8 minute read
Umiarkowany optymista
from ArtPost_4_2021
by Artpost
WYWIAD
O pisarstwie, literaturze, podróżowaniu i pracy na uniwersytecie z prof. zbigniewem Białasem rozmawia Marek Pawlicki.
Advertisement
MAREK PAwLIcKI
Marek Pawlicki: W bieżącym roku mija dziesięć lat od publikacji „Korzeńca”, Twojego debiutu literackiego. W tym czasie wydałeś cztery powieści historyczno-obyczajowe: „Korzeniec” (2011), „Puder i pył” (2013), „Tal” (2015) i „Rutka” (2018) oraz dziennik podróży po Stanach Zjednoczonych zatytułowany „Nebraska” (2016). W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „wszystko zaczęło się od kafelka przypadkowo znalezionego podczas spaceru na ulicy Żytniej w Sosnowcu.” Czy jednak słusznie sądzę, że ambicje i plany bycia pisarzem pojawiły się przed wspomnianym spacerem?
Zbigniew Białas: O, tak. Te plany i ambicje narodziły się w szkole podstawowej, prawdopodobnie kiedy miałem osiem albo dziewięć lat, chociaż nie umiem dokładnie odtworzyć tego momentu iluminacji. Pierwsze powieści pisałem w notesikach mniejszych i większych na pewno zanim zostałem nastolatkiem. Żadna z tych powieści nie została ukończona, ale mam je w swoim biurku do dnia dzisiejszego.
Krótki biogram na okładce Twojej książki „Kafelek Mistrza Alojzego” (2019) określa Cię jako anglistę, profesora nauk humanistycznych i powieściopisarza. Czy nadal, po dziesięciu latach pisania i wydawania powieści, myślisz o sobie w tej właśnie kolejności? W jaki sposób fakt, że jesteś badaczem i wykładowcą literatury wpłynął na Twoją twórczość?
Nawet gdybym wolał myśleć o sobie w innej kolejności, nie mogę, ponieważ jestem, jak to się mówi, nadal czynny zawodowo. Dodałbym jeszcze: tłumacz, ponieważ w ostatnich dwóch latach tłumaczenie pewnej długiej, trudnej, fi lozofi cznej książki o muzyce najbardziej zaprzątało moją uwagę. Ale kiedy odejdę na emeryturę nie wykluczam, że pisarstwo będzie tym, co stanie się najważniejsze. Szczerze mówiąc, reforma uczelni wyższych, którą zaproponowano nam dwa lata temu tak bardzo kłóci się z moim doświadczeniem, rozumieniem i postrzeganiem misji uniwersytetu, że wyzwolenie się od obowiązku funkcjonowania w uniwersytecie rozumianym jako korporacja jest miłą perspektywą. Tyle że moje głębokie rozczarowanie uniwersytetem w najnowszym wydaniu to chyba temat na zupełnie inną rozmowę. Są tacy, co mieli gorzej, na przykład wybitny poeta, T.S. Eliot, który był urzędnikiem w banku. A odpowiadając na drugą część Twojego pytania: to, że jestem literaturoznawcą prawdopodobnie chroni mnie
przed popełnianiem wielu błędów. Jednym z nich jest przekonanie o własnej unikalności. Grzechem niektórych pisarzy jest na przykład to, że wyważają otwarte drzwi, ponieważ nie wiedzą, że one już dawno temu zostały otwarte. Ale z kolei, być może, niszczy to u mnie pewną spontaniczność i niewinność w podejściu do pisania.
Masz rację, że nie jest to miejsce, żeby rozmawiać o trudnej rzeczywistości szkolnictwa wyższego, ale chciałbym zadać bardziej ogólne pytanie o to, jakie jest Twoje rozumienie misji uniwersytetu.
Obawiam się, że dosyć staroświeckie. Nadrzędną misją uniwersytetu powinno być budowanie pogłębionych więzi między myślącymi ludźmi. Tymczasem zamiast tego buduje się więzi między sieciami komputerów i skwapliwie zlicza punkciki do różnych ocen i ewaluacji. I tak oto, symbolicznie, miejsce, które dawniej nazywano „sekretariatem” staje się pokojem „ewaluacji i obsługi”, co jest w samej nazwie szyderczym odejściem od życzliwego podejścia do pracowników naukowych. Ale może rzeczywiście nie wchodźmy głębiej w ten temat.
Wróćmy zatem do literatury. W powieści „Zapiski ze złego roku” J.M. Coetzee zaproponował alternatywną definicję klasyki jako dzieła, po które sięga się po raz tysięczny i milionowy. Co na Twojej półce ma status klasyki? Czy którąś z tych książek postrzegasz jako inspirację w Twojej twórczości jako powieściopisarza?
Nie wyobrażam sobie, żebym cokolwiek był w stanie przeczytać więcej niż dwa, trzy razy, nawet jeśli mi się bardzo podoba. Nie dotyczy to wyłącznie książek, które pochłaniałem w dzieciństwie. Gdyby stosować definicję Coetzeego, to klasykiem dla mnie są Dzieci z Bullerbyn, powieści Niziurskiego i Szklarskiego, bo tylko te czytałem po kilka, a może nawet kilkanaście razy, ale w tej chwili w ogóle bałbym się do nich wrócić, ponieważ wiem, że cały czar by zniknął. Nie chcę sobie tego robić. Jeśli chodzi o dorosłą literaturę, nie mam jednego ulubionego pisarza i nawet nie chciałbym takiego mieć. To byłoby jednak ograniczenie sięgać do jednej wizji świata, jednego sposobu pisania, jednego stylu. Mam zresztą, niestety, dość chłodny stosunek do literatury, może z racji tego, że jestem literaturoznawcą. Cenię wiele książek, czytam bardzo dużo. Ale tak, jak trudno byłoby mi powiedzieć na łące pełnej kwiatów, że podoba mi się tylko jeden, tak samo trudno byłoby mi wyciągnąć jedną książkę z biblioteki i powiedzieć: ta przewyższa wszystkie inne.
W swojej karierze naukowej i dydaktycznej spotykałeś się i rozmawiałeś z wieloma twórcami. Twoja wieloletnia znajomość z Johnem Maxwellem Coetzeem zaowocowała dwukrotną wizytą Noblisty na Uniwersyteckie Śląskim, najpierw w roku 2000, a potem w październiku 2018 roku, kiedy dzięki Twoim staraniom otrzymał on doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Jak to i inne spotkania z pisarzami zainspirowały Cię w Twojej działalności naukowej i twórczości literackiej?
Te inspiracje nie były chyba bezpośrednie, ponieważ tak, jak powiedziałem, pisarzem postanowiłem zostać już w szkole podstawowej. W tamtych czasach organizowano czasem w szkołach spotkania z pisarzami, ale to nie były inspirujące wydarzenia. Kiedyś na przykład zawieziono moją klasę licealną do studia telewizyjnego w Katowicach na spotkanie z Wojciechem Żukrowskim. Wówczas był on przedstawiany, przynajmniej oficjalnie, jako wielki polski pisarz, zresztą akurat wydał Kamienne tablice, które miały opinię powieści erotycznej i stały się bestsellerem. Mogło to być zatem dla mnie wydarzenie epokowe, nie mówiąc o tym, że jeśli zadałbym pytanie, to zobaczyłbym się potem w programie telewizyjnym. Oczywiście, nie były to programy na żywo. No i faktycznie zadałem Żukrowskiemu pytanie o to, czy istnieją, jego zdaniem, jakieś „obowiązkowe” tematy pisarskie, a było to w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. I on odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Takimi tematami są Polska i socjalizm”. Przyznam, że byłem zawiedziony. Oczywiście, była to poprawna odpowiedź z punktu widzenia ówczesnych władz, tego zapewne od Żukrowskiego oczekiwano, ale takie frazesy nie mogły przecież zainspirować nastolatka o długich włosach. I od tego czasu wolę pisarzy czytać niż ich spotykać. Chyba że mówią mało i mądrze, jak John Coetzee właśnie. Albo czytają na głos fragmenty swojej twórczości. Niektórzy robią to naprawdę świetnie. John zresztą też. Jest czarodziejem, jeśli chodzi o głośne czytanie. Ale nie jest czarodziejem, jeśli chodzi o odpowiadanie na pytania, o czym najlepiej wiesz, bo przeprowadzałeś z nim wywiad. Mówiąc najkrócej, pisarze dosyć często mnie rozczarowują w bezpośrednim kontakcie. Wolę ich poznawać przez to, co tworzą.
W wywiadzie dla Gazety Uniwersyteckiej UŚ (luty 2018) stwierdziłeś, że pisanie „Korzeńca” to była „próba przepracowania mojego stosunku do Sosnowca, który był i jest raczej ambiwalentny.” Na czym polega ta ambiwalencja? Czy Twój stosunek do tego miasta zmie-
niał się pod wpływem Twoich badań nad historią tego miasta i pracą nad kolejnymi powieściami „kwartetu zagłębiowskiego”?
Sosnowiec to jest dłuższa historia. Mój stosunek do tego miasta dawniej był negatywny, zresztą w felietonie, który jest dwudziestym felietonem na łamach „Art-Postu” trochę na ten temat piszę. Bo chociaż urodziłem się w Sosnowcu, to wcale tu w dzieciństwie nie mieszkałem i zacząłem doświadczać tego miasta dopiero na studiach. A studiowałem w czasie stanu wojennego, więc to też wpłynęło na moje przekonanie o bardzo ograniczonej atrakcyjności tych okolic. Nie żeby atrakcyjność Śląska była wówczas większa. I Śląsk i Zagłębie po prostu dusiły się od brzydoty i wszyscy byli przekonani, że nie ma tu żadnych perspektyw na lepsze życie. Teraz jest jednak, na szczęście, inaczej. Oczywiście, moje powieści w subiektywny sposób, dla mnie samego, dodatkowo uatrakcyjniły Zagłębie, ale nie jestem naiwny, dostrzegam bardzo wiele problemów i bolączek, stąd nie mogę powiedzieć, że mam do Sosnowca czy Zagłębia stosunek miłosny. Niemniej od dawnego stosunku negatywnego, przez ambiwalencję sprzed kilku lat, zmierzam raczej w kierunku umiarkowanego optymizmu.
Sporo swojego życia spędziłeś podróżując. Lista krajów, które odwiedziłeś jest długa i obejmuje Europę, Azję, Afrykę i Amerykę Północną. Mam wrażenie, że wyjątkowe miejsce w Twoich podróżach zajmuje Turcja. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o Twojej fascynacji Turcją i o książce, która w przyszłym roku ukaże się na łamach wydawnictwa MG?
Wszystko zaczęło się od konferencji w Stambule w roku 2011. W ramach atrakcji dla uczestników wprowadzono na scenę derwisza w śnieżnobiałym stroju, no i ten derwisz zaczął wirować. I podczas gdy on wirował, tłumaczono nam, o co w tym chodzi. Bardzo mało miało to wspólnego z ekstazą religijną, więc po chwili ogarnęła mnie niechęć. No bo, czy ten spektakl z wykorzystaniem piruetów sprawnie obracającego się młodzieńca przybliżał mi w jakimkolwiek stopniu dzisiejszą Turcję? Czy też raczej trzymał ją z dala ode mnie? Z tym że nie chodziło mi o derwisza w sensie ogólnym, chodziło mi o derwisza na pokaz, o chałturzenie, o kuglarstwo dla zagranicznych turystów, o to, że na scenie wystawiano mistycyzm za honorarium dla ekipy jeżdżącej zapewne z kongresu na kongres, ewentualnie od hotelu do hotelu, od jednego wielkiego statku wycieczkowego do drugiego. Kiedy derwisz przestał wirować, przekrzywiać głowę i ściągać rękami boską energię, pomyślałem, że nie jestem zainteresowany doświadczaniem Turcji w taki sposób. I zacząłem po swojemu, od zera, podróżując praktycznie po całym kraju. W ciągu dziesięciu lat odbyłem dwadzieścia wypraw do Turcji, i ta książka jest efektem moich spotkań z tym krajem.
Niedawno zapowiedziałeś swoim czytelnikom, że „Rutka” (2018) nie będzie ostatnią częścią w cyklu powieści o Zagłębiu. Zdradziłeś już czytelnikom, że akcja Twojej nowej powieści osadzona będzie w roku 1965 i pewną rolę odegra w nim grupa młodych geodetów. Wiadomo również, że powieść ukaże się jesienią 2022 roku. Czy zacząłeś już pracę nad tą książką?
Od razu muszę poprawić wcześniejszą informację. Książka ukaże się raczej w roku 2023, ponieważ po pierwsze jestem człowiekiem, który pracuje powoli, a po drugie muszę najpierw ukończyć wcześniejsze zadania. Ale tak, zacząłem pracę koncepcyjną, mam ogólny zarys, tyle że samego pisania jeszcze nie zacząłem. Realnie usiądę do tej nowej powieści dopiero jesienią tego roku, chociaż, jak obaj wiemy, jesienią zacznie się nowy rok akademicki i moje optymistyczne plany mogą znowu zostać zweryfikowane przez rzeczywistość, oby nie pandemiczną. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę. n