6 minute read

Jak budowałem Sosnowiec w czasach późnego Gierka

FELIETON

zBIGNIEw BIAŁAS

Advertisement

Ponieważ jest to mój dwudziesty felieton w dwumiesięczniku „Art–Post”, postanowiłem napisać coś, co bezpośrednio wiąże się z miastem, gdzie „Art–Post” jest wydawany i coś, co dotyczy mojej relacji z tymże miastem, albowiem istnieje powszechne przekonanie, że na temat Sosnowca mam to i owo do powiedzenia. Wcale nie zaczęło się od moich zagłębiowskich kronik, ani od studiów anglistycznych. Nie chcę wracać aż do momentu mojego przyjścia na świat. W pełni świadomie zmierzyłem się z Sosnowcem podczas tak zwanych Studenckich Praktyk Robotniczych, czyli SPR–ów. W epoce późnego Gierka miały one przyszłym studentom uświadamiać, na czym polega robotniczy trud, dzięki któremu możemy za darmo zgłębiać wiedzę. Zakwaterowano nas w szarych akademikach na obrzeżach Katowic, pewnie po to, żeby trzymać potencjalnych wichrzycieli w jednym miejscu z dala od centrum miasta. Oczywiście na początku obowiązkowa biurokracja: meldowanie, opłaty i karty mieszkańca, które nazywaliśmy Kenkartami, co nie było zbyt mądre. Zaraz potem okazało się, że pokój, który nam przydzielono nie jest wolny, ponieważ spali tam tak pijani studenci, że nie mieli siły, by się wykwaterować. Zamiast ich wyrzucić, zmieniono nam pokój na sąsiedni. To, moim zdaniem, dowodziło, że prawdziwi studenci cieszą się szacunkiem administracji. Otrzymałem przydział do Kombinatu Budownictwa Ogólnego, czyli KBO „Zagłębie” i miałem pomagać przy powstającym wówczas osiedlu przy ulicy ZMP. Rano pobudka za piętnaście szósta i już, już mieliśmy jechać budować Sosnowiec, ale z pokoju nie dało się wyjść. Zaciął się zamek. Przez pół godziny próbowaliśmy się wydostać, a pomocne głosy z zewnątrz podpowiadały nam, co mamy robić. Nic się jednak nie dało zrobić, więc kwadrans po szóstej zdesperowany głos z korytarza kazał nam wyważyć drzwi. Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami i natarliśmy. Drzwi wyleciały z hukiem. Jakie to symboliczne, że w celu budowania Sosnowca najpierw musiałem nieco zdemolować Katowice. Zawieziono nas do siedziby KBO na przeszkolenie BHP, rozdano ubrania robocze, gumowce, kaski, rękawice i… to był koniec dniówki. Zacząłem żywić nadzieję, że praktyki robotnicze będą może nudne, ale nie będą katorgą. Niestety na drugi dzień nie było już tak dobrze. Drzwi pokoju otwierały się bez problemu i po szóstej wywieziono nas osinobusem do pracy. Na szczęście droga z Ligoty do Sosnowca zajmowała pół godziny i można było jeszcze trochę dosypiać. Na osiedlu przy ulicy ZMP pracowało dwunastu praktykantów. Już w pierwszym dniu odgruzowaliśmy i pozamiataliśmy dziesięciopiętrowy blok. W drugim wymietliśmy i odgruzowaliśmy teren naokoło budynku, a potem „rozplantowaliśmy” „dwa sztejery” czarnoziemu. Przez jakiś czas pracowaliśmy przy zewnętrznych windach, rozwożąc taczkami po piętrach ciężkie pustaki i cegły. Taką windę budowlaną mógł teoretycznie obsługiwać wyłącznie wyszkolony operator, ale my jeździliśmy sami. Operatorka wsiadała do dźwigu tylko podczas inspekcji. Kiedy winda nie działała, a psuła się dosyć często, utykano nami dziury. Przenosiliśmy rzeczy z miejsca na miejsce, paliliśmy śmieci, wyrzucaliśmy gruz przez okna. Wszystko miało jedną cechę wspólną – było absolutnie niezgodne z zasadami BHP, zasadami zdrowego rozsądku i z zasadami zdrowej ekonomii. Po kilku dniach zorientowaliśmy się, że albo wprowadzimy jakieś strategie przetrwania, albo tych praktyk prędko nie zapomnimy. Pierwsza strategia polegała na wykorzystaniu teorii względności do normowania czasu pracy. Skoro po dniówce osinobus zabierał nas z budowy o wpół do trzeciej, już piętnaście po drugiej

