przypatrz się dobrze styczeń 2023
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, spójrz uważnie na magazyn, który trzymasz w dłoniach. Poczuj jego fakturę, ciężar, zapach. Poczuj grubość kartki papieru, przewracanej w palcach. A teraz podnieś wzrok znad tekstu i przypatrz się temu, co Cię otacza. Być może znajdujesz się we własnym domu, celebrując wolną chwilę pod ciepłym kocem, a może zabijasz nieubłagany czas w spóźnionym pociągu. Bez względu na to gdzie teraz jesteś, postaraj się znaleźć jeden szczegół, na który nigdy wcześniej nie zwróciłeś_aś uwagi. Przypadkowy detal lub rzecz tak oczywistą, że aż w biegu codzienności niezauważalną. Dotknij jej, obróć w palcach i zastanów się nad jej cechami i przymiotami. Przypatrz się dobrze.
Ten numer w całości poświęcamy uważnemu przyglądaniu się. Przypatrujemy się przestrzeni, w której spędzamy codzienność i tej, którą dziś oglądamy już jedynie z daleka. Docieramy nawet do całego świata zbudowanego w skali mikro. Przypatrujemy się też fragmentom siebie i odczytujemy co sprawia, że jesteśmy sobą. Zastanawiamy się nad oczywistościami, dociekamy skąd do nasz przyszły i dlaczego się tu znajdują. Szukamy podobieństwa – siebie do innych, ale też siebie do całego otaczającego nas świata. Pochylamy się nad szarą codziennością i opowiadamy historie relacji wcześniej nieopowiedzianych.
Zapraszam Cię do uważnego zanurzenia się w naszej dociekliwej analizie szczegółów. Przypatrz się dobrze, a może zobaczysz coś, co do tej pory pozostawało niezauważone?
Przyjemnej lektury! Redaktor Naczelna Natalia Nitarska
przypatrz się dobrze styczeń 23 5
Spis Treści
spojrzenia portrety
8 Prezenty i klątwy
12 Inteligentne widzimisię
14 Dobre pęknięcia
18 Wpływ mikrodecyzji na przypadkowość ludzkiego życia
20 Korytarze i Twarze
24 A ja chcę nieironicznie zachwycać się płatkami śniegu
28 Człowiek to osiem centymetrów. O życiu wśród mikroskali Roberta Gadzińskiego –artysty modelarza z Parku Miniatur.
32 Form follows function
34 Oda do ALTER EGO – celebrując ikony dostrzegając w kreowanych przez nie personach relację z własną tożsamością.
39 ZDROWIEnie – od pacjenta do asystenta
przypatrz się dobrze styczeń 23 6
optyka
46 Hodowla drzewa w naczyniu
50 Usiądźmy razem przy ognisku – o doświadczeniu wspólnotowości w grze „Dark Souls III”
55 Wyostrzyć codzienność –o „Szkicach malajskich” Alfiana Sa’ata
58 Wspomnienia nas wszystkich. O "Latach" Annie Ernaux
twory
62 Drzewa mnie uczą magii Krakowa
65 Brak zakrętu za horyzontem
68 Jesteś tam (jeszcze)?
71 zawieszona
72 Kłębek myśli
74 Uważności
galimatias
78 Twoją rzeką płynę
80 Skąd się wzięły Mandarynki?
przypatrz się dobrze styczeń 23 7
przypatrz się dobrze | kwartalnik
Sprawdź naszą plejlistę przypatrz się dobrze na Spotify i posłuchaj dźwięków, które towarzyszyły autorom i autorkom podczas tworzenia tego wydania.
przypatrz się dobrze styczeń 23 8
SPOJRZENIA
tekst: zuzanna szott
ilustracje: weronika rożankowska
Prezenty i klątwy
Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, musisz wiedzieć, skąd pochodzisz.
– Sue Monk
Kidd
Do tekstu posłuchaj: Dawid Podsiadło – Małomiasteczkowy przypatrz się dobrze styczeń 23 10 spojrzenia
Zastanawiam się, gdzie właściwie zacząć. Trudno jest znaleźć ten początek, bo czym on właściwie jest? Chwilą, gdy wzięłam swój pierwszy oddech, pierwszą myślą o tożsamości, pierwszym zwątpieniem, a może pierwszym przełamaniem, zmianą, odkryciem? Mam wrażenie, że zaczynałam ten temat w swojej głowie tysiące razy, są więc tysiące początków, które chciałabym tak samo uhonorować. Obawiam się jednak, że to niemożliwe, że początek może być jeden, że jest tam, gdzie jest i nie mogę go już zmienić.
rzeszów, województwo podkarpackie, polska
Więc zacznę od Rzeszowa. Moja mama mówi, że jesienią, gdy się urodziłam, było pięknie – ciepło, złoto i słonecznie. Wiem o tym chyba od zawsze i za każdym razem, gdy październik jest wyjątkowo ładny, myślę o swoich narodzinach. To było 2000 rok, ostatni rok burzliwego, XX wieku, a już niecałe 3 miesiące później miał nadejść wiek XXI – tak innowacyjny, technologiczny, zglobalizowany i pełen możliwości, jak jeszcze żaden. Obchodziłam w nim już każde ze swoich kolejnych urodzin, za każdym razem oddalając się nieco od tamtej ciepłej jesieni.
Nie jestem pewna, który element mojego przyjścia na świat bardziej mnie ukształtował – czy było to miejsce, jakim był podkarpacki szpital, czy moje narodziny równe z narodzinami wieku, który dorasta razem ze mną. Ważne jest jednak to, że gdy moi rodzice otrząsnęli się już z pierwszego poporodowego szoku, zabrali mnie z powrotem do Przemyśla, który miał stać się moim domem na najbliższe 19 lat.
przemyśl, województwo podkarpackie, polska
Gdy dzisiaj myślę o Przemyślu, trudno mi znaleźć słowa, które mogłyby go opisać. Zawsze mówiłam o nim, że to duże miasto w małej skali. Mamy tu rynek, Muzeum Narodowe, kawiarnię speciality, zamek, teatr, dwa kina, baseny, sauny i parki. Mamy też prezydenta miasta, galerię handlową, dwa kluby sportowe, dwa dobre licea, dwie stacje kolejowe i jednego McDonalda. Przemyśl jest też po prostu piękny ze swoimi uroczymi kamienicami, doskonałymi lodami, kościołami na każdym rogu, zaniedbanymi budynkami, małymi sklepikami, szarymi mostami i koncertami w zapominanych przez cały świat barach. Przemyśl ma swoją dynamikę, żyje sobie swoim powolnym życiem – dlatego zawsze, gdy przyjeżdżam tam odwiedzić rodziców i brata, robię powolny obchód po jego ulicach. Chcę dobrze zrozumieć, w którą stronę przez te tygodnie lub miesiące zmieniło się miasto, co przegapiłam. Myślę czasem, że gdybym chociaż raz tego nie zrobiła i nie zauważyła jakiejś zmiany, świat mógłby się trochę jednak zawalić.
Przemyśl nauczył mnie o mnie prawie wszystkiego. Jest moją pierwszą miejską miłością ze swoim krzywym rynkiem, stromymi ulicami i kostką brukową. Jest też pierwszym miejscem, w którym wzięłam do ręki książkę i zanurzyłam się w świat liter, opowieści i odległych przygód. Budynek miejskiej biblioteki w Przemyślu fascynował mnie i pozwalał się w sobie schować, a parki i osiedlowe ławki służyły mi za najlepsze czytelnie. W Przemyślu pierwszy raz stanęłam na deskach teatru, pierwszy raz wygłosiłam swój skromny monolog i tam właśnie zrozumiałam, że naprawdę kocham sztukę. W Przemyślu zorganizowałam swój pierwszy, drugi, piąty i pewnie dziesiąty projekt społeczny. Uczyłam się tam powoli społecznego zaangażowania, poczucia obywatelskości i chyba pewnego rodzaju patriotyzmu.
A nie był on prosty, to na pewno. Przemyśl to miejsce na granicy kultur, jakaś dziwna przestrzeń zawieszona między Polską a Ukrainą, ambicją rozwojowego miasta i zatopionej w historii krainy. To plątanina języków, historii, opowieści, sztuki i tożsamości. Moje liceum sąsiadowało przez zapuszczony, niepokojący płot z liceum ukraińskim, do którego chodziłam czasem na konkursy recytatorskie. Wydaje mi się, że to właśnie tam pierwszy raz usłyszałam, że uczące się tam osoby nie mają się do końca ani za Polaków, ani za Ukraińców, że są po prostu „stąd”. I chociaż nie znalazłam w sobie wtedy odwagi, żeby uznać, że ja też mogę tak o sobie myśleć, że mam do tego prawo – dzisiaj czuję, że coś w tym jednak jest.
Mam wrażenie, że dojście do tego przekonania nie było proste, bo wymagało faktycznej pracy. Wymagało otworzenia oczu nie tylko na to, co piękne, kolorowe i dobre – na śpiewny, przemyski akcent, lokalne stroje i poezje, ale też trudną historię, która łączy Polskę i Ukrainę. Musiałam nie tylko poznać tę opowieść, ale też zrozumieć, że dotyczyła ona moich przodków, a przez to też bezpośrednio mnie. To jest chyba taki gorzki łyk lekarstwa, który parzy w gardło, gdy się go przełyka, ale gdy już się to zrobi – zaczyna się wierzyć, że to jednak pomoże. Mi pomogło. I faktycznie poczułam się stąd.
Muszę jednak zmierzyć się też z prawdą, która jest zdecydowanie mniej poetycka i ładna, co nie zmienia jednak jej prawdziwości, a może nawet ją wzmacnia. Od kiedy pamiętam, Przemyśl był miastem, z którego chciało się raczej uciec. I chociaż teraz lubię do niego wracać, chociaż tęsknie za nim i chociaż był dla mnie tak dobrym miejscem, rzadko tak o nim myślałam, gdy jeszcze w nim mieszkałam. Od kiedy pamiętam i ja i większość moich najbliższych znajomych zatopiona była głównie w planowaniu, kiedy i w jakich okolicznościach opuścimy to miasto na skraju Polski. Przemyśl był zawsze zbyt mały, zbyt odległy od reszty świata, zbyt wolny i oferował zbyt mało, żeby sprostać oczekiwaniom młodych dorosłych, którymi staliśmy się pod koniec liceum. Tak
przypatrz się dobrze styczeń 23 12 spojrzenia
chyba już jest, że docenia się to, co się straciło, ale nie umiem chyba zignorować tego, że ta pogoń za wyjazdem z mojego rodzinnego miasta w pewien sposób mnie zdefiniowała. Pogoń za lepszym, bardziej perspektywicznym, większym miejscem zawsze była dla mnie czymś ważnym.
województwo podkarpackie, polska
Nie jestem pewna, jak to wytłumaczyć. Po prostu czasem patrzę na kogoś i wiem, że jest z Podkarpacia. A czasem słyszę, że ktoś z niego jest i po prostu się uśmiecham. Nie tylko dlatego, że to miło mieć z kimś obcym coś wspólnego. Mam wrażenie, że po prostu panuje między nami od razu jakaś zgoda, jakaś jedność historii, jakieś wspólne doświadczenie, które musiało nas ukształtować w podobny sposób. Jakie doświadczenie? Pracy.
Gdy rodzisz się w małym, podkarpackim mieście, gdy rozumiesz w końcu, że to raczej nie jest centrum świata, że dobra uczelnia jest minimum godzinę, ale raczej trzy lub pięć godzin drogi od ciebie, że pracę w startupie lub korporacji możesz znaleźć dopiero po wyprowadzce, początkowo wpadasz trochę w panikę. To jest chyba po prostu świadomość, że zaczynasz z zupełnie innego punktu, niż osoby mieszkające w dużych ośrodkach miejskich. Jeżeli chce się wyjechać, to nie wystarczy zdać matury dobrze, trzeba to zrobić świetnie. Pracować ciężej, robić więcej zadań, mieć lepsze oceny i być lepiej przygotowanym. Nie wystarczy zrobić tego kolejnego kroku, którym jest przejście z liceum na studia – trzeba zrobić ogromny skok z podkarpackiego małego miasta do wielkiej metropolii. Wydorośleć w te jedne wakacje, które oddzielają dzieciństwo od dorosłości.
To zresztą nie tylko kwestia przyspieszonego kursu dorastania i samodzielności – dla dużej części z nas to też ciężar odpowiedzialności za to, że ktoś w nas uwierzył. Bo zagwarantowanie dziecku z małego miasta studiów w dużym mieście, to po prostu ogromna inwestycja – czasu, pieniędzy, zaangażowania. To jest ogromny dar, z którym idzie się przez życie – ta świadomość, że ktoś uwierzył w nas tak bardzo, że chciał oddać nam mnóstwo swoich zasobów. Ale to też poczucie, że trzeba pewne wymagania spełnić, faktycznie wyjść na ludzi – zdać dobrze studia, znaleźć niezłą pracę, jak najszybciej odciążyć rodziców i pozwolić im po prostu odpocząć. To coś, co motywuje, by sięgać najdalej jak się da i pracować najlepiej, jak się potrafi. Ale to też coś, co nie pozwala na tę beztroską swobodę w szukaniu swojej zawodowej, naukowej, społecznej drogi.
razy musiałam uczyć się czegoś od zera, ponosić klęski i wygrywać, ciężko pracować i się spalać. Słyszałam dużo braw i dużo razy zażenowana wtulałam głowę w poduszkę, bo nic nie szło po mojej myśli. Bycie z Podkarpacia daje chyba przyspieszony kurs tego, co w życiu ważne – pracowitości, zaangażowania, zaufania, przyjaźni, skromności i sprytu. Niech więc żyje Podkarpacie ze swoimi pięknymi górami, pełnymi smogu kominami, wymagającymi liceami i ludźmi, którzy są gotowi w ciebie uwierzyć.
polska
Czasem zastanawiam się, kiedy czuję się właściwie najbardziej Polką? Moje odpowiedzi są raczej dziwne i obejmują: protesty, spektakle teatralne, dyskusje z kategorii społecznych, pierwsze odsłuchy płyt polskich artystów, nocne zwierzenia o życiach (różnych). Nie umiem zdefiniować, co to właściwie znaczy dla mnie być Polką, przychodzą mi do głowy same frazesy – wspólna możliwość interpretacji kultury, język, poczucie humoru, podejście do pracy, gościnność, złość, niezgoda, bunt. Ale przecież to nie wszystko, bo to nie jest wcale to, że wszędzie indziej czuję się raczej obco i sztywno, a dopiero tutaj wraca mi jakiś spokój, jakieś poczucie bycia u siebie, pewność.
Mój kryzys rozumienia polskości wydarzył się chyba wtedy, gdy pierwszy raz przyszło mi spędzić kilka godzin w sali, w której siedzieli razem: Polacy, Czesi i Słowacy. Okazało się wtedy, że to poczucie humoru, język, podejście do życia, nastawienie, to jest kwestia raczej słowiańska, niż po prostu polska. To jest dziwny typ kryzysu, trochę krzepiący i wesoły, trochę jednak – niepokojący i dziwny. Daleko mi przecież do bycia Czeszką, čokoládový dort przywodzi mi na myśl raczej jakiś przedszkolny łamaniec językowy, a nie pachnące domem czekoladowe ciasto. A jednak jesteśmy niepokojąco podobni, dziwnie bliscy i spójni. Czym więc jest polskość, skoro nie tym, co myślałam?
człowiek, czyli szczegół
To oczywiście nie jest tylko problem mojej polskości, jej płynnej i nieostrej definicji, to po prostu pytanie, co sprawia, że jestem mną. Co czyni człowieka człowiekiem, czy faktycznie mamy w sobie coś, co odróżnia nas od innych, co tak trudno opisać słowami? Czy jestem po prostu sumą swoich doświadczeń, układanką z miejsc, w których dorastałam, sytuacji, których doświadczałam, czy może czymś więcej? I czy to właściwie ma jakieś znaczenie, jeśli człowiek jest tak naprawdę tylko szczegółem świata?
I chociaż to może brzmieć jak jakiś ciężar, który niesie się ze sobą przez życie, a przynajmniej jego początek – to też jakiś prezent od losu, który zostanie ze mną już na zawsze. W swoim życiu dużo
Nie wiem, ale chciałabym wiedzieć.
przypatrz się dobrze styczeń 23 spojrzenia 13
Inteligentne widzimisię
tekst: małgorzata leszczyńska ilustracje: julia czajka
Potem dzieje się magia – dla niewchodzących w szczegóły użytkowników narzędzi albo matematyka – dla zafascynowanych tematem naukowców.
Kojarzycie magazyn Cosmopolitan? Jest to miesięcznik dla kobiet poświęcony modzie. Taki nieziemsko kolorowy, przesiąknięty zdjęciami modelek w najnowszych kreacjach od projektantów, wypchany do granic możliwości grafikami ilustrującymi pełne empatii i miłości teksty: „Spraw, by Twój związek odżył – jak rozkochać w sobie swojego mężczyznę?”, „Jeśli Twoje dziecko często płacze, podaruj mu więcej czułości”, „Niech czas z rodziną będzie wartościowy – 10 sposobów na weekend poza miastem”. Na kolejnych stronach spotykamy się z przeglądem najnowszych, potrzebnych każdej kobiecie kosmetyków, poradami z kategorii „beauty”., Aa na końcu, w skierowanej „do duszy” sekcji „Kultura” możemy nakarmić się recenzjami ostatnio opublikowanych książek i popularnych seriali. Przy wydaniu takiego czasopisma pracuje cały sztab wykwalifikowanych redaktorów, korektorów, grafików, fotografów… Każdy jeden element składowy gazetki sprzedawanej w kioskach jest stworzony przez ludzi – pracujących indywidualnie lub grupowo. Zatrudnieni w wydawnictwie tworzą zespoły, wymieniają się pomysłami, rozwiązaniami, rozmawiają, inspirują się – kreują zarówno cały magazyn, jak i każdy jego element oddzielnie. Cosmopolitan jest tworzony przez ludzi – a może nie do końca?
W czerwcu 2022 roku na okładce Cosmopolitan znalazła się ilustracja wygenerowana przez sztuczną inteligencję. DALL-E 2
is a new AI system that can create realistic images and art from a description in natural language – taki opis sytemu DALL-E 2, przy pomocy którego wygenerowano okładkę Cosmopolitan, możemy przeczytać na stronie internetowej openai.com. Jak działa system? W pole wyszukiwania podajemy opis grafiki, którą chcielibyśmy zobaczyć, przykładowo: obraz ludzie patrzących szczegółowo na miasto w nocy. Potem dzieje się magia – dla niewchodzących w szczegóły użytkowników narzędzi albo matematyka – dla zafascynowanych tematem naukowców.
Wygenerowany przez DALL-E obraz wygląda następująco:
A w naszym przypadku program uczy się, porównuje, sięga do źródeł, szuka inspiracji, podejmuje decyzje, aż w końcu tworzy grafikę. Dostajemy produkt, który jeszcze do niedawna mógł być stworzony tylko przez kreatywną istotę, za którą uważaliśmy człowieka: artystę, grafika czy malarza.
Tymczasem – na okładkę Cosmopolitana trafiła sztuczna inteligencja.
Okładka przedstawia astronautę kroczącego po fioletowej planecie. Postać patrzy na odbiorcę z góry i można odnieść wrażenie, że kolejny krok postawi na nas. W tle widoczne są gwiazdy, a na górze okładki dominuje kontrastujący zielony tytuł magazynu.
Czy tak będzie wyglądać przyszłość? Zawód artystya nie będzie nam potrzebny, ponieważ teksty będziemy ilustrować za pomocą algorytmów –, AI namaluje nam plakaty reklamowe i ulotki informacyjne, w domach aukcyjnych będą sale poświęcone konkretnym metodom generowania obrazów na podstawie tekstów, a licytacje
Rozumienie sztucznej inteligencji jako matematyki jest charakterystyczne dla wyżej wspomnianych ludzi nauk ścisłych – między innymi matematyków, statystyków czy informatyków, którzy słysząc hasło „artificial intelligence” widzą (lub chociaż sobie wyobrażają) wszystkie kryjące się za tym hasłem obszerne i zawiłe funkcje, długo instalujące się biblioteki, zakręcone pętle i obliczenia, które często trwają całe noce. Nie ma co ukrywać – AI to bardzo dużo cyferek!
przypatrz się dobrze styczeń 23 14 spojrzenia
Do tekstu posłuchaj: Meadow Park – Without a Song
dzieł sztuki będą przypominać konferencje firm technologicznych?
Jest to moim zdaniem niepokojąca wizja, ale póki co odległa – w obecnych czasach coraz bardziej doceniamy rolę artystów i rzeczy ręcznie robionych, które mają zupełnie nową jakość. Uwielbiamy pić herbatę z glinianej filiżanki ulepionej przez ceramika, siedzieć w swetrze robionym na drutach przez panią poznaną na targach rękodzieła, a jeśli już w salonie wieszać obraz, to taki namalowany przez znanego §artystę
– mniej ważne czy znanego na świecie, czy tylko przez nas. Zamiłowania do rzeczy ładnych, spełniających naszą potrzebę obcowania z pięknem, nie jesteśmy w stanie się wyzbyć. Docenianie artystów, twórców, LUDZI też z nami jeszcze zostanie.
A co z grafikami tworzonymi przez sztuczną inteligencję? Czy „wygryzą” z rynku artystów? Czy będziemy ich używać do generowania ilustracji do tekstów abstrakcyjnych – opisujących takie koncepty jak szczęście czy pokój? Czy obrazki „nama-
lowane” przez algorytm będą inspiracją dla ilustratorów?
Przypatrz się dobrze – może właśnie patrzysz na przyszłość.
Źródła internetowe – data dostępu: 6.12.2022 https://www.cosmopolitan.com/lifestyle/a40314356/ dall-e-2-artificial-intelligence-cover/ https://openai.com/dall-e-2/
Grafika wygenerowana pvvvzy pomocy algorytmu DALL-E 2
przypatrz się dobrze styczeń 23 spojrzenia 15
Dobre pęknięcia
teskt: natan górski
Ilustracje: sandra jaborska
Żyjemy w społeczeństwie i to nieironicznie.
przypatrz się dobrze styczeń 23 16 spojrzenia
Do artykułu posłuchaj utworu: Strangers At The Airport– Housecat & Sisyphus 55, Vol. 2
Krocząc rano po październikowym Krakowie, dosyć często bywałem zaczepiany przez raczej nie-do-końca śmiałych, podobnych do mnie studentów. Niewyspani, próbowali wykonać swoją ówczesną pracę, czyli wręczyć mi mały papierek z nadrukiem reklamującym okoliczny kurs tańca. Oczywiście, nie byłem jedynym celem. Roztańczyć ludzi chciano wielu, a procedura zawsze wyglądała podobnie.
Nieświadomy człowiek przemierza chodnik, by dotrzeć do swojego celu. Gdy wejdzie w pole rażenia, zatrudniony student niepewnie stara się nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Jeśli się uda, podchodzi bliżej i po życzliwym zapytaniu o zainteresowanie tańcem, skieruje wypełnioną reklamami dłoń w stronę potencjalnego klienta. Zazwyczaj transakcja kończy się na dwa sposoby – zależnie od napotkanej jednostki. Zaintrygowana –bądź zbyt speszona, by odmówić – przyjmie ofertę, a asertywna i wystarczająco zdeterminowana ją odrzuci. W każdym razie, po tej wymianie student szuka kolejnej osoby i proces zaczyna się od nowa.
Ulotkarze, bo tak się ich zwie, to nie zjawisko wybitnie unikalne ani wywierające wielki wpływ na świat. Dlatego bym o nich nie pisał, gdyby nie ciekawy szczegół, którym podzielił się ze mną mój znajomy. Opisał mi swoją specyficzną relację ze wspomnianymi roznosicielami. Mianowicie, chciał pomóc tym biednym studentom zarobić. Brał więc zaproszenia na tańce od nich wszystkich. Wkrótce stał się rozpoznawalny do tego stopnia, że ulotkarze zaczęli wyszukiwać go w tłumie i czekać, aż podejdzie. I podchodził. Bez wyjątku. Nie będę ukrywał – zainspirowałem się.
Nick Riggle, współczesny pisarz i profesor filozofii, określiłby działalność mojego znajomego jako social opening. Z braku polskiego odpowiednika, roboczo nazwę to pojęcie sposobnością społeczną. Termin ten wykuł sam Riggle, który szerzej opisał go w szeregu swoich tekstów m.in. w książce „On Being Awesome: A Unified Theory of How Not to Suck”, czy w eseju „High five! Awesomeness as the Imperative of Our Time”.
Sposobności społeczne to momenty, gdy wykraczamy poza wyznaczone normami postawy i role, które odgrywamy na co dzień podczas interakcji z innymi ludźmi. Sposobność społeczna może być wykreowana przez nagły przypadek albo świadomą akcję człowieka. Obie opcje doprowadzają w konsekwencji do zmiany natury danej interakcji społecznej, pozwalając na pokazanie naszej prawdziwej osobowości. W skrócie, sposobność społeczna to małe „dobre pęknięcie” w znacznie większym i zastałym tworzywie społeczeństwa.
Przeanalizujmy teraz relację mojego znajomego z ulotkarzami pod powyższym względem. Jak wcześniej napisałem, mechanizm wygląda jednakowo. Student przybierając rolę pracownika rozdaje ulotki osobom, które w trakcie transakcji odgrywają z kolei rolę klienta. Jest to łatwa do zauważenia konwencja. W tym przypadku czynnikiem łamiącym ustalony porządek, a zatem tworzącym sposobność społeczną, jest mój znajomy, który, gromadząc każdą napotkaną ulotkę wybija się ponad rolę klienta i staje się ukrytym pomocnikiem naszych ulotkarzy. Na światło dzienne wysuwa się jego współczująca i wspierająca osobowość.
akt ii – rozkwit
Pełen nowej motywacji zacząłem naśladować mojego znajomego. Tak jak on nagminnie brałem ulotki od każdego spotkanego studenta. Po pewnym czasie zauważyli mnie. Może to była tylko moja projekcja, ale trudno mi było nie odnieść wrażenia, że wyszukiwali mnie w tłumie. Szczególnie, kiedy składali na moje ręce już nie jedną, a kilka lub więcej ulotek. Stałem się kimś więcej niż kolejnym przechodniem.
Nasza współpraca trwała w najlepsze. Ulotkarze mieli łatwiejszą pracę, a ja mogłem poczuć się lepiej, że wsparłem choć kilka osób w tym smutnym, kapitalistycznym świecie. Poczułem nawet, można powiedzieć, pewną jedność z tą grupą. Jakby nie było, tkwiliśmy w tej sytuacji razem.
Niestety, październik, jak każdy miesiąc, musiał przemienić się w następny, a moi „nowi przyjaciele” zniknęli niebawem z krakowskich ulic. Nastąpił tzw. koniec sezonu.
Kolejnymi ważnymi dla teorii sposobności społecznej określeniami są: awesomeness, being down, being game i suckiness. Z takiego samego powodu co poprzednio przetłumaczę określenia następująco: niezwykłość, rozumieć, oddawać i zwykłość.
Niezwykłość według Riggle’a to umiejętność kreowania sposobności społecznych. Jeśli ktoś to potrafi, to jest wtedy awesome – niezwykły. Rozumieć w tym kontekście oznacza rozpoznanie przez drugą osobę, że podczas interakcji doszło do utworzenia się sposobności społecznej. Oddawanie zaś będzie sprawną odpowiedzią rozumiejącej osoby na stojącą przed nią sposobność społeczną w taki sposób, który uwydatni jej indywidualność.
Z ostatnim terminem będzie trochę trudniej. Riggle zdefiniował suckiness jako bezpodstawne zniszczenie zrozumianej sposobności społecznej poprzez powrót do zmechanizowanej reakcji i roli
akt i –
rozpoznanie
przypatrz się dobrze styczeń 23 18 spojrzenia
społecznej. Mam z tym słowem problem taki, że jest w języku angielskim traktowane jest z reguły pejoratywnie, a osobiście twierdzę, że zaprzepaszczenie sposobności społecznej może się zdarzyć nie tylko w przypadku świadomej złośliwości, ale także niechęci, niewiedzy lub zwykłego niezrozumienia faktu, iż zaszła sposobność społeczna. Zatem rozszerzę to pojęcie o dodatkowe, wytypowane przez siebie postawy i umieszczę, wraz z sensem wyrazu suckiness, w słowie zwykłość. W ten sposób zwykłością będzie ogólna nieumiejętność zindywidualizowanej odpowiedzi na powstałą sposobność społeczną, przez co uciekamy do wcześniej wytyczonych, zardzewiałych norm społecznych. Mam nadzieję, że ta zmiana nie zostanie uznana za zbyt wielką herezję.
akt iii – skostnienie
Jest teraz koniec listopada. Nie wiem, co z „moimi ulotkarzami”. Pewnie nie dowiem się już nigdy. Wierzę, że dobrze im się powodzi. Trzymam za nich kciuki.
Szczerze trochę mi tęskno. Może nie była to najsilniejsza więź, ale na pewno była interesująca i unikalna. Pomimo naszego rozstania cieszę się, że mogłem jej doświadczyć i stać się częścią czegoś nowego.
Cóż, wracam znów do swojej starej roli klienta. Przynajmniej na chwilę.
Nasi ulotkarze w takim razie byliby rozumiejącymi i odbijającymi. Zrozumieli sposobność społeczną zapoczątkowaną przez mojego znajomego i skopiowaną przeze mnie oraz odpowiedzieli na nią np. rozdając nam więcej ulotek niż pozostałym. Wytworzyła się również bardziej wyjątkowa relacja, która wybiła się ponad sztywne ramy kontaktu klient-pracownik. Ponadto mój znajomy stał się niezwykły. Mi zostało być tylko kopią niezwykłości, ale dobre i to. Zwykłym natomiast byłby w naszym przykładzie hipotetyczny ulotkarz, który, czy to przez niezrozumienie sytuacji, czy to przez niechęć, nie zmieniłby w żaden sposób swojego zachowania, zostając tym samym w swojej roli pracownika.
Można więc powiedzieć, że każdy skorzystał na takim obrocie spraw. Ulotkarze ulotnili więcej ulotek i więcej zarobili, a my wraz z nimi przeżyliśmy nadzwyczajną przygodę i swego rodzaju połączenie.
Wniosek z przeżywania sposobności społecznej wydaje się nasuwać sam. Jest to zwyczajnie emocjonalnie i doświadczalnie interesujące doznanie, które rozbijając zbyt dobrze znane formy społeczne, potrafi zespolić daną grupę osób w niespodziewany sposób. Na taki, który pozwala pokazać się nam z tej bardziej osobistej strony.
Spróbujmy zatem przełamywać lód w tych drobnych momentach i na przykład opowiedzieć jakiś żart sprzedawcy, by na moment chociaż ściągnąć z siebie, jak i z niego, zrobotyzowane i narzucone role do odgrywania. Ogółem, twórzmy sposobności społeczne, kiedy tylko nastąpi taka możliwość. Wiem, że to może wydawać się trudne i takie jest, biorąc pod uwagę np. różne fobie społeczne, ale jeśli kompletnie zaprzestaniemy tych starań, możemy w dość niedługim czasie obudzić się w społeczeństwie nudnym i skostniałym, gdzie każda interakcja społeczna jest sztucznie wykalkulowana i zimna. A po co nam to, jeśli i tak już mamy coroczną zimę za oknem.
Bibliografia:
Riggle, Nick, 2016. High five! Awesomeness as the Imperative of Our Time, Aeon. https://aeon.co/essays/how-being-awesome-became-the-great-imperative-of-our-time
przypatrz się dobrze styczeń 23 spojrzenia 19
Wpływ mikrodecyzji na przypadkowość ludzkiego życia
tekst: oliwier stanowski
ilustracje: julia rybska
To morze porusza falę, czy jednak fala porusza morze?
Decyzje. Podejmujesz je cały czas, nawet w tym momencie. Zadecydował_ś, żeby przeczytać to zdanie. Równie dobrze możesz przestać, nic cię nie powstrzymuje poza twoją własną wolą. Jednak skoro już dalej czytasz, chciałbym się pochylić nad wpływem bardzo małych decyzji, chociażby takich, jak wcześniej opisana decyzja o czytaniu dalej, na przypadkowość w ludzkim życiu. Mogłoby się wydawać, że największym znaczeniem cechują się decyzje podejmowane w przełomowych momentach życia, chociażby takich, jak określenie dalszej ścieżki po ukończeniu szkoły. Jednak prawda jest taka, że życie jest kształtowane przez ogół wszystkich podjętych wyborów, a w szczególności tych trywialnych, pozornie pozbawionych znaczenia. Pospolitość tych drobnych decyzji, ich wszechobecność, jest w stanie zamglić ich prawdziwe znaczenie, które można dostrzec dopiero, jeżeli przyjrzy się im z bliska.
Funkcjonując w schemacie dnia, można się złapać na tym, że spora część wykonywanych czynności jest jakby „zautomatyzowana”. Ciężko się w sumie dziwić. Wstając rano, ubierając się i myjąc zęby, nie myśli się o tym wszystkim za dużo. Ciągła powtarzalność sprawiła, że konkretne czynności przeszły pod warstwę świadomości i myślami w tym czasie jest się zwykle gdzie indziej. To samo dzieje się na przykład, kiedy idziemy na uczelnię. Czy zdarzyło ci się jednak kiedykolwiek zmienić drogę (jaką zwykle chodzisz) bez wyraźnego powodu? Czy przeszedł ci przez głowę pomysł, że dokonując drobnego odstępstwa od normy, być może nadarzy ci się jakaś niespodziewana okazja? Myślę, że większość z nas odpowiedziałaby na te dwa pytania twierdząco. Nie ma osoby, która przynajmniej raz nie spróbowałaby ogarnąć wyobraźnią tego, co dzieje się w tych wszystkich miejscach, w których akurat nie możemy być. Ogrom wydarzeń rozgrywających
się niezależnie, wszystkie rozmowy i ludzie, których nie będzie dane spotkać. Nie da się tego okiełznać, nawet posiadając bardzo bujną wyobraźnię. Jednak to, na co można mieć wpływ to własny wybór. Nic nie jest w stanie ulec zmianie, jeżeli jest się w ciągłym zastoju. Okazja może nadarzyć się tam, gdzie odrobina szczęścia przetnie się z „wcześniejszym przygotowaniem”. Co to właściwie znaczy? Znaczy to tyle, że do zmiany potrzeba własnego wkładu, któremu z reguły wystarczy sama świadomość istotności małej decyzji. Taka świadomość musi jednak w pewnym momencie pójść w parze z małym uśmiechem ze strony losu.
Świetnie obrazującym to przykładem mógłby być sam mój początek w BIS-ie. To nie tak, że słyszałem o kwartalniku wcześniej. Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem w sobie nawet aspiracji do pisania tekstów, szczególnie takich, które miałyby zostać opublikowane i posłane w świat. Wszystko zaczęło się jednak pewnego październikowego popołudnia. Byłem w drodze do budynku wydziału i miałem jeszcze paręnaście minut w zapasie do wykładu. Tak się złożyło, że na ten dzień przypadły Targi Organizacji Studenckich AGH. Nie miałem nadziei znaleźć akurat czegoś konkretnego, raczej chodziło o rozeznanie się w przekroju tematów, jakimi takie koła się zajmują. Liczyłem na coś, co mogłoby się pokryć z moim dawnym zainteresowaniem małymi układami elektrycznymi. Chodziłem między stanowiskami, próbując połączyć uważne przyglądanie się przygotowanym wystawom z ciągłym spoglądaniem na tarczę zegarka, bojąc się utraty kontroli nad upływającym czasem. Kiedy zorientowałem się, że zostały mi już tylko minuty do początku zajęć, skierowałem się od razu w stronę wyjścia. Jednak, na moje nieszczęście, zaczepiła mnie wtedy jakaś dziewczyna reprezentująca Centrum
przypatrz się dobrze styczeń 23 20 spojrzenia
Mediów. Mimo, że nie miałem za dużo czasu, zdecydowałem się poświęcić chwilę na wysłuchanie, co ma do powiedzenia. Wtedy właśnie dowiedziałem się o CM i tworzących go redakcjach. Jedną z nich był BIS, a konkretniej: zawierający się w nim dział dziennikarski. Choć nigdy wcześniej nie robiłem niczego poważniejszego w tej dziedzinie, to podjąłem w tamtym momencie impulsywną decyzję, aby dać sobie szansę. Po powrocie z zajęć napisałem zgłoszenie rekrutacyjne, przyjęli mnie i tak, jakiś czas później, czytasz ten tekst. Tak więc jestem w stanie przyznać, że cały mój początek w BIS-ie jest uwarunkowany przypadkiem, wypadkową małych czynników i wyborów układających się w jedno istotne wydarzenie. Co, gdybym tamtego dnia wyszedł z akademika pięć minut później albo gdybym nie zdecydował się nawet przechodzić przez targi? Nie wiem i, szczerze mówiąc, uważam takie rozmyślania za bezsensowne. Mam raczej na myśli to, że patrząc wstecz, równie dobrze mógłbym robić teraz zupełnie co innego, jednak zawdzięczam przypadkowi fakt zajmowania się pisaniem. Czy,
koniec końców, decyzja o rekrutacji do działu dziennikarskiego „całkowicie zmieniła moje życie”? Zdecydowanie nie. Jednak trochę je odmieniła i odsłoniła ścieżki, o których wcześniej nawet bym nie pomyślał.
Mała decyzja, pozornie niemająca znaczenia, może, istotnie, prowadzić do następstw, których nie da się przewidzieć. Tak naprawdę każdy człowiek błądzi we mgle, nie mając nigdy nawet ułamka pewności co do tego, jak będzie wyglądać przyszłość. To, co, moim zdaniem, pomaga myśleć o przyszłości nie jak o chaotycznym kłębku możliwości, jest świadomość własnego wyboru. Choć drobna decyzja nie odwróci życia do góry nogami, to wzięcie pod uwagę jej znaczenia bardzo pomaga. Postrzeganie swojej pozycji jako ciągle zmieniającej się, niepewnej, niezależnej od własnej woli byłoby ogromnym ciężarem. Dlatego tak ważne jest właśnie ujrzenie siły stojącej za każdym pojedynczym wyborem.
przypatrz się dobrze styczeń 23 spojrzenia 21
Korytarze i Twarze
tekst: maria kolarska
ilustracje: victoria frechet
Czasem w inny wymiar przenoszą nas najbardziej przypadkowe rzeczy.
– Patti Smith, „Rok Małpy”
mamo, zadzwonię, jak dojadę
22:35, pierwszy dzień sierpnia 2022 roku. Biegnę z ulicy Pawiej na Dworzec Główny w Krakowie. W kieszeni czuję wibrujący cały czas telefon. Domyślam się, kto wysyła do mnie wiadomości. Moi przyjaciele już od kilkunastu minut czekają w okolicy trzeciego peronu. To z niego o 22:49 ma odjechać nasz pociąg do Budapesztu. Mam mieszane uczucia. Jestem zestresowana i podekscytowana. Po drodze myślę, że w domu będę dopiero za trzy tygodnie i martwię się, że wzięłam za mało rzeczy. Mimo to walczę z tymi wątpliwościami. Przecież dosłownie ledwo co jestem w stanie unieść mój plecak. To typowy trekkingowy bagaż o pojemności siedemdziesięciu litrów. Kupiłam go kilka lat temu, jeszcze w czasach jeżdżenia na letnie obozy harcerskie.
Pięć minut później, potwornie zmęczona całym tym pośpiechem, w końcu docieram na dworzec. Od razu spotykam się z czekającymi na mnie przyjaciółmi i zaraz potem, pomagając sobie wzajemnie z ciężkimi bagażami, wsiadamy do nocnego pociągu. Wszyscy zdajemy sobie wtedy sprawę, że zaczyna się nasza wakacyjna wyprawa.
O planach podróży po Europie wiedzieliśmy od pół roku. W lutym dostałam maila o wygranym konkursie „DiscoverEU” organizowa-
nym przez Komisję Europejską. Nagrodą były bilety na europejskie połączenia kolejowe. Razem z czwórką moich przyjaciół nie dowierzaliśmy, że nam się udało. Od tej chwili intensywnie zaczęliśmy myśleć o naszej wyprawie. Do tej pory najdłuższe trasy kolejowe co najwyżej pokonywaliśmy plastikowymi figurkami pociągów na tekturowej planszy do gry „Wsiąść do pociągu”. W pewnym momencie stała się ona stałym punktem wspólnych spotkań. Nasz plan podróży kształtował się w miarę każdej kolejnej rozgrywki.
Wiedzieliśmy, że na pewno zdecydujemy się na miejsca trochę mniej turystyczne. Nie skupiając się na szczegółach podróży, za nasz główny cel obraliśmy turecki Stambuł. Od razu zostałam zwolenniczką tego pomysłu. Było to na pewno połączone z towarzyszącą mi wtedy szczerą fascynacją dziełami tureckiej powieściopisarki Elif Shafak, której książka „Bękart ze Stambułu” odbiła się głośnym echem w tytułowym mieście. Dodatkowo wizja tylu podróży pociągiem brzmiała niezwykle kusząco. Ja sama, jako osoba nieznosząca jakichkolwiek tzw. „oponowych środków transportu” (z wyjątkiem roweru), nie mogłam się wprost doczekać. Uważam bowiem, że w pociągu nie tyle oczekiwanie na dotarcie do celu jest ekscytujące, ile sama podróż, która może okazać się nieoczekiwanym zwrotem akcji. Podczas 4 dni, 14 godzin i 41 minut łącznie spędzonych w trasie, doskonale się o tym przekonałam.
przypatrz się dobrze styczeń 23 22 spojrzenia
Do artykułu posłuchaj utworu: Yaralı Gönül-
Zeki Müren
rozmowa albo psikus
Zapamiętałam z tej podróży kilka wyrazistych postaci. Zaliczają się do nich zarówno osoby z obsługi transportu, którym podróżowaliśmy, jak i jego pasażerowie. Styczność głównie mieliśmy z pracownikami kolei. Z tego grona, pierwszą taką osobę spotkaliśmy już podczas przejazdu do Budapesztu.
W dwudziestej minucie od wyjazdu z Krakowa, nie pukając wcześniej, drzwi do naszego przedziału z głośnym hukiem otworzył ochroniarz nocnego pociągu. Był osobą przeciętnego wzrostu o platynowym kolorze włosów. Od razu widać było, że jego priorytetem nie jest na pewno bezpieczeństwo pasażerów, a zapewnienie im rozrywki w postaci wspólnej rozmowy, a najchętniej wspólnego sączenia alkoholu. Zaraz po krótkiej wymianie zdań wiedzieliśmy o nim niewiele, aczkolwiek wystarczająco. Miał na imię Patryk i był singlem posiadającym, w jego mniemaniu, najlepsze rady dla osób w związku. Niestety, o tym, jak płytkie one są, przekonała się dwójka moich towarzyszy podróży, która od dłuższego czasu jest razem. Gdy Patryk tylko to usłyszał, stwierdził, że im dłuższy jest staż związku, tym gorzej dla pary, powodując u nas tym samym pewną konsternację. Od razu wiedziałam, że w zanadrzu ma jeszcze wiele „dobrych” rad i od tego momentu przez dłuższy czas będziemy skazani na jego obecność. Na nasze szczęście uznał jednak, że nie jesteśmy zainteresowani tym, co ma do powiedzenia, więc po dłuższej chwili ciszy, która nastąpiła po jego nietrafnych wypowiedziach na temat relacji międzyludzkich, zamknął z impetem nasze drzwi i udał się do następnego przedziału. Odetchnęliśmy z ulgą, ale nie trwało to długo. Przez następne godziny w przedziale obok nas „impreza” trwała w najlepsze, a jej miejsce w pewnym momencie przeniosło się także na korytarz. Przez całą noc budziły nas hałasy tupiących stóp i głośnych pisków. Pomyślałam wtedy, że prawdopodobnie równorzędnie oryginalnych spotkań będzie jeszcze wiele.
Tak też się stało w podróży do Stambułu, która wyjątkowo nie odbyła się koleją. Przygody zaczęły się jeszcze kilka dni przed wyruszeniem z rumuńskiej stolicy, gdy dowiedzieliśmy się o braku wolnych miejsc w pociągu na następne dwa tygodnie. W tej sytuacji byliśmy zmuszeni na przerwanie korzystania z połączeń kolejowych i kupienia biletów na autobus trasy Bukareszt – Stambuł.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego autokaru. W prawie każdym oknie znajdowały się czerwonokrwiste tureckie flagi wszelkich rozmiarów, nie było toalety, a na tylnej części foteli dla pasażerów wisiały małe telewizorki, w których głównymi grami było „Fruit Ninja” i nieznany nam wcześniej „Skater Boy”. Pomimo to naszą uwagę chyba najbardziej przykuli kierowcy. Byli mężczyznami po czterdziestce z kruczoczarnymi włosami, mocno zaczesanymi do tyłu na żelu. Ubrani byli w białe koszulki polo, a ich gestykulacja
przypominała poirytowanych kibiców piłki nożnej. Mieli świdrujące spojrzenia i wymachiwali rękami. Jeden z nich co jakiś czas rozdawał podróżującym płyn dezynfekujący o zapachu malinowej wódki, wyglądem przypominający butelkę po litrowej wodzie. Za to na granicy bułgarsko-tureckiej jego kolega kazał mojemu przyjacielowi rozdać zabrane wcześniej każdemu w autobusie paszporty. Najzabawniej jednak było wtedy, kiedy próbowałam poprosić kierowcę o zrobienie przystanku na stacji benzynowej. Trwało to chyba z pięć minut, ponieważ za każdym razem, gdy mówiłam słowo „toilet”, mężczyzna trzymając w ustach papierosa lekceważąco machał ręką i odpowiadał mi po turecku „sonra”, znaczące po polsku „później”.
to się da załatwić
Jednak to, co spotkało nas kilkanaście dni później w pociągu z Bukaresztu do Budapesztu, przeszło moje oczekiwania. Incydent zaczął się wtedy, gdy pani w okienku na głównym dworcu Gara de Nord w Bukareszcie oznajmiła nam, że na trwającą piętnaście godzin nocną trasę do stolicy Węgier wyprzedane zostały wszystkie bilety na nocne kuszetki. Kobieta, stukając cały czas długimi turkusowymi tipsami, zdecydowanie nie wykazywała chęci pomocy, więc zrezygnowani zgodziliśmy się na regularne miejsca siedzące.
