malarstwo • architektura • fotografia • design • biżuteria • rękodzieło • literatura • teatr • muzyka • ilustracja moda • rozwój osobisty • biznes • edukacja • sport • turystyka • wypoczynek • kulinaria • historia
JAK? czasopismo bardzo kulturalne
nr 4 (1/2018) egzemplarz bezpłatny
stowarzyszenie przedsiębiorców wrażliwych społecznie
zapraszamy na spotkania Organizujemy spotkania networkingowe, podczas których poznajemy nowych ludzi, stale poszerzając sieć kontaktów. Tworzymy pole do współpracy zarówno dla przedsiębiorców, jak i dla NGO.
środy o 9.00 Willa Decjusza Kraków, ul. 28 lipca 1943 r. 17A
czwartki o 9.00 Crico Café Kraków, ul. Nadwiślańska 4 zgłoszenia: ambasadawspolpracy@gmail.com 797 371 656
wstępniak Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, Czy wierzycie w magię? Niby żyjemy w nowoczesnym świecie XXI wieku, gdzie podobno wszystko jest ultratechnologiczne i naukowe, sprawdzone i wymierne. A tu wciąż towarzyszy nam magia Świąt, magia zakupów czy przysłowiowego pierwszego spojrzenia. W JAK-u pragniemy tym razem pokazać czyste fakty. Pójść razem z Wami na spacer ulicami Lwowa, pewnego czerwcowego dnia. Zobaczyć, co udało się stworzyć Stanisławowi Wyspiańskiemu. Spróbować znaleźć rozpoznawalne w prawdopodobnej architekturze Filipa Dujardin. Poznać niełatwe koleje losu pierwszej studentki krakowskiej ASP. A czy dacie się tymi faktami oczarować – to już Wasz własny wybór. Zapraszamy do lektury czwartego numeru!
spis treści
materiały sponsorowane i reklamy umieszczone są na stronach: 2, 12-13, 22, 27, 28 i 3. stronie okładki.
3
Pan Stanisław i jego Lwów Danuta Czerny-Sikora
4
Lwów zwyczajny i niezwyczajny Aleksandra Madej
5
Ta, która przetarła szlak pierwszym kobietom w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych... Iwona Demko
8
Wieloletnia korespondencja z samą sobą Anna Chmiel
10
Jubileuszowe Biennale Plakatu Polskiego Galerii Sztuki Współczesnej BWA Katarzyna Michniowska
12
Wnętrza z duszą Michał Warykiewicz
14
Operator WATAHY wywiad z Tomaszem Augustynkiem
16
Architekt szopek wywiad z Maciejem Moszewem
18
Nowa Huta rozkwita działaniem Aleksandra Madej
20
Architektura prawdopodobna... rozmowa z Filipem Dujardin
22
Przypadki, resztki, nowe sensy 6,5×6,5 Magdalena Szporko
24
Wyspiański materiały Muzeum Narodowego w Krakowie
26
Jedzenie na zdrowie Aleksandra Czaplicka
27
RODO Magdalena Styczeń
28
Gdy zjada nas stres... Wioletta Pachocka
JAK? czasopismo bardzo kulturalne adres redakcji: ul. Wygrana 9/2, Kraków tel.: 607 986 515 e-mail: jakczasopismo@gmail.com www.facebook.com/jakczasopismo
redakcja: Aleksandra Madej, Katarzyna Michniowska, Jakub Michniowski projekt graficzny, skład i łamanie: JAK – studio graficzne www.jakstudio.pl
Zapraszamy do kontaktu chętnych do zamieszczenia reklamy bądź artykułu sponsorowanego oraz osoby pragnące zaprezentować siebie i swoją działalność.
wydarzenia
Zapowiedzi wydarzeń kulturalnych 08.02–01.03 – wystawa World Press Photo 2017 – Nowohuckie Centrum Kultury 09.02–01.03 – Zdzisław Beksiński – wystawa fotografii z lat 50. – NCK, Kraków 11.02–04.04 – wystawa Kimono. Forma. Wzór. Rzecz do noszenia – Manggha, Kraków 14.02 – koncert Tomasz Stańko Band – Alchemia, Kraków 16.02 – Hip Hop Festival Kraków, Klub Studio 16.02 – koncert Marek Napiórkowski WAW – NYC – Wadowice, Centrum Kultury 17.02 – Like It Festival, Tauron Arena Kraków 17.02 – StrefaEtno / Sarakina / Bałkańskie Święto Wina Trifon Zarezan – Strefa, Kraków 17.02–20.05 – wystawa Paderewski – Muzeum Narodowe, Warszawa 17.02 – koncert – Ana Moura – walentynki z Fado – NOSPR, Katowice 18.02–25.02 – LOTOS Jazz Festival 20. Bielska Zadymka Jazzowa 21.02 – koncert – Królowa Fado MARIZA – Filharmonia Bałtycka, Gdańsk 22.02–25.02 – XXXVII Międzynarodowy Festiwaly Piosenki Żeglarskiej Shanties – Kraków 23.02 – Wielka Noworoczna Gala Koncertowa – Piaf, Monroe, Gershwin – Kijów Centrum, Kraków 28.02 – koncert Toto – Kraków – Tauron Arena, Kraków 02.03 - Wernisaż wystawy Powietrze i inne rzeczy potrzebne nam do życia – Galeria BWA, Bielsko-Biała 02.03–20.05 – wystawa Sztuka Wicekrólestwa Peru – Muzeum Narodowe, Warszawa 04.03 – Jaromir Nohavica Poruba – Teatr Variete, Kraków 07.03–25.03 – V Międzynarodowe Biennale Architektury Wnętrz INAW – MOS, Kraków 10.03–29.04 – Then & Now (Wczoraj i dziś). Wystawa szlachetnych technik fotografii – Muzeum Narodowe, Gdańsk 10.03–17.03 – Cracow Fashion Week 2018 – Kraków 16.03–30.03 – 22. Wielkanocny Festiwalu Ludwiga van Beethovena – Filharmonia Narodowa, Warszawa 21.03 – kabaret Hrabi Cyrkuśniki – Teatr Ziemi Rybnickiej, Rybnik 26.03–02.04 – Misteria Paschalia 2018 – Kraków 15.04 – koncert Kult Akustik 2018 – Klub Studio, Kraków
SUPER PROMOCJA na wizytówki! tel: 534 935 466 534 505 503 517 260 578
@: biuro@aara.pl w: www.aara.pl
odbiór już w 6 godzin
historia
Pan Stanisław i jego Lwów
tekst: Danuta Czerny-Sikora
W krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury trwa wystawa pt. Lwów, 24 czerwca 1937. Miasto, architektura, modernizm. Sądzę, że wszyscy lwowiacy mieszkający pod Wawelem już na niej byli. Opowiem o jednym z nich. Pan Stanisław Czerny mógłby spocząć na laurach. Ma córkę i dwóch synów, sześć wnuczek, wnuka, dwie prawnuczki i prawnuka oraz tzw. zasłużoną emeryturę. Dwudziestego grudnia 2017 skończył dziewięćdziesiątkę. Na co dzień mieszka w Krakowie, ale to Lwów jest miastem jego życia. Miejscem, w którym walczył jako żołnierz Kedywu AK i za którym tęskni nieustannie. Nostalgia ta nie przekłada się na siedzenie na kanapie, wspominanie i oglądanie albumów, choć pan Stanisław ma ich setki. Szuka okazji, by opowiadać o Lwowie. Np. osiem lat temu mieszkająca w New Jersey siostrzenica zaprosiła go (i kilkoro przyjaciół) na długą wycieczkę po Stanach Zjednoczonych. Jedna z uczestniczek tak opowiadała o tym wydarzeniu: Gdy mi zakomunikowano, że bierzemy ze sobą osiemdziesięciodwulatka, po prostu uznałam to za głupi pomysł. A potem okazało się, że to żaden tam staruszek, tylko wujek Staszek, zawsze w formie, zadowolony i tryskający energią, kondycyjnie lepszy niż my, sześćdziesięciolatkowie. Wszędzie pierwszy, nie opuścił żadnej wieczornej biesiady, nie wylał za kołnierz ani jednego kieliszka. Opowiadał o Lwowie i to tak, że wszyscy zapragnęliśmy tam pojechać. Pan Stanisław Czerny jest człowiekiem czynu. Kilka razy w roku jeździ z kolegą do swojego rodzinnego miasta, by spędzić wiele godzin na Cmentarzu Łyczakowskim i szukać tam polskich zaniedbanych mogił. Za pieniądze uzyskane przez Towarzystwo Miłośników Lwowa, którego jest wiceprezesem, doprowadził do odnowienia 432 grobów. Czterystu trzydziestu dwóch!
Raz w tygodniu całe popołudnie dyżuruje w siedzibie Towarzystwa i wraz z przyjaciółmi przyjmuje interesantów, udziela im informacji o Lwowie, pomaga przy ustalaniu lokalizacji polskich grobów, udziela pomocy redakcji kwartalnika „Cracovia Leopolis” itd. W 2014 roku współorganizował obchody 25. rocznicy istnienia Towarzystwa. Od lat uczestniczy w kierowaniu zaduszkową zbiórką pieniędzy na Cmentarz Łyczakowski i kwestowaniu na wszystkich krakowskich nekropoliach. Co roku w listopadzie partycypuje w przygotowaniu uroczystych obchodów rocznicy Obrony Lwowa. Odbywa się wówczas msza w Kościele Mariackim, celebrowana przez krakowskich biskupów. Biorą w niej udział zaproszeni kombatanci, harcerze i młodzież. Zaprzyjaźniona piosenkarka Jaga Wrońska wzrusza lwowskimi piosenkami. W związku z wystawą, w której inauguracji uczestniczył, zadałam mu pytanie: „co się z nim działo 24 czerwca 1937 roku? Co pamięta?” Chodziłem wtedy do III klasy szkoły podstawowej im. S. Staszica, której budynek mieścił się niedaleko Straży Pożarnej koło Wałów Gubernatorskich. W tym dniu zapewne świętowałem początek wakacji. Nie byłem przykładnym uczniem, o nie, przeciwnie, każdą chwilę spędzałem poza domem na dokazywaniu z koleżkami, jak się wtedy mówiło. Mieszkałem przy ul. Św. Wojciecha z mamą i babcią. Ojciec, uczestnik Powstania Orląt, nie żył już od trzech
lat, a moje ukochane kobiety w ogóle nie umiały mnie okiełznać. Ku rozpaczy rodziny miałem się za lwowskiego batiara. Szczególnie zdegustowany moim zachowaniem był brat ojca, prof. Zygmunt Czerny, romanista, ówczesny wykładowca na Uniwersytecie Jana Kazimierza, późniejszy doktor honoris causa Sorbony. Mieszkał niedaleko, przy Teatyńskiej, z żoną, poetką i tłumaczką Anną Ludwiką Czerny. Byli bezdzietnym małżeństwem i ich próby niesienia pomocy mojej mamie w jej wychowawczych zmaganiach ze mną były nieskuteczne. Chętnie wpadałem do nich na Teatyńską, bo fascynował mnie ich duży, zadbany, tajemniczy ogród i wielki, rudy, leniwy kocur, którego uwielbiałem. Przypuszczam, że miesiąc wcześniej przystąpiłem do pierwszej komunii. Nie było to wydarzenie otoczone taka celebrą, jak w dzisiejszych czasach, ot, kilkunastu chłopaków po skromnych uroczystościach w kościele udawało się na poczęstunek Komitetu Rodzicielskiego. To wszystko. Pamiętam pączki. Co do samej wystawy: uważam, że jest bardzo interesująca. Cieszę się, że ludzie mogą podziwiać mój Lwów. Pomysł konstruujący całość – świetny. 24 czerwca 1937… Tu pan Stanisław się zamyślił, a ja po raz kolejny doszłam do wniosku, że pamięć długoterminowa u starszych ludzi jest podziwu godna. Ale nasz bohater jest człowiekiem młodym, bo pamięć krótką ma też doskonałą. Wiem o tym dobrze. Jestem jego córką.
3
wystawa
Lwów zwyczajny i niezwyczajny Wystawa „Lwów 24 czerwca 1937. Miasto. Architektura. Modernizm” w Międzynarodowym Centrum Kultury 1.12.2017–8.04.2018 tekst: Aleksandra Madej zdjęcia: zbiory MCK
Jak najlepiej pokazać codzienność miejsca tak niesamowitego i ważnego jak Lwów? Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie postanowiło wybrać jedną datę – 24 czerwca 1937 – zupełnie niekonkretną, nie będącą punktem milowym w życiu jego mieszkańców, ani całego kraju. Był to dzień jak każdy inny, gdy życie toczyło się jeszcze spokojnie, wśród piękna lwowskich uliczek. Wystawa pokazuje przełomy artystyczno-architektoniczne, które zaważyły na wyglądzie miasta, gdy ważną pozycję zaczął zdobywać w nim modernizm. Pojawił się on w architekturze prywatnych willi i kamienic, w budynkach użyteczności publicznej. W ramach ekspozycji można zobaczyć projekty: Władysława Derdackiego, Witolda Minkiewicza, Andrzeja Frydeckiego, Ferdynanda Kasslera oraz wielu innych architektów. Modernizm lwowski to nie tylko architektura, jak już wcześniej zostało powiedziane, to również działalność grupy Artes, której nazwa miała symbolizować integrację wszystkich dziedzin artystycznego
4
wyrazu. Artyści poszukiwali odpowiedzi na pytanie zawarte w manifeście grupy: „Dlaczego obecnie maluje się tak, a nie inaczej?”. Sięgali po dokonania surrealizmu fran-
cuskiego, rozbudowywali element emocjonalności w sztuce. W szeregach ugrupowania znaleźli się m.in.: Jerzy Janish, Mieczysław Wysocki, Aleksander Krzywobłocki, Ludwik Lille, Margit Reichówna, Roman Sielski, Henryk Streng, Ludwik Tyrowicz. W ramach wystawy pokazano projekty i modele architektoniczne, prace malarskie i graficzne oraz dokumentację czasów i miejsca – pocztówki, plakaty, fotografie. Dzięki tym wszystkim elementom można poczuć atmosferę miejsca, zobaczyć jak ważnym punktem na mapie ówczesnej Polski było to piękne miasto. Wystawa po raz pierwszy została pokazana w Muzeum Architektury we Wrocławiu w ramach Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Dla krakowskiego pokazu została zmodyfikowana i poszerzona o dodatkowe działy i eksponaty.
historia
Ta, która przetarła szlak pierwszym kobietom w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – rzeźbiarka Zofia Baltarowicz-Dzielińska tekst: Iwona Demko
miała przede wszystkim zajmować się prowadzeniem gospodarstwa, opieką nad domem, mężem i dziećmi oraz pracą społeczną. Ambicje zawodowe i kształcenie w tym kierunku nie należały do częstych pragnień kobiet. Innego zdania był ojciec, który cały czas córkę wspierał i jej pomagał. To bardzo częsty przypadek w życiorysach artystek z tamtego czasu – ojciec, który rozumie i dopinguje córkę. Ojciec Zofii sam chciał studiować, jednak musiał zrezygnować z tych pragnień. Pozostało w nim na zawsze uczucie niespełnienia. Dodatkowo jako mężczyzna przyuczony był do realizacji swoich ambicji zawodowych, dlatego łatwiej mu było zrozumieć dążenia córki niż matce, która będąc kobietą, socjalizowana była od małej dziewczynki do służenia innym, a nie myśleniu o sobie i swoich pragnieniach…