czekaliśmy gotowi do wyjazdu. A rano, zamiast pracować od siódmej, pracowaliśmy od 7:40. Przerwę śniadaniową przedłużyliśmy z przysługującego nam kwadransa, do czterdziestu minut. Oczywiście, nie ma się czym chwalić, bo to bardzo źle świadczy o naszej etyce pracy. Teraz z perspektywy czasu mam nadzieję, że sosnowieckie bloki nie ucierpiały z tego powodu. Komendantem naszego Hufca nr 2 był magister Piotr S., asystent na Wydziale Prawa. Wygrał w życiu kilka konkursów krasomówczych i rzeczywiście potrafił opowiadać ze swadą. Tylko trudno było się zorientować, jakie miał poglądy polityczne. Rosjan zawsze nazywał żartobliwie „Chytrusami”. Z jego teorii wynikało, że komuniści wygrywają na wszystkich frontach, że trzy czwarte świata jest już „nasze”, że Chytrusy pokazały klasę w Nikaragui, Kambodży i Iranie, a teraz się wezmą za…. I zawieszał głos. Nigdy nie mówił, za kogo się Chytrusy wezmą w następnej kolejności. Trochę mnie to irytowało, bo jednak dobrze byłoby wiedzieć. – Nie pomylą się tak, jak w Chile, o nie, mają do pomocy kubańskich i wietnamskich chłopców. Zobaczcie, panowie, są zabezpieczeni na wszystkie kolory skóry. Bo to prawdziwe Chytrusy. Często dodawał swoją ulubioną formułkę: „nieprawdą jest jakoby”. A więc na przykład: – Nieprawdą jest, jakoby Wietnamczycy walczyli w Kambodży. A mówił to takim tonem, że nigdy nie byłem pewien, czy tak rzeczywiście uważa, czy nie. Nawet zapytałem jednego z kolegów, Ślązaka o imieniu Gienek: – A Piotr tak na poważnie, czy on sobie z polityki robi formalne zgrywy? Siedzieliśmy podczas przerwy śniadaniowej na hałdzie piasku. Gienek wzruszył ramionami. Nie ufał Piotrowi. – A co ty myślisz, że byłby komendantem hufca, gdyby nie był „swój”? – I znacząco dotykał ucha. – Podsłuchuje nas? – zapytałem. – Donosi? Gienek wstał i założył na głowę żółty kask. – Sam sobie odpowiedz, kolego. Dla mnie wystarczającym nieszczęściem jest to, że jako Ślązak muszę pracować w Sosnowcu. Chwycił taczkę i odszedł w stronę sterty pustaków. Innego dnia, kiedy znowu siedziałem z Gienkiem na piasku, zapytał mnie ni stąd ni zowąd: – Wiesz co znaczy RWPG? – No wiem. Rada Wzajemnej Pomocy… Parsknął pogardliwie. – Czytaj od tyłu. – GPWR… – I od przodu. – RWPG. – No. – No co? Rozejrzał się. – Gierek Podzielił Wszystko Równo. Rosji Wszystko Polsce G…. Roześmiałem się. – A PZPR? Wiesz? – Papież Zawsze Polskę Ratuje. – To już słyszałem wcześniej. Chociaż, szczerze mówiąc, w lipcu 1979 to jeszcze nie miał okazji ratować. Ponieważ z powodu intensywnego życia nocnego w akademiku byłem chronicznie niewyspany, po jakimś czasie nauczyłem się odsypiać zarwane noce w trakcie dniówki. Doszedłem do takiej wprawy, że potrafiłem zdrzemnąć się wszędzie: na stercie pustaków – jak na katafalku, pod betoniarką, na płytach pilśniowych, na gołej ziemi, na hałdzie piasku (bardzo wygodnie), a nawet zagrzebany w gruzie. Nie było pozycji, w której nie potrafiłbym usnąć, ani miejsca, które byłoby wystarczająco niewygodne. Jeśli chodzi o moje robocze ubranie, najbrudniejsze były plecy kurtki. Jest to dowód na to, że głównie sypiam na wznak. Robotnicy nie zważali na śpiących praktykantów, ponieważ wiedzieli, że nasze wynagrodzenie za pracę było żenująco niskie. Gonił nas za to kierownik budowy, którego nazywaliśmy Szczurkiem, ponieważ miał tylko trzy zęby z przodu, i gonili nas przedstawiciele różnych komisji, które co rusz przyjeżdżały doglądać socjalistyczną budowę. Wydawało nam się, że najmniej do budowania Sosnowca przykładał się niejaki Jasio, chłopak z pierwszego roku matematyki. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać matematyk. Był wysoki, chudy, łysiejący i – oczywiście – miał wąsy. W tamtych czasach wszyscy mieli wąsy. Jasio wiecznie wyglądał na zaspanego i nic na świecie nie mogłoby go zmusić, żeby przyspieszył kroku, jeśli nie chciał. Chociaż nie, raz – kiedy znaleźliśmy na budowie starą, dziurawą piłkę – Jasio kopnął ją instynktownie, niejako wbrew sobie. Z miejsca zwichnął nogę. Pokonała go szybkość ruchu kończyną. Daliśmy mu przezwisko „Jasio Olewus”. Nie było to ładne przezwisko, fakt, ale z przezwiskami często tak jest, że się do człowieka przylepiają same, a ich uroda nie ma znaczenia. Dopiero po kilku tygodniach ze zdziwieniem skonstatowaliśmy, że przezwisko było niesprawiedliwe, bo chociaż Jasio robił wszystko powoli, to pracował bez przerw. Z uporem muła, we własnym tempie, wykonywał polecenia kierownika. I koniec końców zbudował więcej, niż pozostali praktykanci. Dziesięciopiętrowe bloki przy dawnym osiedlu ZMP to dzisiejsza ulica Legionów. Niemal codziennie jeżdżę tamtędy do pracy i czasem uśmiecham się na myśl, że chociaż wówczas, latem 1979 roku, nie pracowałem zbyt gorliwie i nie zostałem przodownikiem praktyk, to jednak – mówiąc nieco górnolotnie – zadzierzgnąłem z Sosnowcem nić porozumienia, która się nie zerwała pomimo różnych zawirowań historii. n

Zbigniew Białas

– literaturoznawca-anglista, profesor nauk humanistycznych, prozaik i tłumacz. Autor powieści „Korzeniec”, „Puder i Pył”, „Tal”, reportaży „Nebraska”.

fot. Marek Bebłot

This article is from: