Chłopak z Marsa NAVAL
Rozmowa z Navalem, byłym operatorem Jednostki GROM, uczestnikiem wielu operacji bojowych poza granicami Polski, instruktorem, wykładowcą i autorem cyklu książek o tematyce wojskowej. Na ten wywiad czekałam prawie 10 lat. Na wszelkie, nieśmiałe prośby opisania niesamowitych historii znajomych operatorów, jeszcze w służbie, dostawałam zawsze jedną odpowiedź „Ania, nie mogę”. To, z jednej strony, zrozumiałe, a z drugiej, jako dla czytelnika i słuchacza, trudne do pogodzenia. Powstaje tyle nudnych opowieści o przewidywalnej akcji, tony papieru zadrukowuje się tandetnymi opowieściami o poszukiwaniach samego siebie i często na końcu okazuje się, że niczego nie znaleziono, albo historiami pt. „posłuchajcie, co mi się przytrafiło…”, opisującymi banalne lub często zbyt intymne wynurzenia „ludzi o przewidywalnych życiorysach”, jak określa to polska noblistka Olga Tokarczuk. Niewielu cywili wie, że istnieje spora grupa fantastycznych ludzi, pracująca i współpracująca z Jednostką GROM, która jest kontynuatorem najlepszych tradycji szkoleniowych legendarnych żołnierzy Cichociemnych. Ze względu na rodzaj powierzanych im zadań, ich wagę oraz ryzyko, nasza wiedza o tych wyjątkowych ludziach jest niestety niewielka. Ponadto, jak wszystko, co bywa owiane tajemnicą, stanowi pożywkę dla wielu teorii spiskowych albo kanwę dla scenariuszy seriali sensacyjnych, niemających z rzeczywistością wiele wspólnego. Kiedy więc wreszcie ukazała się książka pt. Przetrwać Belize, autorstwa Navala, postanowiłam spotkać się z nim. Naval to żołnierz, szturmowiec, były operator GROM-u, najbardziej elitarnej jednostki wojsk specjalnych w Polsce, a także jednej z najbardziej docenianych na świecie. Człowiek o fantastycznym poczuciu humoru, niezwykle skromny, piszący w sposób porywający czytelnika. Swoje książki dedykuje poległym kolegom, darując im pamięć i nieśmiertelność. Jako nieliczny, wskazuje i podkreśla, że żołnierz jest szkolony do zwyciężania oraz że siła drużyny tkwi nie w ego dowódcy, ale w umiejętnościach, wiedzy, taktyce, a także w przyjaźni oraz we wzajemnym zaufaniu. Chłopaki z Marsa to tytuł jego najnowszej opowieści.
8
Dlaczego zacząłeś pisać książki? Odpowiedź jest bardzo prosta – bo lubię czytać dobre książki. Kiedy byłem na początku służby, podczas jednej z pierwszych misji, w Kuwejcie, kiedy wszyscy rozpakowaliśmy swoje skrzynie, to okazało się, że oprócz standardowego wyposażenia, broni, rzeczy osobistych, każdy z nas przywiózł ze sobą mnóstwo książek. Trzeba czymś wypełnić czas między zadaniami, i zwykle, oprócz siłowni czy biegania, jest to literatura… Drugi powód to konstatacja, że brakowało mi książek i bohaterów, na których ja sam wyrastałem. Po Czterech pancernych i psie jest duża luka. Wprawdzie powstawały filmy akcji, takie wiesz, z Jamesem Bondem albo Tomem Cruisem. Ty oglądasz je z zapartym tchem, a ja stwierdzam: „Ok, to i to zrobilibyśmy z chłopakami inaczej, reszta jest wyobrażalna”. Poza tym, nie takie sytuacje się nam zdarzały. Ale do podsumowań tego typu dochodzi się z czasem, mając do opowiedzenia coś, co potocznie określane jest umiejętnościami, obeznaniem i wiedzą. To proces. Trzeci powód to wspomnienia. Pamięta się przygodę a nie wojnę i dlatego zacząłem pisać coś w stylu pamiętnika. W 2012 roku zaniosłem to do wydawnictwa, trochę z ciekawości, ale i trochę ostrożnie, bo to nie był materiał w stylu sensacyjnym, tam trup się nie ścielił i nie ociekaliśmy krwią (śmiech). Pisząc, staram się pokazać sposób myślenia, według którego działaliśmy, i to, że dobrze wyszkolony człowiek jest bardziej wartościowy niż czołg. Podoba mi się, że nie wstydzisz się mówić o tym, skąd pochodzisz oraz o drodze, jaką przeszedłeś. Znam wielu ludzi, którzy taki niewygodny fragment życia usunęli z biografii, aby zgrabnie przejść do hagiografii… Jak, taki „zwykły” chłopak, jak o sobie mówisz, znalazł się w formacji GROM? Pochodzę z Raciborza i od zawsze bardzo chciałem być żołnierzem, takim zadaniowym. Byłem sprawny, szybko biegałem, więc poszedłem na ochotnika do wojska w czasach, gdy większość robiła wszystko, by się tam nie znaleźć. Jesienią 1993 roku stawiłem się jako ochotnik do 1. Pułku Specjalnego w Lublińcu. To była wymagająca służba, ale też dzięki niej wyjechałem na misję zagraniczną ONZ do Libanu, służąc dumnie pod błękitną flagą. No i z większą wiarą w siebie myślałem o dostaniu się do Jednostki GROM. Po Lublińcu nadszedł trudny dla mnie czas. By móc aplikować do GROM-u musiałem nadrobić wykształcenie. Pracowałem w RAFAKO, w straży przemysłowej, dziś byśmy to nazwali ochroną. Komendant tej formacji ucieszył się, że będzie mieć w robocie takiego nocnego stróża, byłego komandosa. Ciężko pracowałem, ale miałem wytyczony cel. Po trzech latach ukończyłem szkołę średnią. Na pożyczonej wtedy maszynie do pisania napisałem podanie z prośbą o przyjęcie mnie do jednostki specjalnej GROM. List wysłałem, bo tak to się wtedy robiło, i czekałem. Biegałem codziennie do
Rok XIV nr 2 (70) maj-lipiec 2021
skrzynki i sprawdzałem czy odpisali, bo pewności nie miałem żadnej. Gdy wreszcie przyszła koperta z czerwoną pieczątką, miałem „ciary”, jakbym wygrał w totolotka. Jest! Zaproszenie na WF do Legionowa. A tam, brak krzyku jest zaskoczeniem dla kogoś, kto przychodzi z tradycyjnego wojska. Przyzwyczaiłeś się do presji, krzyków przełożonych dyscyplinujących podwładnych, a tu cisza. Taka jest różnica w prowadzeniu grupy ludzi, która czegoś chce, jest zmotywowana. Nikogo nie trzeba zmuszać do wysiłku. Nie ma napięcia, nie ma agresji słownej. Polecenia wydają spokojnie stonowani ludzie. Mówią raz. Nie usłyszałeś? Trudno. Chcesz ćwiczyć? Ćwiczysz. Nie chcesz? Wracaj do domu. Byłem zafascynowany, ciekawy, kogo spotkam i z kim będę pracować. Już w jednostce, na pierwszym spotkaniu z kadrowcem, do mnie – kaprala – podszedł major. Tłumaczył wszystko spokojnie i dokładnie a także zaproponował kawę. Była to normalna rozmowa, bo liczy się człowiek. To był nowy sposób myślenia. Rozwiń, proszę, myśl, która w zasadzie jest ideą przewodnią Twoich opowieści i wspomnień – dlaczego doświadczony i dobrze wyszkolony człowiek jest bardziej wartościowy niż czołg oraz dlaczego ważne jest przysłowie, że nie zmienia się koni w biegu. Dla mnie są to przemyślenia bardzo aktualne oraz w pewien sposób uniwersalne. Zacznę od tego, że w naszej strukturze nigdy nie ma zazdrości o umiejętności kolegi. Nie ma miejsca na gwiazdorstwo, bo nie może być. Im lepiej coś umie ktoś, kto jest obok ciebie, tym korzystniej dla ciebie, tym bardziej jesteś bezpieczny. Krótko mówiąc, im lepsi ludzie dookoła ciebie, lepsi w sensie wyszkolenia, przygotowania, tym masz większą szansę na wykonanie zadania i bezpieczny powrót o własnych siłach. W walce z terroryzmem, na wojnie liczą się tylko twoje umiejętności i gotowość do współdziałania. Nie to, jak wyglądasz, jaki masz mundur, stopień, tylko to, co umiesz, i jaką wartość wnosisz do sekcji. Sprzęt można wymienić, kupić nowy, a człowieka nie. On jest niepowtarzalny ze swoją wiedzą oraz doświadczeniem. Dlatego najlepszymi i szanowanymi w zespole dowódcami są ci, którzy przeszli całą drogę, tak zwaną drabinę – od szeregowca do generała. Oni czują to samo, co ty czujesz, będąc na dole tej drabiny. W tej robocie nie ma miejsca na pomyłkę, więc naszymi operacjami nie mogą dowodzić niedoświadczeni żołnierze. Współpraca, szacunek, honor, zaufanie, przyjaźń. To duże słowa i podstawa tak zwanego mentalnego pojmowania działania. Nie rzucasz ich na wiatr i nie obdarzasz nimi byle kogo. Dlaczego zaufanie jest tak ważne? Po czym poznaje się, że ktoś jest warty zaufania? Przede wszystkim po doświadczeniu. Podam Ci mój ulubiony przykład. Oddajesz samochód do warsztatu bo masz do wymiany klocki hamulcowe i trzeba też przykręcić śruby w kole. Komu ufasz bardziej: właścicielowi warsztatu czy uczniowi po rocznej praktyce? Odpowiedź powinna nasuwać się sama. Od tego, komu zaufasz, może zależeć wiele zdarzeń na drodze i to, jak z nich wyjdziesz i czy nie zawiodą cię te naprawione przez ucznia hamulce, kiedy będą najbardziej potrzebne. Po przejściu selekcji i przyjęciu do GROM-u idziesz na szkolenie, roczny kurs podstawowy, trwający w zasadzie 24 godziny na dobę. Trafiają tam ludzie najróżniejszych profesji. Ja jestem ślusarzem-spawaczem, ale był wśród nas też filozof. Najlepiej jest, jeżeli ludzie nie mają utrwalonych tak zwanych złych nawyków z wojska i jednocześnie są już w takim wieku, że mają rodziny, są za kogoś odpowiedzialni i nie „kozaczą”, krótko mówiąc. Szkoleni jesteśmy od podstaw – strzelanie, taktyka w każdej z nowoczesnych odsłon, ratownictwo medyczne,
Rok XIV nr 2 (70) maj-lipiec 2021
sposoby przerzutu takie jak desant z powietrza i z wody. Stajemy się uniwersalnymi żołnierzami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Po ukończeniu takiego szkolenia masz dosłownie wrażenie, że niewiele umiesz, że przed tobą do zdobycia ocean wiedzy, a przede wszystkim zdobycie doświadczenia. Na szary beret długo się pracuje. Kiedyś to była bezcenna wartość. My nazywamy się operatorami i działamy jak chirurg. Nie ma gotowego scenariusza operacji, ponieważ każda operacja jest inna i każdy scenariusz trzeba opracować od nowa. Jej powodzenie zależy od doświadczenia i współpracy twojego partnera, całej sekcji i komórek wsparcia, bo bez nich też żadna operacja by się nie odbyła. Musimy sobie ufać, często bezgranicznie, i wiedzieć, co potrafimy, bo od tego zależy nasze życie. Podczas operacji nie ma miejsca na pomyłki, naprawę błędów. Jest działanie i jego konsekwencja albo brak działania i też konsekwencja. Jak długo można pracować w ten sposób, że jesteś w pełni gotowy do zadania w ciągu półtorej godziny, która mija od wezwania do stawienia się w jednostce? Tak długo, jak chcesz, nie ma limitu. Ale bądźmy realistami. Jak długo trwa wyczynowa kariera profesjonalnego sportowca? Nasza praca to codzienny, wielogodzinny, potężny wysiłek fizyczny. Po dwunastu latach bycia na szturmie to czasami ma się kręgosłup jak u sześćdziesięcioletniego człowieka. Na głowie przez osiem-dziesięć godzin masz hełm. Do niego z tyłu mocujesz amunicję jako przeciwwagę do noktowizora i całość to pewnie ze trzy kilogramy, a może i więcej. Do tego sprzęt, plecak, kamizelka. Wszystko łącznie może ważyć około 40 kilogramów. W tym skaczesz, biegasz, wspinasz się. Dziesięć lat to naprawdę wystarczy. W filmach fabularnych może to wyglądać atrakcyjnie, ale rzeczywistość to przede wszystkim ogromny wysiłek. Podobnie rzecz się ma w przypadku snajperów, których prawdziwa praca to głównie wielogodzinne leżenie w pełnym skupieniu, bez ruchu, na różnym podłożu i w różnych temperaturach (w upale i na mrozie). Czy trudno zamyka się tak ważny rozdział w życiu? Wielokrotnie rozmawialiśmy z kolegami z USA o tak zwanej „second career”. Dla mnie było kiedyś nie do pomyślenia, żeby robić coś innego. Dziś wiem, że przechodząc na emeryturę, jest się jeszcze młodym człowiekiem o ogromnym potencjale do zagospodarowania i jeżeli tak się o osobie myśli, to się nie starzeje. Sposób na życie to wstać z kanapy i zrobić coś ze sobą i dla siebie. To zawsze ma sens. Pisząc pierwszą książkę, nie miałem pewności, jaki będzie jej odbiór. Mogło być różnie. Okazało się, że czytelnicy chcieli więcej i więcej. Dopytywali się, kiedy będzie kolejna część, co było dalej… I tak to się kręci, i bardzo fajnie mi z tym. Oprócz pisania biorę udział w wielu projektach, nie licząc tych znanych chociażby z TV czy konsultacji przy powstawaniu gier na konsole. Jestem wolontariuszem. Ratuję ludzkie życie, mówiąc w przenośni, w inny, niestandardowy sposób, bo mogę i chcę. Razem z chłopakami, między innymi znanymi aktorami z filmów Vegi, jeździmy na spotkania z chłopcami w domach poprawczych. Dla obu stron to mnóstwo frajdy i za każdym razem niepowtarzalne doświadczenie. To dzieciaki, na których w zasadzie nikomu nie zależy, z ogromnymi deficytami rozwojowymi. Uczymy ich na własnym przykładzie odróżniać sportową i honorową walkę od ulicznej bijatyki, zwykłą kibolską chuligankę od umiejętności sportowych. Pokazujemy, że zawsze możesz zacząć coś od nowa, jeżeli chcesz i będziesz uczciwie i solidnie pracował. Jeżeli uda się z tej przegranej grupy wyłuskać choćby jednego, dwóch, to już jest sukces, i dla tych dzieciaków naprawdę warto to robić. Rozmawiała Anna Hopfer-Wola
9