Szopa, która nakarmiła milion dzieci. Niezwykła historia Mary's Meals

Page 1



MAGNUS MACFARLANE-BARROW

Szopa, kt a ór

nakarmiła milion  dzieci NIEZWYKŁA HISTORIA

MARY’S MEALS TŁUMACZENIE

ADRIANNA BRODA

W Y D A W N I C T W O S A L W AT O R KRAKÓW


Tytuł oryginału The Shed That Fed a Million Children. The Extraordinary Story of Mary’s Meals Redakcja Beata Ptasińska Anna Śledzikowska Korekta Magdalena Mnikowska Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Artur Falkowski Imprimi potest ks. Józef Figiel SDS, prowincjał © Magnus MacFarlane-Barrow 2015 © for the Polish Edition 2020 Wydawnictwo SALWATOR ISBN 978-83-7580-736-3 (wersja drukowana) ISBN 978-83-7580-737-0 (wersja elektroniczna) Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. 12 260 60 80 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com


Książkę tę dedykuję Julie, bez której nie byłoby o czym pisać. Dziękuję Ci za miłość, jaką mnie obdarzasz.



SPIS TREŚCI

PROLOG. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 1. LEKCJE JAZDY W STREFIE WOJNY. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 2. KOBIETA PRZYODZIANA W SŁOŃCE. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 3. MAŁE AKTY MIŁOŚCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63 4. CIERPIĄCE DZIECI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 87 5. W AFRYCE. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 6. KRAJ GŁODU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 7. KUBECZEK OWSIANKI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163 8. WYBOISTA DROGA DO POKOJU. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 189 9. W MIEŚCIE PRZEPYCHU. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 213 10. DOCIERANIE Z POMOCĄ DO ODRZUCONYCH. . . . . . . . 239 11. PRZYJACIELE NA WYSOKICH STANOWISKACH. . . . . . . 263 12. PRZYJACIELE NA DOLE. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 287 13. POKOLENIE NADZIEI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 313 EPILOG. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 333 PODZIĘKOWANIA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 339

7



PROLOG

Piszę to w szopie mojego ojca. Wschodni wiatr zawiewa od Ben Lui, którego zbocza pokryte śniegiem widzę przez okno nad moim biurkiem. Zimny powiew odbijający się od pokrytej blachą szopy wdarł się do środka. Od pędu powietrza marzną mi stopy. Słyszę, jak gdzieś w oddali ktoś – być może mój szwagier – używa piły mechanicznej, a co jakiś czas turkocze traktor jadący w stronę farmy. Nie wiemy, kiedy dokładnie zbudowano tę szopę. Na pewno była już na długo przed naszym przybyciem tutaj w 1977 roku. Jest wyraźnie zaznaczona na mapie z 1913 roku, która wisi w starym, pokrytym boazerią korytarzu Craiga Lodge’a (gdy był to nasz rodzinny dom, a ta część należała do moich ulubionych), co wskazuje, że znajduje się tu już ponad sto lat. To, że znacznie pochyla się w jedną stronę, można łatwo jej wybaczyć. Zrozumiałe też jest to, że mogę teraz słyszeć coś, co brzęczy na dachu poruszane wiatrem. Tuż po naszym przyjeździe szopa służyła jako garaż i warsztat Taty. Była idealnych rozmiarów, by parkować w niej starego land rovera, na którym pewnego dnia miałem 9


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

się uczyć jeździć. Później Tata przerobił ją na pokój zabaw, czym zaskoczył nas wszystkich w pewne Boże Narodzenie. Otworzył drzwi szopy i naszym oczom ukazał się wspaniały stół bilardowy. Wraz z braćmi spędziliśmy przy nim wiele godzin, czerpiąc przyjemność z tego prezentu, natomiast na tyłach szopy, tuż za moim oknem, mieliśmy boisko do piłki nożnej. Seumas, Fergus i ja każdego dnia graliśmy tam godzinami, strzelaliśmy do drewnianych bramek domowej roboty, a nasze stopy tworzyły w trawie błotniste nagie pasma. W zimowych miesiącach, gdy zmrok nadchodził irytująco wcześnie, włączaliśmy w szopie światła, desperacko próbując zyskać kilka dodatkowych minut zabawy. Później, w naszych szaleńczych latach młodzieńczych, przyjaciele dołączali do naszej gry w bilard. Czasem udało się przemycić piwo. Raz, gdy moi rodzice byli poza domem, szopa stała się miejscem katastrofalnej w skutkach sceny – degustacji zrobionego przeze mnie cydru. Przyrządziłem go w sekrecie, używając jabłek z małego sadu mieszczącego się niedaleko miejsca, w którym teraz stoi mój dom. Od tamtej pory nie jestem w stanie pić cydru. Gdy opuściliśmy dom, Craig Lodge stał się katolickim centrum modlitwy, szopa przez kilka lat pełniła funkcję „fabryki różańców”, w której młodzi członkowie społeczności tworzyli sznury modlitewne w różnych kolorach i stylach. Następnie, w 1992 roku, spytałem Tatę, czy mogę pożyczyć tę szopę i drugą, stojącą w sąsiedztwie, aby przechowywać dary otrzymywane w odpowiedzi na mały apel, który wystosowaliśmy w imieniu uchodźców z Bośni i Hercegowiny. 10


P R O LO G

Oczywiście nie wahał się i od razu się zgodził. Właściwie on i Mama wykonali większość pracy związanej ze zbieraniem i przygotowywaniem darów. Nawet gdyby Tato wiedział, że nie odzyska już nigdy żadnej swojej szopy, na pewno też by się zgodził. Jest człowiekiem hojniejszym od innych znanych mi ludzi, ale zrobił to również dlatego, że był to pretekst, aby zbudować kilka nowych szop. To jest coś, co Tata uwielbia robić. Jest po prostu nałogowym budowniczym szop. W końcu po kilku latach służenia za miejsce przechowywania paczek z ubraniami, jedzeniem, kosmetykami i wyposażeniem medycznym szopa stała się naszym biurem, najpierw moim, jako że byłem jedynym pracownikiem organizacji, zanim dołączyła do mnie moja siostra Ruth, a następnie pięć kolejnych osób. Na tym etapie w szopie było już tak tłoczno, że niektórzy pracowali z laptopami na kolanach, bo nie było biurek. Wtedy też przylegająca do naszej szopa Taty została rozebrana, więc wraz z George’em, naszym zdolnym przyjacielem, Tato skonstruował niesamowite drewniane biuro. Jest piękne i praktyczne, lecz kiedy miało dojść do przenosin do tego nowiusieńkiego biura, zdecydowałem, że zostanę tutaj, w starej szopie. To była dobra decyzja. Niektórym może się to wydawać dziwne, może nawet głupie, żeby pozostawiać główną siedzibę światowej organizacji w takiej wysłużonej szopie w odległej części Szkocji. Ale ona stale mi przypomina, jak i dlaczego zaczęliśmy tę pracę. Poza tym znam ludzi żyjących w biedzie, którzy byliby ogromnie wdzięczni za posiadanie tak 11


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

dużego i bezpiecznego domu dla swych rodzin jak moja szopa. Pośród zdjęć i listów wiszących nad moim biurkiem jest fotografia rodziny, która mieszkała w domu tak samo małym, ale gorzej umeblowanym niż ta szopa. Spotkanie z nią w 2002 roku, w czasie okropnego głodu w Malawi, dziesięć lat po zebraniu pierwszych darów dla Bośni i Hercegowiny, zmieniło moje życie – i tysięcy innych osób – na zawsze. Na tym zdjęciu sześcioro małych dzieci siedzi obok umierającej matki, która leży na słomianej macie. Pamiętam, jak nieprzyjemnie ciepło było w ich domku z mułowej cegły. Moja koszula była kompletnie mokra i mimo że się pochylałem, dotykałem głową niskiego sufitu. Czułem się niezręcznie; niczym za duży intruz w tym maleńkim domku, w najbardziej intymnej rodzinnej chwili. A jednak serdecznie mnie powitali, więc przykucnąłem z boku, aby z nimi porozmawiać. Dzięki niewielkiej ilości światła przedzierającego się przez małe, pozbawione szyb okno moje oczy szybko przyzwyczaiły się do głębokiej ciemności panującej w tej małej przestrzeni. Zobaczyłem, że Emma owinięta w stary szary koc nieustannie zaciska ręce. Jej słowa były skierowane do nas. – Nie pozostało mi już nic poza modlitwą o to, że ktoś zaopiekuje się moimi dziećmi, gdy odejdę – wyszeptała i zaczęła cicho opowiadać o przyczynie swoich cierpień. Jej mąż zmarł rok wcześniej, zabity przez AIDS, tę samą chorobę, która teraz odbierała ją jej dzieciom. Wszyscy znani jej dorośli z wioski już opiekowali się osieroconymi 12


P R O LO G

dziećmi, nie tylko swoimi. Martwiła się, czy ktoś zechce zatroszczyć się o jej potomstwo. Fizyczny ból także był dla niej nie do zniesienia. Sąsiadka, która doglądała Emmy i tłumaczyła naszą rozmowę, była wyszkoloną opiekunką domową i robiła, co w jej mocy, aby ulżyć cierpieniom Emmy. Nie była jednak w stanie dać jej nawet zwykłego środka przeciwbólowego, nie mówiąc o lekach na HIV/ AIDS. Leki i tak niewiele by pomogły, ponieważ pacjent musi zdrowo się odżywiać, aby przynosiły efekty. Przez długi czas rodzina Emmy cierpiała głód. Ich chatka otoczona była wyschniętymi polami, na których tamtego roku kukurydza nie rosła dobrze. Brzuszek Chinsinsi, najmłodszego dziecka, był zauważalnie wydęty z niedożywienia. Zacząłem rozmawiać z Edwardem, najstarszym z dzieci. Siedział wyprostowany, jakby chciał być wyższy niż w rzeczywistości. Jego czarna koszulka była o kilka rozmiarów za duża, lecz w przeciwieństwie do brudnych i podartych łachmanów rodzeństwa wyglądała na czystą. Powiedział mi, że ma czternaście lat, i wyjaśnił, że większość czasu spędzał, pomagając matce w polu lub w domu. Być może desperacko pragnąłem oderwać swoje myśli od tej smutnej rzeczywistości i spytałem go o jego nadzieje i ambicje. – Chciałbym mieć wystarczająco dużo jedzenia, a pewnego dnia chciałbym pójść do szkoły – odpowiedział poważnie po chwili namysłu. Gdy nasza rozmowa dobiegła końca, a dzieci wyszły z nami na palące, malawijskie słońce, te proste słowa wypowiedziane jako śmiałe marzenie nastolatka już zdążyły 13


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

się wyryć w moim sercu. Jego wypowiedź wywołała we mnie wiele emocji i odczuć: smutek, poczucie niesprawiedliwości, ale jednocześnie wróciłem do pomysłu, który już zaczął się kształtować. Ostatecznie słowa te stały się wezwaniem do działania, którego nie da się zignorować. Straszna rodzinna tragedia rozgrywająca się w tamtej ciemnej chacie ukazywała ogrom cierpienia i trudnych problemów, z którymi dobrze się zaznajomiłem w trakcie ostatnich dziesięciu lat. Marzenie chłopca uwiarygodniło pewną inspirację; było iskrą już tlącego się pomysłu, który zaowocował jako Mary’s Meals1. Plakat, który zawisł na ścianie szopy, zawierał naszą deklarację: Każde dziecko otrzyma jeden posiłek dziennie w miejscu swojej edukacji i wszyscy, którzy mają więcej, niż potrzebują, będą się dzielić z tymi nieposiadającymi podstawowych rzeczy.

Z każdym mijającym tygodniem po spotkaniu z Edwardem ta wizja stawała się wyraźniejsza, a wiara, że może się spełnić, była coraz mocniejsza. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że zapewnienie codziennego posiłku w szkole może odmienić życie najbiedniejszych dzieci, zaspokajając ich podstawową potrzebę jedzenia. Jednocześnie dzieci będą chodzić do szkoły i zdobywać edukację, która być Mary – angielska wersja imienia Maria, meal (ang.) – posiłek [przyp. tłum.]. 1

14


P R O LO G

może kiedyś pozwoli im uciec od nędzy. Obecnie liczba tych codziennych posiłków podawanych przez lokalnych ochotników głodnym dzieciom w szkołach na całym świecie wzrasta w nadzwyczajny sposób. Dziś ponad milion dzieci dostaje Mary’s Meals każdego dnia w szkole. Bardzo lubię moją szopę. Zapewnia mi cichą przestrzeń, której często potrzebuję, a poza tym jest tu miejsce dla czterech czy pięciu osób, które mogą usiąść ze mną przy stole, napić się herbaty i porozmawiać. Moje ograniczenie się do tego biura zapewnia moim współpracownikom przestrzeń, w której z pewnością mogą odpocząć ode mnie, nieuleczalnego bałaganiarza. Oczywiście, jest to również miejsce, w którym mogę pisać tę książkę. Zdjęcie Edwarda i jego rodziny jest jednym z wielu przypiętych do ściany i ilustrujących punkty zwrotne naszych podróży. Są tam między innymi fotografie: bośniackiego mężczyzny bawiącego się z psem przed swoim zniszczonym domem, dzieci śmiejących się na zakurzonym placu zabaw w Afryce, niewidomego Liberyjczyka z najpiękniejszym uśmiechem na świecie, stojącego obok swojego domu zrobionego z patyków, grupki dzieci z Dalmally – wśród nich moje własne – malujących szopę, młodej Julie prowadzącej naszą ciężarówkę tuż po tym, jak się poznaliśmy, potem Julie już w średnim wieku ze mną na spotkaniu z papieżem Franciszkiem, najnowsze zdjęcie przedstawiające mnie i gwiazdę Hollywood: Gerarda Butlera, śmiejących się podczas noszenia wiader z wodą na głowach, paszportowe zdjęcie Attila, jednego z pierwszych dzieci z Rumunii, 15


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

które zmarło, kartka z napisem „Podziękowania z Teksasu”, połączona z liścikami ręcznie pisanymi przez tamtejszych uczniów, pocztówka z Medjugorje, prosty drewniany krzyż zrobiony w Liberii i zdjęcie ojca Toma na Haiti, gdy udaje, że kogoś policzkuje. Nad oknem, pod zardzewiałą obudową lampy jarzeniowej wisi mały krucyfiks. Kilka wielkich map – świata, Indii, Malawi, nowojorskiego metra – zdobi pozostałe ściany. Listy i zeszyty leżą porozrzucane wokół mojego laptopa. Jest tu miły list od prezydenta Malawi (gdzie obecnie żywimy ponad dwadzieścia pięć procent populacji chodzącej do szkoły podstawowej), w którym dziękuje mi za ostatnie spotkanie i naszą pracę. Inny jest od kogoś z Haiti błagającego, abyśmy pomogli w ich najbiedniejszych szkołach. Kolejny, anonimowy, doprowadził mnie do łez, kiedy pierwszy raz go czytałem. Drogie Mary’s Meals, Załączam czek na pięćdziesiąt pięć dolarów, aby nakarmić kolejne dziecko. Pieniądze są darem od mężczyzny, który mieszka w domu spokojnej starości, jest przykuty do wózka, prawą stronę ciała ma sparaliżowaną i nie może mówić. Jest wspierany finansowo przez państwowy system ubezpieczeń zdrowotnych. Te pięćdziesiąt pięć dolarów to wszystkie jego oszczędności. Wyciągnął je z dwóch różnych skrytek, gdy usłyszał o Mary’s Meals. Z pewnością dar zostanie dobrze wykorzystany. Niech Bóg was błogosławi.

16


P R O LO G

Nigdy nie planowałem angażowania się w pracę takiego rodzaju i z całą pewnością nigdy nie zamierzałem założyć organizacji. Jestem raczej słabo wykwalifikowaną osobą do przewodzenia takiej misji. To wszystko rozwinęło się jakby wbrew mojej woli w serii niespodziewanych wydarzeń oraz pod wpływem reakcji ludzi, którzy odpowiedzieli na nasz apel z miłością i troską. Spotkanie z Edwardem, kluczowe dla nas i naszych działań, które teraz podejmujemy, było kolejne w łańcuchu wydarzeń trwających już w tamtym momencie dwadzieścia lat. Łańcuch zaś zaczął się tworzyć, kiedy miałem zaledwie piętnaście lat i znalazłem się w małej wiosce w górach J­ ugosławii, gdzie spotkałem matkę martwiącą się o swoje dzieci.



1 LEKCJE JAZDY W STREFIE WOJNY Bądź pokorny, ponieważ jesteś stworzony z ziemi. Bądź szlachetny, ponieważ jesteś stworzony z gwiazd. P R Z YS ŁO W I E S E R B S K I E

Wiedzieliśmy, że mężczyźni zsyłający śmierć ze szczytów gór otaczających miasto zwykle rankiem odsypiali kaca. Z tego powodu wyruszyliśmy wcześnie pewni, że zdążymy dostać się do Mostaru i wyjechać stamtąd, zanim dojdzie do kolejnego ostrzału domów, kościołów, meczetów, pojazdów i mieszkańców miasta. Na tym ostatnim etapie naszej czterodniowej jazdy ze Szkocji na siedzeniu obok mnie siedzieli ojciec Eddie, niski, pulchny ksiądz w średnim wieku, i Julie, wysoka, piękna i młoda pielęgniarka. Przez ostatnich kilka dni staliśmy się wszyscy dobrymi przyjaciółmi. Dwie noce wcześniej długo rozmawialiśmy podczas postoju na stacji benzynowej w Słowenii. Ojciec Eddie zaskoczył nas i nieco zaniepokoił, mówiąc, że przed opuszczeniem Szkocji miał 19


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

przeczucie, że już nigdy nie wróci do domu, zatem rozdał większość swego dobytku parafianom. Później Julie opowiedziała, jak kilka miesięcy wcześniej zbudziła się w środku nocy, czując, że Bóg prosi ją o porzucenie dotychczasowej pracy na rzecz pomagania ludziom w Bośni i Hercegowinie. Poruszyła mnie ta historia z powodu wielkiej wiary Julie, ale też dlatego, że przypominała moją własną. Było mi trochę wstyd, że kiedy po raz pierwszy zadzwoniła do mnie, chcąc jechać do Bośni i Hercegowiny, w ogóle nie okazałem entuzjazmu. Teraz jednak byłem bardzo szczęśliwy, że zdołała mnie namówić na tę wyprawę. Jadąc przez surowy bośniacki krajobraz ukazujący przed nami ostre skały i kolczaste krzewy, odmawialiśmy różaniec, a później rozmawialiśmy nieco nerwowo, bo musiałem koncentrować się na krętej, wąskiej drodze. Wkrótce zaczęliśmy mijać szczątki domów. Z niektórych pozostały tylko gruzy, natomiast te ocalałe były naznaczone śladami kul. Jechaliśmy w ciszy. Droga zaczęła wić się w dół i pod nami ukazał się Mostar rozciągnięty nad Neretwą, znaną rzeką często opisywaną jako granica dzieląca Wschód i Zachód, a która teraz była linią walki pomiędzy siłami serbskimi, chorwackimi i terytorium muzułmanów, przez które przejeżdżaliśmy. Minarety meczetów widoczne były w dzielnicy Ottoman i przez chwilę pomyślałem o swojej pierwszej wizycie w tym mieście wiele lat temu. Spacerowaliśmy wówczas między małymi straganami przy rzece i oglądaliśmy, jak młodzi mężczyźni pokazują swą odwagę, skacząc ze słynnego mostarskiego Starego Mostu do rwą20


1 . L E KC J E J A Z DY W S T R E F I E W O J N Y

cego zielonego potoku. Przy wjeździe do miasta zostaliśmy zatrzymani na kontrolę prowadzoną przez żołnierzy HVO (paramilitarne oddziały bośniackich Chorwatów). Chudy mężczyzna z karabinem maszynowym na ramieniu i papierosem w ustach podszedł do otwartego okna samochodu i patrzył na nas ponuro, jego oddech przesączony brandy wdzierał się do wnętrza samochodu. Bez uśmiechu wyciągnął rękę, a my podaliśmy mu paszporty i papiery celne dotyczące wyposażenia medycznego leżącego w tyle naszej ciężarówki. Dostarczenie tego sprzętu było celem naszej podróży i teraz, mniej więcej kilometr stąd, na zboczach miasta pod nami, widzieliśmy mostarski szpital – miejsce, do którego jechaliśmy. Był łatwo rozpoznawalny, patrzyliśmy na nowoczesny, błyszczący i wysoki budynek górujący nad otaczającymi go domami. Nawet z tej odległości dało się zauważyć, że pocisk zrobił wielką, poszarpaną wyrwę w murze z jednej strony. Żołnierz zezwolił na odjazd i ruszyliśmy ostrożnie. Jechaliśmy przez ulice pełne poskręcanego metalu, odłamków szkła, stert gruzu, wypalonych aut, wyżartego asfaltu i napisów graffiti pełnych nienawiści. Wjechaliśmy na teren szpitala. Kilka ciężarówek z chłodniami z wciąż włączonymi silnikami stało przed budynkiem; to były prowizoryczne kostnice dla miasta, któremu dawno zabrakło miejsca dla zmarłych. Trzech pracowników ubranych na biało stojących pod daszkiem przy wejściu rozpoznało nas i pomachało na przywitanie. Mój niepokój zmalał i zawładnęło mną uczucie radości. Zaczynałem gratulować sobie wykonania dobrej pracy, gdy nagle zdałem 21


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

sobie sprawę, trochę za późno, że powitalne gesty załogi zamieniły się w rozpaczliwe znaki stopu, a uśmiechy we wzdryganie się. Serce mi waliło, kiedy wcisnąłem hamulec i usłyszałem nad swoją głową odgłos uderzenia. Komitet powitalny przed nami zwijał się ze śmiechu i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, co się stało. Ich szpital stał się właśnie celem kolejnego celnego strzału; tym razem niedoświadczony kierowca małej wysłużonej ciężarówki ze Szkocji źle ocenił wysokość daszku nad wejściem i zamiast zaparkować obok, wjechał prosto na niego! Po szybkim zbadaniu sytuacji okazało się, że zrobiłem dziurę w górnej części kabiny ciężarówki, na szczęście szkody wyrządzone szpitalnemu zadaszeniu były znikome w porównaniu ze zniszczeniami, jakie poniosła reszta budynku. Największa i najtrwalsza szkoda została wyrządzona mojemu ego. Rozładowaliśmy pośpiesznie sprzęt i z dwoma młodymi lekarzami wypiliśmy po filiżance kawy. Zasugerowali, abyśmy opuścili miasto przed rozpoczęciem ostrzału i pojechali z nimi w bezpieczniejsze miejsce. Niedaleko Medjugorje, gdzie mieliśmy spędzić noc, zatrzymali się przed hotelem zniszczonym przez pociski. Wcześniej przy kawie lekarze wyjaśnili, że z powodu zniszczeń wojennych używa się tylko parteru szpitala. Budynek stał się niemożliwie zatłoczony i brakowało tu nawet podstawowych środków medycznych. Szczególnie ucieszyli się z aparatów monolateralnych, które im przywieźliśmy, ponieważ leczyli licznych pacjentów ze zmiażdżonymi kończynami. Prosili, abyśmy dostarczyli im więcej sprzętu. 22


1 . L E KC J E J A Z DY W S T R E F I E W O J N Y

Wyjaśniliśmy, że Julie podróżuje ze mną, gdyż jest pielęgniarką; zostawiła pracę w Szkocji, by pracować u nich jako wolontariuszka. Odpowiedzieli, że mają wystarczająco dużo pielęgniarek, ale za mało wyposażenia medycznego. Zasugerowali, że Julie mogłaby pomóc mi przy staraniach o sprzęt medyczny w Szkocji, bo już zdali sobie sprawę, że nie tylko jestem słabym kierowcą, ale też nie wiem nic o potrzebach medycznych. Jeśli więc mam być pomocny, potrzebuję kogoś, kto się na tym zna. Zdziwiło mnie to, że poczułem zadowolenie, myśląc o współpracy z Julie, ale na razie tylko wymamrotałem, że przeanalizujemy tę sugestię. Julie powiedziała coś podobnego i zdecydowałem, że lepiej nie będę sobie robił nadziei. Z kwestii medycznych rozmowa zeszła na działania wojenne. Lekarze opisywali, jak czetnicy w górach celowali teraz nie tylko w szpitale, lecz także w karetki. Kilka uległo zniszczeniu, wioząc pacjentów do szpitala. Za chwilę nasi rozmówcy zamienili turecką kawę na śliwowicę (lokalną śliwkową brandy) i przepełnieni nienawiścią do swoich wrogów zaczęli jawnie wyrażać swoje uczucia. Rozmowa stała się niepokojąca. Lekarze do tej pory opowiadający nam, czego potrzebują, aby wyleczyć rannych, nagle zaczęli opisywać okropne rzeczy, które zrobiliby każdemu „czetnikowi”, który wpadłby w ich ręce. Zabraliśmy więc listy potrzebnych sprzętów i materiałów medycznych i wyszliśmy, obiecując, że wrócimy jak najszybciej z kolejnymi darami. To była moja piąta wyprawa do Bośni i Hercegowiny w krótkim odstępie czasu. Podczas poprzednich towarzy23


S Z O PA , K T Ó R A N A K A R M I Ł A M I L I O N D Z I E C I

szył mi zawsze jakiś członek rodziny lub przyjaciel. Każda wyprawa była pouczająca dla dwudziestopięcioletniego farmera, który nigdy nie zamierzał być kierowcą ciężarówki na tak długich dystansach. Odkryłem nowy świat, nawiązywałem kontakty z innymi długodystansowymi kierowcami, a to nie zawsze bywało przyjemne. Już język był problemem. Musiałem nauczyć się nowych, technicznych terminów, na przykład „tachograf ” (urządzenie zapisujące godziny pracy kierowcy i prędkość pojazdu) lub „spedycja” (to ogół agentów, którzy przygotowują papiery celne potrzebne przy przejściu granicznym). Wszystko było jeszcze trudniejsze z powodu mojej nieznajomości europejskich języków i naszego szkockiego akcentu. Towarzyszem w jednej z moich pierwszych podróży był Robert Cassidy, dobry przyjaciel z Glasgow, którego akcent był jeszcze silniejszy niż mój z Argyll. Jechaliśmy do Zagrzebia ważącą ponad siedem ton ciężarówką wypełnioną darowanymi szkockimi ziemniakami. Środek zimy, było przenikliwie zimno. Spaliśmy na tyłach ciężarówki pomiędzy skrzyniami ziemniaków. Pewnego poranka obudziliśmy się przy granicy austriacko-słoweńskiej, odkrywając, że nasza woda pitna w wielkich butlach zamarzła. Termometr na stacji paliw informował, że jest sześć stopni poniżej zera. Jednym z nowych technicznych terminów, którego mieliśmy się nauczyć podczas tego wyjazdu, było słowo „plomba”. Oznacza ono małą pieczęć z ołowiu, którą celnicy umieszczają z tyłu ciężarówki, gdy wjeżdżasz do ich kraju, żebyś przy wyjeździe mógł udowodnić, że przejechałeś ich 24




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.