Kilka godzin później wsiedliśmy do pociągu. Jak okazało się dopiero na miejscu, nie przypominał on wyglądem tego, na co się pisaliśmy. Cała maszyna składała się głównie z otwartych przedziałów bez możliwości siedzenia za zamkniętymi drzwiami, a dookoła nas dosłownie warstwami piętrzyły się walizki, plecaki i niedorzecznie pokaźne, kolorowe, plastikowe torby z napisami w języku bengalskim. Na nieszczęście ich właściciele również najczęściej nie mieli przydzielonego im miejsca. Jak się domyślaliśmy, zapewne sprzedano za dużą ilość biletów, niż faktycznie było miejsc w pociągu, dlatego niektórzy z tych pechowców zmuszeni byli do siedzenia na podłodze. Było duszno, a w powietrzu unosił się nieświeży zapach przypominający skiśnięty jogurt. Cały przedział był zanurzony w świetle tak jasnym, że podnosząc wzrok ku górze musiałam mrużyć oczy.
Tak miała wyglądać nasza noc. Dobre nastroje z czasem dramatycznie się zmieniły i dlatego po krótkiej naradzie nasza grupa była zgodna. Musieliśmy coś z tym zrobić. To był najwyższy czas na zmianę naszych miejsc. Od razu podeszłam do konduktora z pytaniem, czy istnieje taka możliwość. On jednak z dozą dystansu odpowiedział, że owszem inne miejsca są dostępne, ale za znaczą opłatą, ze względu na ich rodzaj. Były to bowiem kuszetki. Tak, te kuszetki, które kilka godzin wcześniej były dla nas niedostępne. Po szybkim zastanowieniu się dałam jednak mężczyźnie wymaganą sumę pieniędzy. Z jego strony, oprócz dyskretnego skinienia głową, zauważyłam również płynny gest wsuwania głęboko banknotów
przypatrz się dobrze styczeń 23 24 spojrzenia
do kieszeni eleganckich spodni. Zapewne kwota, którą zapłaciłam, pojawiła się w głowie konduktora kilka minut wcześniej. Byłam jednak za bardzo zmęczona, żeby się tym wtedy przejmować.
Po chwili krótkiego pastwienia się nad przenoszeniem ciężkich bagaży, dotarliśmy do nowego przedziału. Był on stosunkowo dużą przestrzenią, a ciemnografitowe ściany wzmacniały tylko ochotę na sen. Problem był natomiast z ilością kuszetek. Na pięć osób były tylko cztery. Najbardziej sprawiedliwym rozwiązaniem tej sytuacji, w naszym mniemaniu, okazała się gra w „Marynarzyka”. Zasady były proste. Na podłodze będzie spał ten, na kogo padnie. Na szczęście finalnie nie byłam to ja, chociaż bardzo było mi żal mojego kolegi. Przynajmniej po raz pierwszy podczas naszego wyjazdu przydała się zabrana tylko przeze mnie biwakowa karimata. Tak minęła nam podróż. To właśnie w jej trakcie szczególnie doceniłam posiadanie łóżka do spania i chłodny powiew klimatyzacji.
proszę nie palić w toalecie!
W sumie podczas trwania naszej podróży mieliśmy okazję przejechać się kilkoma liniami kolejowymi. Należały do nich oczywiście dobrze znane nam już wcześniej polskie, a następnie te nigdy niesprawdzone, czyli rumuńskie, tureckie i czeskie. Każda z nich miała swoją własną specyfikę. Odpuszczę sobie szczegółową deskrypcję naszych krajowych połączeń – myślę, że każdy z nas umie wskazać ich charakter. Jeśli chodzi natomiast o zagraniczne linie, jest tutaj kilka smaczków.
Na trasie z węgierskiego Budapesztu do rumuńskiego Bukaresztu musieliśmy kupić bilety na nocny pociąg linii rumuńskich. Chcąc zaoszczędzić trochę pieniędzy, nie zdecydowaliśmy się na dodatkowo płatne nocne kuszetki, więc pozostały nam miej-
sca w standardowych wagonach. Był to najbardziej wyrazisty przedział, w jakim kiedykolwiek byłam. Jego próg od wejścia przywitał nas pomarańczowym sufitem, brązowymi skórzanymi fotelami i łososiowymi ścianami. Było dość brudno, co dodatkowo podkreślało biało-żółte oświetlenie, prosto jak ze szpitalnego korytarza. Temu wszystkiemu towarzyszył unoszący się w powietrzu zapach papierosów i sąsiadującej z naszym przedziałem toalety. Nikt z pasażerów nie przejmował się nadto wiszącą na jej drzwiach żółtą kartką z wyraźnym zakazem palenia. Podróż, mimo wszystko, minęła nam przyjemnie. Myślę, że głównie za sprawą mijanych po drodze niecodziennych widoków gór, pasących się krów oraz małych drewnianych kościółków, ale przede wszystkim prowadzonych przez nas rozmów. Dotyczyły one spotkanych do tej pory pasażerów oraz mijanych krajobrazów. Pamiętam dobrze rozmowę, podczas której zastanawialiśmy się nad pochodzeniem paszportu o czarnej barwie jednego z naszych współpasażerów czy nad kierunkiem podróży dużej grupy osób z Bangladeszu. Także kolory pociągów, którymi mieliśmy szansę się przemieszczać, za każdym razem przyciągały moją uwagę. W pamięci utkwiły mi tureckie linie. Swoim lśniąco czerwonym odcieniem przypominały pędzący pociąg z uniwersum Harry’ego Pottera, za to jasnobłękitny kolor czeskich kolei przywodził na myśl zabarwienie legendarnej polskiej kolei z lat 30. – „Luxtorpedy”.
pośpiesz się i wracaj
Podczas podróży z miejsca na miejsce szczegół nabiera zupełnie innego wymiaru. Zauważa się wachlarz detali, które sprawiają, że ze zwykłej jazdy często wyłania się całkowicie inny świat. Wyobraźnia sprawia, że zmieniają się kształty, zmienia otoczenie, a nieznajomi ludzie często stają się podobni do nas. Wiele dowiadujemy się o samych sobie. Z moich obserwacji wynika, że to właśnie w tym tkwi piękno i niepowtarzalność każdej tułaczki. Dlatego też z niecierpliwością oczekuję mojej kolejnej edycji „Wsiąść do pociągu”.
przypatrz się dobrze styczeń 23 spojrzenia 25
A ja chcę nieironicznie zachwycać się płatkami śniegu
tekst: zofia michlowicz
grafika: natalia gryboś
Pochwała troski, zaangażowania i poważnego podchodzenia do samego siebie na żenującym przykładzie płatków śniegu przedstawiona w zbyt wymyślnej formie literackiej ekspresji
część pierwsza – silący się na intrygującą kompozycję żenujący przykład
Znowu do miasta wtargnęła zima. Mróz czuć przy każdym oddechu. W powietrzu, pomiędzy cząsteczkami azotu i tlenu unoszą się drobinki kurzu i pyłów pochodzące z kominów, rur wydechowych, odkaszlnięć i papierosów. Wprawiane w ruch wirowy przez doskwierający przechodniom wiatr unoszą się w górę, a w trakcie ich podróży do nieba temperatura spada coraz bardziej. To tutaj, w mroźnych przestworzach ponad zimowym miastem, pyły przyjmą rolę jąder krystalizacji dla rozproszonych w atmosferze kropelek wody. Dzięki właściwościom drobinek kurzu cząsteczki pary wodnej będą mogły zgromadzić się w jednym miejscu, by wspólnie zresublimować w postać stałą. Chemiczny skład wody i nadzwyczajne właściwości wiązań wodorowych zmuszą je do łączenia się w sześciokątne struktury, które powoli nabierając objętości i masy, będą nieśpiesznie opadać na zabrudzone dachy i wystawione dziecięce języki.
Wszystkie płatki śniegu są do siebie podobne. Zbudowane są z sześciu ramion, które zbudowane są z połączonych w sześciokąty kryształków wody, która zbudowana jest z dwóch atomów wodoru i jednego atomu tlenu. Wodór – jako najpopularniejszy pierwiastek we wszechświecie, nie jest niczym nadzwyczajnym. Tlen – życiodajny, najpotrzebniejszy i najzwyklejszy – zdążył nas do siebie przyzwyczaić.
Nawet pojedyncza śnieżynka nie jest zupełnie oryginalna w swojej strukturze. Każde z jej sześciu ramion jest odbiciem pozostałych. Wzór powtarza się.
Jeden płatek śniegu waży około jednej tysięcznej grama. Samotnie nie utworzy białych puchowych czap na świerkowych gałęziach, nie zbuduje bałwana, nie zarwie dachu i nie zaskoczy drogowców. W jednym kilogramie jest ich milion. A kilogram to przecież zupełnie niedużo.
Samotny płatek śniegu szybko topnieje na rozpostartej dłoni, ale zachwycać się można tylko pojedynczymi śnieżynkami. W przypadku dużego ich nagromadzenia należy je zamieść, odrzucić, rozmrozić. Utorować sobie drogę przez ich mnogość.
część druga – omówenie przykładu przedstawione w wymyślnej formie literackiej ekspresji
Po takim wprowadzeniu porównanie ludzi do płatków śniegu narzuca się samo, co jest celowym zabiegiem osoby autorskiej. Osoba czytelnicza uważa je za banalne i zastanawia się, po co marnować przestrzeń na ciasnych stronach kwartalnika na bełkotliwe oczywistości. Użyte porównanie jest nieoryginalne i pretensjonalne, chociaż udaje odkrywcze i dogłębne. Przez zauważenie przeciętności własnoręcznie napisanych słów, osoba autorska liczy na to, że zostanie uznana za przenikliwą i inteligentną.
Niestety – komentowanie cech takiej metafory i użycie względem siebie upragnionych określeń (przenikliwa, inteligentna) nie sprawia, że stają się one prawdziwe.
przypatrz się dobrze styczeń 23 26 spojrzenia
Osoba autorska mogłaby bez końca pozwalać na krystalizację kolejnych warstw wypowiedzi na temat swoich poprzednich wypowiedzi, jednak nie zrobi tego. (Pozostawiono bez komentarza, że właśnie to zrobiła).
Wydaje się, że ironia straciła całą swoją siłę i znaczenie przez natrętne wpychanie się we wszystkie słowa i działania. Użycie przywołanego powyżej porównania (ludzie-płatki śniegu) poprzez opisanie go przywołanymi powyżej epitetami (nieoryginalne, banalne, pretensjonalne), nie staje się dzięki temu inne. Używanie tego porównania w sposób dosłowny brzmi naiwnie. Nikt nie chce tego robić, a tym bardziej osoba autorska. Odnoszenie się z pozycji wyższości i z przekąsem do użytej metafory również nie jest powołane. Sygnalizuje tylko, że osoba autorska pogardza własnym porównaniem, ale brak jej zasobów intelektualnych do znalezienia lepszego oraz odwagi do porzucenia metafor zupełnie. Wystarczy jej jedynie na ironizowanie i dobieranie pompatycznych słów.
Tak więc pomimo przekonania o własnej niekompetencji, osoba autorska nadal ukrywa się za środkami stylistycznymi (epitet, metafora, powtórzenie).
CZĘŚĆ PIERWSZĄ jako nieudaną próbę wykazania się nadzwyczajnymi umiejętnościami literackimi oceniono jako zupełnie przeciętną. Została więc brutalnie odcięta od pierwotnych założeń osoby autorskiej, która w CZĘŚCI DRUGIEJ niniejszego tekstu próbuje dać osobom czytelniczym do zrozumienia, że przecież pierwszy akapit nie został napisany na poważnie. Od początku wiedziała, że będzie kiczowatym przykładem do wyprowadzonego w dalszych częściach błyskotliwego rozumowania.
Wokół pierwotnego zamiaru pochylenia się nad ciekawymi właściwościami płatków śniegu, wykrystalizowały kolejne warstwy interpretacji, które zakryć mają nieprzyjemną prawdę, że osoba autorska nie ma na wybrany temat nic nowego do powiedzenia.
Tak było prościej – opisanie płatków śniegu w sposób ciekawy dla dorosłych czytelników wymagałoby poważnego potraktowania tematu. Konieczne byłoby na przykład przyłożenie większych nakładów sił umysłowych do rozczytania zagadnienia. Łatwiej wylać z siebie potok skomplikowanych słów.
część trzecia
Prostota nie jest gorsza od skomplikowania. Słowa kwieciste nie muszą nieść więcej treści niż żołnierskie. Szczere obnażenie swoich myśli i odczuć, choćby naiwnie i w krótkich zdaniach, jest odważne i trudne. Pozostawienie tych myśli i odczuć do rozeznania innym, jest jeszcze trudniejsze.
Ze strachu przed osądem, sami surowo siebie oceniamy, żeby przygotować się na krzywdzące słowa, które potencjalnie mogłyby paść z cudzych ust. Podważamy swoją kompetencję, adekwatność i pomysłowość, żeby nikt inny już nie mógł tego zrobić. Boimy się bycia uznanymi za konwencjonalnych i nieoryginalnych, więc wyśmiewamy w sobie sentymenty.
Chciałabym, żeby ludzie częściej mówili rzeczy proste i naiwne, bez dodawania wyjaśnienia, że wiedzą o ich prostocie i naiwności. Chciałabym, żeby ludzie częściej milczeli po swoich wypowiedziach, pozwalając im rezonować w świecie, zamiast sprostowywać je i odkręcać, przy okazji dostosowując je do upodobań innych. Chciałabym, żeby normalne było przyznawanie się do niewiedzy i braku obycia, bez przepraszania całego świata za ich niedobór.
Pozwólmy innym mieć zdanie na nasz temat. Pozwólmy sobie próbować i przegrywać, ośmieszać się i kompromitować. Przecież cudze opinie to tylko opinie, a przemyślenia to tylko przemyślenia. Mogą się zmieniać i nie mają przedstawiać prawdy ostatecznej.
Niestety – ciągle boimy się, że podejmując uczciwą próbę zmierzenia się z tematem, nie podołamy zadaniu. Zastanawiamy się, jak wtedy zostaniemy ocenieni. Dlatego nie podejmujemy uczciwej próby, tylko działamy się na pół gwizdka i liczymy, że delikatne zbagatelizowanie i obśmianie samych siebie to zamaskuje.
Nasze wyobrażenia na temat wyobrażeń innych na nasz temat kształtują nasze zachowania.
O zgrozo! Jesteśmy banalnymi płatkami śniegu.
przypatrz się dobrze styczeń 23 28 spojrzenia
Do tekstu posłuchaj: Kabaret Starszych Panów – Na Całej Połaci Śnieg
PORTRETY
to osiem centymetrów. O życiu wśród mikroskali
Roberta Gadzińskiego –artysty modelarza z Parku Miniatur.
tekst: Józefina Arodaz
ilustracja: Anna Jaszczur
Przybliżenie szczegółu wymusza na mnie to, żebym zrobił więcej, niż zobaczy oko ludzkie w makiecie (...). Świadomość, że coś miałbym uprościć, pominąć, to jest dla mnie tragedia. Robię mnóstwo rzeczy, których nikt nie widzi, tylko dlatego, że nie potrafię opuścić pewnych szczegółów.
– Robert Gadziński
górować nad tadź mahal – introdukcja
„To
Robert Gadziński w rozmowie o pracy i życiu
Można sobie wyobrazić to tak: pan Robert w skupieniu pochyla głowę nad kopułą Tadź Mahal, którą trzeba oczyścić z zielonego nalotu pojawiającego się zwykle po miesiącach zimowych. Albo: jego postać żwawo maszerująca w stronę Sztokholmskiego Ratuszu z zamiarem odświeżenia kolorów ścian zrobionych z płyt PCV. Łatwo też przywołać obraz pana Roberta pochylonego nad stołami zawalonymi szkicami, projektami czy fotografiami w momencie, gdy ten próbuje z dokładnością co do milimetra wykreować nowy porządek rzeczy. Chodzi o to, żeby zbudować świat jeszcze raz – w miniaturze. Przetworzyć monumentalne historie zabytków, przenieść architektoniczne detale, uzyskać efekt symulujący oryginalny materiał, przetłumaczyć „język ogromu” na „gwarę mikro”. To wszystko to, mniej lub bardziej, oczywiste cele przyświecające codzienności Roberta Gadzińskiego – artysty modelarza z Łękawicy, który od piętnastu lat tworzy profesjonalne makiety w tematycznym parku rozrywki. Efekty jego pracy Honorata Gadzińska (żona i nieodzowna członkini zespołu parkowego) głosem pełnym entuzjazmu i dumy nazywa „miniaturowymi arcydziełami”.
Świat jest mały – nakreślenie kontekstu
Modelować świat, tak, ale to jest taki mikroświat. Nie wychodzi poza pewne granice.
Miejsce, wokół którego oscyluje ten tekst to Park Miniatur w Inwałdzie, oddalony około półtorej godziny drogi od Krakowa. Człowiek, o którym będę snuć opowieść to Robert Gadziński, zwykle oddalony o około cztery budynki i skrawek pola od domu rodzinnego mojej babci. Niezwykłe historie są nieraz bliżej niż nam się wydaje. Pana Roberta poznałam nie jako modelarza i konserwatora z Parku, a jako ojca mojej przyjaciółki. Tak też przede wszystkim funkcjonuje w mojej świadomości. Intuicyjnie odbieram go oraz jego żonę – Honoratę – w pierwszej kolejności jako niezwykle przyjaznych, pozytywnie zakręconych ludzi, którzy byli (i są nadal) świadkami naszego dorastania: wyskakiwania z dzieciństwa i próbowania szans w dorosłym życiu. Dopiero potem zaczynam ugruntowywać w sobie przekonanie, że pan Robert zajmuje się zawodowo czymś zupełnie niesamowitym i że historie z jego życia potrafią być równie ciekawe, co te wyjęte z „Madame” Libery czy „Buszującego w zbożu” Salingera. Problem w tym, że w naszej głowie osoby z bliskiego otoczenia często nie mają szansy wyjść poza pewne nadane im już role. Czasem trudno nam dostrzec, że każda z tych osób to przecież wielowątkowa, pełnoprawnie funkcjonująca, całodobowa opowieść osadzona w swoim własnym uniwersum.
Człowiek
Do tekstu posłuchaj: Bukowina II Złota Kolekcja
był strzał życia, trafiłem.“
przypatrz się dobrze styczeń 23 30 portrety
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 31
rozprzestrzenić wolność – o latach młodości
Nie wiem, czy to już ze studiów wyciągnąłem, ale powiem tak: każdy problem da się rozwiązać.
Gdy nie wiem, jak coś zrobić, to nie załamuję rąk, nie mówię: «nie wiem». Zwalczenie swojego poziomu niewiary czy niemożności to podstawa mojej pracy, podstawa, żeby coś zrobić.
Źródło tego, co dziś pan Robert nazywa umiejętnością pracy w wielu dziedzinach, wyjaśnienie dla jego interdyscyplinarności odnajduje w postaci swojej matki, po której odziedziczył niespokojnego ducha artysty poszukującego. Zarówno ona, jak i jej syn mieli w sobie zamiłowanie do sztuki. Nie potrafili jednak przekuć tego w praktykę w jednej, wybranej formie. Pan Robert wspomina: Sto lat grałem na gitarze – nie nauczyłem się dobrze grać. Uczyłem się francuskiego, gry na pianinie, rysowałem, malowałem, ale nigdy nie mogłem zrealizować w pełni tej artystycznej duszy. Dopiero praca jako modelarz, w której ważne jest czerpanie z różnych umiejętności: od wizualizacji przestrzennej brył, poprzez rysowanie, na rzeźbieniu drobnych elementów skończywszy; dało mu poczucie ostatecznego skumulowania tych, drzemiących w nim, artystycznych zaczątków.
Kwestię studiów z uśmiechem podsumowuje tak: Nigdy nie pracowałem ani minuty w swoim zawodzie. Zaraz jednak dodaje, że jako pewien niepowtarzalny etap, jako okazję do zbierania najrozmaitszych doświadczeń, uważa studia za coś niezwykle ważnego w życiu człowieka. A tego wątku, o mały włos, w ogóle by nie było w życiu pana Roberta. Na kierunku organizacja i technika transportu w Radomiu tak naprawdę ląduje przypadkiem, zdając w drugim terminie. W pierwszym – oblewa egzamin wstępny z matematyki na Politechnice Warszawskiej, po którym to epizodzie ucieka na miesiąc ze stolicy w góry. To rodzice, do których zdecydował się zatelefonować jakiś czas po eskapistycznym zrywie, wskazują mu alternatywny pomysł z drugim terminem i zdawaniem na uczelnię wyższą w Radomiu. Pan Robert zauważa: Zdawałem, choćby dlatego, żeby uciec przed wojskiem. Gdyby nie studia, to czekałaby go całkiem inna ścieżka: trafiłby do służby zasadniczej jako skoczek spadochronowy (dokładnie takie wezwanie do wojska otrzymał wówczas młody Robert Gadziński). Kim byłby dziś bez wątku radomskiej edukacji? Jak zauważa: Studia bardzo wiele mnie nauczyły (...). Nauka logicznego myślenia, nauka myślenia w ogóle, uczenia się. No i te nieprzespane noce w akademiku i niekończące się dyskusje (również wiele wnoszące).
guliwer w krainie miniatur – o pracy
Wszystko, co robiłem w życiu, jakoś potrafiłem zaakceptować i polubić. Może jakbym rowy kopał, to też bym musiał to polubić. Bo inaczej bym nie kopał.
Zatem udaje się w Małopolsce zmieścić świat cały – zainstalować w jednym miejscu najbardziej rozpoznawalne budowle, kultowe miejsca, największe turystyczne atrakcje zmniejszone w skali 1:25. Skali, zgodnie z którą postacie ludzkie, dodawane w celu urealnienia otoczenia miniatur, mają zaledwie osiem centymetrów. Dbałość o detal chyba jeszcze trafniej ilustruje sytuacja z makietą Tower Bridge, którą wyjątkowo wykonano w skali 1:100. Tu sylwetki ludzkie mają zaledwie piętnaście milimetrów. Taki mikro-człowiek umieszczony na londyńskim moście, to zjawisko praktycznie niezauważalne dla gości Parku Miniatur. To, że w ogóle pojawiają się takie szczegóły w przygotowywanych atrakcjach, to prywatna ambicja pana Roberta, który nawet w czasie wolnym nieustannie wraca myślami do tego, w jaki sposób osiągnąć wymarzony efekt tworzonych miniatur. Z perspektywy lat stałem się przez to pracoholikiem, stwierdza ze śmiechem.
Robert Gadziński dołącza do zespołu w Inwałdzie w 2007 roku. Pracę tam rozpoczyna, tak naprawdę, bez większego doświadczenia. W dzieciństwie sklejał modele samolotów, potem wytwarzał różne przedmioty, ale bardziej na użytek domowy. Przygoda, która czekała go w Parku Miniatur, miała zupełnie inny wymiar – dosłownie i w przenośni. Razem z ówczesnymi współpracownikami (obecnie pan Robert działa w pojedynkę) zabrali się do pilnej pracy. Należało jak najszybciej stworzyć bazowy zestaw atrakcji dla turystów. Na jedną miniaturę w zespole czteroosobowym trzeba było poświęcić wtedy około cztery miesiące. Powoli teren Parku zaczął nabierać życia. W pierwszym sezonie zaprezentowano dziewięć miniatur. Obecnie jest ich ponad sześćdziesiąt. Przy tworzeniu ponad połowy pan Robert miał swój udział od początku do końca, przy pozostałych zadbał o elementy dodatkowe. Nad wszystkimi czuwa konserwatorsko.
Pan Robert opowiada mi o procesie powstawania miniatur. Wszystko zaczyna się od wyboru kolejnego obiektu. Zwykle, jeśli dane miejsce jest w Polsce, wybierają się tam razem z zespołem, aby dokładnie je obfotografować. Jeśli nie są w stanie gdzieś się zjawić sami – zlecają skrupulatną sesję zdjęciową komuś przebywającemu w danym kraju lub regionie. Im więcej materiałów, tym lepiej. Pan Robert kontrastując pracę kiedyś a dziś stwierdza, że główną różnicą jest to, ile błogosławieństwa i przekleństwa
przypatrz się dobrze styczeń 23 32 portrety
przyniosło pojawienie się aparatów cyfrowych. W erze analogów do dyspozycji miał około 20-30 zdjęć. Obecnie fotografie liczy w setkach i tysiącach, a każda zawiera jakąś istotną informację, nowy punkt widzenia. Czasami ginę w szczególe, w który za bardzo się wpatruję, przyznaje. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że z tej postawy „zafiksowania” trudno byłoby mu nagle zrezygnować.
Kiedy baza fotograficzna zostaje zebrana, następuje dokumentacja miarowa, która finalnie umożliwia odpowiednie przeskalowanie obiektu. Następny etap należy do osoby, która przygotowuje dla pana Roberta projekt architektoniczny. Zaopatrzony w te wszystkie elementy modelarz może przystąpić do pracy nad makietą. Warto podkreślić ogrom wkładu merytorycznego w te projekty. Pan Robert przed przystąpieniem do konkretnego tworzenia, musi zgromadzić i uporządkować imponującą dawkę wiedzy na temat danego obiektu.
Zapytany o ulubioną miniaturę odpowiada tak: Każda miniatura, którą buduję jest ulubiona, bo jestem z nią związany – do pewnego momentu. Potem zaczyna mnie wkurzać: gdy ją robię już długo. Nie mogę na nią wtedy patrzeć. Zwłaszcza, gdy wychodzi za duża! Ale potem przychodzi taki fajny moment, kiedy się tę miniaturę maluje i nagle zaczyna nabierać życia. Tę transformację z nieożywionej formy w nabierający barw obiekt z duszą pan Robert określa jako „moment zakrzywienia rzeczywistości”.
gzymsy, bierki, kangurki – historie drobne
Każda miniatura to nowe wyzwanie, nowe technologie. Ta nauka cały czas trwa.
Z powstaniem każdej z miniatur wiążą się różne ciekawe, momentami absurdalne, sytuacje. Bardzo przypadła mi do gustu opowieść o przygotowywaniu w przydomowym warsztacie makiety kompleksu kamedulskiego na Wigrach. Ze względu na ograniczoną przestrzeń pan Robert upewniał się przed przystąpieniem do pracy, czy wszystko wymiarowo mu się zgodzi. Wyliczył sobie, że miniatura klasztoru – głównego budynku – idealnie mieści się w drzwiach. Zapomniał jednak, że jako ostatnie elementy doklejane będą małe gzymsy przy wieżach. Kiedy gotową makietę należało wynieść z warsztatu, okazało się, że miniatura nie przechodzi przez wejście! Blokowały ją właśnie te drobne dodatki. Pan Robert, zgodnie ze swoją maksymą (Nie ma problemu nie do rozwiązania!), wyciął we framugach drzwi otwory wielkości wystających gzymsów. Ślad po tej wirtuozerskiej akcji można zobaczyć do dziś w przydomowym warsztacie Gadzińskich.
słyszę o tym, jak kolorowe bierki ze sklepów z zabawkami przemieniane są w Parku Miniatur w dzidy makietowych ludzików. Albo: że kuliste elementy z krzyży Bazyliki Świętego Marka to tak naprawdę pomalowane gumowe kangurki. Pełna osobliwego uroku jest również historia błędnie wykonanej wieży z Katedry Wawelskiej, którą pewien uczony, specjalizujący się w tym to właśnie królewskim zabytku, oskarżył o dysproporcje. Wskazany fragment miniatury rzeczywiście wymieniono, a nieprzydatna już część wieży znalazła zastosowanie w ogródku rodziny Gadzińskich. Pan Robert przemienił ją w baśniowy „domek dla mrówek”.
przez przypadek – o życiu
Mamy szczęście, bo umiemy i lubimy to, co robimy. Przez przypadek można powiedzieć.
– Honorata Gadzińska, żona pana Roberta
Młodzi Robert i Honorata nie przypuszczali pewnie, że porzucenie warszawskiego świata i ekstremalna podróż po zakątkach Polski zakończy się zamieszkaniem w starym domu w niepozornej Łękawicy. Ani on, ani ona nie planowali również kariery w miejscu tak nietypowym, jak Park Miniatur, bo jak zaplanować coś, o czego istnieniu nie miało się wcześniej pojęcia? To przypadek często mieszał lub układał im życie. Co znamienne, te nieplanowane wątki często prowadziły ich do momentów pełnych szczęścia i zadowolenia z życia. Ostatecznie to właśnie w tej małej wiejskiej miejscowości odnaleźli swoją wymarzoną samotną wyspę, gdzie pan Robert z przyjemnością praktykuje styl życia, jak sam to nazywa, „na Robinsona Crusoe”. To tu pani Honorata „zaludnia przestrzeń” domu najróżniejszymi bibelotami. Można powiedzieć, że nie tylko znaleźli swoje miejsce na świecie, ale i nauczyli się je modelować na swój wyjątkowy, pełen szczegółów sposób.
pan robert też się przypatruje
«Przypatrz się dobrze», czyli zgłębij każdy temat, który cię dotyka.
O tym, że nic się nie marnuje, że rzeczy płynnie zmieniają swoje przeznaczenie i że pan Robert dysponuje niezwykłą mocą reinterpretacji otaczającej nas rzeczywistości przekonuję się, gdy
Na sam koniec rozmowy z panem Robertem, pytam go o rozumienie hasła przewodniego kwartalnika, czyli o „przypatrywanie się dobrze”. Jak on rozumie takie słowa w kontekście swojego życia? Odpowiada tak: Jeśli mam iść [myślą] do miniatury: rozumiem to jako to zbliżenie zdjęcia i ten szczegół, który mnie «zabija». Natomiast pierwsze skojarzenie: «przypatrz się dobrze» czyli zgłębij każdy temat, który cię dotyka. Zgłębić każdy temat, który nas dotyka, który nas fascynuje, który na nas gdzieś tam w świecie czeka. To brzmi, myślę, jak dobre wyzwanie na koniec. Stawiam więc kropkę. Pasuje. To w końcu taki miniaturowy znak.
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 33
Form follows function
Architektura modernistyczna to dość szerokie pojęcie, trudne do zdefiniowania w sposób jednoznaczny. W zależności od miejsca i czasu modernizm przybierał trochę inny kształt, jednak tym, co łączyło jego wszystkie nurty, był szeroko rozumiany pragmatyzm i użytkowość. W planowaniu nowej inwestycji nadrzędną rolę odgrywał funkcjonalizm i racjonalizm. Przede wszystkim musiały zostać spełnione wymogi funkcji, które miał pełnić dany obiekt.
W przypadku Miasteczka Studenckiego
AGH, powstałego w latach 1964-75, funkcjonująca aktualnie nazwa „miasteczko studenckie” idealnie oddaje charakter założeń inwestycji. Kompleks miał zapewnić studentom nie tylko możliwość kwaterunku, ale również dostęp do rozrywki, zaopatrzenia, usług czy opieki lekarskiej. Każdy budynek „studenckiego osiedla” miał składać się z mniejszych jednostek, w których skład wchodziły dwa pokoje dwuosobowe oraz dwa trzyosobowe, połączone przedpokojem i węzłem sanitarnym. Na każdym piętrze znajdowała się również kuchnia. Taki układ miał w założeniu sprzyjać integracji i służyć celom edukacyjnym – starsi studenci mogli pomagać młodszym.
Co ciekawe, wszystkie pierwotne zamierzenia dotyczące funkcjonowania miasteczka są aktualne do dziś. Na uczelnianym kampusie jest wiele punktów usługowych, dostępna jest szeroka oferta gastronomiczna, a także znajdują się tu kluby muzyczne, boiska czy basen. Integracja studentów jest również mocną stroną życia na miasteczku – studenci poznają się nie tylko w akademikach, ale także mają do tego okazję spędzając czas w tzw. przestrzeni grillowej. Już na etapie planowania inwestycji powstała koncepcja otwartej przestrzeni, w której studenci mogliby odpoczywać i wspólnie przebywać na świeżym powietrzu.
Miasteczko Studenckie AGH do dzisiaj jest unikalnym rozwiązaniem urbanistycznym. Jego budowa była rewolucją w sposobie myślenia o funkcji, formie i przestrzeni. Uzyskanie pozwolenia na budowę nie było łatwe i wymagało wielu negocjacji. Z tego powodu projekt musiał być dobrze dopracowany. Budynki o niskiej zabudowie zostały postawione horyzontalnie, dzieląc miasteczko na strefy. Otwarte przyziemne przejścia miały z kolei ułatwiać komunikację pomiędzy różnymi częściami kampusu. W ten sposób udało się rozdzielić rozmaite funkcje miasteczka między jego strefy i sprostać oczekiwaniom względem całej inwestycji.
tekst i zdjęcia: natalia deyna
Dom jest maszyną do mieszkania.
przypatrz się dobrze styczeń 23 34 portrety
– Le Corbusier
Oda do ALTER EGO –celebrując ikony dostrzegając w kreowanych przez
nie
personach relację z własną tożsamością.
w pokoju pełnym ikon…
Obserwując ich śnieżnobiałe uśmiechy, onieśmielające blaskiem oczy, idealne ciała i wysublimowane odpowiedzi w wywiadach do programów typu Late Night Show, łapiemy się na pragnieniu doświadczenia chociażby chwili tego, co nazywają rzeczywistością. Nasi idole, bohaterowie, ikony, inspiracje. Widzimy pop-artowe obrazy Andy'ego, zapadającą w pamięć scenę Marilyn z „Gentlemen Prefer Blondes” czy legendarne teledyski Gagi z albumu „The Fame Monster”.
Czy jednak spróbowaliśmy kiedyś dostrzec, co stoi za tymi delikatnymi uśmiechami, oczami przepełnionymi doświadczeniem i za ciałem, które nosi w sobie żywą historię – ludzi, którzy dla nas stali się Ikonami. Gdzie oni stawiają granicę? Jak ich relacja z publiczną częścią siebie współgra i ewoluuje? I jak my sami, inspirując się
tymi personami, kreujemy naszą własną tożsamość? Próbując zajrzeć w ich życie, dostrzec możemy geniusz, jak i idące za nim konsekwencje w kreowaniu własnego, scenicznego alter ego.
sasha fierce – beyonce knowles
Sasha Fierce pojawiła się wraz z nadejściem albumu „I am... Sasha Fierce”. Dzieląc krążek na dwie części – jedną z nich spokojną, uczuciową i delikatną oraz drugą żywą, pewną siebie i dumną. Beyonce zdaje sobie sprawę, jak istotną częścią radzenia sobie z natłokiem stresu i odpowiedzialności w życiu naznaczonym sławą, jest alter ego, któremu dała życie. Zauważa w jaki sposób pozwalało jej to na rozkwit, gdy wszystkie oczy pod sceną wpatrzone były w Sashę.
tekst: kacper bomba
Ilustracje: barbara szweda
przypatrz się dobrze styczeń 23 36 portrety
Sasha Fierce is the fun, more sensual, more aggressive, more outspoken side and more glamorous side that comes out when I’m working and when I’m on the stage.
Relacja tych dwóch trwała dwa lata. Wydawać by się mogło, że od 2008 roku Sasha była stróżem w nowej, solowej karierze Beyonce. Artystka mówiła o niej jak o dobrej przyjaciółce. Obserwujemy, jak na scenie niemalże jednoczyła się z Sashą Fierce, jak gdyby odgrywała rolę pop divy w hucznym spektaklu, aby później, za kulisami, przybić z nią piątkę i umówić się na następne publiczne wystąpienie. Sama Beyonce nie ukrywała tej koleżeńskiej relacji z kreowaną przez siebie personą. Stawiała granicę między nią a Sashą.
Sasha Fierce is done. I killed her.
alterego
1. «osoba pokrewna komuś pod względem duchowym; też: postać literacka, filmowa itp. utożsamiana z autorem»
2. «druga część czyjejś rozdwojonej jaźni»
3. (definicja własna) «całkiem samodzielna, choć wyjątkowo krucha fasada,której istnienie wciąż sami kwestionujemy, lecz boimy się ją zburzyć też: ucieczka, nadzieja, szansa, przetrwanie, rozwój, porażka, wygrana»
W 2010 roku Beyonce zdradza czytelnikom Allure rozstanie z Sashą. Obserwując artystkę przez te dwa lata byliśmy świadkami diametralnej przemiany. Alter ego piosenkarki w jej przypadku stało się katalizatorem nie tylko metamorfozy w artystkę, którą pragnęła się stać, ale także w kobietę, którą gotowa była zostać. Po ich dwóch wspólnych latach patrzymy na kochaną przez wszystkich gwiazdę, która jest pewna siebie, kobieca, zmysłowa i silna. Ta persona nie była tylko fenomenem branży muzycznej – nie była ona dla nas, odbiorców. Sasha pojawiła się dla samej Beyonce –stanowiła ucieleśnienie publicznego dojrzewania młodej artystki, która przekuła ten proces w formę artystycznego i muzycznego aktu. To dzięki temu doświadczeniu podpisze się ostatecznie pod historią popkultury i muzyki już nie jako Sasha Fierce a Beyonce.
I don’t need Sasha Fierce anymore, because I’ve grown and now I'm able to merge the two.
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 37
lana del rey // lizzie grant
Never had a persona. Never needed one. Never will.
Może się wydawać, że życie artystki zawsze przypominało koloryzowane, mgliste wspomnienie. Albo sama Lizzie w ten sposób postrzegała rzeczywistość. Urodzona w małym Lake Placid, dręczona problemami w domu, walcząca z nałogiem już w czasach szkolnych. Później szukając sławy, obracając się w towarzystwie artystów – w tym Stefani Germanotty – łącząc studia ze śpiewaniem w pubach i sypianiem po kanapach znajomych, próbowała przetrwać. Przetrwanie ją inspirowało.
I definitely don’t need a persona to create music, it’s not a David Bowie type of thing necessarily (maybe that’s not a good reference, he may be completely as I imagine him to be). I just put music out under a different name with a fully realised sound and texture.
Wraz z „Video Games” i albumem „Born to Die” Lana zdołała odnaleźć swój kąt w muzyce mainstreamowej, reprezentując kwintesencję popkulturowego nurtu „Internet Sad Girl”, który zawładnął w tym czasie dużą częścią młodszego społeczeństwa. W pewien sposób już wtedy persona kreowana przez Lanę wzbudzała kontrowersje, zwłaszcza ze względu na swoją młodą publiczność. Artystka romantyzowała życie bardzo szerokiej części społeczeństwa USA – życie białej klasy średniej. Dowiadując się odrobinę więcej o życiu prywatnym piosenkarki, zaczynamy rozumieć ten zabieg artystyczny. Lana w latach 2012-2017 to portret zagubionej, młodej dziewczyny, która próbuje odnaleźć namiastkę piękna w prostym życiu, gdzie dym papierosowy zlewa się ze spalinami motocykli i starych samochodów, gdzie dojrzali mężczyźni są jej chwilową uciechą, a to wszystko otulone jest w delikatne i melancholijne dźwięki, które artystka ubóstwia. Aby dodać tym scenom dramaturgii i oniryzmu, Lana sięga do obrazów starego Hollywood i epoki niczym z bankietów u „Wielkiego Gatsby’ego”, zamieniając jeansowe szorty na aksamitne suknie wieczorowe, wciąż śpiewając o utęsknionej miłości i nieuleczalnym poczuciu samotności i żalu. Pozwalamy jej malować przed nami ten obraz.
There is nothing altered, nothing compromised, they are perfectly me. For better or worse, it’s like a person in song and video form.
To, co jest różne u Beyonce i Lany, to dynamika, jakiej nabiera relacja z ich alter ego. Każdy z nas tworzy tysiące wersji siebie, przedstawiając się różnym osobom w różnych społecznościach, co jest kompletnie naturalne. Sami próbujemy odnaleźć swoją własną tożsamość, szukając tej, w której czujemy się najbardziej „rzeczywiści” i prawdziwi dla nas samych. Każda osoba publiczna tworzy oficjalną personę – tą, którą my sami odbieramy i interpretujemy. Ludzie sławni najczęściej mają nad nią dużą kontrolę. Beyonce postawiła jasne granice, oddzielając od siebie Sashę, mądrze uświadamiając ludzi o jej artystycznym eksperymencie. Lana przez długi czas pozostawała anonimowa, tajemnicza – była dla nas idealnie piękną, nieidealnie wrażliwą dziewczyną z ekranu w retro filtrze, na tle amerykańskich pustyń i pubów motocyklowych. Ten obraz był przez nią ostrożnie kreowany i strzeżony. Mimo że zdajemy sobie sprawę, jak odrealniona jest postać Del Rey, pozwoliliśmy jej istnieć jako alter ego. Lubimy jej słuchać i patrzeć na nią. Lana utrzymuje, że nigdy nie kreowała persony – mimo to jesteśmy świadkami jak szybko i zwinnie ewoluuje, szukając dla siebie miejsca. Jak każdy z nas.
When things got bigger for me and my career, I always assumed that just by me speaking and being myself, people would know who I was inherently. I learned that was not true. You had to really spell things out, and that was very hard for me.
W 2019 roku, po krótkiej ciszy i zaangażowaniu w social mediach Lana powraca z nowymi singlami „Doin’ Time” oraz „Looking for America”. Można poczuć, jakby artystka chciała się nam przedstawić osobiście, niezależnie od naszej reakcji. Lana w mediach społecznościowych dzieli się swoim życiem wśród rodziny i przyjaciół. Są to selfie bez makijażu, zdjęcia ze spotkań w knajpie i spacerów wzdłuż obwodnicy. Lana nie boi się też zwracać bezpośrednio do odbiorcy. W 2020 roku pojawia się na Instagramie niesławny post „Question to the Culture”, wyrażający niezadowolenie ze strony artystki za nazywanie jej twórczości nieprzyzwoitą, zbyt seksowną czy niedopracowaną, w którym odwołuje się między innymi do wypowiedzi krytyków na Twitterze. Sama muzyka Del Rey zmienia w pewien sposób kierunek, przekaz, jak i brzmienie. We wcześniejszym albumach mamy do czynienia z celebracją amerykańskiego życia. Tym razem jednak, przez wpływ sytuacji politycznej w państwie, Lana wplata dozę zaniepokojenia między wersy, zaraz obok typowego dla niej melancholijnego utęsknienia za mglistymi wspomnieniami prostszych lat. Fasada Miss Americany zaczyna opadać. Artystka pozwala sobie na intymność z otoczeniem, autentyczność, której zawsze gdzieś brakowało. Wystarczy, że patrzymy na Lanę na koncercie w jeansach i luźnych koszulkach – wystarczy, aby poczuć się bliżej
przypatrz się dobrze styczeń 23 38 portrety
niej. Sama Lana Del Rey może tego nie zauważać lub nie chcieć tego widzieć, jednak patrząc na nią z perspektywy wieloletniego widza, dostrzeżemy rosnący komfort artystki do tożsamości, jaką przyjęła lub którą pozwoliła sobie zaakceptować jako integralną część siebie. Czyż sami nigdy tego nie doświadczyliśmy? A może dalej szukamy naszej prawdziwej tożsamości, pragnąc w końcu poczuć się sobą we własnym ciele?
zainteresowania jej osobą ze strony bliskich. Bardzo rzadko ktoś próbował zajrzeć za tę fasadę, bardzo rzadko ktoś był usatysfakcjonowany tym, co tam zobaczył. Mówiono o Marilyn, że mogła wybrać sobie każdego, kogo chciała mieć u boku. Problemem było to, że nie poznaliśmy nikogo, kto wybrałby ją za to, jaka była , czy też próbowała dla niego być.
marilyn monroe // norma jeane mortenson
Never had a persona. Never needed one. Never will. Sometimes things fall apart, so that better things can fall together.
Norma Jeane nie miała dobrej relacji ze swoją matką. Nieświadoma w pełni jej choroby psychicznej, większość swojego dzieciństwa przeżyła w sierocińcach. Później po zakończeniu II Wojny Światowej i krótkim, nieudanym małżeństwie ze współpracownikiem z fabryki, Norma Jeane zaczęła interesować się show-biznesem i przede wszystkim – przetrwaniem. W 1946 roku podpisała kontrakt z Twentieth Century Fox i w wieku 20 lat stworzyła swoją dożywotnią personę – Marilyn Monroe.
I knew I belonged to the public and to the world, not because I was talented or even beautiful, but because I had never belonged to anything or anyone else.
Nie można nie wspomnieć o Marilyn w tekście poświęconym wielkim alter ego. Oglądając największe produkcje gwiazdy czy przeglądając zdjęcia i filmy z jej codzienności, możemy niemal poczuć, jakie doświadczenie kreowała z samego przebywania w swoim towarzystwie. Norma dosłownie stworzyła nową, żyjącą istotę – zaczynając od blond loków i pieprzyka, kończąc na wypracowanej mimice i wyjątkowo specyficznym, sensualnym stylu poruszania się. Mimo to nie zapomina, kim jest. Utrzymuje dozę skromności i autentyczności, co niezwykle podoba się widzom – jest to nieznane dotąd zachowanie w przestrzeni starego Hollywood. Zawsze bardzo świadoma tego, co dzieje się dookoła niej, nie pozwala sobie na utratę uwagi. W przypadku Lany Del Rey – alter ego pozostawia na ekranie i czerwonym dywanie. Wychodzi jej to znakomicie. Jednak w Normie przestajemy dostrzegać granice. Marylin Monroe to trwający bez przerwy akt, spektakl tak niezwykle wycieńczający i złożony, że powoli przestajemy dostrzegać osobę zza tej fasady. Ta bliskość, którą budowała z odbiorcą, mogła wynikać z braku szczerego
There was my name up in lights. I said, ‘God, somebody’s made a mistake.’ But there it was, in lights. And I sat there and said, ‘Remember, you’re not a star.’ Yet there it was up in lights.
Nikt w okresie szczytu jej kariery nie kwestionował publicznie wykreowanego alter ego. Na pewno dzięki brakowi Internetu i nowych mediów dużo łatwiej było pozostać tak anonimowym i odrealnionym, jak tylko było to wówczas możliwe. Mimo to sława nie przyniosła Marylin zbyt wielu kontrowersji, które można było szczerze nazwać niewłaściwymi. Największa kontrowersja – scena z filmu „The Seven Year Itch” – była największym „sukcesem” w marce Monroe. Dzięki tej białej sukience, podwianej przez powietrze płynące z kratki miejskiego metra, artystka staje się „Narodowym symbolem seksu” – „Blonde Bombshell”, którą już zostanie na zawsze. Sukces aktorki prawdopodobnie nastąpił i utrzymał się dzięki dwóm procesom – stworzeniu persony komercyjnie idealnej i zaszczepieniu w niej szczerego dobra, jakie nosiła w sobie Norma Jeane. To dlatego ludzie nie doszukują się prawdy za kurtyną alter ego Marilyn. Bijąca od niej niewymuszona empatia sprawiła, że budziło to bezwarunkowe oddanie wśród publiki.. Jest to niesamowity paradoks – widzieć tyle autentyczności na ekranie, jak i w życiu realnym, w osobie, która została całkowicie sfabrykowana.
[Hollywood is] a place where they’ll pay you a thousand dollars for a kiss and fifty cents for your soul.
Przez lata intensywnej kariery w okrutnym show-biznesie i postępujące choroby psychiczne, Norma Jeane ostatnią deskę ratunku widzi w samej Marilyn Monroe. To tutaj staje się jej przyjaciółką, opiekunką. Już nie tyle pomaga jej się rozwijać, ale bardziej utrzymuje przy życiu. Niestety Marilyn Monroe jest fikcją. Ta fikcja stała się integralną częścią Normy, która poza nią miała już tylko resztki swojej pierwotnej, wyniszczonej tożsamości. Publiczność i media nie pozwalają jednak odsapnąć swojej ikonie. Marilyn oficjalnie stała się „własnością USA, jej ludzi”, do czego nie chciała nigdy dopuścić. Praca z gwiazdą staje się wyjątkowo trudna. Nie panuje nad sobą, co może być spowodowane chorobą dziedziczną
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 39
w jej rodzinie. Ostatnie dni i miesiące życia największej gwiazdy na świecie pokazują trwający do dzisiaj problem w przestrzeni celebryckiej. Zamiast ratować Marilyn, show-biznes stara się ją utrzymać w stanie użytkowości. Nie tylko sama Norma Jeane nie dostrzega siebie w chaosie swojej tożsamości – nie widzi jej też otoczenie.
With fame, you know, you can read about yourself, somebody else’s ideas about you, but what’s important is how you feel about yourself – for survival and living day to day with what comes up.
Gwiazda umiera w 1962 roku z powodu przedawkowania barbituranów. Sama śmierć owiana jest tajemnicą, jednak nie na miejscu jest dywagować nad tą sprawą. Rozważanie nad postacią Marilyn wzrusza, nad Normą Jeane łamie serce. Niemalże nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie Marilyn Monroe jako żywej osoby. W pewnym sensie to przerażające, jak jej życie i twórczość przesycone są legendą i teoriami spiskowymi. Skupiając się na Marilyn – zatraciliśmy człowieczeństwo Normy Jeane. Sytuacja gwiazdy jest tak skrajna, ponieważ nie miała ona kogoś podobnego przed sobą – jej postać urosła do rangi wzorca, który inspiruje, ale i przestrzega. Przykład Monroe pozwala nam dostrzec niezwykle krytyczny stan zatracenia siebie i braku drogi odwrotu. Aczkolwiek to nie persona zniszczyła aktorkę. To otoczenie, które zachłysnęło się jej postacią, nie mogąc przestać żądać więcej. Marilyn Monroe była i wciąż jest przez nas portretowana jako tajemnicza ikona filmu. Może powinniśmy raczej zacząć szukać w niej rzeczywistej osoby.
It’s a make believe world, isn’t it?
…niezliczone nasze twarze.
Trend kreowanych przez osoby publiczne postaci scenicznych zaczyna przygasać – głównie dzięki odbiorcom, którzy zaczęli dostrzegać wartość w autentyczności i pokazywaniu swojego prawdziwego „ja”. Może też my sami, publiczność, uczymy się w tym procesie akceptować swoje prawdziwe „ja”? Chciałbym właśnie tak to interpretować.
I ran out of any type of persona. I just had to be me.
– Emma Chamberlain, twórczyni treści w Internecie, która w pokoju pełnym ludzi i niezliczonych alter ego skupiła się na szukaniu siebie samej.
przypatrz się dobrze styczeń 23 40 portrety
ZDROWIEnie –od pacjenta do asystenta
tekst: klaudia katan w rozmowie z pawłem podgórskim
ilustracje: aleksandra dracz
Dopiero uznanie bezradności i zależności, dopiero porzucenie tych wszystkich opowieści o ludzkim życiu jako dumnym pochodzie samostanowiącego się herosa przez świat – może nam pozwolić na przetrwanie. Dopiero bowiem, kiedy upadnie ten mit, ta szkodliwa iluzja, która ostatecznie niszczy prawie każdego, kto jej ulega – możliwa staje się solidarność. Możliwe stają się wzajemna pomoc, uważność, czułość.
– Tomasz Stawiszyński, „Co robić przed końcem świata”
W krakowskim Szpitalu Klinicznym im. dr Józefa Babińskiego zwiedzać można wystawę „Uważaj na głowę”. Przygotowana została przez osoby z doświadczeniem kryzysu psychicznego. Często oprowadzają po niej sami twórcy, opowiadając przy tym o swojej relacji z chorobą. Kolejne rekwizyty i plansze z wypowiedziami pacjentów pozwalają zbliżyć się do chorób, które na co dzień wydają się bardzo odległe. Jednak liczby nie kłamią, a kolejne raporty mówią, że blisko jedna czwarta Polaków doświadcza w ciągu swojego życia zaburzeń psychicznych. Sytuacja ma się szczególnie źle wśród dzieci i młodzieży. W 2015 r. drugą przyczyną zgonów w ich grupie wiekowej, zaraz po wypadkach komunikacyjnych, było samobójstwo. Swoją rolę odegrała również pandemia. Według CBOS w grupie wiekowej między 18. a 24. rokiem życia stany depresyjne, bezradność i zniechęcenie osiągnęły rekordowy poziom od 20 lat. Predyktorem próby samobójczej są współistniejące zaburzenia psychiczne. W grupie osób zmagających się z zaburzeniami afektywnymi dwubiegunowymi, aż połowa z nich podejmuje próbę samobójczą, a 11 – 19% osób popełnia samobójstwo. Aby przyjrzeć się bliżej kolejnym etapom wychodzenia z kryzysu psychicznego, rozmawiam z Pawłem Podgórskim, jednym z twórców wystawy „Uważaj na głowę”.
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 41
Do artykułu posłuchaj utworu: Sky Blue – Peter Gabriel
Ja moje chorowanie zacząłem, że tak powiem, romantycznie – opowiada Paweł Podgórski, u którego wiele lat temu zdiagnozowano zaburzenia dwubiegunowe.
paweł podgórski: Mając pierwszy epizod nawet nie wiedziałem, że to depresja. To był zawód miłosny, miałem 16 lat. Byłem przygnębiony, coraz mniej do mnie docierało. Kiedy ktoś do mnie mówił, ja tego nie rozumiałem. Wydawało mi się, jakbym był ograniczony, jakbym zdurniał. Depresja się rozwinęła, trwała rok. Mama w końcu zareagowała i poszliśmy do lekarza. Powiedział, że tak nie może być, kategorycznie rok farmakologii i zwalnia mnie na rok ze szkoły. Przestraszyłem się bardzo, bo nie chciałem tracić tego roku, miałem zgraną klasę. Chodziłem na siłę do szkoły, zacząłem się przełamywać i powoli zacząłem wychodzić z depresji. Na pewno trwałaby jeszcze dłużej, ale pomagało mi, że muszę wyjść do ludzi, ubrać się, umyć. Później dostałem jedną dobrą ocenę, nauczycielka ciągnęła mnie trochę za język, bo za cholerę sam nie mogłem wypowiedzi sensownie ułożyć. Depresja bardzo powoli zaczęła znikać, a ja nie wiedziałem, że tak naprawdę to był wstęp do zaburzenia afektywnego dwubiegunowego.
klaudia katan: Co było później? Kiedy choroba znowu dała o sobie znać?
Teraz mam już 42 lata i od tamtej pory ta choroba mnie gnębi. Zaczęło się od depresji, minęły trzy lata i przyszła pierwsza mania, czyli ten biegun nadpobudliwości, energii, takiej mega górki. Człowiekowi się wydaje, że jest niesamowity, że ma jakąś misję. Pojawia się brak krytycyzmu, skracanie dystansu, zaczepia się obce osoby. Pojawia się mnóstwo pomysłów na minutę. Pozornie jest to bardzo atrakcyjny stan.
Czy po epizodzie depresji stało się coś konkretnego, co wywołało manię? Jak to się stało, że wylądowałeś w szpitalu?
Ja byłem hospitalizowany naprawdę wielokrotnie. Nie wiem nawet ile razy, bo nie pamiętam. Pierwszą depresję wywołało rozstanie, był wyraźny powód. W przy-
padku manii kilka czynników się złożyło. Podstawa to brak snu, bo jeśli nie śpimy kilka nocy z rzędu, to zaburzona zostaje chemia – pewne substancje w mózgu się wydzielają a inne nie. Miałem kiedyś chyba 13 nocy zarwanych i byłem w strasznie kiepskim stanie, bardzo schudłem. Ukrywałem przed rodzicami, że nie śpię, nie mogłem się następnego dnia doczekać. Kiedy mania się rozkręca, to wszystko za fajnie idzie. Ludzie cię chwalą i łapiesz się na tę iluzję, że jesteś niepowtarzalny i wtedy przekraczasz granicę zmęczenia.
Co się stało, kiedy przekroczyłeś tę granicę po raz pierwszy i wpadłeś w manię?
Mama znów zaczęła podejrzewać, że coś jest nie tak. Nie przespałem kilka nocy z rzędu. Było mnie wszędzie pełno. Poszliśmy do kliniki, lekarz chciał mnie przyjąć na oddział, ale się nie zgodziłem. Zobaczyłem oddział, pacjentów i nie chciałem być z nimi zamknięty. Dosłownie tydzień później znów tam byłem i zostałem na dwa miesiące. Nie wiedziałem wtedy nawet, co to jest mania. Wcześniej zdałem wszystkie egzaminy i pojechałem na wakacje. Tam mi odbiło, wiele dziwnych rzeczy zaczęło mi się wydawać. Brat po mnie przyjechał, wziął swoich znajomych, żeby mnie upilnowali w samochodzie, bo byłem agresywny. Kiedy dojechaliśmy, wyszło dwóch kolesi i związało mnie pasami. Dostałem szału. Podszedł do mnie inny pacjent, pan Edward i bardzo spokojnie zaczął do mnie mówić. Rozmawiał ze mną przyjaznym tonem, podawał mi herbatę, kawę. Bardzo pomagał, aż zasnąłem taki powiązany. Nauczyło mnie to pokory, żebym nie świrował, bo w te pasy faktycznie wiążą.
Jak wyglądały twoje relacje z innymi pacjentami? Przeżywaliście to chorowanie razem?
Wszystko to, co przeżyłem w związku z chorobą, jest moje. Ludzie na oddziale oczywiście pomagali mi w tym, żeby przetrwać ten cały proces dochodzenia do zdrowia, wychodzenia z choroby, ale to był bardzo ciężki proces, który toczył się w mojej głowie. Po tym, co przeszedłem, wszyscy są zaskoczeni, że ja mam tak dobre
remisje, podczas których mogę pracować, a do tej pory moja najdłuższa remisja pomiędzy jednym epizodem a drugim to aż cztery lata.
Czy oprócz braku snu było coś jeszcze, co mogło napędzać pojawianie się epizodów?
Oprócz snu u mnie na studiach na pewno przyłożyło się palenie, bo jakby nie było, marihuana ma swoje skutki uboczne. Naukowcy i lekarze trąbią o tym, że ona oprócz plusów ma też minusy. Problemypojawiają się po odstawieniu „marychy”, bo ciężko bez niej zasnąć. Po kilku kiepskich nocach można łatwo wpaść w manię albo znowu w jakiegoś doła. U mnie to był powód krótkich remisji, czyli tych odcinków w czasie pomiędzy jednym a drugim pobytem w szpitalu. Na studiach lądowałem tam co pół roku, więc studiowałem przez 10 lat zamiast 5. Udało mi się skończyć studia, ale to dlatego, że jestem uparty. Po każdym powrocie ze szpitala miałem depresję polekową. Później te de-
Jednak liczby nie kłamią, a kolejne raporty mówią, że blisko jedna czwarta Polaków doświadczy w ciągu swojego życia zaburzeń psychicznych.
presje trwały coraz krócej. W tym roku już w ogóle nie miałem depresji, miałem tylko manię. Wiem już, że nie mogę dopuszczać do nieprzespanych nocy. Muszę wziąć tabletkę na spanie, a jeśli nie działa, to jechać do lekarza po zastrzyk, żeby zbić jak najszybciej stan pobudzenia. Ważne są wczesne symptomy manii, nawet pozornie nieważne jak tempo wypowiedzi. Bardzo dobrze jest mieć wokół osoby, które potrafią to wyłapać. Mania to jest podstępny stan. Niektórzy przy wychodzeniu ze szpitala proszą lekarza, żeby chociaż zostawić im małą manię. Nie chcą wracać do normalnego stanu.
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 43
A co się działo po wyjściu ze szpitala?
Dostałeś jakieś namiary na kogoś, kto ci pomoże?
Dostałem namiary na lekarza, zgłaszałem się do niego ambulatoryjnie, co miesiąc. Bardzo pomogły mi też terapie grupowe. Kiedyś miałem iść na terapię, gdzie byli sami starsi ludzie. Pomyślałem sobie: „Kurde, no w życiu tam nie pójdę. Tam są same dziady, będzie do dupy”. Zmieniłem zdanie już po pierwszych dwóch dniach, bo ci ludzie okazali się tacy świetni. Z niektórymi mam kontakt do dziś. Poza tym od dziesięciu lat jestem w kontakcie z lekarką, która ustawia mi leki. Zna mnie już od dawna i bardzo wyrozumiale do mnie podchodzi. Z takich ciekawszych rzeczy, które wpływają na pojawianie się epizodów, to ja strasznie nie lubię wiosny ani lata. Jest dużo kolorów, ludzi, noc jest króciutka i jeśli nie zasnę do trzeciej w nocy, to zrobi się na tyle jasno, że jeszcze trudniej mi to zrobić. Czuję się lepiej, kiedy nie ma tego szaleństwa. Często dostaję manii na wiosnę, choć oczywiście nie jest powiedziane, że nie zdarzyło mi się zwariować w zimie...
Trzeba być bez przerwy czujnym, jeśli nawet pogoda może okazać się niebezpieczna…
To jest bardzo podstępna choroba, bo ja mogę tego epizodu po prostu czasem tak szybko nie wyłapać. W natłoku obowiązków myślę sobie, że dobra, dużo się dzieje, więc ja muszę nadążyć. A jeśli ktoś
Depresja bardzo powoli
zaczęła znikać, a ja nie wiedziałem, że tak naprawdę to był wstęp do zaburzenia afektywnego dwubiegunowego.
koszule ludziom, których nie znam. Zapraszam ich do domu, gram z nimi w szachy, a później ta obca osoba odchodzi i już jej nigdy nie widzę, a następnie okazuje się, że pozbyłem się połowy garderoby. Depresja też oczywiście jest ciężka, nieleczona prowadzi po prostu do śmierci. Mój tato miał depresję. Przeszedł na emeryturę i przez jakiś czas się leczył. Później stwierdził, że nie będzie zażywać leków. Popełnił samobójstwo, chociaż tak się cieszył, że idzie na emeryturę. Depresja to jest naprawdę śmiertelna choroba, chociaż może nie ma co tak licytować. Po prostu każda choroba jest niebezpieczna.
Myślisz, że twoje chorowanie zmieniło się po tylu latach od postawienia diagnozy?
Teraz choroba postępuje szybciej niż kiedyś, ale szybciej też wychodzę z epizodów, tak trochę bez szwanku. Właściwie to przez miesiąc po szpitalu dochodzę do siebie. Nauczyłem się z tym żyć. Przydaje mi się to w pracy asystenta zdrowienia, bo dwubiegunówka to przekrój przez różne choroby. Miałem kiedyś diagnozę schizofrenii, bo tak daleko odleciałem w manii. Mogę zrozumieć schizofreników i tych z depresją. To śmiesznie zabrzmi, ale choroba daje mi narzędzia do pracy z chorymi. Muszę przecież wiedzieć, jak umiejętnie potowarzyszyć osobie w kryzysie. Pacjent mi kiedyś powiedział: „Jak mam opisać lekarce manię, kiedy ona nigdy jej nie miała. Nie wie, jak fajny jest ten stan, że za nim tęsknię i chętnie bym go wywołał”. To jest właśnie przewaga asystentów nad lekarzami. Wśród pacjentów jestem dla nich „swój”.
Czy w przyszłości też chcesz pracować, dzieląc się swoimi doświadczeniami z innymi?
Wiem, że prowadzisz zajęcia z młodzieżą, opowiadasz im swoją historię. Jak często realizujesz takie warsztaty?
Staram się to robić jak najczęściej. Warsztaty trwają przez 3 dni pod rząd. To one zwróciły moją uwagę na młodzież. Widzę, że słuchają, są uważni. Chciałbym, żeby każdy sobie coś z tych warsztatów wziął. Na konsultacje po warsztatach zawsze przychodzi kilka osób. Są wdzięczni, widzę po nich, że naprawdę słuchali. Wielu z nich ma już problemy psychiczne. Najgorsze jest to, że coraz młodsi uczniowie chorują. Pracownicy szpitala mówią mi, że codziennie przyjmują dzieciaki z samookaleczeniami. Myślę, że koniecznie trzeba tę falę zatrzymać.
Masz pomysł, jak to zrobić? Myślisz, że w tej sytuacji asystenci zdrowienia mogą pomóc?
Moje doświadczenie bardzo by się przydało na oddziale dzieci i młodzieży. Są już asystenci zdrowienia w klubach pacjenta,
To śmiesznie zabrzmi, ale choroba daje mi narzędzia do pracy z chorymi.
w centrach zdrowia psychicznego, ale dopiero poznajemy moliwości, jakie daje ten zawód. Cały ten system pomocy w zdrowieniu dopiero się kształtuje. Zapotrzebowanie asystentów jest wielkie, więc trzeba się tylko mocno starać, żeby rzeczywiście dostarczyć tę pomoc do pacjenta. Ja czuję się dobrze w takiej roli, dlatego chcę się podzielić moimi przeżyciami.
mi powie komplement, że sobie dobrze poradziłem – tu pochwała, tam pochwała i jestem w manii. Przed komplementami nie jesteśmy się w stanie bronić. Ja z podekscytowania nie mogę wtedy zasnąć, dlatego wolę depresję, bo w niej nie narobię głupot. Siedzę w domu i czytam. W manii zaczepiam ludzi, rozdaję rzeczy, spodnie,
Chciałbym więcej pracować z młodzieżą. Pewnie dlatego, że mi odbiło właśnie w tym wieku. Wtedy kształtuje się nasza osobowość, dojrzewamy i łatwo się pogubić. Nawiązujemy nowe znajomości, idziemy na studia i otwierają się różne furtki, a niektóre z nich to pułapki. Często za dużo piwa się leje, za dużo trawy się pali. Boimy się odmówić.
A kiedy zauważyłeś, że możesz się nimi dzielić? Zaczęło się od wystawy czy warsztatów?
Prowadzenie warsztatów i wystawy zaczęło się, kiedy miałem zawód, ale już wcześniej się zastanawiałem, jak to doświadczenie wykorzystać. Moje chorowanie zaczęło się dosyć wcześnie, trwa długo i jest tak bogate w doświadczenia, że nie mogłem się jakoś pogodzić z tym, że kompletnie przepadnie. To byłaby wielka szkoda, gdybym po prostu zamknął ten rozdział.
przypatrz się dobrze styczeń 23 44 portrety
To jak właściwie wyglądała twoja droga od pacjenta do asystenta?
Przede wszystkim asystentem się zostaje wtedy, kiedy ma się za sobą dobrze przepracowany kryzys psychiczny. Ja mam ich wiele, podchodzę do nich z dużym dystansem. Trzeba też skończyć kurs składający się z trzech stopni. To zajęło mi parę lat, chodziłem na spotkania co tydzień. Zdałem egzamin zawodowy i to uprawnia mnie do wykonywania zawodu. Teraz chciałbym się zmierzyć z pracą na oddziale, to byłoby wyzwanie.
Czym chciałbyś się tam zająć?
Chciałbym współpracować ze specjalistami. Psychologowi, psychoterapeucie
czy psychiatrze nie zawsze się o wszystkim mówi. Pacjenci boją się, że jak powiedzą za dużo, to może to wpłynąć na leczenie. Czują, że na oddziale wszystko jest wręcz skanowane. Wielką przewagę ma pod tym względem relacja asystent-pacjent. Chorzy bardzo potrzebują szczerych rozmów z kimś, kto ma już jakieś doświadczenie z przechodzeniem kryzysu. Wystarczy czasem, że opowiem o swoich doświadczeniach. Mógłbym być do dyspozycji pacjentów. Być może w przyszłości na oddziałach będzie wymóg, żeby zatrudniać asystenta zdrowienia. Na ten moment wszystko się jeszcze rozwija Myślę czasem o napisaniu i wydaniu czegoś. Natomiast fajne w byciu asystentem jest to, że moje
Oprócz doraźnych sposobów samopomocy w ciężkich chwilach, młodzieży potrzebna jest często pomoc fachowa. Dostarczyć ją mogą nie tylko psychologowie czy lekarze. Uczniowie spragnieni kontaktu z drugim człowiekiem szczególnie cenią sobie możliwość rozmowy z kimś, kto mierzył się z zaburzeniami psychicznymi, dlatego rola asystentów zdrowienia może okazać się nieoceniona.
Są żywym przykładem na to, że kryzysy psychiczne można pokonać. Niestety, według ostatnich badań, w Polsce psychiatryczna opieka ambulatoryjna jest ograniczona. Widoczny jest niedobór specjalistów, których według standardów WHO powinno być dwa razy więcej. Na oddziałach dziecięcych panują ciężkie warunki, sale są przepełnione, a młodzi pacjenci przenoszeni są na oddziały dla dorosłych.
Psychoedukacja jest jedną z najłatwiejszych rzeczy, o które możemy zadbać, aby poprawić stan psychiczny naszego społeczeństwa. Mimo to, odwracanie uwagi od problemu jest zjawiskiem powszechnym. W mediach obraz chorób psychicznych jest często przekłamany, a pacjenci są stygmatyzowani. Wolimy nie poruszać tego tematu, jednak nic nie da nam takiego poczucia kontroli, sprawczości i bezpieczeństwa jak wiedza. Umiejętność nazwania choroby przynosi rzeczywistą ulgę. Znajomość symptomów i otwarte komunikowanie tego, że dzieje się z nami coś złego, umożliwiają diagnozę i zwiększają szanse na wyzdrowienie.
Psychoedukacja, szczególnie wśród dzieci i młodzieży, powinna być uznawana za broń równie skuteczną w walce z chorobami psychicznymi, jak farmakoterapia czy psychoterapia.
doświadczenie można wykorzystywać już w tym momencie. Docieram do nowych osób i ciągle sieć kontaktów się powiększa.
Często ludzie nie chą już mówić o zdrowiu psychicznym, bo mają tego tematu zwyczajnie dość. Nie miałeś nigdy ochoty odciąć się od choroby?
Rzeczywiście, czuję się czasem jak gąbka nasiąknięta tematem zdrowia psychicznego. Nie mam blokady, żeby mówić o trudnych rzeczach. Niektórych przeszłość boli, ja tak nie mam. Wiem, że odcięcie się od tematu zdrowienia by mnie dobiło. Wtedy całe moje doświadczenie, cała ta sfera życia miałaby zostać tylko ze mną. Nikt by z tego nie skorzystał, a przecież może… nie?
Źródła:
Bartosiewicz-Niziołek, Monika. Rola i funkcjonowanie Asystentów Zdrowienia (Ex-In) w środowiskowym modelu opieki psychiatrycznej ”. Studia Psychologica (2021).
Biechowska, Daria. „ Centra Zdrowia Psychicznego. Wstępna ocena procesu wdrażania modelu pilotażowego ”. Psychiatr. Pol (2022).
Bójko, Martyna, Maślankiewicz, Roksana. Sytuacja w polskiej psychiatrii dziecięcej na przełomie lat 2018 i 2019 na podstawie danych zebranych w trybie dostępu do informacji publicznej ”. Dziecko krzywdzone. Teoria, badania, praktyka (2020).
Laurisz, Norbert. „ Społeczne problemy i wyzwania początku XXI wieku ”. Wyzwania i problemy społeczne początku XXI wieku 5.
Putowski, Maciej. „ Analiza epidemiologiczna występowania samobójstw w Polsce w latach 2000 2013 ” Probl Hig Epidemiol (2015).
przypatrz się dobrze styczeń 23 portrety 45
OPTYKA
Hodowla drzewa w naczyniu
tekst: klaudia jakubowska
ilustracje: beata król
A każde drzewo, to okruch wieczności.
– Wiesław Myśliwski, „Drzewo”
przypatrz się dobrze styczeń 23 48 optyka
nasionko zostało zasiane
Wchodzimy do pomieszczenia. Dookoła nas kilkanaście drzewek, jeszcze chwalących się resztkami liśćmi lub zupełnie ich pozbawione, majestatycznie prezentują swoje jestestwo. 5 minut, może 10 – tyle zajmuje nam obejrzenie wszystkich. Patrzymy po sobie. No ładne, fajne. I krzywimy się lekko do siebie w ramach niedosytu. Właściwie, wykład nie doczekał się rozpoczęcia, a my czujemy jakby już było… po wszystkim. Nie mogliśmy się jednak bardziej pomylić w tamtej ocenie. Okazuje się, że dwie godziny później wychodzimy zauroczeni nowymi dla nas odkryciami, bogatsi o nowe spojrzenie na rzeczywistość.
punkt patrzenia zależy od punktu myślenia
Bonsai – z języka japońskiego oznacza dosłownie sadzonkę hodowaną w naczyniu. Chcąc praktykować sztukę bonsai (podkreślam: s z t u k ę), należy zaopatrzyć się w nasionko, siewkę lub gotowe drzewko, które będziemy poddawać dalszym zabiegom. Czy brzmi łatwo? Tak. Czy takie jest? Nie – jeśli mówimy o prawdziwym bonsai, w znaczeniu zarówno wytworu sztuki, jak i filozofii.
Mimo, że drzewka bonsai zostały przywiezione z Japonii do Europy w XIX wieku, ich początki sięgają o wiele odleglejszych momentów historii. Ich pierwowzór – pen-sai – pojawił się po raz pierwszy w Chinach ok. 221-206 roku p.n.e. W teorii był on również miniaturowym drzewkiem, jednak bardziej strojnym, który służył przede wszystkim cieszeniu oka posiadacza. Patrząc pod tym kątem możemy odebrać ten ciekawy, roślinny obiekt bardziej jako gadżet czy ozdobę, a nie wytwór wieloletniej pracy i symbol więzi, która się podczas tego procesu pojawia. To drugie znaczenie zminiaturyzowane drzewko otrzymuje dopiero, gdy trafia pod skrzydła buddyjskich mnichów w Japonii. To tam hodowla pen-sai nabiera głębszego wymiaru, który dziś uznajemy za ten właściwy, tradycyjny sposób uprawy. Od tego momentu bonsai staje się elementem filozofii Zen. W ramach tego systemu drzewko przeradza się w minimalistyczny, symboliczny obiekt, w którym najważniejsze staje się to, co poza nim możemy zobaczyć. Początkowo bonsai można było spotkać wyłącznie w świątyniach i domach rodzin możnych. Jednak z czasem zyskiwało coraz większą popularność oraz dostępność. Wpisując się w cha-
rakter lokalnej kultury, łączyło się z innymi tradycjami, m.in. ceremonią picia herbaty. gdzie nabrało znaczenia jako szczególny obiekt, honorujący przybycie gości, wskazując przy tym na troskę gospodarza. Pielęgnowane przez mistrza drzewko, które, mimo umieszczenia w doniczce, powinno być hodowane na zewnątrz, było wtedy specjalnie wnoszone do tzw. tokonomy, czyli, w przybliżeniu, do pomieszczenia odpowiadającego naszemu europejskiemu przedsionkowi. Tokonoma miała służyć jako specjalnie wydzielona przestrzeń domowa. Miejsce to służyło do ekspozycji różnego rodzaju sztuki, która łącznie tworzyła wyjątkową oniryczną atmosferę, nawiązującą do natury i pór roku. Znajdujący się w tej przestrzeni przybysz, sugerując się umieszczonymi w niej przedmiotami, mógł w pustce pomieszczenia wyimaginować sobie idylliczną wizję, odpowiadającą jego własnej estetyce i doświadczeniom. Do tego między innymi służyły bonsai. Jako przedmiot znajdujący się w pustej przestrzeni ma on, na zasadzie skojarzeń, przenieść nas w krajobraz, którego naturalnie byłby elementem. Stąd biorą się również różne kształty zarówno samych drzewek, jak i naczyń, w których się znajdują. Nawiązują przez to do pewnego, określonego rodzaju scenerii.
Powracając na chwilę do samej postaci bonsai należy wyjaśnić, że w swojej naturze nie są to skarłowaciałe drzewa – nie powstają przez specjalne modyfikacje genetyczne ani przez odpowiednio pozyskiwane odmiany. Jak sama ich nazwa wskazuje, są drzewami hodowanymi w naczyniu. Oznacza to, że mógłby być to każdy rodzaj drzewa, który w normalnych warunkach osiągnąłby naturalne rozmiary, jednak to człowiek jest czynnikiem wpływającym na ich rozmiar. Mistrz, czy też po prostu osoba praktykująca tę sztukę, oddaje się ciągłej opiece i kształtowaniu drzewa. Poprzez wieloletnie zabiegi pielęgnacyjne, takie jak przycinanie odpowiednich gałęzi czy drutowanie (nie do końca akceptowane przez wszystkie szkoły), możemy wykreować obraz, który będzie skupiał się w wizerunku pojedynczego bonsai. Dzięki temu zostanie w nim uchwycona energia potężnego drzewa, zamknięta w miniaturowej formie. W sztuce bonsai spotykamy się z aspektem, który czyni ją jedyną w swoim rodzaju – praca nad drzewkiem nigdy się nie kończy. Oznacza to, że niemożliwe jest wytworzenie dzieła ostatecznego. Nasze bonsai będzie zmieniało się wraz z nami w ciągu kolejnych lat. Ponadto, co niezwykłe i rzadkie w sztuce, zostanie ż y w e po naszym odejściu, będąc nie tylko odbiciem naszej pracy i idei, ale ukształtowaną do pewnego stopnia historią. Historią, która formowana
przypatrz się dobrze styczeń 23 50 optyka
będzie dalej, lecz pod opieką już innych dłoni. Można zatem uznać bonsai za swoistą kapsułę czasu, strażnika wspomnień. Dodatkowo, zgodnie z japońską tradycją, w której z pokolenia na pokolenie kultywowane są rodzinne tradycje i dążenie do mistrzostwa, drzewa takie przechodzą z ojca na syna. Dzięki temu każde drzewko może stworzyć indywidualny mikrokosmos skupiony wokół losów związanych ze sobą ludzi.
W samym uprawianiu bonsai chodzi przede wszystkim o wzajemne kształtowanie się drzewa i człowieka. Jest to obustronna relacja, w której, uzależniając od siebie inne życie, uczymy się szacunku i bliskości przyrody. a także pozwalamy sobie na cierpliwy rozwój duchowości. Można powiedzieć, że jest to nie tylko zobowiązanie, ale trwająca całe życie medytacja, pozwalająca nam osiągnąć spokojny umysł, który istotny jest w buddyjskim zen.
Mimo podobnego celu, jakim jest kształtowanie drzewa, poszczególne szkoły różnią się myślą filozoficzną i praktykowanymi technikami. Najbliższe mojej osobie jest podejście przedstawione przez Grzegorza Sowińskiego (prezesa Klubu Bonsai Polska). Podczas oprowadzania kuratorskiego w muzeum Manggha, podkreślał on, że drzewo należy kształtować tak, by zachować naturalny dla niego charakter, czyli nie zniekształcać go przez kaprys ludzi, a jedynie pomagać osiągnąć właściwy mu potencjał. Bonsai to tak naprawdę wielka odpowiedzialność. Przywiązując życie drzewa do doniczki, uzależniamy go od nas. Ekspertom zdarza się porównywać uprawianie bonsai do opieki nad zwierzęciem czy dzieckiem. One nie są w stanie bez nas przeżyć. Jeśli coś oswajamy, stajemy się za to odpowiedzialni. To nie jest już posiadanie bonsai, ale życie z bonsai, dające zarówno piękno, radość, ale i brzemię, troski. W twoim życiu musi istnieć przestrzeń na całkowite oddanie i dożywotnie zobowiązanie (jeśli zamierzasz traktować drzewko odpowiednio).
jak ze wschodu przenieść na zachód?
Wizja zminiaturyzowanych drzewek podbiła również serca osób niezwiązanych zupełnie z kulturą wschodnią. Obecnie bonsai możemy spotkać w każdym rejonie świata i zwykle nie wiążemy jego wizerunku z wyznaczonymi doktrynami czy szczególnym znaczeniem. Przygotowane do ozdoby wnętrz domów drzewka możemy nabyć w większych sklepach ogrodniczych. Traktowane jak zwykłe rośliny doniczkowe, nie dożywają one zwykle sędziwego wieku. Nie oznacza to jednak braku możliwości kultywowania sztuki bonsai w Europie. Nawet na terenie Polski istnieją stowarzyszenia zrzeszające miłośników tradycyjnego japońskiego podejścia, czerpiące swoją wiedzę u źródeł i dzięki niej uświadamiające szersze rzesze odbiorców. Najważniejsze jest jednak to, czemu nam, ludziom starego kontynentu, może posłużyć ta sztuka.
Mimo pochodzenia z innego kręgu kulturowego, uprawa bonsai daje nam możliwość bliższego kontaktu z naturą. Jest to też rodzaj mentalnego ćwiczenia, bazującego na skupianiu się na długotrwałej i pracochłonnej czynności, bez natychmiastowego efektu, który zazwyczaj jest przez nas pożądany. Praktyka ta może otworzyć nas na bardziej kreatywne myślenie i kooperację z inną istotą w celu twórczym, który nie do końca jest od nas zależny. Uczy to nas szacunku i cierpliwości. Należy pamiętać, że nie będzie to zajęcie dla każdego i nie ma w tym absolutnie nic złego. Zawsze można znaleźć się po stronie gościa, który będzie korzystał z „magicznych”, obrazotwórczych właściwości tokonomy, poddając się kontemplacji, co samo w sobie odzwierciedla cel i wartość sztuki. Dlatego właśnie warto kultywować tradycyjny sens, tworząc przestrzeń dla innych na spotkanie z zaklętą w drzewie historią. Takie doświadczanie innego podejścia, jak również i nowej kultury potrafi otworzyć nasz umysł na niespotykany na co dzień rodzaj piękna. I właśnie na tym polega sens hodowli drzewka w naczyniu.
Źródła: Cheng, T. H. H. (2009). Bonsai (Doctoral dissertation, Auckland University of Technology). [data odczytu: 2.12.2022].
Marshall C., The Art & Philosophy of Bonsai, https://www.openculture. com/2020/01/the-art-philosophy-of-bonsai. html [data odczytu: 2.12.2022].
Sowiński G., Sowińscy Bonsai Squad, https:// patronite.pl/sowinscybonsaisquad/description [data odczytu: 2.12.2022].
Sowiński G., Wystawa drzewek bonsai, https:// manggha.pl/wystawa/ wystawa-drzewek-bonsai-1 [data odczytu: 2.12.2022].
Timmons S., Bonsai: Equal Parts Science, Art, And Philosophy, link: https://lynchburgliving. com/bonsai-equal-parts-science-art-and-philosophy/, [data odczytu: 2.12.2022].
BONSAI: HISTORY AND PHILOSOPHY, https:// www.crespibonsai.com/ en/blog/1_bonsai-history-and-philosophy.html [data odczytu: 2.12.2022].
przypatrz
styczeń 23 optyka
się dobrze
51
tekst: krzysztof olszamowski ilustracje: michał cembrowski
W chylącej się ku upadkowi krainie Lothric czeka na nas wielokrotna śmierć, defetyzm i smutek. Patrząc uważnie, wyłoni się jednak z tej beznadziei perspektywa specyficznej więzi łączącej pozornie przypadkowe osoby.
Do tekstu posłuchaj: Yuka Kitamura – DARK SOULS III
Usiądźmy razem przy ognisku – o doświadczeniu wspólnotowości w grze
przypatrz się dobrze styczeń 23 52 optyka
„Dark Souls III”
nie jest lekko
„Dark Souls” studia FromSoftware to seria, która na dobre odcisnęła piętno wśród gier akcji, w dużej mierze za sprawą surowego podejścia do budowy wyzwania. Jeśli jednak nie słyszeliście o fenomenie nieformalnego1 cyklu wykreowanego przez Hidetakę Miyazakiego, w wielkim skrócie – mowa o dość złożonych grach RPG akcji, w których jako wykreowana przez siebie postać, trafiamy do ponurych, apokaliptycznych światów fantasy, by w drodze do mgliście zaznaczonego przez linię fabularną celu, stawiać czoła coraz to dziwniejszym, potężnym czy wręcz przerażającym przeciwnikom. Rdzeń zaś stanowi ponadprzeciętnie wymagająca walka – porażkę ponosi się więc często i to nic złego. Ot, taki specyficzny model rozgrywki, zakładający stopniową naukę i doskonalenie swoich możliwości, poprzez wpadanie na kolejne kłody rzucane przez twórców. Nie jest więc dziwne, że nawet i lata po ukazaniu się kolejnych części, a także przy okazji premiery innych pozycji od FromSoftware, jak bumerang wracają płomienne dyskusje na temat słynnego już poziomu trudności (w zależności od strony): nieuczciwie wymagającego lub wręcz przeciwnie, przyjemnego do opanowania. Tylko rzecz w tym, że ta debata bywa zupełnie niepotrzebna, stając się areną toksycznych zachowań i uprawiania bezsensownego gatekeepingu w imię bronienia niby „elitarnego” statusu rozrywki. Czy te gry naprawdę są aż tak trudne? I tak i nie, ale nie będziemy rozdrabniać tego elementu na czynniki pierwsze, bo kwestii trudności poświęcono już zbyt wiele czasu, jak na jałowość owych sporów. Wracając ostatnio do „Dark Souls III” – w pewien sposób najpełniejszej odsłony serii – oddałem się myśli, że wyjątkowa magia tego tytułu tkwi także gdzie indziej. Zgodnie z motywem przewodnim naszego numeru, „przyjrzałem się dobrze”, by skupić większą uwagę na nietypową formę doświadczenia wieloosobowego, która diametralnie wpływa na odbiór gry.
w sieci zagrożeń
Nietypowo, bo tryb online może początkowo wydać się zbędny. Ja również przy swoim pierwszym podejściu byłem do tej formy zniechęcony. W końcu cała gra jest stworzona z myślą o samodzielnej wędrówce i pokonywaniu wyzwań, a negatywną stroną są możliwe najazdy innych graczy, przybywających ze swojego świata, by przeszkodzić nam w postępie. Perspektywa przerażająca (choć wyolbrzymiona) dla nowych osób, dopiero zanurzających się w świat „Dark Souls III”. Warto jednak korzystać z gry wieloosobowej, ponieważ wnosi ze sobą może i mniej widoczne, ale jakże wyjątkowe elementy nieopierające się na bezpośredniej interakcji.
1 Z uwagi na zbieżność konstrukcji mechanik, czy sposobu prowadzenia fabuły, powracające motywy innych tytułów FromSoftware, zwykło się mówić o serii „Souls” lub „Soulsborne” obejmującej także gry „Demon’s Souls”, „Bloodborne” i „Elden Ring”.
multiplayer, którego nie było?
Powracając do „Dark Souls III”, za każdym razem w oczy mi się rzuca dojmująca pustka i uczucie samotności. Przemierzane lokacje wprawdzie imponują rozmachem, przygniatającą wielkością, ale świat bez pierwotnego ognia znajduje się w stadium, w którym jest nie tyle zagrożony, co w trakcie rozkładu. Eksplorujemy miejsca, które kiedyś (upływ czasu jest tu nieznany i ma rolę bardziej symboliczną) mogły być wielkimi ośrodkami cywilizacji, ale już dawno zdążyły popaść w ruinę. Wtem okazuje się, że samotność wędrówki może zostać przełamana, gdy ujrzymy tajemnicze białe upiory przez kilka sekund podążające obok lub odpoczywające przy ognisku, które pełni funkcję bezpiecznego schroniska. Obecność duchów jest zupełnie neutralna – w obrębie swojej rozgrywki nie jestem w stanie wejść z nimi w jakąkolwiek interakcję, nie stanowią zagrożenia. To jednak tylko pozory. Choć „Dark Souls” zupełnie nie tłumaczy ich obecności, to jest to forma multiplayera, w którym przypadkowe osoby widzą nawzajem urywki swoich aktywności. Co to właściwie wnosi do rozgrywki? W sumie to nic – poza ewentualną możliwością zauważenia zagrożenia czającego się kilka kroków naprzód, gdy nieznany duch w swoim świecie zaczyna wymachiwać mieczem. W szerszym kontekście to jednak pewien kawałek opowieści – historii, która nie została wcześniej napisana, ale wszyscy ją współtworzymy.
(nie)widzialne więzi
Obecność przypadkowych osób wnosi pewną wspólnotowość do, wydawałoby się, personalnej podróży. To pewien znak, które niesie ze sobą prostą, ale piękną wiadomość – nie jestem sam, nawet w najbardziej kłopotliwych momentach. Nie możesz się przebić przez zdradzieckie Lochy Irithyllu? Pięćdziesiąty raz (naprawdę tylu podejść potrzebowałem) próbujesz zmierzyć się z ogromnym Mrokożercą Midirem? Łatwiej uwierzyć, że to powszechny problem, widząc wizje kolejnych śmiałków mierzących z wyzwaniem… z równie wątpliwym skutkiem. W trudniejszych sekcjach o tej wspólnie doświadczanej porażce świadczą gęsto rozrzucone plamy krwi – kolejny ciekawy element trybu sieciowego. Każde miejsce zgonu może bowiem zostać zaznaczone jako taka plama w świecie innej osoby. To tajemnicze rozwiązanie umożliwia odtworzenie ich ostatnich chwil przed porażką, a więc pełni także rolę ostrzeżenia przed nadchodzącymi zagrożeniami.
przypatrz się dobrze styczeń 23 54 optyka
Obecność białych i czerwonych upiorów wytwarza zatem w „Dark Souls III” obraz pewnej zbiorowej trudności, z którą mierzy się ogół osób zaangażowanych w grę. Razem jednak uda się w końcu przejść dalej. Nie jest to wyłącznie moja interpretacja oparta na tych dwóch niby drobnych mechanikach, ale raczej próba głębszej implementacji kolejnych systemów sieciowych. Przykładem takich rozwiązań może być na przykład możliwość zamieszczania przez graczy w konkretnym miejscu notatek dostępnych dla innych. Czyż to nie pokrzepiające uczucie przed areną z bossem zobaczyć życzenia „Powodzenia” od zupełnie obcej osoby, czy hasła w stylu „Udało się!”, „Dobra robota” jako zwieńczenie wymagającej sekcji? Ponadto, po pokonaniu danej trudności, możemy do niej powrócić jako duch kooperacji, by wesprzeć w boju nieznaną osobę (nie przewidziano jakiejkolwiek komunikacji poza ograniczonym zbiorem gestów). Mając już bagaż doświadczeń i rozumiejąc trudność danego etapu, można poratować innego gracza w momentach stanowiących dla kogoś istotną barierę. Tudzież w drugą stronę – samemu poprosić o pomoc w sytuacji, gdy natrafi się na ścianę zmieniającą zaangażowanie we frustrację.
więc nie martwmy się upadkami i ruszajmy razem
Chcąc jakoś podsumować powyższe rozważania, ośmielę się wysunąć myśl, że „Dark Souls” m.in. swoim trybem sieciowym zupełnie przewartościowało dla mnie znaczenie porażki w grach wideo. To już nie wstydliwy incydent, którego chcemy uniknąć i udajemy, że nigdy nic nie miało miejsca, wczytując ostatni zapis. Uwikłanie nieuniknionych niepowodzeń w zaawansowaną ścieżkę progresji i interakcji z innymi osobami, angażuje w sposób unikalny dla medium, ale i nawet w jego obrębie trudno osiągalny. Wizja kreatywna FromSoftware stworzyła punkt zapalny dla generowania licznych narracji emergentnych – wykraczających poza ramy głównego scenariusza, osobistych mikrohistorii zrodzonych z konkretnej sytuacji. Unikalnych dzięki wspólnotowości doświadczenia na tej wyboistej drodze wiodącej przez krainę Lothric. A przecież nie wspomniałem nawet o systemie kompetytywnej rywalizacji składającej się na swoją własną, pełną zawiłości opowieść. To wszystko to przykład tego, jak liniowe gry (o wydawałoby się zamkniętej strukturze) mogą zostać wzbogacone przez czynnik ludzki – niepowtarzalny, nieoczywisty i dlatego właśnie fascynujący.
Zrzuty ekranu z gry „Dark Souls III” przedstawiające białe oraz czerwone upiory reprezentujące innych graczy.
przypatrz się dobrze styczeń 23 optyka 55
Wyostrzyć codzienność –o „Szkicach malajskich”
Alfiana Sa’ata
tekst: edyta kubiak
ilustracje: małgorzata kaczmarczyk
If you care too much about Singapore, first it'll break your spirit, and finally, it will break your heart.
Alfian Sa’at
–
przypatrz się dobrze styczeń 23 optyka 57
chwilowe oślepienie
Singapur na pierwszy rzut oka może jawić się jako technologiczna utopia. Biura podróży kuszą nas pięknymi ujęciami tego państwa, które wręcz krzyczą, żeby odwiedzić ten raj na ziemi. Upajając się tymi widokami i czytając o tym, jak dobrze zorganizowane pod względem urbanistycznym jest to miasto-państwo, momentami można zapomnieć, że Singapur, jak każde państwo, ma swoje grzechy, a co za tym idzie również swoich krytyków.
nie znajdują swojego miejsca w reportażach czy biografiach, przez to, jak bardzo są zniuansowane. Daje wgląd w mały ułamek codziennego życia Malajek i Malajów, i wyłuskuje takie momenty, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać bardzo zwyczajne, a jednak potrafią zagnieździć się w naszej świadomości w znacznie większym stopniu niż suche fakty. W przedmowie do polskiego wydania Irsizal Mohamed Isa zaznacza jednak, że fikcyjność bohaterów tych mikroopowiadań jest pozorna. Odnajduje on w tych postaciach swoich znajomych, którzy zmagali się z podobnymi problemami, i którym Alfian Sa’at oddaje w tej książce głos.
zaplątane w kontekstach
Alfian Sa’at, a tak w zasadzie to Alfian bin Sa'at, to urodzony w 1977 roku singapurski dramaturg, poeta i pisarz malajskiego pochodzenia. Jest autorem wielu sztuk teatralnych, a także laureatem takich nagród jak: Life! Theatre Awards for Best Original Script, Young Artist Award for Literature, SPH-NAC Golden Point Award for Poetry. W swoich dziełach krytykuje rodzinny Singapur za jego podejście do kwestii takich jak: rasa, płeć czy religijność. Ze względu na otwartą krytykę przylgnęło do niego określenie enfant terrible z francuskiego oznaczające kogoś zadającego kłopotliwe pytania lub zdradzającego rodzinne tajemnice. W 1998 roku napisał wiersz „Singapore You Are Not My Country”, który odbił się w Singapurze szerokim echem, gdy 8 października 2019 roku jego fragmenty zostały zacytowane przez ministra edukacji Ong Ye Kunga w celu uzasadnienia decyzji o odwołaniu panelu, który Alfian Sa’at miał prowadzić. Pojawiły się wtedy głosy broniące poety, a profesor Tommy Koh w poście na Facebooku nadał Sa’atowi miano „kochającego krytyka Singapuru”.
zwrócenie narracji
W 2012 roku Alfian Sa’at opublikował „Szkice malajskie” będące zbiorem miniatur (ze względu na ich krótkość i konstrukcję trudno je nazwać opowiadaniami) skupiających się wokół życia i problemów społeczności malajskiej w Singapurze, a także w rodzinnej Malezji. Nie bez znaczenia jest tytuł tego zbioru, który nawiązuje do wydanej w 1895 roku książki Franka Swettenhama – gubernatora brytyjskiej kolonii na półwyspie malajskim. Podczas tegorocznego spotkania w Najlepszej Księgarnii w Warszawie, autor wspominał, że kradzież tytułu książki Swettenhama miała być swego rodzaju aktem dekolonizacji. Postawieniem nowych szkiców w opozycji do orientalistycznego i dyskryminującego sposobu postrzegania Malajów przez dziewiętnastowiecznego autora.
fikcja, ale czy na pewno?
Alfian Sa’at pokazuje w „Szkicach malajskich”, w jaki sposób poprzez fikcję przekazywać te fragmenty rzeczywistości, które
To, co uderza w „Szkicach malajskich” to zaskakująca uniwersalność tych miniatur. Chociaż są one skupione wokół społeczności malajskiej w Singapurze, to adresują problemy, które trawią całą planetę. Różnice klasowe, islamofobia czy dyskryminacja ze względu na pochodzenie etniczne to tylko część podnoszonych przez autora tematów. Alfian Sa’at zawiesza swoje szkice w przestrzeni, która jest pełna znaczeń i pozostawia czytelnikowi miejsce na refleksję. Zdając sobie sprawę z wielowarstwowości tych problemów, nie próbuje uchwycić ich w całości, a raczej otwiera swoimi tekstami drzwi do bardziej pogłębionej dyskusji nad tym, jak bardzo obecne są one w życiu Malajek i Malajów każdego dnia.
Bohaterowie tego zbioru są zamknięci w bańce stereotypów, które narosły wokół mniejszości malajskiej, i z której wielu z nich pragnie się wyrwać. Większość Malajów w Singapurze wyznaje islam, co pociąga za sobą masę uprzedzeń. Jeden z pierwszych tekstów tego zbioru opowiada o Malajce, która ubrana w tradycyjny malajski strój – baju kurung i zakrywającą włosy chustę – tudung, nie podała dłoni prezydentowi odbierając dyplom podczas ceremonii wręczenia wyróżnień dla najlepszych malajsko-muzułmańskich studentów i studentek. Nie zrobiła tego, bo nie było to zgodne z wyznawaną przez nią religią. Jej zachowanie zostało jednak uznane za obraźliwe, a wkrótce po tym bohaterka stała się symbolem malajskiego kłopotu z integracją.
Społeczność malajska jest również postrzegana jako gorsza ze względu na niższy poziom wykształcenia. Próbę dystansu od takiego wyobrażenia na temat Malajów dobrze pokazuje jeden ze szkiców o tytule „Marne pocieszenie”, który skupia się na postaci Razmi’ego – lekarza o malajskim pochodzeniu, który przeprowadza wywiad z niezamężną pacjentką z tej samej mniejszości, będącą w nieplanowanej ciąży. Od początku mężczyzna czuje do niej dystans, widzi w niej kolejny numerek w statystyce potwierdzający stereotyp o „kłopotliwej mniejszości”. Poufny ton, jaki nabiera ta rozmowa, sprawia mu dyskomfort. W końcu przez całe życie próbował pokazać innym, że nie jest stereotypowym Malajem. Ten szkic jest mocno związany z historią Afiana Sa’ata,
okropne dziecko
przypatrz się dobrze styczeń 23 58 optyka
który sam w wieku 18 lat chciał zostać lekarzem. Jego motywacją, tak samo, jak w przypadku Razmi’ego, było udowodnienie wszystkim niedowiarkom i samemu sobie, że Malaj z ubogiej klasy robotniczej też potrafi.
miasto pełne opowieści
Pośród tych skupionych na politycznych tematach historii można znaleźć również teksty spokojniejsze, przesiąknięte malajską kulturą i tęsknotą za tym, co przeminęło na skutek urbanizacji Singapuru. O swojej obecności przypominają postacie z malajskich wierzeń. Autor sprytnie wplata je w narrację w taki sposób, że pomimo ich mityczności, miniatury, w których występują, są wciąż mocno zakorzenione w rzeczywistości. Czytając ten zbiór, co jakiś czas natrafiamy też na ultrakrótkie szkice mające jedną, maksymalnie dwie strony, które nie mają wyraźnego przekazu. Te wycinki rzeczywistości służą raczej ożywieniu Singapuru. Pokazaniu, jak wiele historii możemy w nim znaleźć na co dzień, jeśli tylko na chwilę się zatrzymamy.
głos, który dał się usłyszeć
Szkice Alfiana Sa’ata, nawet te poruszające polityczne tematy, nie są napisane jedynie w celu wywołania w nas uniwersalnych reflek-
sji. Bohaterowie są w nich potraktowani z dużym zrozumieniem i empatią, nie jako nośniki większych idei, a rzeczywiście ludzie z krwi i kości. Chociaż widzimy pojedyncze obrazy wycięte z ich życia, łatwo jest z nimi współodczuwać. Wielkie problemy, które są adresowane w tych miniaturach, nie przykrywają emocji towarzyszących nam podczas lektury. „Szkice malajskie” oddziałują więc na czytelnika zarówno poprzez piękny, choć prosty język (tutaj brawa należy złożyć również tłumaczce – Aleksandrze Szymczyk), emocje, które w nas wywołują i problemy, które adresują. Łącząc te elementy, autor sprawia, że nie jest to lektura mająca przynieść nam jedynie wiedzę, ale też prawdziwie nas poruszyć i przynieść nam literacką satysfakcję z obcowania z czymś pięknym. To wszystko idzie w parze z celem, który przyświecał napisaniu tej książki, jakim było przybliżenie nam społeczności malajskiej. Żebyśmy w tym, zalewającym nas ze wszystkich stron informacjami świecie, byli w stanie usłyszeć ich głos.
przypatrz się dobrze styczeń 23 optyka 59
Wspomnienia nas wszystkich. O "Latach" Annie Ernaux
tekst: aleksandra kwaśniewicz ilustracje: beata król
Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie. — Annie Ernaux, „Lata”
przypatrz się dobrze styczeń 23 60 optyka
Do artykułu posłuchaj utworu: Francoise Hardy – Le Temps De L'Amour
Książka powstawała przez kilkadziesiąt lat. Ślady w pamięci tworzące naszą tożsamość. Doświadczenie znane nam wszystkim. Mimowolne. Powieść „Lata” przyniosła francuskiej pisarce międzynarodowy rozgłos. Tegoroczna nagroda Nobla potwierdziła jej kunszt literacki i wkład, jaki wniosła w dorobek kulturalny społeczeństwa. Annie Ernaux urodziła się w czasie II wojny światowej w niewielkiej miejscowości położonej w Normandii. Spędzone tam dzieciństwo i doświadczenia okresu okupacji wyraźnie wpłynęły na jej twórczość. Ukończyła studia z literatury współczesnej. Pracowała jako nauczycielka języka francuskiego.
Gdybym miała wskazać przynajmniej jeden powód, dla którego warto przeczytać tę książkę, byłby to z pewnością język. Jest stosunkowo prosty, łatwy w odbiorze, jednak ma w sobie coś przykuwającego uwagę. Czytelnik płynie z nurtem przekazu. Ma specyficzny styl, jedyny w swoim rodzaju. Składa się głównie z haseł, idiomów, które mogą przemówić do odbiorcy lub nie. Na początku było mi trudno się odnaleźć, musiałam oswoić się z tą szczególną formą. Jednak po chwili, niepostrzeżenie, chciałam tylko czytać, czytać dalej.
Powieść jest stworzona z krótkich scenek, przypomina przeglądanie zdjęć w albumie. Razem z autorką zanurzamy się w czasach minionych. Czasach jej dzieciństwa, dojrzewania, dojrzałości. Osadzonych w konkretnym kontekście historycznym, kulturowym i społecznym. Odnoszę jednak wrażenie, że ogólnego ducha powieści, nie można w pełni zrozumieć, nie żyjąc w tamtych czasach. Wrażliwość pisarki, jej precyzja w formułowaniu spostrzeżeń szeroko otwiera wyobraźnię czytelnika. Zawsze jest to jednak tylko kreacja wyobraźni, a nie doświadczenie żywe. Każdy z nas tworzy własny, indywidualny świat. Unikatowy. Jedyny w swoim rodzaju. Żyjąc w określonych realiach społecznych, czasoprzestrzeni, powstaje część wspólna wszystkich jednostek. Doświadczenie uniwersalne. W odbiorze książki „Lata”, którą gorąco polecam, trochę zabrakło mi wspólnego kontekstu kulturowego. Współcześni odbiorcy mogą próbować oplatać ówczesną rzeczywistość swoimi spostrzeżeniami, tworzyć wspomnienia z czymś niewspółczesnym, jednak nie będzie to niosło ze sobą tego, co autorka miała na myśli.
Ciekawa jest kwestia, że pomimo wątków autobiograficznych, jest to książka o pewnym pokoleniu. Właściwie nie ma tam bohaterów, opisywane osoby nie mają osobistego pryzmatu przeżyć. Obraz ten jest wspaniały, jednak uproszczony. Ma bowiem drugą stronę medalu. Opisywane osoby mają podobny sposób widzenia świata. Ktoś o innych doświadczeniach własnych mógłby opisać ówczesną Francję przecież zupełnie inaczej.
Najbardziej zaciekawił mnie obraz zmieniającego się świata. Mnogość odniesień kulturowych, politycznych. Dojrzałe refleksje, cenne spostrzeżenia. Zanurzenie się w tym świecie jest wspaniale. Można poczuć się jak uczestnik w podróży w czasie. Historia staje się ciekawym zabiegiem, a wręcz zabawą i eksperymentem. Zachwycający jest też portret zmieniających się czasów – powojennej biedy, rozkwitu konsumpcjonizmu, późniejszej homogenizacji kultury. Wspaniałe są drobne przemyślenia, jak to, gdy bohaterowie zastanawiali się, ile lat będą mieli w roku 2000. Wydawało się im to tak nierealne.
To, jaką kobietą wtedy będzie, jest jednak tylko ideą, fantomem. Przecież
i tak nigdy nie osiągnie tego wieku.
Annie Ernaux stworzyła powieść godną uwagi. Pozwala odkryć Francję na nowo, wyzwolić ją z powszechnego stereotypu wieży Eiffla i bagietek. Książka wciąga, hipnotyzuje i nie pozwala czytelnikowi oderwać się od opowieści.
przypatrz się dobrze styczeń 23 optyka
61
TWORY
Drzewa mnie uczą magii Krakowa
W jakiejś nieuchwytnej, niezarejestrowanej w pamięci chwili po prostu zaczęłam wyczuwać tętniącą w żyłach tego miasta krew. Dostosowywać swoje kroki do bicia jego serca (...).
tekst: marta klapa
ilustracje: weronika romaniec
Do artykułu posłuchaj utworu: sanah – (I) Da Bóg kiedyś zasiąść w Polsce wolnej (z cyklu “Polonia Resurrecta” – J. Lechoń)
przypatrz się dobrze styczeń 23 64 twory
Wybieram się na codzienny spacer w przerwie między zajęciami i patrzę na drzewa. Zachwyca mnie tempo, w jakim żyje Kraków. Jest zdecydowanie szybszy niż moja rodzinna miejscowość. Biegnie, ale co jakiś czas zatrzymuje się na chwilę, mrugając przebłyskami kolorowych liści. Drzewa nie przejmują się spadającą temperaturą i ani myślą zrzucać swoje piękne, wielobarwne szaty. To trochę tak, jakby miasto chciało zachować jesienne, choć nieco wyblakłe, liście na dłużej. Kraków zostawia gdzieniegdzie wspomnienia ciepłych dni, a złoto – czerwone ubarwienie drzew jest jakby kompromisem pomiędzy październikiem a grudniem. Spoglądam serdecznym spojrzeniem, kiedy pełne życia roślinki przykrywa puchata pierzyna śniegu.
Wybierając się na spacery, za każdym razem daję sobie okazję do odkrywania.
To miasto kiedyś wydawało mi się odległe, zbyt duże do życia i zdecydowanie nie do przywyknięcia. Dawniej powiedziałabym, że Kraków to miejsce nadające się bardziej na wycieczki niż na codzienne wędrówki. Że zabytkową, historyczną warstwą tego miasta da się zachwycić tylko wtedy, gdy widzisz je ten jeden raz, kiedy przewodnik opowiada o tym, co działo się dokładnie w tym miejscu, w którym właśnie stoisz. Okazało się jednak, że architektura miasta potrafi każdego dnia chwycić za serce czymś nowym. Sprawia, że zatrzymuję wzrok na budynkach, uśmiecham się do nich i idę dalej. Robię w pamięci zdjęcie niespotykanej dotąd palety barw.
Z każdym kolejnym dniem ogromne wówczas miasto zaczęło zwyczajnieć. Może to była kwestia jakiegoś przeskoku, wrzucenia samej siebie na głęboką wodę. Pójścia któregoś dnia w zupełnie przypadkowe miejsce bez mapy i szukania drogi powrotnej (a później przeproszenia się z mapą i pozwolenia się pokierować dalej). Może to momenty, w których uciekałam przed ulewą, znajdując na własną rękę najbliższy przystanek. Rezygnowałam wtedy z telefonu, nie chcąc go zalać. Przemykanie między gęsto spadającymi kroplami deszczu absolutnie nie wchodziło w grę.
W jakiejś nieuchwytnej, niezarejestrowanej w pamięci chwili po prostu zaczęłam wyczuwać tętniącą w żyłach tego miasta krew. Dostosowywać swoje kroki do bicia jego serca (niekiedy z zawrotną prędkością) i dostrzegać niewielkie mrugnięcia okiem, które rzuca w moją stronę ułamek sekundy przed zachwytem.
Kraków zdaje się świetnie wczuwać w rolę nieustannego producenta nowych zachwytów, nawet gdy podnoszę mu poprzeczkę świadomie wybierając codziennie tę samą trasę. Czasem w zwyczajnym zabieganiu zatrzymuje mnie kilka sekund dłużej na
światłach, dając tym samym okazję do zauważenia jakiejś prostej rzeczy, którą zapewne minęłabym, nie zwracając uwagi na jej wyjątkowość. Czasami to po prostu zachwyt nad światłami, bo zmieniają się synchronicznie, co cieszy jakąś perfekcjonistyczną część mnie. Zdarza mu się też zatrzymywać mnie w sposób gwałtowny i niespodziewany, kiedy kilka centymetrów od mojej twarzy przelatuje stado gołębi. Może to zwykłe testowanie mojej zwinności, które przy nieco większym poziomie niewyspania zakończy się spektakularnym zderzeniem z ptasim skrzydłem. Może to kolejna okazja, żeby dostrzec coś pięknego.
Odkrywam w nim coś z rodzaju przełamywania siebie, testowania własnych możliwości i nieustannego uczenia się czegoś nowego. Przemieszczania się w tych samych miejscach, szukania cudownych rzeczy w biegu, chwytania momentów i zapisywania ich w pamięci.
Nawet jeśli czuję, że korzenie mojego życia są w znacznej części zapuszczone w rodzinnej miejscowości, zauważam, że nowe miasta potrafią przyzwyczajać mnie do siebie dość szybko. Spacerując po Krakowie, kiełkuje we mnie poczucie, że pewne miejsca, do których częściej wracam, też stają się w jakiś sposób moimi. Że te spacery to trochę jak sadzenie drzew, moich drzew, zostawiania jakiejś części siebie, pielęgnowania wspomnień, a na końcu czerpania z tego, czym mogę się zachwycać, ile tylko się da.
przypatrz się dobrze styczeń 23 twory 65
tekst: natalia stec ilustracje: maja ziółkowska
Było mi obojętnie i bardzo pusto – tak musi być w oku cyklonu. Absolutna cisza w samym środku szalejącego żywiołu. – Sylvia Plath, „Szklanyklosz”
Brak zakrętu za horyzontem
Pochodzę z małego miasteczka Long Lake w Wisconsin. Tak naprawdę to nikt spośród 5376 mieszkańców nie nazywał Long Lake miastem, ale raczej ,,zatęchłą dziurą” albo ,,zadupiem”. Zresztą tak to bywa w większości tego typu miejscowości. Wszyscy moi znajomi chcieli uciec, kiedy tylko skończą liceum. Ja również. Oczywiście udało się to nielicznym. Większość moich znajomych nie miała tego szczęścia.
Marie zaszła w ciążę i została zmuszona do ślubu z Tomem. Co mieli zrobić, jeśli nie zostać w Long Lake i pracować w firmie jej ojca? Ostatniego lata liceum, Jackson, prowadząc motocykl pod wpływem alkoholu, złamał kręgosłup i został sparaliżowany. Teraz jest zdany wyłącznie na swoją matkę. Z naszej piątki jedynie mi i Caroline udało się uciec. Tak właściwie to tylko Caroline, ponieważ nie wiem, czy mój, planowany przez sześć lat, wyjazd do collegu można nazwać ucieczką.
Pewnego wieczoru Caroline po prostu spakowała wszystkie swoje rzeczy i wyjechała. Nikt nie wie dokąd ani gdzie się teraz podziewa. Przypuszczam, że po prostu jeździ po kraju i szuka wolności. Dojrzewała do tego od dłuższego czasu. Chciałbym mieć chociaż odrobinę odwagi, którą miała w sobie ta dziewczyna. Ja jestem zbyt ostrożny. Do momentu, w którym wsiadłem do samolotu, ani moi rodzice, ani ja, nie wierzyliśmy, że zbiorę w sobie na tyle odwagi. Mimo że myślałem o tym od dłuższego czasu. Kiedy miałem dwanaście lat, natrafiłem w telewizji na przemówienie Baracka Obamy z okazji Dnia Niepodległości. Dzisiaj już nie pamiętam, o czym mówił, ale to właśnie po tym przemówieniu zafascynowałem się jego osobą i spisałem dokładny plan mojego życia na następne trzydzieści lat.
Do osiemnastki trzymałem się tego planu bardzo mocno. Właściwie dzięki temu udało mi się wyjechać z Long Lake. Wierzcie lub nie, ale dostałem się na Harvard. Rodzice wiedzieli o moich planach od początku, więc przygotowywali się do tego finansowo. Po otrzymaniu wyników rekrutacji oświadczyli, żebym się nie martwił, ponieważ pokryją koszt moich studiów. Przypuszczam, że pewien udział mieli w tym również moi dziadkowie, ale pozostaje to tajemnicą. Ja również zbierałem pieniądze na studia. Oczywiście nie była to jakaś kolosalna suma, ale wystarczyło, aby wynająć mieszkanie.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Boston, zachwyciłem się jego ogromem i różnorodnością. Był zupełnie inny niż Long Lake. Po prostu inny. Przybyłem tam latem, miesiąc przed rozpoczęciem roku akademickiego. Moim rodzicom wmawiałem, że muszę się zaaklimatyzować, ale tak naprawdę chciałem jak najszybciej wyjechać z domu. Matka z ojcem bali się, że, zachwycony innym światem, mogę już nie wrócić. Mnie także dotknęło takie przeczucie.
Moje nowe mieszkanie znajdowało się 11 minut metrem od uczelni. Trasę sprawdziłem już pierwszego dnia. W ciągu kolejnych kilku dni zjeździłem cały Boston. Do dnia rozpoczęcia zajęć na uczelni, metro i autobusy zdążyły mi się znudzić. Na pierwsze zajęcia poszedłem więc na nogach. Spodobało mi się to, więc postanowiłem, że taki spacer wypełni moją dzienną dawkę ruchu i świeżego powietrza.
Początkowo zajęcia były interesujące, ale już po miesiącu zdałem sobie sprawę, że studia to takie samo oczekiwanie na koniec jak
Do tektu posłuchaj: The Shins – Caring Is Creepy
przypatrz się dobrze styczeń 23 twory 67
w liceum. Różnica była tylko taka, że będąc w szkole średniej, napawałem się myślą o studiach i wyjeździe do wielkiego miasta. Z kolei na studiach dotarła do mnie przerażająca prawda, że to już koniec. Potem nie ma już nic. Praca, podatki i kredyty. To było wszystko, na co mogłem liczyć. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, bo wszystko przygniotły marzenia o studiach, ale będąc na zajęciach, nie mogłem myśleć o niczym innym niż nieuchronna dorosłość.
Do końca pierwszego semestru nie opuściłem żadnych zajęć. Po przerwie wiosennej dopadła mnie niemoc. Kolejnego dnia po powrocie z ferii byłem spóźniony na zajęcia jakieś dwadzieścia minut. Moje zniesmaczenie i znudzenie komunikacją publiczną miało się w najlepsze, więc poszedłem pieszo. Szedłem wolno i przypatrywałem się miejscom, które mijałem. Widziałem je już wiele razy wcześniej, ale mimo to zawsze przyciągały moją uwagę. Czasami siadałem na ławce w parku i godzinami obserwowałem miasto i ludzi.
Właśnie miałem przekroczyć bramę kampusu, gdy usłyszałem okropny chrobot. Moja torba z podrzędnego sklepu dosłownie rozdarła się na pół, a jej zawartość wysypała się na chodnik. Zacząłem zbierać swoje rzeczy, gdy podeszła do mnie jakaś obca dziewczyna. Miała długie blond włosy i błękitne oczy, które zwróciły moją uwagę. Było w nich coś, co mnie przeraziło. Dostrzegłem strach, rezygnację, niepokój. Wszystkie emocje, których sam wtedy doświadczałem. Zapadło mi to w pamięć. Pomyślałem, że zechce mi pomóc pozbierać książki, ale złapała moją kawę i uciekła w stronę uczelni. Nie było sensu biec za nią. Zrezygnowany wstałem i poszedłem na zajęcia.
Następnego dnia znowu zobaczyłem tę dziewczynę. Spała na ławce niedaleko kampusu. Usiadłem naprzeciwko niej i przyjrzałem się jej dokładniej. Zdałem sobie sprawę, że mijałem ją już wielokrotnie w drodze na uczelnię. To podsyciło moją ciekawość jej osobą. W tamtym momencie w moim życiu brakowało wyraźnego celu. Beznamiętnie uczęszczałem na zajęcia, robiąc to przede wszystkim z poczucia obowiązku i wyrzutów sumienia na myśl o poświęceniu rodziców. Jednak nauka z każdym dniem coraz mniej mnie interesowała. Wszystkie informacje, które starałem się przyswoić, przelatywały przez moją głowę nie pozostawiając po sobie śladu. Czułem, że moje naiwne wyobrażenia o studenckim życiu powoli blakły – jedno po drugim. Desperacko potrzebowałem nowego punktu zaczepienia. Dlatego siedząc na ławce naprzeciwko tamtej obcej dziewczyny, tak łatwo było mi poświęcić jej moje całkowite zainteresowanie. Było w niej coś pociągającego, absorbującego. Aby wypełnić pustkę, która nieuchronnie się we mnie powiększała, postawiłem sobie za zadanie analizę jej osoby. Byłem zdecydowany ją śledzić.
