Zaplątane anioły

Page 1



RYSZARD HOP

Zaplątane anioły Powieść sensac y jna

Wydawnictwo SALWATOR Kraków


Redakcja Zofia Smęda Korekta Magdalena Mnikowska Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Anna Olek Projekt okładki Artur Falkowski Książka została wydrukowana na papierze Ecco-Book Lux 80 g/m2 wol. 1,6 dostarczonym przez firmę Map Polska

Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 328/P/2010 Kraków, 14 czerwca 2010

© 2011 Wydawnictwo SALWATOR

ISBN 978-83-7580-211-5

Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (12) 260-60-80, faks (12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com


ROZDZIAŁ I

Od wczorajszego przedpołudnia Roman Gromski czuł dziwny niepokój. Chociaż nie był chory i nie miał istotnych problemów, to w jego świadomości rodziły się natrętne wrażenia niebezpieczeństwa, wprawdzie jeszcze nieokreślonego, ale jakby faktycznie już zaistniałego w rzeczywistości. Wrażeń tych nie odczuwał ani w mieszkaniu, ani w biurze, ani w innym pomieszczeniu zamkniętym; pojawiały się w czasie spacerów po ulicach. Zdawało mu się wtedy, że coś niewidzialnego stąpa za nim i nadzwyczaj łagodnie dotyka jego ciała, powodując w miejscach dotknięcia zimne mrowienie skóry. Nie potrafił określić źródła tak kuriozalnych odczuć, dlatego usiłował je ignorować, lecz bez powodzenia. Dopiero pod koniec dnia, gdy wracał z pracy, niespodziewanie doświadczył czegoś na kształt psychicznej iluminacji i pojął, a raczej tak mu się wydawało, że nieuzasadniony lęk może być następstwem czyichś spojrzeń uparcie kierowanych na jego plecy. Dlatego zamiast skręcić w zaułek prowadzący do bloku, w którym znajdowało się jego mieszkanie, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył na dłuższą przechadzkę. Idąc, flegmatycznie i beztrosko, jak przystało na człowieka mającego za sobą całodzienne starania o chleb powszedni, niespodziewanie zatrzymywał się przy witrynach albo podnosił celowo upuszczoną chusteczkę lub wyjmował z kieszeni zbędne papierki i wrzucał je do kosza, albo też symulował, że zawiązuje sznurowadła, a tak naprawdę kątem jednego lub drugiego oka obserwował wszystko, co działo się za nim. Zabiegi te nie przynosiły jednak skutku; owszem, widział dziesiątki nieznanych kobiet i mężczyzn, 5


którzy śpieszyli się do własnych spraw i w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Dzisiaj również Gromski odczuł to przedziwnie mroźne drętwienie środkowej części kręgosłupa, gdy wyszedł ze swojego biura, mieszczącego się w dwóch pokojach gmachu, wybudowanego kilka lat temu, przy Kolejowej sto trzydzieści siedem. Ale dzisiaj to odczucie nie zmartwiło go; wprost przeciwnie: chciał, żeby jak najdłużej trwało. Dlatego pół godziny krążył po ulicach, zanim wszedł na pocztę, a wracając, wstąpił do banku, poprosił o kawę w przyulicznej kawiarence i zadzwonił z budki, chociaż w kieszeni miał telefon komórkowy. Do biura wrócił kilka minut przed jedenastą. – Szukam urzędu zatrudnienia. Dobrze trafiłem? – zażartował od progu. Panna Emilia Sosnowska, sekretarka Gromskiego, wychyliła się zza monitora i rozpogodziła twarz w uśmiechu. – Nie da się ukryć – powiedziała – że w berecie wygląda pan jak profesjonalny bezrobotny. Chociaż, prawdę mówiąc, przydałaby się panu jeszcze reklamówka z piwem albo z flaszką taniego wina. – Jeśli ten numer niczego nie wyświetli, to proszę ustalić mi termin u dobrego psychoanalityka – powiedział Roman Gromski, gdy przestali się śmiać. Ostrożnie zdjął z głowy beret i położył go na biurku. Beret wyglądał zwyczajnie, ale z bliska można było dostrzec otwór wycięty w otoku i kabelek wychodzący ze środka. Potem rozwiązał tasiemkę i ściągnął czarne sukno. Na biurku pozostał stelaż w postaci okręgu wygiętego z drutu i przytwierdzony do niego cyfrowy aparat fotograficzny, do którego dołączony był kabelek zakończony mikrowyłącznikiem. Emilia podłączyła aparat do komputera i przekopiowała zdjęcia na twardy dysk. – Pięknie! Aż osiemdziesiąt trzy zdjęcia. Jednak wcale pan się nie nudził. 6


ROZDZIAŁ II

Ksiądz Andrzej Solicki obudził się wcześnie. Wielkie okno w sypialni dopiero rozpalała łuna wschodzącego słońca, ale ptaki już koncertowały w najlepsze. Spojrzał na zegar, do mszy zostało więcej niż godzinę. Mógł sobie pozwolić na wykonanie pełnego zestawu ćwiczeń gimnastycznych. Otworzył okno. Wraz z falą świeżego powietrza do pokoju wdarł się różnodźwięczny ptasi harmider. Starał się ćwiczyć ostrożnie, bo gwałtowniejsze ruchy powodowały skrzypienie drewnianej podłogi, które w przedrannej ciszy niosło się po całej plebani. Nie chciał budzić proboszcza. Nie miał dzisiaj lekcji w szkole. Po ćwiczeniu wziął zimny prysznic i wypił herbatę w kuchni. Goląc się i ubierając, przypominał sobie plan dzisiejszego dnia. Tak, najpierw odprawi mszę, potem dwie lekcje w gimnazjum i trzy w podstawówce, a potem... Właśnie! Dobrze, że nie zapomniał. Po południu jest umówiony z panią Grabińską, matką Przemysława Grabińskiego, który pracuje na budowie we Francji. Ciekawe, czy dowie się czegoś o nieszczęsnym Kawolku? Idąc kilkudziesięciometrową ścieżką łączącą plebanię z kościołem, ksiądz Andrzej podziwiał oszałamiający widok wsi otulonej warstwami jesiennej mgły. Słupy dymu z kominów stały wysoko, a jabłonie w ogródkach pobłyskiwały diamentami rosy skroplonej na jabłkach. W kościele zebrało się kilkadziesiąt osób, głównie kobiet z dziećmi, ale i mężczyzn można było dostrzec w ostatnich ławkach. Ksiądz Andrzej, ubrawszy się w zachrystii w ulubiony ornat (dar od swoich rodziców), z radością celebrował mszę. 21


Był wdzięczny Bogu za to, że postawił go przed swoim ołtarzem oraz za tych przychylnych mu ludzi, nie bardzo jeszcze skażonych relatywizmem moralnym i tak dzisiaj częstą, bezwzględną pogonią za dobrami materialnymi. – Mówcie i czyńcie tak jak ludzie, którzy będą sądzeni na podstawie prawa wolności. Będzie to bowiem sąd nieubłagany dla tego, który nie czynił miłosierdzia: miłosierdzie odnosi triumf nad sądem. Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta! – a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała – na co się to przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie – czytał z otwartej księgi. Do szkoły poszedł z gitarą. Nie żeby był muzykiem, ale grał znośnie. Przy rytmicznych dźwiękach strun nie tylko dziewczynki, ale również chłopcy ośmielali się i śpiewali pełnymi głosami. Śpiewanie pieśni, piosenek harcerskich czy oazowych było jego wypróbowanym sposobem na nudę. Gdy, omawiając z dziećmi jakiś trudny problem, zauważał u nich pierwsze oznaki rozkojarzenia, brał gitarę do ręki i po chwili klasa rozbrzmiewała śpiewaną od serca piosenką. Obojętnie czy to była „Barka”, czy „Płonie ognisko i szumią knieje”, czy też zupełnie coś innego, zawsze działało. Blask powracał do szeroko otwartych oczu uczniów i pozostawał tam zazwyczaj do końca lekcji. Obiad zjadł razem z proboszczem. Kiedy nie mieli gości, zawsze jedli w kuchni, która była najbardziej swojskim pomieszczeniem w całej plebani; głównie dzięki wielkiej kaflowej kuchni, zawsze emanującej przyjemnym ciepłem i światłem, bo jej drzwiczki zrobiono z hartowanego szkła. Krzątała się tam gospodyni, pani Karolina Darocik, kobieta już starsza, pogodna i zawsze lubiąca sobie pogadać. 22


ROZDZIAŁ IV

Ostatni tydzień ksiądz Andrzej Solicki przeżył w rozterce. Właściwie nie miał wyboru: jeśli pojedzie na miejsce pechowej budowy, to co najmniej na kilka dni zostawi swoje obowiązki tutaj i będzie musiał zajmować się rzeczami, od których teraz powinien trzymać się z daleka; jeśli zaś nie pojedzie, to nie dotrzyma obietnicy danej Kawolkowej i nie przyczyni się do ujęcia mordercy jej syna. Hipoteza, że to było morderstwo, uprawdopodobniła się po tym, jak pani Grabińska i jej syn nabrali wody w usta, mocno przez kogoś nastraszeni. Owszem, Przemysław Grabiński zgodził się porozmawiać, ale nie przez telefon, tylko w cztery oczy, jak się wyraził. Chcąc się dowiedzieć prawdy, trzeba było pojechać do Paryża. Ksiądz Andrzej poleciał do stolicy Francji samolotem. W podjęciu decyzji pomogła mu ciągle żywa pamięć Adama Kawolka oraz szczęśliwy zbieg okoliczności. Na plebanię niespodziewanie przybył z dłuższą wizytą ksiądz Marek Janowicz, który zgodził się go zastąpić. Gość był kolegą proboszcza jeszcze z czasów seminarium, ale wybrał zupełnie inną drogę. Udało mu się zrealizować młodzieńcze marzenia i został misjonarzem. Wyjeżdżał najczęściej do państw afrykańskich, a wracając na urlop, lubił odwiedzać przyjaciół. Ubrany w popielaty garnitur, koszulę w niebieską kratkę i modne brązowe buty z dziurkowanej skóry, przypominałby raczej przedsiębiorcę niż księdza, gdyby leciał w klasie biznes, ale kupił bilet w klasie ekonomicznej, dlatego wyglądał na dziennikarza podrzędnej gazety lub na nauczyciela francuskiego, który zamierza podszlifować język. 37


Przypadło mu miejsce w środkowym rzędzie foteli; po obu stronach miał za sąsiadów młodych ludzi wracających do pracy na plantacji winorośli, którzy, zamierzając grać w karty, poprosili go, aby zamienił się miejscami. W rezultacie zamiany siedział przy oknie, z czego był zadowolony, bo mógł dokładniej obserwować moment startu maszyny. Jednak nic ekscytującego się nie wydarzyło. Boeing siedemset czterdzieści siedem, wzbiwszy się w powietrze, parł do przodu niczym olbrzymi mityczny Feniks, pozostawiając za sobą uciekające z olbrzymią prędkością rozmazujące się formacje chmur, zabarwione na różowo promieniami zachodzącego słońca. Ksiądz Andrzej porozglądał się jeszcze trochę po wnętrzu samolotu, a potem sięgnął po odtwarzacz, na którym miał kilka nowych audiobooków. Paryż nocą przypomina olbrzymią galaktykę świecącą niezliczonymi światłami. Przez kilka minut samolot leciał nad tym morzem ognia, zanim wylądował na lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Ksiądz Andrzej Solicki zamierzał jechać taksówką do centrum miasta, ale usłyszawszy cenę, polecił zawieźć się tylko do najbliższej stacji metra. W hotelu przy rue Letort, w którym miejsce zarezerwował sobie telefonicznie, zameldował się dopiero kilkanaście minut po dwudziestej trzeciej. Otrzymał gustownie umeblowany pokój z łazienką, telewizją satelitarną i dostępem do internetu. Ale nie zdążył skorzystać z tych zdobyczy techniki, bo wziąwszy gorący prysznic, poczuł zmęczenie. Szerokie łoże przykryte puszystym kocem wydało mu się w tej chwili najbardziej atrakcyjnym meblem w pokoju. Dzwonek telefonu obudził go kwadrans po szóstej. Dwadzieścia minut zajęły mu poranne ćwiczenia i toaleta. Potem zadzwonił do Przemysława Grabińskiego, który słysząc go, raczej się nie ucieszył. – Co, ksiądz jest już w Paryżu? Tak szybko? – dziwił się. – Niestety, mogę się z księdzem spotkać dopiero wieczorem, bo dzisiaj pracuję przy transporcie stali na budowę i nie będzie mnie na miejscu. 38


ROZDZIAŁ IX

Gromski dokładnie przemyślał informacje uzyskane od księdza Solickiego. Wynikało z nich, że jednak ten chłopak na budowie został zamordowany. Tak, to już nie mogło budzić wątpliwości, ale drugi wniosek, jaki się nasuwał, wyglądał na bardzo karkołomny. Bo niby dlaczego morderstwo na tej budowie oraz zamachy na niego mają być ze sobą powiązane? Na jakiej zasadzie? Ale widocznie tak jest, skoro karawan w Paryżu miał namalowane logo „Transmeetu”. Pomimo usiłowań Gromski nie umiał znaleźć innych tropów wiążących obie sprawy. Dlatego raz jeszcze usiadł do raportu Osiewicza. Jednak nie znalazł tam niczego więcej, niż to, co już pamiętał z pierwszej lektury. Tak, Zenon Tarecki, urodzony w 1951 roku, to mężczyzna, który chodził za nim pierwszego dnia, udając muzyka i listonosza, pełni funkcję dyrektora przedsiębiorstwa transportowego „Transmeet”. Jest dosyć bogaty, interesuje się lotnictwem. Majątek zdobył w krótkim czasie i w podejrzany sposób. Może być niebezpieczny. Drugi mężczyzna, podobny do suma, niski, tęgi, z wyłupiastymi oczyma, nazywa się Hubert Kościany i jest szefem ochrony w tej samej firmie. Obie kobiety, które śledziły go pierwszego dnia, też są tam zatrudnione jako księgowe, natomiast trzecia jest tłumaczką. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na własne pytania, Gromski zaczął chodzić po pokoju i myśleć na głos. Często tak robił, gdy miał trudny problem do rozgryzienia. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi zmienić taktykę. Jak na razie tylko się bronił, gdyż nie znał przeciwnika. Miał świadomość tego, że walka została wymyślona przez samą przyrodę, a jedynie nienawiść jest wynalazkiem lu81


dzi. Dlatego potrafił w dobrej sprawie walczyć, bez angażowania tego niszczącego uczucia, prowadzącego ku zgubie raczej, a nie do zwycięstwa. Kiedy tak chodził po pokoju i rozmyślał, w jego świadomości zapalało się jakby czerwone, ostrzegawcze światełko. Rozumiał, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. Jak na razie reagował na posunięcia nieprzyjaciół – bronił się, oddając ciosy na oślep. Przyszedł już najwyższy czas, aby zlokalizować wrogów i szczegółowo zaplanować działania, bo żadna walka, nawet najzwyklejsza gra w warcaby, nie może być wygrana bez najistotniejszego jej elementu – dobrze skalkulowanego ataku. Teraz przynajmniej ma punkt zaczepienia: wie o tym, że jego przeciwnicy pracują w firmie „Transmeet”, dlatego powinien przyjrzeć się im w ich naturalnym środowisku. Jednak wcześniej musi rozwiązać problem braku samochodu. Następnego dnia stracił niepotrzebnie czas, odwiedzając wypożyczalnie w mieście. Ich właściciele, znając jego profesję, bezczelnie żądali horrendalnie wysokich kaucji, co najmniej równych podwójnej wartości wypożyczanych wehikułów. Dlatego, chcąc nie chcąc, zrezygnował z wypożyczania i kupił w komisie najtańszy samochód, jaki tam zastał: dwunastoletniego fiata sto dwadzieścia sześć P za osiemset złotych. Właśnie taki pojazd w tej chwili jak najbardziej mu odpowiadał, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powinien nawet pomyśleć, że prywatny detektyw może znaleźć się za kierownicą czegoś takiego. Przejechawszy kilka przecznic, powoli oswajał się z nowym pojazdem. Chociaż nie działał w nim prędkościomierz, biegi nie wchodziły zbyt chętnie, a miejsca było mniej niż w puszce sardynek, to jednak można było się nim przemieszczać znacznie szybciej niż pieszo. Krążył po ulicach chyba z pół godziny, nim w końcu zobaczył odpowiedni szyld. Wjechał na podwórko i zatrzymał się tuż przed wejściem do sklepu z napisem „Lumpeks”. Otworzył drzwi. Już na progu dopadł go stężony, duszący zapach. 82


ROZDZIAŁ XI

Przez uchylone okno do celi docierał zapach dymu z ognisk palonych przez więźniów z niskim wyrokiem. Więźniowie ci, przeważnie zatwardziali przeciwnicy oddawania zaciągniętych pożyczek i drobni złodzieje, cieszyli się względną swobodą, bo nie opłacało się im uciekać. Dlatego zabierano ich do różnych prac poza więzieniem, jak chociażby dzisiejsze sprzątanie i wypalanie liści za ogrodzeniem. Sebastian Rumolak stał przy oknie i przez kraty patrzył na pejzaż przedmieścia. Nie podziwiał klasycznego piękna jesieni. Piękno nie mieściło się w granicach jego zainteresowań, poza pięknem określonego rodzaju kobiet, oczywiście. Patrzył dalej, na granicę horyzontu, gdzie chmury czochrały swoje pękate brzuchy o wierzchołki drzew, tam kryła się upragniona wolność. Jednak im bliższa była chwila uwolnienia, tym bardziej wzrastał jego niepokój. Zdawało mu się, że jakiś bezimienny głos, zupełnie niezależny od jego woli, powtarza w bezsenne noce wewnątrz jego głowy różne wersje kilku zdań: „Ty prawdziwej wolności już nie zaznasz, choćbyś nie wiem jak kombinował, boś ponad miarę łamał wszelkie prawa i zasady. Dla takich jak ty, łotrów o twardym karku, więzienia są, poza cmentarzami, miejscami najodpowiedniejszymi na świecie. Tyle razy zło uchodziło ci płazem, żeś nabrał bezczelnego przekonania o własnej bezkarności. Nawet więzienie nie sprawiło, abyś zrozumiał, że kara przychodzi nieuchronnie, zarówno w tym życiu, jak i w następnym”. Nie wiedział, która z wielu osób zamkniętych pod jego czaszką wykręca mu taki numer, usiłując zakwestionować jego dotychczasowe przekonania i osiągnięcia. 104


Z pewnością osobą tą nie był on, człowiek uparty, kuty na cztery nogi i wreszcie naprawdę bogaty. Nie był nią także on, człowiek ambitny, bezkompromisowy i stały, który co prawda raz dał się usidlić przeklętemu wrogowi, ale teraz doprowadził swoją dalekowzroczność do niezwykłej perfekcji. Nie mógł być tą osobą również on, człowiek zniewolony, ale czysty, który latami odosobnienia z nawiązką zapłacił za swoje winy. Ano właśnie! Znowu ujawnia się ta obca i koszmarna rozpadlina w jego osobowości, która zapewne jest skutkiem zbyt częstych wizyt kapelana więziennego w jego celi. Widocznie przeliczył się, sądząc, że ten stary ględa jest zupełnie niegroźny, i że komedie, jakie przed nim odgrywał, przyczynią się tylko do wcześniejszego uwolnienia. Okazuje się, że te dobre nowiny i inne niemożliwe historie, głoszone przez kapelana, mogą jednak zamącić człowiekowi w głowie i spowodować pęknięcia w jego zdrowym systemie przekonań. Dlatego raz na zawsze skazuje na banicję i precz wygnania od siebie wszelkie owoce kapelańskiego majaczenia, które nie tylko zakłócają mu radość ze zbliżającej się wolności, nie tylko przywołują z zaświatów twarze przeklętych wrogów, ale jeszcze mają czelność straszyć bardziej dotkliwą niż ziemska karą za przewiny. A przecież on winnym nie czuł się nigdy, ani teraz też się nie czuje, ma po prostu własny system wartości i jego się trzyma. Czy można być zbrodniarzem tylko z tego powodu, że nie jest się chorągiewką na wietrze? Czy to nie oczywiste, że wybitna jednostka może i powinna dążyć do własnych celów, nie zważając na cele innych jednostek, mniej rozumnych i zdeterminowanych? Czy nie tak jest w przyrodzie? Przecież ryś schodzi z drogi wilkowi, a wilk niedźwiedziowi. I nikt przy zdrowych zmysłach nie obwinia niedźwiedzia, który rozszarpał wilka niepotrafiącego prawidłowo odczytać swojego miejsca w hierarchii. Wobec tego również on, który usuwa ze swojego terytorium słabych, nadętych i głupich pasożytów, nie robi nic złego, a jedynie działa zgodnie z prawami natury. 105


ROZDZIAŁ XIV

Aleksander Jabłonowski siedział przy biurku w swoim gabinecie i czekał na Iwonę Rumolak, która przed chwilą podniosła mu ciśnienie, dzwoniąc z wiadomością, że spóźni się trochę, bo właśnie wypadło jej coś ważnego. Tym razem wezwał ją na komendę, ponieważ zdecydował się użyć techniki operacyjnej, jak się to szumnie nazywa, czyli zwyczajnie nagrać jej zeznanie. Żadnego haka, poza zdjęciem od Gromskiego, na nią nie miał. Jednak żywił nadzieję, że to jest obiecująca perspektywa. Próbował analizować jakieś zestawienia, ale nie mógł się skupić, dlatego podszedł do okna i przyglądał się jesieni, która w tym roku złociła się i czerwieniła wyjątkowo pięknie. Przyszła chyba prosto z salonu mody, a uśmiech, jakim obdarzyła go na powitanie, był naprawdę olśniewający. – Jeśli pragnął mnie pan znowu zobaczyć, komisarzu, to przecież są znacznie milsze miejsca niż ten brzydki pokój. – Oczywiście... jednak... sama pani rozumie, że nie zawsze możemy pozwolić sobie na to, czego pragniemy. – Ludzie silni, którzy jasno widzą swój cel, zawsze mogą liczyć na spełnienie swych marzeń. – Ma pani na myśli swojego męża czy też może Zenona Tareckiego? Uśmiech krzepł chwilę na jej wargach, a w oczach pojawiał się wyraz niedowierzania. Nie poznawała rozmówcy, który w dotychczasowych kontaktach wydawał się nią oczarowany. Sekundę późnej przybrała pozę obrażonej hrabiny.

137


– Jeśli tak mnie pan traktuje, to oświadczam, że straciłam wszelką ochotę na rozmowy z panem bez obecności mojego adwokata. – Jak pani sobie życzy, ale, według mnie, lepiej pani zrobi, jeśli pani usiądzie i spokojnie odpowie na kilka moich pytań. Pozwoliłem sobie poprosić panią tutaj, bo nie wiem, czy byłoby dobrze, gdyby jeszcze ktoś trzeci oglądał zdjęcia, które mam zamiar pani pokazać. – Co to znaczy „byłoby dobrze”? Byłoby dobrze dla kogo? – Dla pani oczywiście. – Ciekawe, jakież to zdjęcia mogą być dla mnie tak bardzo kompromitujące? – Mamy ich kilka, jedno bardziej atrakcyjne od drugiego. Jeżeli pani nie wierzy, to pokażę pierwsze z nich. Proszę dobrze się przyjrzeć. Jabłonowski od niechcenia włączył rzutnik przygotowany na sąsiednim biurku. Prostokątny snop światła utworzył na ścianie pełniącej rolę ekranu kolorowy i dość wyraźny obraz fragmentu ogrodu. Na tle wysokich, białych tralek altany obrośniętych pnączami widać było Iwonę Rumolak i Tareckiego, którzy siedzieli na żeliwnej ławeczce i całowali się bardzo namiętnie. Pani Rumolak długo przyglądała się wyświetlanemu zdjęciu, jakby sprawdzając, czy jej długie nogi, wyłaniające się w całości spod czerwonej minispódniczki uniesionej niecierpliwym gestem Tareckiego, nie posiadają jakichś ukrytych wad. Potem roześmiała się i przybrała bagatelizującą minę uczennicy przyłapanej na drobnym kłamstwie. – Co pan zamierza w ten sposób osiągnąć? – zapytała spokojniej i usiadła na krześle obok Jabłonowskiego, przy okazji trącając go kolanem. – Całkiem niewiele, chcę jedynie poznać pewien sekret dotyczący pani męża – powiedział oschle Jabłonowski i wyłączył rzutnik. – Przecież to jest zupełnie niewinny, przyjacielski pocałunek. 138


ROZDZIAŁ XVII

Wrócił do celi bardzo podniesiony na duchu. W ostatnich dniach nie miał zbyt wielu powodów do zadowolenia. Rozbicie „Transmeetu” przez policję, a później niekończące się przesłuchania nadwątliły nawet jego stalową psychikę. Gdyby nie dzisiejsze odwiedziny żony, to nadal trwałby w oszołomieniu. Ona ma rację, że takie przejmowanie się chwilową porażką jest bez sensu. Wprawdzie udało im się zniszczyć jego przedsięwzięcie, ale nie osiągnęli niczego więcej, zaplanowane na taką właśnie okoliczność zabezpieczenia zadziałały w pełni. Hubert Kościany, który po śmierci Tareckiego objął jego stanowisko, teraz zniknął jakby rozpłynął się w powietrzu. Chociaż szpicle policyjne nie ustają w poszukiwaniach, to nie odnajdą go nigdy. Nic dziwnego, że tak zajadle go szukają. Wiedzą, że jedynie on wydawał bezpośrednie polecenia pracownikom i tylko jemu mogą postawić zarzuty. Przypuszczalnie mają dowód na to, że telefonował do Huberta, ale sami nigdy nie połapią się, o czym naprawdę rozmawiali. Jednak to jest bardzo zastanawiające, że w tak krótkim czasie dotychczas nieudolni gliniarze osiągnęli dwa poważne sukcesy: odkryli plantację ziółek i tak zaskoczyli go podczas rozmowy telefonicznej, że nawet nie zdążył wyjąć karty z aparatu. Tylko dzięki dalekowzroczności nie poniósł całkowitej klęski, bo wcześniej przewidział możliwości takiej sytuacji i zapobiegł jej skutkom. Może nawet uda im się odtworzyć treści rozmów, jakie przeprowadzał przez swoją komórkę, ale z pewnością ich nie odszyfrują, bo Kościany już niczego nie powie, a z nikim więcej nie prowadził roz161


mów, które mogłyby zostać użyte jako dowód, że to on przez cały czas faktycznie kierował „Transmeetem”. Niestety, musi zaakceptować tak dotkliwy cios, jakim jest skonfiskowanie wszystkiego, co się tam znajdowało. Na szczęście pieniądze uratowała Iwona, przelewając je na konta w pewnych bankach. Tak, przyznaje to dzisiaj bez zastrzeżeń: jego żona to najprawdziwszy skarb. Nie dość, że jest piękna, to również inteligencję ma niepospolitą. W ciągu długich lat wspólnego pożycia nawet nie pomyślał o innej kobiecie, bo ładniejszej od niej nie spotkał, a co więcej, magnetyzujący wpływ Iwony na mężczyzn często przynosił mu korzyści. Dzisiaj również się przydał i to dwa razy. Poprosiła komendanta więzienia i, o dziwo, zgodził się, aby mogli spokojnie porozmawiać w oddzielnej salce widzeń, chociaż wszelkie nagrody zostały mu anulowane z powodu wpadki z telefonem, a kiedy strażnik nie chciał pozwolić na wypicie kawy w barze więziennym, bo czas widzenia już minął, potrafiła zmienić jego decyzję uśmiechem i rozbrajającym spojrzeniem swoich pięknych oczu. Dodała mu otuchy również w innym aspekcie. Otóż przyrzekła, że zrobi wszystko, aby ostatnie wydarzenia nie miały wpływu na jego wcześniejsze uwolnienie. Dotychczas zawsze mógł polegać na jej słowach. Aby szybciej wybrnąć z przejściowych tarapatów, powinien jeszcze bardziej skorelować swoje posunięcia z działaniami żony. To dziwne, że coraz bardziej boli go głowa. Widocznie przejmuje się zbytnio tym wszystkim, bo głowa bolała go niezwykle rzadko, nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz cierpiał z tego powodu. Dzisiaj głowa boli go zupełnie inaczej, jakby ktoś od środka wbijał rozpalone igiełki w jego mózg. Niedobrze... podobne ukłucia zaczyna czuć w klatce piersiowej. Może wezwać lekarza? Ale po co? Przecież jest zdrowy, a te zaburzenia miną, kiedy tylko odpocznie. Teraz musi wygodnie usiąść przy stole i pomyśleć, jak ostatecznie załatwić sprawę z najniebezpieczniejszym wrogiem. Popełnił błąd, trzeba się przyznać. Tak, nie trzeba było bawić się z Gromskim w kotka i myszkę, wymyślać dla niego tortur. W ten 162


ROZDZIAŁ XX

Zima niespecjalnie mroźna, lecz obfita w śnieg przemijała wolno i ekscentrycznie. Bez wątpienia najważniejszym wydarzeniem w życiu Romana Gromskiego w tym czasie było zawarcie związku małżeńskiego z panną Ewą Agatek. Ślubu udzielił im ksiądz Andrzej Solicki, a kanonik Welichowski asystował w uroczystej mszy. On też wygłosił długą i piękną homilię. Na przyjęciu weselnym wydanym w restauracji obecne były rodziny państwa młodych, obaj duchowni, panna Emilia Sosnowska, Osiewicz z żoną, Jabłonowski ze swoją gosposią oraz wielu innych gości. Wszyscy bawili się do białego rana. Potem małżonkowie zamieszkali wspólnie. Roman Gromski powoli przyzwyczajał się do wszechobecnego zapachu olejnych farb i schnącej tempery. W międzyczasie zajmował się pracą zawodową. Do pierwszych roztopów udało mu się rozwiązać kilkanaście spraw, z których dwie najpoważniejsze dotyczyły porwania dla okupu oraz morderstwa. Pozostałe dochodzenia wiązały się z podejrzeniami o małżeńską niewierność. W ten sposób zaczął wracać do pewności siebie nadwątlonej rozprawą z gangiem Rumolaka. Emilia Sosnowska, rzeczywiście piękniejsza po udanym zabiegu, pracowała jak dawniej, dwojąc się i trojąc przy telefonie, komputerze i kasie fiskalnej. Niestety, często przeszkadzał jej nowy chłopak – laborant medyczny, którego poznała w szpitalu. Przychodził niezapowiedziany i zazwyczaj nie śpieszył się z odejściem. Również ksiądz Andrzej Solicki odwiedzał ich, kiedy tylko przyjeżdżał do miasta. Wesoło i jakby świątecznie robiło się wtedy w domu Gromskich albo w skromnym biurze detektywistycznym. 180



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.