9 minute read
Pianista
from ArtPost_4_2021
by Artpost
WYWIAD
Adam Makowicz – legenda pianistyki jazzowej, mistrz improwizacji. Grał z największymi, odniósł niekwestionowany sukces w USA. On sam mówi: „mojej muzyki w Europie prawie nie ma, jest znana w Stanach”.
Advertisement
MAREK BEBŁOT
Marek Bebłot: Spotykamy się w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Wczoraj byliśmy na Pana koncercie. Publiczność nie chciała wypuścić Pana ze sceny, domagając się kolejnych bisów. Ja z kolei, po koncercie, musiałem się zastanowić nad nowymi pytaniami do dzisiejszego wywiadu. Pierwotnie chciałem zapytać o wspaniałą karierę pianisty, przecież grał Pan z najlepszymi i jest niezwykle cenionym muzykiem, byłoby o czym rozmawiać. Jednak wczorajszy koncert pokazał, jak dużo ma Pan do powiedzenia dzisiaj, to była muzyka pełna swobody i radości, improwizacja w najlepszym tego słowa znaczeniu. Pierwsze pytanie będzie jednak podstawowe i wydaje mi się oczywiste, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w Lusławicach, miejscu stworzonym przez wielkiego kompozytora muzyki poważnej. Dlaczego jazz, a nie na przykład klasyka?
Adam Makowicz: Zacząłem grać na fortepianie w wieku 10. lat, uczyłem się pod okiem charyzmatycznego profesora Karola Szafranka w Rybniku. On mi dał techniczne podstawy, to były lekcje, które działają do dnia dzisiejszego. Nikt nie był w stanie już mi powiedzieć coś nowego na temat techniki. Mówili o interpretacji muzycznej, co mnie niespecjalnie interesowało, gdyż wtedy zacząłem się interesować jazzem, czyli muzyką improwizowaną. Ale dzisiaj wracam do muzyki klasycznej, nie tyle żeby grać, ale słuchać. Jest tylu wspaniałych pianistów klasycznych. Słucham ich, jak oni interpretują, jak te frazy „wyśpiewują”. To jest szerszy temat, ale wśród wychowanków Karola Szafranka są tak wybitni pianiści jak Lidia Grychtołówna czy Piotr Paleczny. Obecnie słucham głównie muzyki klasycznej, jazzową tylko w zakresie obserwacji jakiego materiału muzycznego używają współcześni muzycy jazzowi do improwizacji. Wchodząc w muzykę jazzową improwizowaną nigdy nie miałem chęci grać tak jak inni. Szukałem wzorca i mam taki wzorzec, którym są dwaj pianiści Art Tatum i Errol Garner i nikt więcej. Jazz często mnie nudzi, nawet gdy grają dobrzy muzycy. Nie widzę tam nic z czego ja mógłbym skorzystać. To nie jest mój styl i estetyka muzyczna. Ja też kiedyś rozpoczynałem od fusion, czyli fuzji muzyki improwizowanej, mainstreamu i rocka. Dzisiaj wszyscy tak grają, kubek w kubek. To mnie nie interesuje, ale to jest moje indywidualne spojrzenie na improwizowaną muzykę. Muzyka klasyczna operuje dynamiką i ona jest jednym z najważniejszych elementów muzyki improwizowanej. Muzyka klasyczna, szczególnie współczesna, jest świeża. Dzień przed moim koncertem grała Orkiestra Muzyki Nowej, jaka dynamika! Świetny akordeon. Jestem zauroczony tym koncertem. To było dla mnie ciekawe. Jak ktoś mnie pyta jak grają polscy muzycy jazzowi, jest mi dość trudno odpowiedzieć. Wszyscy są świetnie wykształceni. Myśmy nie byli wykształceni, ja też nie jestem wykształcony.
Skąd muzyczne zainteresowania? Jakie były Pana początki?
Muzyka zawsze była w moim domu rodzinnym. Tato był inżynierem maszyn górniczych, ale grał na mandolinie, a mama ładnie śpiewała. Skończyła średnią szkołę muzyczną, zresztą ja i mama chodziliśmy w jednym czasie do szkoły muzycznej. Ona była na śpiewie dwie klasy wyżej, chodziła razem z Góreckim. Jak Górecki kończył, to ja byłem na drugim roku. To było pokolenie, któremu wojna przerwała wykształcenie. Po wojnie przyszły dzieci, to były ciężkie czasy, ale mama zawsze dbała, by muzyka była obecna w domu. Kiedy było w domu spotkanie, to
zapraszani byli goście, którzy grali na jakimś instrumencie. Raz w miesiącu mama sprowadzała do domu koleżanki i kolegów ze szkoły muzycznej i robili wieczory muzyczne. W tym czasie muzyka nie interesowała mnie bardzo, jak miałem 11 lat to chciałem jeździć na rowerze, grać w piłkę, a nie ćwiczyć gamy na fortepianie. Nie chciałem też chodzić do filharmonii. Nie wiem, czy byłby ze mnie jakiś koncertowy pianista klasyczny.
Pana muzyka jest bardzo europejska…
Tak, bo ja urodziłem się w Europie i zawsze w mojej muzyce będzie europejska melodyka, chopinowska melodyka. I ja to zrobię znacznie lepiej niż każdy inny czarny muzyk z delty Missisipi, który został wychowany na bluesie. Na tym też polega ten fenomen muzyki jazzowej. Muzycy w zależności od kraju urodzenia włączają do jazzu swoją melodykę, np. Skandynawowie. Jest tylko jeden problem, nauczenie się frazowania ze swingiem, z tą kołyszącą melodyką. Jest to bardzo trudne, europejscy muzycy raczej tego nie mają.
Gra Pan Chopina, jacy kompozytorzy jeszcze Pana interesują?
Szymanowskiego jest trudno zagrać, ale uwielbiam góralską muzykę. Jest to muzyka o niebywałej energii. Lubię słuchać również muzyków wiejskich np. z okolic Limanowej, gdzie oni sami sobie robili instrumenty. Ta muzyka ma oddech i żyje. Natomiast wszystkie inne grupy komercyjne, które bazują na tej muzyce, są dla mnie taką nieokreśloną papką. Bardzo często grają ją solidnie wykształceni muzycy, tak że od tej strony nic nie można im zarzucić. Jednakże tak jak wcześniej mówiłem, jak słucham, to chcę słuchać autentycznych muzyków ludowych. Muzyka ludowa ma te nośniki wartości kulturowych, które są dla nas szalenie ważne. Nie zdajemy sobie chyba sprawy jak ważne. Adoptować wątki z muzyki klasycznej do improwizacji jest trudno, można brać tylko popularne melodie, łatwe, które wpadają w ucho. Ludzie mając wtedy w uchu melodię, mogą śledzić kunszt improwizacji muzyka improwizującego. Jeśli weźmie się trudny temat, to nie wiadomo czego się słucha. Może to okazać się świetne, ale słuchacze tego nie docenią tak jak improwizację na temat znanej melodii. Ale trzeba próbować, jak nie spróbujesz to nie będziesz wiedział co jest dla ciebie dobre. Później przyjdzie czas wyboru. Człowiek musi się kierować swoją własną intuicją, co ci się podoba, co chcesz. Natomiast jeśli nakierujesz się na komercję, jazz też jest komercją, to będziesz grał tak jak wszyscy grają.
Wymienił Pan Arta Tatuma i Errola Garnera, to dość wczesna pianistyka. Jakie wrażenie na Panu zrobili tacy pianiści jak np. Bill Evans czy Keith Jarrett?
Ja bardzo lubiłem muzykę Billa Ewansa, ale to nie jest muzyka, którą chciałbym w podobny sposób grać. Bill Evans miał swój język, Oscar Peterson miał swój język. Istotne jest, by znaleźć swój język, ale na to potrzeba czasu. Kosz był zauroczony Billem Evansem, ale nie miał na tyle czasu by wykształcić swój styl. Natomiast muzyka Keitha Jarretta zawiera bardzo dużo energii i to jest fantastyczne. Bardzo go lubiłem, a znam go jeszcze z lat sześćdziesiątych z Europy, gdy zaczął robić olbrzymią karierę, to było fantastyczne. Uwielbiam tamten okres, późniejsze już mniej. Ale tak to już jest, że każdy poszukuje swoich wibracji, stąd tyle stylów. Muzyka jest dla kogoś, każdy ma swojego odbiorcę. Muzyk tworzy muzykę, którą się chce z kimś podzielić. Jednemu to odpowiada a drugiemu nie za bardzo.
Jak grało się Panu wczoraj w Lusławicach?
Trudno mi mówić o akustyce, bo na sali jest ona zawsze inna niż przy fortepianie. Ja słyszę fortepian i staram się tak grać, by dźwięk, który mam w wyobraźni wyszedł z niego. Nie wiem, jak na sali dźwięk się rozchodzi, instrument jest jedynym moim źródłem odsłuchu. Nigdy nie zgadzam się na monitory odsłuchu, ja nie chcę z tego głośnika, z reguły kiepskiego, słuchać dźwięku. Po koncercie melomani mówili, że było selektywnie i był dobry odbiór muzyki.
Powiem Panu, że było świetnie i absolutnie wierzę, że był Pan skupiony wyłącznie na swojej muzyce. Przed koncertem przyszedłem na salę koncertową, Pan już z godzinę grał, nie „próbował”. Nie chciałem przery-
fot. Marek Bebłot
wać próby i od czasu do czasu podchodziłem do sceny z pytaniem, czy mógłbym fotografować podczas gry. Grał Pan jeszcze z półtorej godziny, nie robiąc praktycznie przerw pomiędzy utworami, ani razu nie udało mi się spojrzeć Panu w oczy, czy wykonać jakiś gest „czy mogę?”. Pan też chyba mnie nie widział. Byliśmy tylko we dwóch. Był Pan w innym świecie. To było dla mnie spotkanie z muzyką, która połknęła mi artystę.
Ha, ha, …
Czasami gra Pan koncerty na dwa fortepiany, myślę o występach z Leszkiem Możdżerem. Jakie to jest doświadczenie?
To jest taka przygoda muzyczna. Fajnie jest się spotkać z drugim artystą, to jest wymiana myśli. Bardzo lubię grać takie koncerty. W Stanach koncerty tego typu zawsze miały swoją publikę, ludzie to kochali, zawsze były pełne sale. Ja grałem z takimi muzykami jak: Marian McPartland, „Dick” Hyman, Earl „Fatha” Hines, „Teddy” Wilson, George Shearing. Czasami na estradzie było czterech pianistów, cztery fortepiany. To było szaleństwo, była energia. Prób nie było, wszyscy znali standardy. Każdy z tych pianistów miał swój styl, ale jak grali to starali się by razem dobrze brzmieć. Taka przygoda muzyczna to jest nowe doświadczenie, trzeba ładować akumulatory wszystkim czym się da. Odrzuca się to, czego się nie lubi, a zostawia się to co się lubi. To jest jedyna droga do wykształcenia własnego języka muzycznego.
Byłby Pan dobrym pedagogiem?
Nie, nudzi mnie to. Kiedy miałem koncerty na uniwersytetach, to zawsze mnie proszono o spotkania z młodzieżą. Większość, która do mnie podchodziła i chciała się czegoś dowiedzieć, to pytała przede wszystkim o technikę. Chcieli imponować, szybko grać pasaże, ale tego nie da się przez noc nauczyć. Trzeba systematyczności, trzeba tak jak sportowiec rozwijać swoje umiejętności, mieć cierpliwość. W ciągu jednej nocy nie zostaniesz mistrzem w skoku o tyczce.
Mieszka Pan w Nowym Jorku, tam koncertują najlepsi muzycy jazzowi i klasyczni. Mieszka Pan tam od 1978. Czy czuje się Pan nowojorczykiem?
Ze wszystkich dużych miast amerykańskich takich jak Los Angeles, San Francisco, Chicago czy Boston, to na pewno Nowy Jork jest najbliższym mi miastem. Ale trudno mi powiedzieć, czy się czuję nowojorczykiem. Nie sądzę. Ja się czuję bardziej Europejczykiem, to jest takie pół na pół. Amerykańskość to przede wszystkim kultura muzyczna, która jest mi najbliższa. W tym przypadku czuję się bardziej Amerykaninem niż Europejczykiem, bo mojej muzyki w Europie prawie nie ma, jest znana w Stanach.
To samo pytanie zadałem kiedyś Michałowi Urbaniakowi, z którym Pan długo grał i Rafałowi Olbińskiemu, który jest autorem okładek Pańskich płyt. Ich losy były podobne, ale dzisiejsze pytanie ma jeszcze inny kontekst. We wrześniu spotkamy się w Centrum Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu, 10 września będę tam miał wernisaż wystawy fotografi i „NY 20 years later” (NY 20 lat później). 12 września w tym samym miejscu będzie Pan miał koncert. Dzieli nas jeden dzień, 11 września. Jest to dzień szczególny, nie tylko dla Amerykanów. W tym dniu minie dwadzieścia lat od ataku na m.in. World Trade Center w Nowym Jorku. Pan w tym czasie mieszkał na Manhattanie, z tego co słyszałem widział Pan eksplozje kolejnych samolotów z balkonu swojego mieszkania.
Tak, gdy nastąpił atak 11 września 2001 roku na Nowy Jork, mieszkałem wtedy na Midtown w Manhattanie, to jest 42 – 43 ulica. Widzieliśmy wszystko z naszego balkonu. Gdy uderzył pierwszy samolot, to widzieliśmy tylko dym, poprzedzony strasznym wybuchem, wyglądało to, jakby ktoś podłożył bombę w połowie wysokości budynku. Byłem w szoku, bo takie rzeczy to można było oglądać dotąd tylko na fi lmie. Dym stawał się czarny i gęstniał, gdy upadały budynki doszedł do tego kurz. Podobno prawie przez miesiąc była jeszcze tam tak duża temperatura, że parzyło przez buty. Robiłem zdjęcia i kręciłem fi lm, ale wszystko gdzieś zaginęło mi przy przeprowadzkach. Było to nieprawdopodobne przeżycie. Teraz też mieszkam w stanie Nowy Jork, ale już nie na Manhattanie. Nowy Jork teraz jest zupełnie innym miastem od tego, do którego przyjechałem czterdzieści lat temu. Obecnie nie jest to dla mnie miasto do życia.
Wrócę jeszcze do ataku z 11 września, co Pan pomyślał w tym momencie?
Szok i niedowierzanie. Zdawałoby się, że przestrzeń powietrzna jest chroniona i od razu startują do intruzów samoloty wojskowe, a tak się nie wydarzyło, nie było ich na niebie. Prawdopodobnie chodziło tu o zakładników w tych samolotach. Natomiast krążyły śmigłowce stacji telewizyjnych CNN, NBC. Tego nie da się opisać.
W 2003 roku nagrał Pan płytę „Songs for Manhattan”. To rodzaj hołdu?
W muzyce na tej płycie są wpływy zarówno europejskie jak i amerykańskie. Ponieważ Nowy Jork to jest mój dom, to tak zatytułowałem tę płytę.
Dziękuję za wczorajszy koncert, dzisiejszą rozmowę i do
zobaczenia w Krakowie. n