Tak długo spała na ławce, że można było pomyśleć, że nie żyje. Co jakiś czas przewracała tylko rękami. Czekając na to, aż się obudzi poszedłem do kiosku obok i kupiłem gazetę. Gdy wróciłem dziewczyna już wstała i szukała czegoś w ogromnej torbie, która przypuszczalnie zawierała cały jej dobytek. Wyciągnęła w końcu kanapkę, zjadła ją pospiesznie, po czym zebrała swoje rzeczy i poszła w stronę kampusu. Udałem się za nią w bezpiecznym odstępie. Zdziwiło mnie to, że dziewczyna, która wyglądała na bezdomną, uczęszczała na Harvard. Wszedłem za nią na jedną z sal wykładowych, zaszywając się w kącie i licząc na to, że nie zostanę o nic zapytany. Zaraz po tych zajęciach udała się do najbliższego sklepu, który znajdował się kilka metrów od uczelni. Schowała kilka batonów do torebki i podeszła do kasy jedynie z butelką wody. Nie widziałem jej twarzy, mogłem się jedynie domyślać, co wyrażały jej oczy w tamtej chwili.
Zrobiło się już dosyć późno i zacząłem się zastanawiać, gdzie dziewczyna zamierza nocować. Zaczęła iść w kierunku kampusu, więc pomyślałem, że będzie spać na tej samej ławce, co rano. Weszła jednak do kawiarni, a ja szybko schowałem się za rogiem. Gdy wyszła, rozejrzała się i zaczęła iść prosto w moją stronę. Nie wiedziałem, co mam zrobić. W panice zacząłem nawet udawać, że czytam gazetę, którą zakupiłem rano i nosiłem cały dzień przy sobie. Odsunęła zmięte strony bostońskiego dziennika od mojej twarzy i podsunęła papierowy kubek z kawą.
– Mogłeś mi powiedzieć od razu, że czekasz na zwrot. –Uśmiechnęła się nieszczerze, wciskając mi kawę do rąk. Cały czas wiedziała, że ją śledzę, a mimo to nie uciekła. Wydało mi się to dziwne.
– Czy ja… czy ty widziałaś, że ja… Dlaczego nie powiedziałaś nic wcześniej? – Wzruszyła tylko na to ramionami.
– Nie bałaś się, że mogę Ci coś zrobić?
– Nie, nie bardzo.
– To, o co chodziło wczoraj? Dlaczego ukradłaś mi wtedy kawę?
– Nudziło mi się. Chciałam sobie ubarwić dzień.
– Nie bardzo rozumiem, ale niech Ci będzie. W każdym razie: dzięki za zwrot. – Chciałem już odejść. Nie potrafiłem i nie miałem nawet ochoty kontynuować tej dziwnej, pełnej niedomówień rozmowy.
– Hej, czekaj! – Pobiegła za mną i złapała mnie za ramię. –Dlaczego tak właściwie mnie śledziłeś ? Naprawdę chodziło ci tylko o tamtą kawę?
Nie umiałem na to odpowiedzieć. Poszedłem dalej, myśląc o tym, jak w ogóle można wytłumaczyć zachowanie, którego sam do końca nie rozumiałem.
Następnego ranka wstałem bez odczucia żadnej zmiany. Moja durna zabawa w śledzenie tylko upewniła mnie w poczuciu, że tracę kontakt z rzeczywistością, że staczam się w jakieś dno. Wchodząc do kampusu, znów zobaczyłem ową dziewczynę śpiącą na ławce.
przypatrz się dobrze styczeń 23 68 twory
Poczułem chęć zainterweniowania, zrobienia czegoś, czegokolwiek. Zacząłem ją delikatnie potrząsać za ramię, aby się obudziła. Postanowiłem zaproponować jej nocleg – mój współlokator wyjechał na kilka tygodni do rodziny, więc pomyślałem, że, jeśli nie ma gdzie spać, to mogę jej przez ten czas pomóc. Ku mojemu zdziwieniu – zgodziła się. Poszła ze mną na wszystkie zajęcia. Potem wstąpiliśmy jeszcze do restauracji. Dziewczyna zamówiła spory obiad, a ja miałem prawie pusty portfel i poczucie obowiązku zapłaty za nią. Dla siebie poprosiłem tylko o wodę z cytryną, tłumacząc się zjedzeniem obfitego śniadania.
– Nazywam się Matt, a Ty? – przerwałem niezręczną ciszę. Dziewczyna spojrzała na mnie i obdarzyła mnie taką miną, jakby chciała uciec.
– Możesz mówić mi Sky. – Odpowiedziała po chwili wahania.
– Studiujesz prawo, tak?
– Tak, próbuję. A ty?
– O nie, ja nie studiuję. Jestem tylko wolnym słuchaczem.
– Chcesz mi powiedzieć, że od kilku miesięcy sypiasz na ławce?
– Nie, nie. Tylko od marca. – Nie chciałem dopytywać o szczegóły, wręcz bałem się ich usłyszeć.
– Rodzice Cię nie szukali?
– Szukali. Ba, nawet znaleźli, ale po kilku ucieczkach zrozumieli, że ja już tam nie wrócę i poddali się. – Patrzyła się na mnie przez dłuższą chwilę. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem w jej oczach. Migotały, jakby odbijała się w nich cała moja przyszłość. Przeraziłem się. Jej wzrok był taki przenikliwy. – Wiesz co, chyba jednak podziękuję za nocleg. – Nagle wstała i wzięła swoją torbę. Pobiegłem za nią.
– Poczekaj. – Złapałem ją za ramię. – Co się stało? Myślałem, że chciałaś tu zostać na dłużej.
Późnym wieczorem dotarliśmy do mieszkania. Pokazałem jej pokój, w którym mogła przenocować… Zaproponowałem jej, aby dla własnego komfortu zamknęła się od środka. Po przebudzeniu moją pierwszą myślą było czy dziewczyna wciąż tu jest? Okazało się, że tak. Sky obudziła się wcześniej i zabrała się za przygotowywanie śniadania. Zadziwiła mnie swoboda, z jaką poruszała się po obcym domu. Wydawało się, że czuła się jak u siebie. Stanąłem w drzwiach kuchni i patrzyłem, jak kroi chleb do rytmu jednej z piosenek The Beach Boys. Nie wiedziałem, czy Sky rzeczywiście u mnie zostanie, czy w ogóle będziemy utrzymywać jakikolwiek kontakt. Wiedziałem tylko, że to było to, na co czekałem. Poruszenie mojego życia. Pomoc Sky była pierwszym krokiem w walce z poczuciem bezsensu.
– I jak, smakuje Ci?
– Tak. – Moja odpowiedź była zwięzła, ale powiedziałem to z przekonaniem. Sky uśmiechnęła się delikatnie i wróciła do jedzenia.
– Chciałam w ten sposób podziękować Ci za nocleg. Dawno tak dobrze nie spałam.
– Czyli wracasz na ławkę?
– A mogłabym zostać tu jeszcze na kilka nocy? – Uderzyła mnie jej bezpośredniość. Zgodziłem się jednak bez większego namysłu. To była sobota, czyli dzień wolny od zajęć na uczelni.
Po śniadaniu usiedliśmy na balkonie i w spokoju piliśmy kawę. Moment wydał mi się odpowiedni na zadanie jej pytania, które dręczyło mnie odkąd ukradła mi kawę.
– Jesteś bezdomna? – Jej twarz spochmurniała i miałem wra żenie, że za chwilę wybiegnie i już jej nie zobaczę. Jednak tamto rozgoryczenie szybko zniknęło z jej twarzy, a na jego miejsce pojawił się nieco zbyt smutny, jak na tak młodą osobę, uśmiech.
– W pewnym sensie tak. – Ta odpowiedź dała mi tyle, co nic. –Bo widzisz… mam dom, ale nie byłam w nim od kilku miesięcy.
– Chciałam, ale już nie chcę. – Powiedziała stanowczo i wyszła. Przez kilka kolejnych dni widywałem ją na kampusie albo w sklepie, nie odzywaliśmy się jednak do siebie. Uciekała od mojego spojrzenia, a ja nie nalegałem na utrzymanie kontaktu. Tydzień po całym wydarzeniu przestałem ją widywać w ogóle. Pamiętam dokładnie, w jaki sposób się dowiedziałem. Tamtego dni poszedłem do najbliższego kiosku i kupiłem jedno wydanie „The Boston Globe”. Nie musiałem nawet otwierać gazety, bo już widziałem nagłówek.
Zdjęcie Sky na okładce zajmowało całe miejsce pod tytułem. Nie chciałem czytać dalej. Próbowałem szczerze przeanalizować to, co w tamtym momencie czułem. Nie było mi smutno. Po pierwsze praktycznie jej nie znałem, a po drugie rozumiałem – może nawet zbyt dobrze – że ona tego chciała, do tego dążyła. Dlatego nie wracała do domu i dlatego zrezygnowała z pomysłu zamieszkania u mnie. Nie było dla niej innego wyjścia. Nie umiała dostrzec dla siebie przyszłości. Zrozumiałem, dlaczego pojawiła się w moim życiu. Byłem wdzięczny, że udało mi się ją zauważyć pośród tylu tysięcy ludzi mieszkających w Bostonie. Wyrzuciłem gazetę do kosza i poszedłem do mieszkania. Spakowałem wszystkie swoje rzeczy i udałem się na dworzec.
przypatrz się dobrze styczeń 23 twory 69
Jesteś tam (jeszcze)?
zawsze o Tobie myślę
tekst:
ilustracje: wera jelonek klaudia jędrak
przestrzeń
przyjazna ciepła
wypełniona motylkami
plakaty na ścianach
meble w naklejkach
wszędobylskie gry i pluszaki
woń owocowej świeczki
wołanie na kolację
miejsce przyjęć i porządków
zabaw i smutków
wspomnień i lęków
tam śpi na kocu ma większość zabawek
odpoczywa na parapecie
czuje się bezpiecznie
znajomy głos
ulubiony zapach
chowam się dla zasady w końcu ją znajduję
podnosi mnie szybko z podłogi
głaszczę ją po brzuchu
„Kiedy wrócisz tu na stałe?”
„A nie mogę być w dwóch miejscach
równocześnie?”
teren
zaniedbany zimny
akcenty nowojorskie
nierozpakowana walizka
rozrzucone ubrania
puste półki
zapach nie stąd szelest papierka na podłodze
chwila przeglądania i zabierania
czekania i przeczekiwania
melancholii i żalu
rzadko tu bywam niektóre gadżety zostały
spędzam tak przerwy
odczuwam nie–pokój
You're Gonna Miss This – Chelsea Cutler przypatrz się dobrze styczeń 23 70 twory
Do artykułu posłuchaj utworu:
nigdy nie dotykała ziemi
nigdy nie dotykała nieba
zawieszona między ziemią a niebem
ma wiele żyć
każde kogo innego
tylko nie swoje
zawieszona między kimś a nikim
piękne suknie zdobione szaty pod nimi brud i gałgany
zawieszona między bogactwem a biedą
jest kimś będąc nikim
ma życie nie mając go
może wszystko nie mogąc nic
pociągana za sznurki nie mająca własnego zdania
marionetka
tekst:
kinga błażejowska
ilustracje: klaudia jędrak
zawieszona
Światjestteatrem,aktoramiludzie, którzy kolejno wchodzą
i znikają.
– William Shakespeare
przypatrz się dobrze styczeń 23 twory 73
Do artykułu posłuchaj utworu: River Flows In You – Yiruma
Kłębek myśli
Pozostaję obojętny na paraliżującą truciznę łatwej dopaminy. Nie poruszam się, gdy starannie oplata mnie lepka nić wstydu.
To kolejny kłębek na pajęczynie – wyrzuty na później.
tekst: tedii klatka ilustracje: bartłomiej miechowicz
Czasem mam wrażenie, że moim życiem porusza niewidzialny, czarny kot.
Toczy je niczym kłębek włóczki po wyboistej codzienności współczesnego świata, nie zastanawiając się nadmiernie nad napotkanymi przeszkodami ani celem wędrówki.
W szaleńczym pędzie mijających dni pozostawiam za sobą sznurek mojej obecności, pozahaczany o osoby, miejsca, wydarzenia…
Przeplatane ze sobą wspomnienia łapią mnie w sieć, z której nie potrafię się wydostać.
A po nitce sunie ku mnie czarny, tłusty, włochaty strach.
Zdarzają się dni, gdy skulam się w kłębek pod kocem, przytłoczony przemyśleniami.
Myśli kłębią się nade mną niczym czarne, tłuste, włochate muchy przy lampie, pozostawionej przypadkiem po zmroku.
przypatrz się dobrze styczeń 23 74 twory
Każdy problem zdaje się być wtedy niczym węzeł gordyjski, a najprostsze zadania, jak zaparzenie herbaty czy napisanie tekstu, zbijają się w nieprzerywalny ciąg prokrastynacji.
Pozostaję obojętny na paraliżującą truciznę łatwej dopaminy.
Nie poruszam się, gdy starannie oplata mnie lepka nić wstydu.
To kolejny kłębek na pajęczynie – wyrzuty na później.
Ale przecież każdy kłębek ma dwa końce.
Łapię więc kota za kark i zmuszam do kąpieli w rzeczywistości.
Zanurzam się w czarnej, tłustej, kłębiącej się wodzie, szukając wyjścia z sytuacji nie do rozwinięcia.
Jak po nici Ariadny, prowadzę swoje myśli przez labirynt lęków i wątpliwości.
Rozwiązuję sumiennie supełek za supełkiem, prostując nić swojego życia. Pracuję cierpliwie, wciąż jednak pesymistyczne myśli każą mi pytać samego siebie; Czy manipulując kłębkiem, nie przysparzam sobie nowych, niespodziewanych splotów?
Czy nie łatwiej byłoby pozwolić życiu toczyć się swobodnie, nie szukając zaczepienia?
Czy nie łatwiej pozwolić sieci lęków rozpiąć się dumnie niczym żagiel na morskiej bryzie?
Czy nie łatwiej pozostać sparaliżowaną ofiarą, bezmyślnie czekając na pożarcie?
Nie wiem
Kłębek przyspiesza każdego dnia, a ja wciąż nie wiem, gdzie zmierzam. No cóż, przynajmniej się rozwijam.
Do tekstu posłuchaj: Laikike1 — Kręgi
przypatrz się dobrze styczeń 23 twory 75
Uważności
nie masz wyjścia musisz znaleźć drogę
tekst: maria magdalena celińska ilustracje: bartłomiej miechowicz
wrzucony w labirynt błądzę gdzieś po świecie szukam swoich myśli bo te nie są moje
uważność jest mi obca bez niej zapominam rzucam się w wir życia zszywam sobie usta
i siedząc w nicości mojego labiryntu
urządzam sobie zmyślony dom mam w nim kanapę i kącik kawowy i sto dwadzieścia wątpliwości rozsypanych na stole
siedzę sam w nieskończonej zagadce i nie ma nikogo kto mógłby mnie wyciągnąć
i pluję sobie w brodę
trzeba było się dobrze przyjrzeć
napisowi przy wejściu gdzie drobnym druczkiem stało musisz znaleźć drogę (musisz znaleźć siebie)
przypatrz się dobrze styczeń 23 76 twory
Do wiersza posłuchaj: Biały Falochron – Brudne Ubrania Na Podłodze
GALIMATIAS
Twoją rzeką płynę
Odpowiedź Boga na Wielką Improwizację
Konrada w „Dziadach” Adama Mickiewicza
tekst: joanna misiak
ilustracje: maja ziółkowska
Bóg, Wielka Improwizacja — przywodzą na myśl ogromne słowa, szeroką perspektywę.
A jednak wystarczy
jedynie fragment twórczości Mickiewicza, by ta wielkość i wszechmoc ukazały się w pełni. Tekst
„Twoją rzeką płynę” to odpowiedź na konkretną
część z „Dziadów” — Improwizację Konrada.
Wybór jako bezpośredniej inspiracji właśnie tego niewielkiego fragmentu z całości dzieła staje się pretekstem do wyrażenia wielu przemyśleń, dylematów, koncepcji.
To wszystko można tu znaleźć, jeśli tylko dobrze się przypatrzysz.
Chcesz, abym się odezwał, Odzywam się.
Ja chcę, żebyś te męki Przetrwał, Nie zawiedź Mnie.
Diable nikczemny, Ustami tego nieszczęśnika
Próbujesz Mnie zwieść.
Twój trud daremny, Ja o jedną owcę zagubioną
Przemierzę całą drogę moją
Jeszcze raz, Choćbym dziewięćdziesiąt Dziewięć
już ich miał.
Mądrości Bożej i Miłości
Do tekstu posłuchaj: Żywiołak — Dziady
Nie pojmie nikt na świecie.
I choćby się Wam wydawało, Że wiecie, Że pojęliście, Że Mnie odkryliście, Na nic to.
Jestem i Drzewem, i Owadem
Idącym wzdłuż kory.
Lecz jeśli kto zdoła Mnie Zawierzyć
swego życia losy, Wtedy ja Aniołów głosy
Wypuszczę na skrzydłach Modlitwy, Konradzie!
Jeśli kto przede Mną
Skruchę okaże,
Ja jego duszy zbawienie pokażę,
przypatrz się dobrze styczeń 23 80 galimatias
Konradzie!
Twoją rzeką płynę i do Twego Źródła dotrzeć chcę, Aby nie wyschło
I nie zepsuło go złe.
Twych sił początek
Nie jest taki sam jak mój. Siły ja nie czerpię, Siłą Jestem Ja, Każdy mego istnienia zakątek.
Ty ze Mnie bierzesz moc, Ja cząstkę Siebie daję Wam W każdą jedną, ciemną noc.
Kiedy Zegarmistrz Dni Przyjdzie do
Twej celi, Kiedy zabiorą Cię Anieli, By zasiąść ze Mną
Przy jednym stole, Wtedy poznasz tajemnice Świata, którym stworzył.
Zobaczysz, jakżeś grzeszył Swoim
słowem I na samą myśl
Będziesz się trwożył.
I poznasz wtedy mą Miłość Nieopisaną, niepojętą, Niezmierzoną, doskonałą.
Poznasz Mnie, czym Ja Jestem. A teraz się nie obawiaj, śpij, Bo zły duch Cię nie tknie.
Ale Konradzie, Nigdy nie bluźnij nadaremnie, Wszak głos masz Jako dar ode Mnie.
Miej w sercu wiarę, Pielęgnuj ją, Tak Mnie ocalisz. Tak Ja Cię ocalę.
przypatrz się dobrze styczeń 23 galimatias 81
Skąd się wzięły Mandarynki?
tekst: kuba momot
Czy wiesz, że nadal nie jest pewne skąd pochodzi mandarynka?
Ja jednak wiem
Mandarynki pochodzą z zapachu igliwia
I kompotu z suszu
Z gorąca buchajacego z piekarnika
I chłodu wylewającego się przez nieszczelne okno
Nie rozumiem ich fenomenu
Nie żyłem w czasach, gdy były one czymś
A jednak
Gdy czuję ich zapach
Widzę wigilię z rodziną
Szkole ławki okryte starym obrusem
Lampki, bombki, choinkę
I kolejne dłonie sięgające po nie
Mandarynki
Piętrzące się z roku na rok
W coraz większym stosie
Przy coraz pustszym stole
Czy przypatrzyłeś się dobrze mandarynkom?
Stwórz z nami swój własny mini magazyn mandarynkowy!
1. Wytnij kartkę obok wedle linii przerywanych.
2. Złóż swój własny zin.
3. Gotowe!
Projekt powstał z pomysłu współpracy działu dziennikarskiego z działem graficznym. Ideą było zobrazowanie, poprzez zin, wiersza autorstwa Kuby Momota.
Każdy z grafików miał jednak za zadanie zinterpretować wiersz po swojemu.
Jak każdy z nas widzi mandarynkę? Co przychodzi nam na myśl gdy przypatrujemy się dobrze jej fakturze, barwie?
Odpowiedzi na te pytania możecie zobaczyć po prawej stronie!
przypatrz się dobrze styczeń 23 82 twory
nasz magazyn ma wiele twarzy nasz magazyn ma wiele twarzy
–
–
–
Maja Ziółkowska Koordynatorka kwartalnika
Dział Graficzny
Victoria Frechet Szefowa Działu Graficznego
Wera Jelonek Koordynatorka Podcastu, Dział Dziennikarski
Zofia Michlowicz Koordynatorka kwartalnika –Dział Dziennikarski
Sandra Lipniak
Amelia Kowalska Koordynatorka grafik promocyjnych
Dział Graficzny
Natalia Nitarska Redaktor Naczelna
Józefina Arodaz Szefowa Działu Dziennikarskiego
Beata Dubiel
Szefowa Działu Promocji i Współpracy
Szymon Krzak Koordynator DTP
Joanna Misiak Koordynatorka strony
Dział Dziennikarski, Dział Podcastu
Zastępczyni Redaktor Naczelnej
Redakcja
Kinga Błażejowska Dział Dziennikarski
Klaudia Jakubowska Dział Dziennikarski
Małgorzata Leszczyńska
Dział Dziennikarski, Dział Podcastu
Aleksandra Kwaśniewicz Dział Dziennikarski, Dział Podcastu
Aleksandra Dracz Dział Graficzny
Marta Klapa Dział Dzienikarski, Dział Promocji i Współpracy
Edyta Kubiak Dział Dziennikarski
Maria Kolarska Dział Dziennikarski
Maria Magdalena Celińska
Dział Promocji i Współpracy Dział DTP, Dział Graficzny
Zuzanna Szott
Tedii Klatka Dział Dziennikarski
Krzysztof Olszamowski Dział Dziennikarski, Dział Podcastu Dział Dziennikarski, Dział podcastu
Bartłomiej Miechowicz
Stopka Redakcyjna
Kwartalnik NR 10/2022
ISSN 1899-2536
Wydawca : Centrum Mediów Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie ul. Józefa Rostafińskiego 8, 30-072 Kraków
Małgorzata Kaczmarczyk Dział Graficzny
Klaudia Jędrak Dział Graficzny
Julia Rybska Dział Graficzny Dział Graficzny
Julia Czajka
Kuba Momot
Daria Mucha Małgorzata Luboń
Natan Górski Oliwier Stanowski
Michał Cembrowski Dział Graficzny
Beata Król Dział Graficzny
Weronika Romaniec Dział Graficzny
Dział Graficzny
Barbara Szweda Dział Graficzny
Natalia Gryboś Dział Graficzny
Dział DTP, Dział Graficzny Dział Dziennikarski
Dział Dziennikarski Dział Dziennikarski, Dział Podcastu
Dział Podcastu Dział Podcastu
Świat w mikro skali
Do tworzenia i promocji tego wydania kwartalnika podeszliśmy wyjątkowo multimedialnie! W ramach rozbudowy jego koncepcji, wraz z pozostałymi redakcjami Centrum Mediów (MINE, KSAF oraz Radio1.7), stworzyliśmy wyjątkowy film. Odwiedziliśmy park miniatur w Inwałdzie i wykorzystaliśmy jego nietuzinkową scenerię do zabawy skalą oraz dokładnego przyglądnięcia się tematom poruszonym przez nasze redaktorki i redaktorów w magazynie. W fabule nie mogło oczywiście zabraknąć naszego nowego środka świata - mandarynki! Efekty naszych prac będziecie można zobaczyć wkrótce (a może, kiedy to czytasz już są dostępne?) na naszym Facebooku. Koniecznie tam zajrzyj i sprawdź, co przytrafiło się naszej pomarańczowej bohaterce.
zdjęcia: natalia deyna
zdjęcia: natalia nitarska
bis.agh magazyn.bisagh BIScast, BIS AGH bis.agh.edu.pl