4 minute read
Sny w domu wiedźmy – Rock opera
H. P. Lovecraft to autor powszechnie kojarzony, głównie za sprawą Przedwiecznego Cthulhu i okrytej złą sławą księgi – Necronomiconu. Mniej znane (a przynajmniej w Europie) jest amerykańskie Towarzystwo Historyczne H. P. Lovecrafta. Pasjonaci z tego Towarzystwa pracują ciężko, by sława Lovecrafta nie przemijała, tworząc na podstawie jego dzieł komiksy, filmy, a nawet... rock operę.
~Hefajstos
Advertisement
Opera ta powstała na bazie opowiadania „Sny w domu wiedźmy“ („The Dreams in the Witch House“), napisanym przez Amerykanina w 1932 roku i wydanym rok później. Historia ta opowiada o Walterze Gillmanie, który rozpoczyna studia matematyczne na Uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Z powodu kiepskiej sytuacji życiowej oraz zasłyszanych plotek, wynajmuje nietypowy pokój od Pana Dombrowskiego. W nim to – według legendy – mieszkała wiedźma Keziah Mason, która w tajemniczych okolicznościach zniknęła przed egzekucją. Gillman, podejrzewając, że dziwny układ ścian w pomieszczeniu pozwolił jej zrozumieć tajemnicę podróży między wymiarami, zaczyna pracować nad jej rozwiązaniem.
Atmosfera i dziwność otaczające studenta zaczynają zbierać swoje żniwo – chłopak coraz częściej opuszcza zajęcia, nocami zaś dręczą go koszmary. W nich to nawiedza go Wiedźma wraz z jej chowańcem – szczurem z ludzką twarzą i łapkami, nazywanym Brownem Jenkinem. Para, wraz z wysokim i milczącym Czarnym Człowiekiem, próbuje nakłonić Waltera do podpisania Księgi Azathotha. Oparciem dla naszego bohatera jest mieszkający w tym samym budynku kolega ze studiów, Frank Elwood oraz kilkoro starszych polskich imigrantów.
W noc Walpurgi wszystko się rozstrzyga. W kolejnym, przerażającym śnie Gillman jest uczestnikiem rytuału, w którym Keziah i Brown zamierzają poświęcić dwuletnie dziecko. Chłopakowi udaje się otrząsnąć z transu i z pomocą krucyfiksu zabić Wiedźmę. Na próżno jednak jego trud, gdyż podstępny chowaniec zdążył przegryźć chłopczykowi nadgarstek, kończąc tym samym rytuał. Walterowi udaje się wrócić do ziemskiego wymiaru, ale przypłaca to całkowitą utratą słuchu. Ostatecznie zostaje zabity przez Jenkina, który pożera jego serce i ucieka przebijając się przez klatkę piersiową. Świadkiem tego jest Elwood, co wraz z opowieścią Gillmana doprowadza do załamania nerwowego i spędzenia przez niego roku w szpitalu psychiatrycznym.
Co tu dużo mówić – nie jest to najlepsze opowiadanie autora. Nie zrozumcie mnie źle, lektura była całkiem przyjemna (choć czytając je po angielsku musiałem kilka razy sprawdzać znaczenie użytych tam archaizmów), ale Lovecraft ma na koncie znacznie lepsze pozycje. Nie ulega jednak wątpliwości, że fabuła „Snów w domu wiedźmy“ świetnie wpisuje się w ramy concept albumu. I tak też w 2013 roku H. P. Lovecraft Historical Society (HPLHS) postanowili ją nam wyśpiewać.
Historię poznajemy z perspektywy Franka Elwooda, który po wydarzeniach z opowiadania udaje się do kościoła im. św. Stanisława, by wyspowiadać się księdzu Iwanickiemu (który to w opowiadaniu jest tylko wspomniany). W ciągu trwającego nieco ponad godzinę albumu podzielonego na szesnaście utworów, poznajemy historię Gillmana i jego narastającą obsesję. Inną ważną zmianą jest dodanie utworu, w którym dowiadujemy się więcej o Wiedźmie – dlaczego została skazana w trakcie procesów w Salem i jak udało jej się uciec. Przez wybór artystów, głosy Mason i Jenkina również odbiegają od charakterystyki podanej przez Lovecrafta.
I właśnie na temat głosów muszę nieco pomarudzić, wszak w rock (i metal) operach są one istotnym elementem. W postacie wcielili się członkowie Towarzystwa oraz niszowi aktorzy pojawiający się tu i ówdzie w epizodach. Sprawia to, że całość jest dość nierówna. Partię Waltera Gillmana śpiewa aktor Mike Dalager – choć utrzymuje dość dobry poziom, to zdarzają mu się bolesne dla naszych uszu momenty. W jego kolegę Franka Elwooda wcielił się Andrew Leman, jeden z założycieli HPLHS. Kwestie które wymawia brzmią świetnie, przepełnione emocjami, jakie człowiek w jego położeniu może odczuwać. Niestety, ze śpiewem idzie mu gorzej. Towarzyszący mu Sean Branney jako Ojciec Iwanicki nie ma zbyt wiele partii wokalnych, za to swoje kwestie wymawia beznamiętnie i mechanicznie.
Na szczególną uwagę zasługują jednak Alaine Kashian (jako Keziah Mason) i Chris Laney (Brown Jenkin). Oboje mają talent i doświadczenie, co słychać – potrafią wpasować się w rytm i przekazać gamę emocji, co daje niesamowity efekt, gdy śpiewają w duecie. W tych utworach, gdzie towarzyszy im Dalager, różnice są jeszcze bardziej uwypuklone. Nie mogę też nie wspomnieć o Pełzającym Chaosie, bóstwie Nyarlathotepie. Jody Ashworth był w stanie oddać grozę i nieziemskość tej postaci – a śpiewa tylko w jednym utworze!
Mamy jeszcze partie śpiewane przez postacie poboczne – Mazurewicza, Dombrowskiego, Desroschersa, profesora Uphama i sędziego Hathhorne’a. Mają dla siebie mało czasu i robią bardziej za dodatek, więc nie warto się na ich temat szczególnie rozpisywać (dodam tylko, że jest średnio).
Jeżeli chodzi o muzykę, wypada to świetnie. Artyści znają się na swoim fachu, a kompozycje kolejnych utworów są miłe dla ucha i płynnie przechodzą z jednego w drugi. Standardowo usłyszymy gitary, perkusję i instrumenty klawiszowe, ale w kilku trackach znalazło się miejsce dla wiolonczeli i japońskiego fletu shinobue. Szkoda tylko, że nie zdecydowano się iść bardziej w rock progresywny, dorzucając nieco syntezatorów i próbując mieszać gatunki.
Cóż mogę więcej powiedzieć? Album przesłuchałem z przyjemnością i pewnie nie raz do niego powrócę (mimo kilku zgrzytów). Szkoda, że nie udało się przebić do mainstreamu, być może dostalibyśmy więcej twórczości Lovecrafta w tak przystępnej formie. Chętnych do odsłuchania utworów zapraszam na Spotify (lub na stronę Towarzystwa, gdzie można go zakupić), zaś zaciekawionych historią – do biblioteki.
Ale zaraz, zaraz – przecież to numer świąteczny!
Zwłaszcza, że numer ten trafi do Was na krótko przed Bożym Narodzeniem. Pomysł na kolędy w stylu prozy zawsze uśmiechniętego Lovecrafta wydaje się kuriozalny? I właśnie dlatego istnieje! Stworzone przez HPLHS dwie kompilacje „A Very Scary Solstice“ i „An Even Scarier Solstice“ zawierają sporo przaśnych piosenek, które umilą wam święta (albo będą tą ostatnią rzeczą, przez którą zostaniecie odizolowani). Polecam gorąco.
A tymczasem, Drodzy Czytelnicy, Wesołych Świąt, Wesołej Chanuki i Wesołego popadania w obłęd przez niezwykły odcień fioletu. Ave!
Źródło grafiki baneru: https://thedailyblog.co.nz/2019/03/07/burning-michael-jacksons-music-this-is-who-we-are-now/