5 minute read

IN MEMORIAM

Next Article
PUBLICYSTYKA

PUBLICYSTYKA

Korzystając z mrozów w poprzednim akapicie, wykonam teraz płynny wślizg w temat morsów. Choć dobry balans ciała to tylko wspomnienie z dzieciństwa, w miejsce którego zagościł brak spontaniczności i lęk przed pokiereszowaniem nadwątlonej konstrukcji, to co tam, jakoś sunę. Nie wszyscy łapią o co chodzi z morsami. W tym przypadku trzeba poczuć (tak jak ja!) zmianę trendów na swojej osi czasu. Praktycznie nie widzę już map z biegowymi trasami i pokonanymi kilometrami, co symbolicznie stempluje Endomondo, kończąc się wraz z ZOZO. Nikt prawie, może prócz jednego młodego artysty, którego pochłonęła fermentacja ani kilku przypadków właścicieli chleba zdobionego błyskawicą, nie chwali się swoim pieczywem. Natomiast wizerunków morsów na tablicy zrobiło się więcej niż napadało w styczniu śniegu. I tak, siedząc pod kocem, pijąc 10 kubek herbaty, oglądam tych szczęśliwych, częściowo obnażonych, często czerwonawych znajomych, najczęściej z szeroko pojętej kultury. Na zdjęciach, na filmach, w opcji 360 stopni. Na mokro, na sucho, w czapkach i bez, w grupie, samemu, z żoną, z Wim Hofem w tle. Ja to rozumiem, jak już to zrobisz to weź się nie podziel. A jak zaczniesz, nie skończysz. W ten zimny krajobraz idealnie wpisuje się zmarznięty Berni Sanders w wełnianych rękawiczkach z recynklingu, był wszędzie i więcej o nim tutaj nie będzie.

Mimo świetnie spasowanych lo(ck)dow(now)ych kostek mojego igloo, przesączyła się przez nie w styczniu, niczym przejrzysta okowita, kropla empatii. I tak wybrzmiała w tej mojej pustelni, że muszę teraz napisać, że memiczna odtrutka, choć to fiolka bez dna, za realne życie nie starczy. Nic bardziej zgubnego niż brak ludzi wokół człowieka. Nie wchodząc w osobiste pochopy, w temacie empatii polecam świeżą dyskusję online „Empatia w praktyce: style, formy, relacje” streamowaną na Facebooku pisma „Widok. Teorie i Praktyki Kultury Wizualnej” oraz świetlic Krytyki Politycznej. Gościniami Katarzyny Bojarskiej były Aleksandra Jach, Weronika Szczawińska i Jagoda Szelc. Ponaddwugodzinna rozmowa to wciągający wstęp do przyjrzenia się empatii z bardzo różnych i jednocześnie bardzo podobnych do siebie twórczych perspektyw, takich jak teatr, film, instytucja kultury czy uniwersytet. Odsyłam, polecam i ręczę.

Advertisement

Z rozmowy biorę tylko jeden wątek o empatii na poziomie reprezentacyjnym, aby podsumować swój tekst. To, co naprawdę ważne może być z zewnątrz niewidoczne i niepodobne do tego, co w reprezentacji. Dlatego życzę wszystkim, aby to morsowanie, empatyzowanie i każde działanie, które samo w sobie ma sens, zdarzało się prawdziwie, nie tylko deklaratywnie, nie z powodu mody, od środka, a nie od zewnątrz.

••• FILMOWE INICJACJE STANISŁAWA K. STANISŁAW KRUSIŃSKI (1955-2021)

Nie każdy może pochwalić się podwójną datą urodzin. Staszkowi to się udało. Faktycznie przyszedł na świat w podbychawskiej dziurze w styczniu 1955 roku. Sroga zima zniechęciła jego mamę do wędrówki przez zaspy do miasta, aby dopełnić wymogu rejestracji noworodka. Potem nie było na to czasu, bo pilniejsze były, jak to na wsi, prace polowe. Dopiero po żniwach, we wrześniu, mama Stasia wraz z synem stanęła przed obliczem bychawskiego urzędnika USC. Mocno zestresowana, bo niezgłoszenie dziecka bezzwłocznie po porodzie groziło dotkliwą grzywną. – Kiedy urodziła pani syna? – zapytał urzędnik. – Tydzień temu – naciągnęła trochę datę

mamuśka. – A co on taki wyrośnięty? – dociekał biurokrata. – Bo ma wodogłowie – celnie zripostowała rodzicielka. Grzywny udało się uniknąć, a Stasiowi wpisano wrzesień w akcie urodzenia.

Nie pamiętam, kiedy i gdzie Staszek po raz pierwszy obejrzał „Obywatela Kane'a” Orsona Wellesa. Ale wiem, że ten film zmienił diametralnie jego spojrzenie na kino. Kiedy obaj, dwaj prowincjusze, trafiliśmy do Lublina po nauki w VI LO, szybko okazało się, że naszym ulubionym przedmiotem jest film. Tyle tylko, że lekcje z X Muzy, bywało że codziennie, pobieraliśmy na własną rękę w blisko dwudziestu (!), w latach 70., lubelskich kinach. W ten sposób nadrabialiśmy zaległości repertuarowe spośród tytułów, jakie wcześniej nie trafiły do nas na prowincję.

Przyśpieszoną edukację filmową odbywaliśmy w takim tempie, jakbyśmy chcieli zaliczyć dwie klasy w jeden rok. Wkrótce lubelskie kina miały nam coraz mniej do zaoferowania. By zaspokoić filmowy głód, przynajmniej 1-2 razy w miesiącu wyprawialiśmy się do Warszawy. Naszym celem było przede wszystkim kino „Iluzjon”, prowadzone przez Filmotekę Narodową, które wyświetlało klasykę filmową. Dla nas – same skarby z przekroju historii kina. Spędzaliśmy tam cały dzień: od przyjazdu porannego pociągu do stolicy, do wieczornego powrotu. Taki maraton wymagał niezłej kondycji. Toteż zdarzyło się, że w trakcie ostatniego tego dnia seansu, Staszek nagle opuścił widownię. Po jakimś czasie przed ekran wkroczyła bileterka i na cały głos krzyknęła: Kto jest z tym panem, który zasnął w toalecie? Od razu domyśliłem się o kim mowa. Ale nie miałem na tyle odwagi, by się do tego przyznać. No cóż, czasem sztuka filmowa wymaga nie lada poświęceń.

Takiej determinacji w obcowaniu z X Muzą Staszek doświadczył jeszcze nie raz. Kiedy podczas studiów na UMCS przejęliśmy dowodzenie w DKF „Bariera”, działającym w „Chatce Żaka”, wszystkiego musieliśmy uczyć się sami. Specjalnością „Bariery” były pokazy filmów pozyskiwanych z zagranicznych ośrodków kultury. Miały tylko tę wadę, że dostawaliśmy je w oryginalnej wersji językowej z dołączoną listą dialogową. Staszek zawsze marzył o karierze lektora, więc na takim seansie zasiadł przed mikrofonem jako pierwszy. To był węgierski film „Wir” Istvána Gaála, a co tu kryć, Staszek oczywiście nie znał węgierskiego. Tym niemniej ambitnie czytał listę. Film się skończył, na sali rozbłysło światło, widzowie zaczęli wstawać z miejsc. Wtedy Staszek przemówił do sali: – Proszę państwa, ale to nie wszystko. Zostały mi jeszcze cztery strony listy dialogowej. Widzowie posłusznie usiedli z powrotem. Lektor dokończył listę i kiedy wypowiedział magiczne słowo „Koniec” widzowie, tym razem legalnie, ruszyli do wyjścia. Początek kariery lektorskiej nie był zachęcający. Ale niebawem Staszek doszedł do takiej wprawy, że został dyżurnym lektorem filmów we wszystkich kinach w Lublinie: od „Kosmosu” do „Bajki”.

Jakiś czas później mógł zresztą zadać kłam podejrzeniom, jakoby miał awersję do nauki języków obcych. Na wspólnej wycieczce do Włoch, zaraz po przekroczeniu granicy tego kraju, Staszek śmiało wkroczył do pierwszego napotkanego baru. – Quanto costa una bottiglia vino? Basso prezzo! (Ile kosztuje butelka wina? Najtańszego!) – wyrzucił z siebie pewnie czystą włoszczyzną. Inna rzecz, że w trakcie tej wyprawy, innego zdania po włosku w jego wykonaniu nie słyszałem.

Jeszcze w „Barierze” Staszek był pomysłodawcą cyklicznego przeglądu „Zaduszki filmowe”. Poświęconego, jak łatwo się domyślić, pamięci ludzi kina, którzy odeszli z tego świata na zawsze. Dzisiaj sam znalazłby sobie miejsce na afiszu takiego przeglądu.

This article is from: