi w sercu pragnienie pracy na misjach. Obecnie pełni podwójną funkcję. Przez pierwszy semestr roku akademickiego realizuje swoje misyjne powołanie w specyficznej posłudze, jaką jest nauczanie teologii w salwatoriańskim „Jordan University College” w Morogoro w Tanzanii, prowadząc jednocześnie – „na odległość”, we współpracy z innymi salwatorianami w Polsce – opiekę na Wolontariatem Misyjnym „Salvator”. Przez drugą część roku, już w kraju, czuwa nad działalnością WMS, szczególnie w kontekście przygotowań do wakacyjnych wyjazdów misyjnych, a także prowadzi wykłady w WSD Salwatorianów w Bagnie na Dolnym Śląsku. Jego pierwszą pasją jest prowadzenie innych do zachwytu nad Osobą i „wydarzeniem” Jezusa Chrystusa. Salwatoriańskie: „wszystkimi sposobami, do jakich natchnie Duch Święty” koresponduje u niego z wieloma zainteresowaniami „niespokojnego ducha”, które otrzymał w darze od Stwórcy. Są wśród nich m.in.: żeglarstwo, kajakarstwo, pływanie, narty, rower, jazda konna, wędrówki po górach. Największą fascynacją jest dla niego tajemnica człowieka w jego wędrówce do zbawienia.


ks. Paweł Fiącek SDS

O co chodzi w W olontariacie M isyjnym „S alvator ”?

Zanim poszukamy odpowiedzi na pytanie postawione w tytule niniejszego rozdziału, powiedzmy sobie zaraz na początku, szczerze i bez ogródek, czym WMS na pewno nie jest. Spróbujmy zmierzyć się z mitami na temat wolontariatu (przynajmniej w tej jego formie, jaką jest wolontariat chrześcijański, misyjny), błędnymi poglądami na jego temat. Wszystko po to, by od razu odpowiednio kształtować postrzeganie tej rzeczywistości. Aby, jeśli ktoś ma niewłaściwe pojęcie na jego temat, mógł je sobie w punkcie wyjścia skonfrontować, zanim straci czas na czytanie kolejnych stron tej książki. a) „Wolontariat to dobra okazja, by tanio spędzić wakacje w atrakcyjnym miejscu”. Student ma zazwyczaj trzy miesiące wakacji każdego roku. Nawet jeśli przez miesiąc chce sobie popracować i dorobić, zostają mu dwa. W drugim może chcieć odwiedzić rodzinę, najbliższych. Zostaje mu ostatni. Co zrobić? „Jedź na wolontariat” – zaproponują niejednemu. I tak człowiek nieświadomy, czym jest wolontariat misyjny, wiedząc, że można wyjechać na przykład do jakiegoś ciekawego kraju, o którym dotychczas słyszał tylko w telewizji albo czytał w Wikipedii, jak Albania czy Rumunia, postanawia się zapisać, by tanim kosztem zwiedzić ciekawe miejsce. Nic bardziej błędnego! Abstrahując od tego, że w WMS taka sytuacja jest raczej mało prawdopodobna, gdyż przed wyjazdem trzeba przejść cały szereg punktów „rekrutacji”, wśród których zasadnicze miejsce zajmuje wykazanie się odpowiednią motywacją wyjazdu, to jednak gdyby nawet człowiekowi młodemu udało się odpowiedzialnych za dopuszczenia wymanewrować, na wyjeździe misyjnym będzie się męczył sam ze sobą,


dk. Jakub Trzópek SDS Alumn VI roku studiów WSD Salwatorianów w Bagnie. Pochodzi z górskiej miejscowości Gruszowiec w Beskidzie Wyspowym. Wzrastając w dużej i radosnej rodzinie, przez wiele lat myślał o zostaniu świeckim misjonarzem. Po szkole średniej i pierwszym roku studiów technicznych wstąpił do zgromadzenia salwatorianów. W odkryciu i umocnieniu misyjnego powołania wielką inspiracją są dla niego znane każdemu salwatorianinowi słowa o. Franciszka Jordana oraz spotkanie z każdym człowiekiem, który Go nie zna i nie kocha.


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Dawid i Szczepan – sjesta po naprawie kanalizacji). Ta determinacja i poświecenie, z jakim ks. Dawid SDS i Szczepan podjęli się zadania udrożnienia szamba, była godna podziwu. Cała akcja zakończyła się sukcesem około godz. 5.00 po południu. Wszyscy wolontariusze i goście domu szaleli z radości, bo oznaczało to bardzo ważną wiadomość: dzisiaj bez obaw można się wykąpać! Każdy dzień pobytu w Albanii był bardzo intensywny. Modlitwa, nauka języka, wspólne przygotowywanie posiłków, praca fizyczna, od czasu do czasu organizacja zajęć dla dzieci i młodzieży z wioski. Był to codzienny rytm naszego wolontariatu, jednakże dla mnie miał on też trochę inny charakter niż dla pozostałych wolontariuszy. Pragnąłem zobaczyć wszystkie miejsca, gdzie pracują moi współbracia, dlatego w drugim tygodniu opuściłem moją ekipę wolontariuszy i udałem się na północ do Kopliku, gdzie znajduje się druga wspólnota salwatoriańska. Północ zamieszkiwana jest przez bardzo serdecznych, ale również porywczych Albańczyków. Są tam góry, po których uwielbiałem wspinać się i wędrować. Ta część kraju jeszcze mocniej mi się spodobała. Dziewicze górskie szczyty przypominają polskie Tatry, tak samo piękne i niesamowite, jednak poza mieszkającymi tam albańskimi góralami – prawie nieuczęszczane. W tych to górach księża salwatoriańscy dojeżdżali do kilku miejscowości, począwszy od Dober, Jubicy obok Jeziora Szkoderskiego, a skończywszy na wysoko położonych na północy: Shkrel, Ducaj, Boga, aby w ten sposób służyć wiernym sakramentami oraz swoją obecnością. W Kopliku przyglądałem się także działaniom grupy salezjańskich wolontariuszy, którzy pod koniec lipca kończyli czas zajęć przygotowanych dla dzieci i młodzieży z parafii w Jubicy i Kopliku. Idea wolontariatu coraz bardziej dojrzewała, do czego przyczyniły się również rozmowy z naszymi misjonarzami oraz z panią Agnieszką Milcarczyk – Koordynatorką Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco, którą miałem okazję spotkać po raz kolejny, nie gdzie indziej, jak właśnie w Jubicy. Czas albańskiego doświadczenia w praktyce okazał się bardzo krótki, chociaż dał mi bardzo wiele. Nie było dnia, w którym nie pojawiłaby się refleksja na temat słów rozważanych niegdyś w nowicjacie podczas drogi do ogrodu. Szczególnie cenny był dla mnie okres samych przygotowań do wolontariatu. Mimo że w dużej mierze był on utrudniony z racji braku możliwości lepszego poznania się i zgrania z grupą młodzieży, której towarzyszyłem w Bilaj. Cieszyłem się ze wspólnych inicjatyw i wzajemnego działania popartego modlitwą. Jednak z pewnością było wiele spraw, które nie były dograne, a które obecnie są podstawowym elementem spotkań WMS. Jednak zawsze to jest piękne na początku wszelkich inicjatyw, że jeżeli mają być Bożym dziełem, „pierwsze skrzypce” gra

55


Magdalena Pietrucha Studentka geografii i geologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zaangażowana w działalność charytatywną – pracuje jako wolontariusz w Krakowskim Hospicjum dla dzieci im. ks. Józefa Tischnera. Członkiem Wolontariatu Misyjnego Salwator jest od 2011 roku. Lubi górskie wędrówki o każdej porze roku i czytanie ksią­ż ek, szczególnie historycznych. Interesuje się archeologią. Chętnie podejmuje nowe, trudne wyzwania.


A lbania Albania (alb. Shqipëria) leży w zachodniej części Półwyspu Bałkańskiego, nad Morzem Adriatyckim na północy i nad Morzem Jońskim w swej południowej części. Od Włoch oddziela ją cieśnina Otranto o szerokości 72 km. Stolicą jest Tirana, największe miasto w kraju. Inne większe ośrodki to: Durrës, Szkodra, Elbasan, Vlora oraz Korcza. Albania administracyjnie podzielona jest na 12 obwodów. Od północy kraj sąsiaduje z Czarnogórą i Kosowem, od zachodu z Macedonią, a od południa z Grecją. Albania jest republiką. Funkcję prezydenta od czerwca 2012 roku pełni Bujar Nishani. Nazwa Albania ma źródła w kulturze grecko-rzymskiej, natomiast oryginalna, albańska nazwa Shqipëria pochodzi od słowa shqipoj, czyli mówić w sposób zwięzły, jasny, konkretny.

Środowisko przyrodnicze Albania zajmuje powierzchnię 28 748 km². Cechują ją duże kontrasty krajobrazu, bowiem deniwelacje wynoszą ponad 2000 m. Jest to zdecydowanie górzysty kraj – aż 75% terenu zajmują obszary górzyste. Góry Albanii stanowią przedłużenie bałkańskiego systemu Gór Dynarskich. Na północy położone są Góry Północnoalbańskie, zwane także Alpami Albańskimi, o dzikim, krasowym charakterze. Najwyższy w Albanii masyw Korabi jest częścią Gór Środkowoalbańskich. Góruje tam szczyt Golemi Korab liczący 2 764 m n.p.m. Na południu kraju znajdują się natomiast góry Epiru Albańskiego, które charakteryzują się, podobnie jak góry na północy, rzeźbą krasową. Obszary o wysokości poniżej 200 m n.p.m. stanowią mniej niż 25% powierzchni. Jest to głównie teren Niziny Albańskiej, rozciągający się wzdłuż wybrzeża Morza Adriatyckiego. W południowej części wybrzeża


Barbara Wacko Studentka V roku psychologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Przez wiele lat aktywnie działała w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Diecezji Rzeszowskiej. Kilkakrotnie pełniła też funkcję zastępowej w czasie letnich obozów KSM dla młodzieży. W latach 2009 – 2011 związana z grupą misyjną przy kościele Świętego Ducha w Lublinie, dwukrotnie zaangażowana w przygotowanie Nocy z Afryką, imprezy poświęconej kulturze Czarnego Lądu. W latach 2010 – 2012 wolontariuszka Wolontariatu Misyjnego „Salvator”. Trzykrotnie odbywała praktykę wolontariacką w Jubicy w Albanii, gdzie prowadziła różnorodne zajęcia z dziećmi i młodzieżą oraz zajmowała się pracami porządkowymi na terenie kościoła. Współpracuje z czasopismem społeczno-kulturalnym „Kwartalnik Czudecki”.


Barbara Wacko, WMS Lublin

O ni

tak bardzo czekają !

(J ubicë 2010, 2011, 2012)

Kiedy w 2010 roku po raz pierwszy wyjeżdżałam na praktykę wolontariacką do Albanii, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ten wspaniały kraj mnie oczaruje i jak bardzo będę chciała tam wracać. I wracałam. Przez trzy kolejne lata, zawsze w sierpniu, wyjeżdżałam do Jubicy, małej wioski na północy Albanii, położonej z dala od wielkomiejskiego szumu i ludzi, którym ciągle gdzieś się śpieszy. Jubica leży nad malowniczym Jeziorem Szkoderskim i jest otoczona widniejącymi na horyzoncie górami, co czyni ją miejscem nadzwyczaj pięknym i wyjątkowym. Będąc tam, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że czas płynie inaczej, a cały gwar „wielkiego świata” nagle gdzieś znika. Przestają nawet przeszkadzać wyboiste drogi i spacerujące po nich owce. Wszystkie moje wyjazdy do Albanii obejmują w sumie trzy i pół miesiąca pobytu w tym kraju. To z jednej strony dość dużo czasu, z drugiej bardzo mało. Dużo dlatego, że w czasie moich wyjazdów mogłam zobaczyć mnóstwo niezwykłych miejsc, poznać wspaniałych ludzi i dowiedzieć się wiele na temat tamtejszej kultury, która tak bardzo różni się od naszej. Mało, ponieważ każdy dzień spędzony w Albanii był dla mnie piękny i wyjątkowy do tego stopnia, że chciałam zostać tam dłużej, zobaczyć i dowiedzieć się więcej.

Decyzja – do Albanii! Pierwszy wyjazd, w którym uczestniczyłam, miał miejsce w sierpniu 2010 roku i był, można powiedzieć, bardzo spontaniczny. O możliwości odbycia praktyki wolontariackiej na placówce salwatoriańskiej w Albanii dowiedziałam się od znajomych z grupy misyjnej działającej przy kościele Świętego Ducha w Lu-


Małgorzata Emilia Mrozik Ur. 2 września 1988 r. w Lublinie. Córka Jadwigi i Krzysztofa oraz siostra Marcina. Absolwentka administracji na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II i studentka zarządzania na Politechnice Lubelskiej. Uwielbia podróże i wędrówki górskie. Lubi dobrą książkę, muzykę, gorącą czekoladę i piękne zapachy. Kocha ludzi i każdego dnia stara się zarażać ich radością i optymizmem. W sierpniu 2012 r. spełniła swoje wielkie marzenie i spędziła miesiąc na wolontariacie misyjnym w Albanii. Obecnie pracuje w Biurze Projektów Europejskich jako koordynator projektu oraz pisze wnioski o dofinansowanie ze środków UE. Działa też w Wolontariacie Misyjnym Salvator, jest liderką Regionu Lubelskiego WMS i czeka na kolejny wyjazd do maleńkiego zakątka świata, który skradł jej serce – do Jubicy w Albanii.

Urszula Skotny Ur. 21 października 1993 r. w Dębicy. W 2012 r. ukończyła I Liceum Ogólnokształcące im. Króla Władysława Jagiełły w Dębicy. Studentka Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku technologia żywności i żywienie człowieka. W latach 2009-2012 wolontariuszka w świetlicy „Promyki nadziei”, prowadzonej przez siostry służebniczki. Od marca 2010 (początek oficjalnego istnienia wolontariatu) wolontariuszka w Wolontariacie Misyjnym Salvator (WMS), region Kraków. W sierpniu 2012 r. wyjechała na miesięczną posługę wolontariacką do Albanii, Jubicy.


Małgorzata Mrozik, WMS Lublin Urszula Skotny, WMS Kraków

N ie

ma jak wspólnotowe

„O ra

et

L abora ”!

(J ubicë , 2012)

Kiedy opowiadamy ludziom o pobycie w Albanii, wielu z nich nawet nie ma pojęcia, gdzie znajduje się ten kraj. Słyszymy zazwyczaj pytania: „Albania jest w Afryce?” albo „to gdzieś w Azji?”. Tymczasem Albania wcale nie znajduje się „na końcu świata” tylko na naszym europejskim kontynencie. Po wielu rozmowach z ludźmi zauważamy, że tylko nieliczni wiedzą, gdzie jest położony ten kraj. Od nich zazwyczaj słyszymy: „Albania – kraj bunkrów, prawda?”. Tak, nie sposób się z tym nie zgodzić. Bunkry można tam spotkać w wielu miejscach i w bardzo dużej liczbie. Choć powoli zaczynają być rozbierane i wyburzane, wciąż dla wielu są jedynym skojarzeniem wiążącym się z Albanią. W wolontariuszu misyjnym ten kraj rodzi jednak inne skojarzenia… Albania – kraj, który potrzebuje Boga. Albania – kraj, w którym mieszkają wspaniałe dzieci. Albania – kraj, w którym zaznaliśmy mnóstwa radości i życzliwości. Albania – kraj, w którym dane nam było przeżyć jeden z najpiękniejszych w życiu miesięcy. Albania – kraj nieznany, wyjątkowy, odmienny i piękny. Takich skojarzeń można by wymienić jeszcze wiele. Aby lepiej zobrazować i wyjaśnić, dlaczego właśnie tak kojarzy się nam Albania oraz by przybliżyć ten kraj tym, którzy być może w przyszłości wyjadą tam na wolontariat, podzielimy się pokrótce doświadczeniami i przeżyciami. Pragniemy pokazać wam Albanię widzianą oczami wolontariuszy Wolontariatu Misyjnego „Salvator”.


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Cała nasza mała Misja

97


98

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

Człowiek o wielkim sercu – Jozef

Modlitwa była obecna na każdym spotkaniu z dziećmi


Agata Krężel Urodzona 18.11.1987 w Raciborzu, doktorantka Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, zainteresowania: urządzanie terenów zieleni i ogródków jordanowskich, grafika, misje; w lipcu 2012 była na wolontariacie misyjnym w placówce w Albanii.

Barbara Polańska Urodzona 04.12.1990 roku w Kaliszu, uczy się zaocznie we Wrocławiu, zainteresowania: Teologia, misje, informatyka; hobby: podróże, zwierzęta, w roku 2012 odbyła swoją pierwszą posługę misyjną na placówce w Albanii – Bilaj.


Agata Krężel, WMS Wrocław Barbara Polańska, WMS Wrocław

B óg

nie wymaga od nas

wielkich rzeczy

(B ilaj , 2012)

Nasz misyjny dom, czyli o placówce w Bilaj Salwatorianie posługują w Albanii od 1997 roku. Aktualnie w Bilaj znajduje się dwóch księży salwatorianów. Padre Wojtek służy w Albanii od czterech lat i jest proboszczem parafii w Bilaj, zaś padre Dawid jest wikarym i służy w Bilaj od trzech lat. Księża opiekowali się nami podczas naszego pobytu, zapewniali nam wysiłek fizyczny i duchowy. Prowadzą dom, przygotowują placówkę na coroczny przyjazd i pobyt wakacyjny wolontariuszy z Polski, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. W parafii przede wszystkim odprawiają msze święte, nie tylko w Bilaj, ale i w pobliskich miejscowościach, prowadzą nauki przedmałżeńskie, rekolekcje czy wizyty duszpasterskie. W placówce w Bilaj znajduje się przepiękny kościół z przykościelną dzwonnicą, a wszystko to w charakterystycznym bałkańskim stylu. Niżej znajduje się plebania, którą stanowi dwupiętrowy przestronny dom, obok stoi kapliczka Maryi, a wokół niej posadzone są rośliny ozdobne i młode palmy, jeszcze niżej znajduje się plac zabaw i boiska do siatkówki i piłki nożnej. Placówki dogląda nasza ulubienica Szaza, wdzięczna suczka, która podczas naszego pobytu oszczeniła się, dając liczne potomstwo.

Jak daleko do Bilaj, czyli o trasie Polska – Albania Tego dnia oczekiwaliśmy od dawna. Pośród codziennych spraw, szkoły, pracy, naszych zajęć domowych, co jakiś czas napływały myśli, jaka jest Albania, jacy


144

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

Z współpracownikiem Jonah oraz dzieckiem sierotą, znalezionym w lesie, wychowywanym w szpitalu

Na zdjęciu z Silasem i Davidą


Przepis

na wolontariusza misyjnego

się pogarszał. Bezsilna poprosiłam brata Beppe o konsultację, mając nadzieję, że może on da radę przekonać matkę. Kobieta jednak nie zgodziła się na rozmowę z lekarzem, grożąc, że ucieknie ze szpitala. Sytuacja stała się jeszcze bardziej absurdalna. Chcieliśmy tylko pomóc dziecku. Wtedy Cilnical Oficerzy podzielili się ze mną lokalną legendą. Głosi ona, że jeśli zrobi się komuś zdjęcie, jego dusza zostaje uwięziona w kliszy. Niszcząc zdjęcie, możemy zniszczyć jego duszę. Przez cały czas matka zawzięcie broniła więc duszy dziewczynki. Załamywaliśmy ręce, ona zaś była nieugięta. Kiedy po 3 tygodniach nieobecności w szpitalu pojawił się Martin, Clinical Officer, który na początku zapoznawał mnie z warunkami pracy, spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem. Chłopak wysłuchał mojej historii i spokojnym krokiem udał się na oddział. Rozmawiał, tłumaczył, przekonywał. W końcu podszedł do nas z uśmiechem na ustach. – Zgodziła się – nic więcej nie musiał dodawać, kamień spadł nam z serca. Zdjęcie udało się zrobić tego samego dnia, od razu rozpoczęliśmy leczenie gruźlicy i po tygodniu Ywonne czuła się już znacznie lepiej. Kilka dni przed wyjazdem udało mi się wypisać moich stałych bywalców. Za każdym razem było to prawdziwe święto. Silas dostał nowy garnitur – stał w nim dumny jak paw, a jego siostra Doris nową kolorową spódniczkę. Okazało się, że przyczyną anemii Davidy jest talasemia 6. Dziecko będzie zależne od przetoczeń krwi, ponieważ w Kenii o przeszczepie szpiku nie można nawet pomarzyć. Niezasmucona jednak tym faktem dziewczynka wybiegła z oddziału szybko i radośnie. Wiem, że jeszcze czasem tam zagląda. Ywonne również mogła wrócić do domu. Muszę przyznać, że chociaż wypisanie każdego dziecka było powodem do radości, brakowało mi tych małych rozrabiaków. W Chaaria żadnemu choremu dziecku nie wolno było odmówić pomocy. Wiadomo było, że wielu rodziców odbywa długą podróż – czasem nawet 100 km z chorym dzieckiem na rękach, by w końcu zbadał je lekarz. Między innymi dlatego funkcjonujące w Polsce określenie „nie mamy wolnych łóżek” nabierało w Afryce nowego znaczenia. Wprawdzie wolnych łóżek nie ma, ale miejsce dla każdego chorego dziecka zawsze się znajdzie. I tak gdy owe 15 łóżek zostało zajętych – w każdym spała matka z dzieckiem, w niektórych nawet z dwójką, otwierano nowy, mniejszy pokój, w którym było jeszcze 6 dodatkowych łóżek.

6

Choroba z grupy hemoglobinopatii, prowadząca do zaburzeń syntezy hemoglobiny, co objawia

się silną anemią.

145


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Przed kościołem w Brasławiu

Rekolekcje dla dzieci cieszyły się dużą popularnością

161


166

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

Kajaki – każdego dnia – od rana do nocy

Obecność i posługa wolontariuszy, to wielka radość dla miejscowych dzieci


U kraina Ukrainę (ukr.

Україна , Ukrajina), leżącą w Europie Wschodniej (choć sami

Ukraińcy często widzą się wśród grona mieszkańców Europy Środkowej), cechuje wyjątkowo korzystne położenie. Od północy sąsiaduje ona z Białorusią, od wschodu z Rosją, na zachód od niej znajdują się zaś Mołdawia, Rumunia, Słowacja oraz Polska. Południowa granica oblewana jest wodami Morza Czarnego i mniejszego Morza Azowskiego. Ukraina jest drugim pod względem wielkości państwem w Europie. Od 1991 roku Ukraina jest niepodległym państwem o ustroju republiki prezydencko-parlamentarnej. W kraju wciąż jednak miejsce mają walki polityczne o władzę między poszczególnymi ugrupowaniami. Obecnie na czele państwa stoi prezydent Wiktor Janukowycz. Kraj dzieli się na 24 obwody, 2 miasta wydzielone i jeden obwód autonomiczny (Krym). Stolicą jest Kijów, leżący na północy kraju nad malowniczą rzeką Dniepr. Do największych i najpiękniejszych miast w kraju zalicza się bliski sercu Polaków Lwów, Odessę, Donieck, Dniepropietrowsk czy Charków, a na Półwyspie Krymskim – Jałtę, Bakczysaraj i Ałusztę.

Geografia Ukraina zajmuje obszar 603 700 km² i jest drugim pod względem wielkości państwem w Europie. Dominującym krajobrazem są stepy na nizinach Czarnomorskiej, Naddnieprzańskiej i Poleskiej oraz wyżyny Wołyńska, Poleska i Doniecka. Na południowym zachodzie kraju leżą natomiast Karpaty Wschodnie (Zakarpacie) z najwyższym szczytem Howerla (2061 m n.p.m., w paśmie Czarnohory), naprzeciwko którego zlokalizowany jest najniżej położony punkt kraju (101 m n.p.m., w pobliżu wioski Hejewici – region zwany turystyczną mekką Ukrainy), a na południu Góry Krymskie.


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Wolontariusze są tam potrzebni; dają dowód, że bezinteresowność jest możliwa

W piaskownicy w Korotyczu

187


194

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

nigdy nie wiedzieliśmy, ile osób przyjdzie danego wieczoru, a nigdy nie zabrakło jedzenia. Czasem przychodziło dziesięć, czasem kilkanaście, a nawet ponad dwadzieścia. Jedzenia było za każdym razem tyle samo i nigdy nikt nie odchodził głodny. To jest najlepszy dowód, że Bóg czuwa. Wtedy poczułam prawdziwą moc modlitwy „Ojcze Nasz”, w której przecież modlimy się „chleba naszego daj nam dzisiaj”. Nie ma więc możliwości, żeby tego chleba zabrakło, nigdy. W dowód wdzięczności za tę posługę ostatniego dnia podeszło do nas dwoje najmłodszych dzieci. Objęły najmocniej jak mogły i oznajmiły, że „lecą z nami do Polski”, a były tak małe, że bez problemu zmieściłyby się w naszych plecakach.

Day Center Iwona: W każdy wtorek i czwartek dzieci i młodzież do lat 21 mogą przyjść do Centrum. W wakacje drzwi są otwarte dla każdego od 12 do 16, w roku szkolnym od 12 do 19. Centralny punkt dnia to zjedzenie wspólnego posiłku. Wszyscy razem przygotowujemy obiad: robimy kanapki, parzymy herbatę, rozkładamy plastikowe sztućce i talerze, serwetki. Chłopcy przynoszą z kuchni wielki garnek z zupą. Nalewamy każdemu porcję, czekamy na wszystkich. Przychodzą pracownicy Centrum. Odmawiamy wspólnie „Ojcze Nasz...” i mówimy „smacznego!”. Wszyscy jemy to samo, z tych samych plastikowych talerzy, jak jedna wielka rodzina. Podczas pielgrzymki dominikańskiej na Jasną Górę w 2011 roku, w której brałam udział, jedna z konferencji była poświęcona celebracji posiłku. W Charkowie uświadomiłam sobie, jak bardzo to jest ważne. Po obiedzie jest czas na sprzątanie. Często siedziałyśmy z Pauliną w kuchni z kubkiem herbaty, zazwyczaj towarzyszyło nam parę osób. Zawsze było przy tym dużo śmiechu, Paulina również o tym wspomina. U mnie w domu lub podczas zjazdów rodzinnych jest tak, że w pewnym momencie towarzystwo przenosi się do kuchni i to ona staje się centrum. Właśnie ten nasz wspólnie spędzony czas w kuchni powodował, że czułam się jak w domu. Kiedyś tak sobie siedzieliśmy i skubaliśmy razem wielki słonecznik; tak po prostu zwyczajnie, ale właśnie ta „zwyczajność” była tak nadzwyczajna. Paulina: Niektóre z dzieciaków potrafią czekać pod drzwiami nawet pół godziny, aż rozpoczną się zajęcia. Jeżeli ktoś przyjdzie pod wpływem alkoholu albo narkotyków, to, niestety, nie może wejść do Centrum i musi odejść. Pierwsze kroki kierowane są do cioci Katji. Ciocia siedzi na parterze, przy stoliku w drzwiach do pralni


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Weronika wśród dzieci niepełnosprawnych

Fiesta z pińatą

211


Helena Kmieć Studentka IV roku na Wydziale Chemicznym Politechnice Śląskiej, do Wolontariatu dołączyła w marcu 2012. Lubi działać i dlatego angażuje się na wielu polach. Jej pasją jest muzyka, w szczególności śpiew operowy, a także gra na pianinie i gitarze. W przyszłości chciałaby móc podróżować, nauczyć się kilku języków, a przede wszystkim… sprawiać radość innym.

Marta Trawińska W WMS od października 2011 r. Tegoroczna maturzystka. Jest czynnie działającą harcerką, prowadzi gromadę zuchową. Kocha morze i góry, żeglując w wolnych chwilach. Uwielbia podróżować. W przyszłości planuje wyjechać na dłuższy czas na misje. Za życiowy drogowskaz uważa Pismo Święte.


Helena Kmieć, WMS Mikołów Marta Trawińska, WMS Wrocław

M isje –

B oga ; gdziekolwiek , wszędzie ! niesienie

(G algahévíz , 2012)

Bóg przez różowe okulary Kiedy mówimy o krajach misyjnych, zwykle mamy na myśli kraje Afryki, Azji, czasem Ameryki Południowej, może Albanię lub Ukrainę, ale na pewno na tej liście nie pojawiłoby się takie państwo jak Węgry. Jest to kraj europejski i choć nie graniczy z Polską, to jednak położony niedaleko, będący na podobnym poziomie gospodarczym. Miasta nie różnią się wyglądem od naszych: sklepy, supermarkety, hotele, kina, teatry. Transport czy turystyka są rozwinięte nawet bardziej niż u nas. Po co więc mielibyśmy tam jechać? Jak mogą wyglądać misje w tak niemisyjnym kraju? Czym tak naprawdę one są? Nie znam katechizmowej definicji misji, ale jeśli mogę mieć swoją własną, to powiedziałabym, że jest to niesienie Boga innym ludziom. A Bóg jest miłością. Każdego dnia obdarza nas nią bezinteresownie i szczerze. Z czego więc wynika chęć dzielenia się nią? Wyobraźmy sobie sytuację, że się zakochaliśmy. Wszystko dookoła staje się piękniejsze, świat widzimy przez różowe okulary, szalejemy ze szczęścia i chcemy wszystkim o tym mówić. Tak samo jest z miłością do Boga, wolontariusze stają się „Bożymi szaleńcami” chcącymi powiedzieć światu, jak wielki i wspaniały jest nasz Bóg, który tak bardzo nas umiłował, że zesłał swego najukochańszego Syna na ziemię, aby mógł nas odkupić. Nasza miłość umacnia się tym bardziej, im więcej robimy dla Jego chwały. Czyż nie jest to coś niesamowitego? Dlatego, żeby być misjonarzem, nie trzeba lecieć na inny kontynent, do ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie, bo miłość można i trzeba nieść wszędzie, tak


246

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

do Afryki, jak i do sąsiada z ulicy. Bez katechez, wykładów, teorii, po prostu dać świadectwo miłości wyrażanej w najprostszy możliwy sposób – przez uśmiech, obecność, troskę, przez poświęcenie swojego czasu, pomoc, przez chęć zrobienia czegokolwiek dla drugiego człowieka.

Z motyką na misje? Pewien ksiądz opowiadał mi kiedyś o swojej samozwańczej podróży misyjnej do Peru. Załatwiał wszystko sam, podróż, miejsce, do którego pojedzie, udało się również uzyskać zgodę od przełożonych. Z tym ogromnym zapałem wyruszył w końcu ku Peru. Ziściło się jego marzenie. Jednak, jak się okazało na miejscu, nie przewidział wielu rzeczy, które co chwilę zaskakiwały go bezpośrednio w pracy misyjnej, jak i poza nią. Skończyło się chorobą i szybkim powrotem do kraju. Jak później stwierdził, same chęci i zapał nie starczyły, porwał się z motyką na słońce. Czy aby my, jako wolontariusze, nie porywamy się z przysłowiową motyką na misje, wyruszając w świat z Chrystusem? Przecież w jednej z wielu piosenek śpiewamy: „Pan mnie strzeże, czuwa nade mną Bóg, On jest moim cieniem”. Czy możemy jednak oczekiwać, że będzie strzegł również tych bezmyślnych? Dlatego właśnie każdy wolontariusz, zanim wyjedzie gdziekolwiek na misje, musi się jak najlepiej do tego przygotować. Nie wystarczą tylko dobre chęci, choć wiemy, że one również są bardzo istotne. Przez pewien okres poprzedzający naszą wyprawę przygotowujemy się do niej poprzez comiesięczne spotkania w regionach i spotkania ogólnopolskie organizowane raz na trzy miesiące, podczas których wolontariusze z całej Polski zjeżdżają się w jedno miejsce, żeby wspólnie modlić się, bawić i kształcić pod względem misyjnym i duchowym. Każdy dom bez solidnych fundamentów, choćby nie wiadomo jak był piękny, prędzej czy później runie. Idealnie można to przełożyć na osobę wolontariusza. Jeśli nie będzie on miał porządnych fundamentów w postaci formacji realizowanej przed wyjazdem, wtedy jego posługa misyjna nie będzie w pełni oddawać idei wolontariatu. Co możemy rozumieć przez takie dziwne słowo, jakim jest formacja? Pierwsze skojarzenie, jakie nasuwa się w mojej głowie po usłyszeniu tego słowa to gliniany dzbanek. Na początku jest tylko jedną wielką breją gliny, dopóki nie nadamy jej określonego kształtu, właśnie poprzez uformowanie, a zatem formacja jest właśnie tymi czynnościami, które musimy podjąć, aby nadać nowy kształt staremu. Tak samo jest z każdą osobą, która przychodzi do naszego wolontariatu. Taki człowiek, poprzez poszczególne elementy formacji, kształtuje


Przepis

na wolontariusza misyjnego

siebie, aby być jak najlepszy w misyjnej posłudze. W Wolontariacie Misyjnym „Salvator”, w formacji ogólnej, zawiera się formacja misyjna, praktyczna, ludzka, salwatoriańska oraz duchowa. Pięć filarów, które dają podstawę do bycia wolontariuszem misyjnym z krwi i kości. W dwóch zdaniach przedstawię, o co chodzi:

Formacja duchowa „Nie można ewangelizować, jeśli najpierw nie zewangelizujemy swego serca” – padło na jednym ze spotkań ogólnopolskich. To zdanie odzwierciedla zasadność tej gałęzi formacji. Jest ona najważniejszym elementem stawiającym na pogłębianie naszej osobistej i wspólnotowej relacji z Panem Bogiem. Wyraża się poprzez akcentowanie na każdym kroku, po co i w imię kogo tak naprawdę to wszystko robimy, aby nie doszło do sytuacji, iż środki staną się ważniejsze od celu, jakim jest Jezus Chrystus. Na żadnym spotkaniu nigdy nie brakuje modlitwy oraz wspólnego przeżywania czasu ku chwale Bożej.

Formacja misyjna „Dobry wolontariusz mądry przed szkodą” można by stwierdzić na przekór innemu powiedzeniu. Ten rodzaj formacji kształtuje naszą świadomość misyjną. Dzięki spotkaniom z misjonarzami oraz pogłębianiu wiedzy o krajach, do których możemy się udać, wolontariusz wie, czego może się spodziewać na miejscu i zapobiegać wielu nieprzyjemnym sytuacjom, które mogą wyniknąć z niewiedzy w trakcie pobytu.

Formacja ludzka Ma na celu kształtowanie siebie, walkę ze swoimi słabościami oraz budowanie systemu wartości opartego na wierze. Jeśli chcemy pomagać innym, musimy najpierw umieć pomóc sobie. Nie możemy dopuścić do tego, aby wolontariat stał się formą ucieczki od problemów. Moim zdaniem jest to najtrudniejsza część formacji, ponieważ wymaga od wolontariusza ogromnego samozaparcia i chęci do zmian. Uczy również działania w grupie.

Formacja salwatoriańska Jordan? A któż to? Fakt, iż nad wolontariatem czuwa zakon salwatorianów, nie jest przypadkowy. Założyciel Towarzystwa Boskiego Zbawiciela (salwatorianów), o. Franciszek Maria od Krzyża Jordan, bo o nim mowa, wiele razy podkreślał ważność i zasadność działalności apostolskiej. Słowami przewodnimi wolonta-

247


248

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

riatu stało się właśnie jego zdanie: „Dopóki żyje na świecie choćby jeden tylko człowiek, który nie zna i nie kocha Jezusa Chrystusa, Zbawiciela świata, nie wolno Ci spocząć!”. Poprzez wykłady, lekturę salwatoriańskich książek oraz żywy przykład następców o. Jordana staramy się czerpać jak najwięcej mądrości płynącej z jego osoby oraz dzieła które stworzył – wielkiej rodziny salwatoriańskiej.

Formacja praktyczna „Gdzie Pan Bóg nie może, tam wolontariusza pośle”. Oprócz głoszenia Chrystusa, każdy wolontariusz wyjeżdża również z drugim sprecyzowanym celem. Wszystko zależne jest od kraju i potrzeb ludzi, do których się udaje. Posługi są różnorodne: od pracy w szpitalu przez pomoc ubogim po prowadzenie kolonii dla dzieci i wiele, wiele innych. Jest oczywiste, że wszystkiego nie jesteśmy w stanie się nauczyć i w niektóre miejsca rzeczywiście jadą wykwalifikowane osoby, jednakże sukces większości posług jest uzależniony od podstawowego przygotowania w danym temacie przed wyjazdem. Umożliwiają nam to spotkania ogólnopolskie, na których są organizowane warsztaty. Bycie wolontariuszem wiąże się zatem z nieustannym rozwojem, bo przecież, jak mówi stare porzekadło: „Kto stoi w miejscu, w istocie się cofa”.

Nietypowe wyzwanie Jadąc na Węgry, wiedzieliśmy, że ten kraj nie różni się wiele od Polski. Nie trzeba było myśleć o tym, żeby przypadkiem czegoś nie zapomnieć, bo przecież w razie czego wszystko można było po prostu kupić w najbliższym sklepie. Podobnie było z materiałami do pracy z dziećmi. Inni wolontariusze mieli pod tym względem na pewno trudniejsze zadanie. Dysponowali tylko tym, o co się przed wyjazdem zatroszczyli. Nie znaczy to jednak, że nasz wyjazd był beztroski i całkowicie bez przeszkód. Największą trudnością na Węgrzech jest język. Oj tak, dogadać się po węgiersku to nie lada wyzwanie!

Kalambury Wracając z porannej mszy świętej, lubiłyśmy z Magdą zagadywać do miejscowych kobiet Jó napot, szép napot kivanok! („Dzień dobry, miłego dnia!”) – to jedna z niewielu kwestii opanowanych przez nas do perfekcji. Zwykle z uśmiechem odpowiadały tym samym, czasem zadawały nam jakieś pytanie. Wtedy my uśmiechałyśmy się najpiękniej, jak potrafiłyśmy, i kiwając głowami, opowiadałyśmy Igen, igen! („Tak, tak!”) Zdarzyło się jednak, że pewna odważna pani, pomi-


Przepis

na wolontariusza misyjnego

mo oczywistego braku zrozumienia z naszej strony, podjęła dalszą konwersację i trochę z pomocą pokazywania, spytała, skąd jesteśmy i czy nie jest nam zimno. Ha! Jakoś zrozumiałyśmy, nawet udało nam się odpowiedzieć. Zajęcia, które prowadziliśmy dla dzieci i młodzieży, były nazwane kursem języka angielskiego – i to było jednym z naszych celów: trochę tego języka nauczyć, ale bardziej nawet (bo jak można nauczyć w dwa tygodnie grupę o tak dużej rozpiętości wiekowej?) pokazać, że warto uczyć się języków. Na początku nie było łatwo dać dzieciakom do zrozumienia, że pomimo naszych najszczerszych chęci, nie jesteśmy w stanie ich zrozumieć, kiedy mówią do nas po węgiersku, nawet jeśli starają się to robić bardzo powoli i wyraźnie. Jednak z każdą godziną spędzoną wspólnie coraz lepiej potrafiliśmy się dogadać: oni – używając na tyle, na ile potrafili kilku słówek po angielsku, my – dumnie rzucając pojedyncze hasła po węgiersku wyczytane w słowniczku, ale najwięcej: wspólnie machając rękami, nogami, oczami, uszami i czym tylko się dało, co popularnie nazywane jest językiem migowym. I szło nam całkiem nieźle.

Dookoła świata Na nasze przedpołudniowe zajęcia z dziećmi wymyśliliśmy program pt. „podróż dookoła świata”. Wprowadzenie takiego motywu przewodniego było strzałem w dziesiątkę. Dzieci z ogromnym zaciekawieniem słuchały opowieści Pawła o jego pobycie w Afryce, żeby potem samemu udać się wyobraźnią na Czarny Ląd, robiąc afrykańską biżuterię z makaronu, tworząc palmy i piramidy z masy solnej czy udając się na wyprawę po kontynencie, gdzie można było spotykać słonia, małpę i żyrafę. Niemniejszym zainteresowaniem cieszyły się zajęcia o Azji, japońskie origami i dość nietypowe spotkanie samuraja, pandy i tygrysa. Prawdziwą furorę zrobiły igrzyska olimpijskie, które zorganizowaliśmy, będąc w Grecji. Tam też można było znaleźć starożytne togi, malowane pięknie przez dziewczynki. Wreszcie w ostatnich dniach udaliśmy się do Polski i na Węgry, gdzie wymalowani w barwy narodowe spędziliśmy czas na tańcach i konkursach.

Co nas różni, to nas łączy Nasza drużyna była bardzo zróżnicowana pod wieloma względami. Cztery dziewczyny i jeden chłopak, od licealistki po osoby już pracujące, ścisłowcy i humaniści, zjechaliśmy się z czterech stron Polski: Warszawy, Lublina, Trzebini i Wrocławia. Wśród naszych pasji znalazła się historia, żeglarstwo, śpiew, języki, wspinaczka, aktorstwo i wiele innych, słowem – cały bukiet zaintereso-

249


250

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

wań. Wspaniała była ta nasza odmienność, dzięki której uzupełnialiśmy się, jak w słowach piosenki: „Bo nikt nie ma z nas tego, co mamy razem Każdy wnosi ze sobą to, co ma najlepszego, Zatem aby wszystko mieć, potrzebujemy siebie razem…”

Przyznam, że przed wyjazdem trochę obawiałam się, jak będzie wyglądała nasza współpraca. Nie byłam pewna, czy dogadamy się co do planu, przecież mogliśmy mieć zupełnie różną wizję tych zajęć, jednak wszystkie te obawy okazały się niepotrzebne. Wszyscy zgodnie połączyliśmy siły i nie musieliśmy nawet specjalnie ustalać, kto czym będzie się zajmował; wszystko ułożyło się jakoś naturalnie. Każdy robił coś, w czym czuł się dobrze, jednocześnie pomagaliśmy sobie nawzajem. Kiedy Paweł grał z chłopakami w piłkę, my prowadziłyśmy zajęcia plastyczne dla dziewczynek. Czasem trzeba było coś jeszcze przygotować do następnej zabawy, wtedy ktoś, kto był wolny, gromadził dzieciaki w kółku, żeby zagrać w „Amse kadamse”, które nigdy im się nie nudziło. Nie tylko w czasie prowadzenia zabaw udało nam się stworzyć taką wspólnotę. Dzięki staraniom i nieocenionej obecności księdza Krzysztofa, na plebanii w Galgahéviz panowała rodzinna atmosfera. Nie ustalaliśmy żadnych dyżurów sprzątania czy przygotowywania posiłków. Po prostu kiedy przychodził czas na śniadanie, każdy przychodził do kuchni, zabierał się za coś i raz dwa uwijaliśmy się ze wszystkim.

Dziecięcy świat Norbi był najmłodszy ze wszystkich dzieci, miał dopiero pięć lat. Przychodził na spotkania ze swoją starszą siostrą. Nie umiał mówić po angielsku, nawet po węgiersku prawie w ogóle się nie odzywał. Mimo to był naszym ulubieńcem. Stawał zawsze w kółku ze wszystkimi, ale wydawał się jakby zupełnie nieobecny. Za to często się uśmiechał, a my uwielbialiśmy ten uśmiech. Medal zdobyty na naszych igrzyskach olimpijskich odebrał z wielką dumą i z zadowoleniem nosił to błyszczące koło, które wisząc na jego dziecięcej szyi, wydawało się wielkie jak talerz. Kiedy Paweł posadził tego małego zwycięzcę na swoich ramionach, uśmiechnął się nieśmiało do zdjęcia, choć przez cały ten czas nie powiedział ani słówka.

Trudna nauka Jak zapamiętać kilkadziesiąt imion naraz, szczególnie kiedy nie są to znane nam dobrze: Kasia, Basia, Marek, Darek? Pierwszego dnia na samym początku


Przepis

na wolontariusza misyjnego

naszych zajęć poprowadziliśmy kilka zabaw z imionami. Powtarzaliśmy je często i po jakimś czasie szło nam całkiem nieźle, kojarzyliśmy dziecko z kolorem stroju, a strój z imieniem. Problem pojawił się następnego dnia, kiedy dzieci przyszły na spotkanie w innych ubraniach. Nauka zaczęła się prawie od nowa. Trzeba było zacząć kojarzyć twarze, jednak nie było to takie łatwe, bo skład grupy zmieniał się trochę z dnia na dzień. Ale przecież nie mogliśmy się poddać, szczególnie, że dzieci szybko nauczyły się naszych imion (nic dziwnego, nas było tylko pięcioro), więc walczyliśmy dalej. Czasem było wesoło, bo chcąc zawołać jedną spośród trzech dziewczynek, których imiona, dla nas brzmiące podobnie, zaczynały się literką D, trzeba było trafić w to właściwe, a jak na złość, zwykle w pierwszej kolejności wymieniało się akurat te dwa pozostałe. Imię Gergo nie wydaje się być trudne, ale jak przeczytać je po węgiersku? Kiedy ktoś z nas powiedział je jak angielskie George [czyt. Dżordż], grupka osób stojąca wokół wybuchła śmiechem, bo skojarzyło im się to jednoznacznie z pewnym aktorem. I tak Gergo dostał pseudonim Clooney.

„Polak, Węgier – dwa bratanki” Współpraca z dzieciakami układała się znakomicie. Pomimo bariery językowej wszyscy staraliśmy się jak najlepiej porozumieć i wcale nie trzeba było wiele, bo przecież uśmiech w każdym języku wygląda tak samo. Dwa tygodnie to zbyt krótki czas na opanowanie choćby podstaw abstrakcyjnego języka węgierskiego, ale jest to przecież wystarczająco długo, żeby spróbować nauczyć się chociaż paru słów. Po pierwszym tygodniu miałam już opanowane liczenie do dziesięciu, podstawowe kolory, a kiedy zamiast make a circle, mówiłam körbe, dostawałam od rozbawionej gromadki wielkie brawa, a polecenie było od razu wykonywane. Na wycieczce do stadniny konnej, którą jednego dnia zorganizował dla nas ks. Krzysztof, mała Antonia trzymała mnie cały czas za rękę i pokazując na wszystkie rzeczy, które tylko potrafiła odnaleźć wzrokiem, kazała mi powtarzać po sobie ich węgierskie nazwy. I cóż, że zapamiętałam z tego wszystkiego najwyżej pięć. Dla Antonii było to pewnie aż pięć, a dla mnie każdy szczerbaty uśmiech na tej małej twarzyczce był jak promyczek słońca w ponury dzień.

Czasem słońce, czasem deszcz Te najpiękniejsze chwile najdłużej zostają w pamięci. Zdarzały się jednak i przykre sytuacje. Jedną taką miałam podczas zabawy. Byliśmy podzieleni na kilkuosobowe grupy, każda z grup miała komplet karteczek z kolorami. Dzieci miały przypomnieć sobie ich angielskie nazwy i odpowiadać jak najszybciej. Punkty

251


252

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

były zapisywane na kartce. Rywalizacja była ostra, niestety, nie zauważyłam, że jedna dziewczynka usiadła trochę z tyłu i nic nie mówiła. W pewnym momencie rozpłakała się. Nie wiedziałam, co się stało, ona sama nie chciała powiedzieć, a pozostałe osoby w mojej grupce nie mówiły po angielsku. W końcu zorientowałam się, że na kartce przy jej imieniu nie ma żadnego punktu. Zaczęliśmy zabawę od początku, tym razem każdy odpowiadał po kolei, żeby szanse były równe. I to w zupełności wystarczyło, żeby mała znów się uśmiechnęła.

„Nie płacz, kiedy odjadę…” Julcsi i Bogi były siostrami. Te dwie przeurocze blondyneczki wyglądały jak dwa aniołki. Obydwie uwielbiały się do nas przytulać. Starsza, Bogi, była już prawie młodą damą, spokojniejsza od swojej młodszej siostry, ale zawsze uśmiechnięta. Julcsi natomiast była wiecznie w ruchu. Biegała to tu, to tam, w każdej wolnej chwili podbiegała do którejś z nas i uczepiała się nas jak małpiątko gałęzi. Sama zresztą tak na siebie mówiła majom, czyli małpka. Uwielbiam małpy, ale to nie tylko dlatego tak przywiązałam się do Julcsi. Tyle w niej było szczerej radości, że nie dało się patrzeć ze smutkiem na tę rozpromienioną twarzyczkę, która jak mały kwiatuszek na polanie rozkwitała dziecięcym blaskiem. To chyba z tym dwiema siostrzyczkami najtrudniej było mi się rozstać w piątkowe południe, ostatni dzień naszych zajęć. Kilka razy uściskałam te dwa aniołki, które wcale nie chciały się z nami rozstawać. Bogi już wsiadała na rower, którym wracały do domu, ale jeszcze raz obróciły zapłakane oczka w naszą stronę i chociaż próbowałam być dzielna, też uroniłam kilka łez. Pożegnania zawsze mają w sobie nutkę smutku, ale przecież kiedyś muszą nastąpić. Zresztą możliwe przecież, że znów się spotkamy.

Dzieci Boże Cudowne były te chwile spędzone z „naszymi” dzieciakami. Dzięki nim sami mogliśmy się poczuć jak dzieci, bawić się razem z nimi, cieszyć jak one i wcale nie czuć, że jesteśmy na to „za starzy”. Na terenie stadniny, o której przed chwilą wspomniałam, był plac zabaw, jakby mały park linowy. Ciężko stwierdzić, kto najbardziej ucieszył się na jego widok. Szaleliśmy tam razem z naszymi małymi podopiecznymi i ani przez chwilę nie pomyśleliśmy, że „to nie wypada”. Przecież Ewangelia mówi „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18,3). Może niekoniecznie takie zachowanie miał na myśli Jezus, ale na pewno moglibyśmy się od tych najmłodszych wiele nauczyć.


Przepis

na wolontariusza misyjnego

Młodzieżowe życie Oprócz bloku zajęć dla dzieci spotykaliśmy się również z młodzieżą, aby wspólnie spędzać czas w duchu braterstwa i wzajemnego szacunku. Młodzież, która przychodziła na plebanię każdego popołudnia, nie różniła się wiele od swoich rówieśników z Polski. Węgry nie są krajem za siedmioma górami i rzekami, do którego jedzie się noce i dnie, więc różnice kulturowe nie są aż tak bardzo widoczne. Postawiło to przed nami nie lada wyzwanie. Byliśmy bardzo do nich podobni, a więc nie wzbudzaliśmy natychmiastowego zainteresowania, tak jak się to dzieje w przypadku wyjazdów na przykład do Afryki, gdzie choćby inny kolor skóry wśród dzieci budzi powszechne zainteresowanie. Musieliśmy znaleźć inne metody. Poprzeczka wisiała wysoko. Wiele zabaw grupowych, których nauczyliśmy się na spotkaniach przedwyjazdowych, było zbyt dziecinnych w odczuciu węgierskiej młodzieży. Na samym początku naszego pobytu zaskoczył nas również fakt, iż o wiele więcej osób w młodszej grupie mówi po angielsku niż wśród starszych. Jak się później okazało, wynika to z faktu większego nacisku w szkole na język niemiecki. Również i młodzieży staraliśmy się za wszelką cenę pokazać, że warto uczyć się języków obcych i mieć odwagę się nimi posługiwać. Zajęło nam trochę czasu, nim stali się w naszej obecności bardziej otwarci, jednak później porazili nas swoim sposobem bycia. Bardzo dużym ułatwieniem była dla nas obecność osób, które w tym samym roku zawitały na Forum Młodych w Dobroszycach. Wiedziały już one, czego można się spodziewać po osobach z Polski działających u boku salwatorianów. Niejednokrotnie pomagały i motywowały resztę do działania.

Nasza mała Afryka W czasie naszego pobytu na Węgrzech gościła fala upałów. Temperatury w dzień dochodziły do 46 stopni Celsjusza. Musieliśmy to mieć na uwadze przy organizowaniu zajęć, aby nie były one zbyt szkodliwe dla naszych organizmów. Właśnie dlatego największą atrakcją cieszyła się siatkówka, w której zamiast piłki używaliśmy balonów napełnionych wodą. Śmigus-dyngus, który miał wtedy miejsce, był ogromną ulgą i frajdą dla każdego z nas. Oprócz zabaw i gier staraliśmy się zrobić również coś bardziej pożytecznego. Paweł poprowadził dla nich zajęcia z pierwszej pomocy po angielsku. Z ogromną pomocą języka pokazowego i migowego udało się wiele rzeczy wytłumaczyć. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza może się przydać, a bardzo często można uratować komuś życie, znając kilka podstawowych zasad.

253


254

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

Wyzwanie Czas przeżywany z młodzieżą znacząco różnił się od zajęć dopołudniowych z dziećmi. Każda z grup miała w sobie coś niepowtarzalnego i charakterystycznego, co było powodem, dla którego aż rwaliśmy się do tego, aby spędzać z nimi czas. Pod względem duchowym było to dla nas również wyzwanie, aby głosić Chrystusa poprzez dawanie świadectwa własnym życiem. „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego” (Mt 5,16). Nie musieliśmy wspominać na każdym kroku o Bogu. Oczywiście w wielu momentach zaznaczaliśmy obecność tej Najważniejszej Osoby, choćby poprzez wspólną modlitwę na koniec zajęć. Jednak wystarczył prosty krzyżyk noszony z dumą na piersi, aby pokazać, kto tak naprawdę nas tu przysyła i w imię kogo działamy. Osoby, które miały z nami styczność, mogły zobaczyć, że przez bycie chrześcijaninem można również emanować radością Dzieci Bożych. Bo przecież wierzyć to przede wszystkim dzielić się uszczęśliwiającą miłością prosto od Boga.

Köszönjük atyám Ksiądz Krzysztof to człowiek-anioł. Wie to każdy, kto miał okazję go spotkać, szczególnie ci, którzy dzięki jego gościnności mieli możliwość odwiedzenia Galgahéviz. To dzięki niemu mogliśmy przez dwa tygodnie być prawdziwymi misjonarzami, a dzieciaki mogły przez ten czas przychodzić na plebanię na nasze wspólne zajęcia. Zresztą nie tylko w czasie wakacji, bo drzwi tej plebanii są dla nich zawsze otwarte. To właśnie ksiądz Krzysztof sprawił, że ten wyjazd był tak wyjątkowy. Pokazał nam piękne miejsca, wspaniałych ludzi, inną kulturę. Był przewodnikiem, opiekunem, ojcem, przyjacielem, wszystkim, czego tam na miejscu potrzebowaliśmy. Nauczył nas grać w Solo i robić węgierskie leczo. To chyba dobre miejsce, żeby zadedykować mu ten krótki rozdział naszej książki, jako wyraz wdzięczności za to, czego doświadczyliśmy, czego się nauczyliśmy i co wynieśliśmy. Księże Krzysztofie – dziękujemy!

Wilki dwa Świat, w którym obecnie żyjemy, stara się nam wmówić, że najważniejsze jest to, co materialne, co możemy chwycić w nasze dłonie: pieniądze, drogie ubrania, perfumy, kolejne samochody. Jednak czy wtedy człowiek jest naprawdę szczęśli-


Przepis

na wolontariusza misyjnego

wy? Czy pełne i prawdziwe szczęście jest możliwe, gdy nie stawia się na pierwszym miejscu relacji z Panem Bogiem? On nas kocha tak bardzo, że pozostawia nam wolny wybór. W jednej z indiańskich legend możemy przeczytać: „Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój. Który zwycięży? Ten, którego karmię”. Miłość ta jest mądra, bo nie jest zaborcza i tylko od nas zależy, czy ją wybierzemy, czy odrzucimy poprzez nasze uczynki, wpływając na to, w którą stronę będziemy zmierzać. Mówi się, że wolontariusz to osoba, która daje, ale nie dostaje niczego w zamian. Czy aby na pewno jest to prawdą? Rzeczy, których każdy z nas doświadczył na własnej skórze i otrzymał od drugiego człowieka, są niemierzalne. Miłość, wdzięczność, modlitwa, radość, dobroć dotykają najgłębszych miejsc naszej duszy i sprawiają, że stajemy się lepsi. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że całe piękno zawarte w drugim człowieku jest nierozerwalnie związane z tym, czy potrafi dzielić się Bogiem i sobą z innymi. Tworząc jedną wielką rodzinę wolontariacką, staramy się nieść Chrystusa wszystkim ludziom, gdzie tylko możemy, ponieważ jak mawiał Jean Vanier: „Do wspólnoty przychodzi się po to, żeby być szczęśliwym. Zostaje w niej, żeby uszczęśliwiać innych”.

255


S pis

treści

Posłowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

4

Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

ks. Paweł Fiącek SDS

O co chodzi w Wolontariacie Misyjnym „Salvator”?. . . . . . . . .

13

Mateusz Żuławski, WMS Lublin

Cechy mądrego wolontariatu misyjnego . . . . . . . . . . . . . . . . .

23

dk. Jakub Trzópek SDS

Tak to się zaczęło? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

51

Albania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

61

Barbara Wacko, WMS Lublin

Oni tak bardzo czekają! (Jubicë 2010, 2011, 2012). . . . . . . . . .

67

Małgorzata Mrozik, WMS Lublin Urszula Skotny, WMS Kraków

Nie ma jak wspólnotowe „Ora et Labora”! (Jubicë, 2012) . . . .

81

Agata Krężel, WMS Wrocław Barbara Polańska, WMS Wrocław

Bóg nie wymaga od nas wielkich rzeczy (Bilaj, 2012) . . . . . . . 105 Kenia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 Anna Jabłońska, WMS Lublin

Do odważnych świat należy (Chaaria, 2011) . . . . . . . . . . . . . . 121 Anna Kukowka, WMS Wrocław

Wyzwania, które uszlachetniają! (Chaaria, 2012). . . . . . . . . . . 133


292

S kok n a g ł ę bok ą wod ę

Białoruś. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 149 Lena Gonera, WMS Warszawa

Bo myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami... (Brasław, 2011, 2012). . . . . . . . . . . . . . . . . . 155 Ukraina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 173 Paulina Olechowska, WMS Kraków Iwona Odjas, WMS Wrocław Małgorzata Żygadło, WMS Wrocław

Świadectwo miłości pierwszą ewangelizacją (Charków, 2012) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 179 Gwatemala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 205 Weronika Mehlbauer, WMS Mikołów

Ku wolności wyswobodził nas Chrystus! (San Sebastian, 2012, 2013) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 217 Węgry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 231 Helena Kmieć, WMS Mikołów Marta Trawińska, WMS Wrocław

Misje – niesienie Boga; gdziekolwiek, wszędzie! (Galgahévíz, 2012) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 245 Słowacja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 257 Michalina Kunecka, WMS Wrocław

Misje są wszędzie i zawsze. u najbliższych sąsiadów, a nawet i na „własnym podwórku” (Nitra, 2011). . . . . . . . . . . . 263 Ks. Wojciech Porada SDS, proboszcz parafii w Bilaj

Dom Ludzi Dobrej Woli. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267 Zakończenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 285 Dlaczego chcę pojechać na misje i o innych problemach nurtujących człowieka XXI wieku. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 287



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.