– Nigdy nie pozwolę ażeby moja córka uczyła się do gimnazjum. – I to było jej ostatnie słowo… Ojciec był innego zdania ale kochał matkę ogromnie… i nie umiejąc jej przekonać… nie chciał nic uczynić wbrew jej woli… – Ja poskromiona dostatecznie przez rygory klasztorne i kilkutygodniowy pobyt za żelazną kratą S. Sakramentek – nie zdobyłam się ani na jedno słowo protestu… Poza tym rozumiałam że wszelki mój sprzeciw byłby bezcelowy… Czułam jednak żal do mojej matki bezmierny. Wszystkie moje rówieśnice (…) przerabiały gimnazjum – mnie tego odmawiano – Dlaczego? Kazia, który ani nie miał zamiłowania do nauki ani zdolności posyłano do gimnazjum. Przez 9 lat repetując każdą klasę dwu albo i trzykrotnie – przerobił z trudem 4 klasy gimnazjum niższego – Mnie która zawsze każdy egzamin zdawała z postępem bardzo dobrym – odmawiano poważnych studiów – Matka motywowała swoje zacięte stanowisko w tej sprawie obawą „emancypacji”... Myśląc nad tym wszystkim doszłam do wniosku że moja matka jest głupia – Odtąd jedynie liczyłam się ze zdaniem mego ojca… chociaż jego głos nie zawsze się liczył w naszym domu...1 Aby dostać się na studia do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, Zofia musiała najpierw pokonać sprzeciw swojej matki. Matka Zofii nie była zachwycona tym, że jej córka chce swoje życie poświęcić rzeźbie. Nie mogła zrozumieć tej potrzeby i sprzeciwiała się jej. Powinności kobiety w tamtym czasie były inne. Kobieta
*** Zofia Baltarowicz urodziła się 23 maja 1894 w Jaryczowie Starym, małej miejscowości oddalonej 27 km od Lwowa. Do pierwszej wojny światowej Jaryczów był pod zaborem austriacko-węgierskim, wcześniej należał do I Rzeczypospolitej. W domu Zofii panowała atmosfera starań o wolną Polskę. Dążenia te były priorytetowe, przekazywane pokoleniowo. Matka Zofia Stefania z Weeberów była córką powstańca z 1863 roku Alfreda Weebera i Ignacji z Zakrzewskich Weeberowej. Bardzo zaangażowana w prace społeczną i oświatową, wielokrotnie za to odznaczona. Ojciec Jan Baltarowicz cieszący się ogromnym zaufaniem i sympatią społeczną przez 18 lat obierany był przez ludność Jaryczowa na wójta. Z zamiłowania był zapalonym pszczelarzem, który sprowadził do swojej pasieki specjalnie łagodny gatunek pszczół. Najpierw ujawniło się u Zosi upodobanie do malowania, potem do rzeźbienia. Kiedyś do domu rodzinnego Baltarowiczów przyjechał szklarz, który kitował okna. Pięcioletnia wówczas Zofia przyglądała mu się z zaciekawieniem. Kiedy mężczyzna spostrzegł zainteresowanie dziewczynki, wręczył jej dużą bryłę kitu, mówiąc żeby „wyrabiała ładne figurki”2 . Kiedy zabrakło kitu, Zosia używała do rzeźbienia żółtej gliny, którą wydobywała z rowu za ogrodem. Potem ojciec kupił córce maszynkę do wypalania w drewnie. Od tego czasu Zosia wypalała swoje rysunki na dyktach. Jeden z takich rysunków wpadł w oko malarce Zofii Gołąbowej, absolwentce prywatnej Académie Julian w Paryżu, która dostrzegła talent przyszłej rzeźbiarki. Rodzice Zofii zdecydowali wysłać ją na prywatne
1 Zofia Baltarowicz-Dzielińska, Autobiografia. Płacz nic nie pomoże, zeszyt II, część III, rozdział 11, archiwum ASP, Kraków.
2 Zofia Baltarowicz-Dzielińska, MOJE STUDIA, dokument w posiadaniu B. Sośnickiej, z opisem: czystopis ostatni, lipiec 1970. 5
historia lekcje do malarki. Przez trzy lata Zofia jeździła do Jaryczowa Nowego na lekcje do Gołąbowej. Matka nie miała nic przeciwko lekcjom rysowania. Uzdolnienia artystyczne były dodatkowym atutem Pani Domu, która miała również brylować na salonach. Miało to być według matki hobby, a nie zajęcie profesjonalne. Jednak Zofia nie chciała traktować sztuki jako towarzyskiej atrakcji. W wieku czternastu lat była już zdecydowana co do zawodu jaki wybierze. Po zdanej maturze chciała pojechać na studia do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. W jednym ze swoich życiorysów wspominała słowa przyjaciółki matki:
– Nie rozumiem, dlaczego Ty Zosiu stwarzasz sobie niepotrzebne tragedie. Przecież i tak do Akademii kobiet nie przyjmują! Ten argument nie przemówił do mnie3 . Matka nieustannie się sprzeciwiała, powtarzając: „po moim trupie”4. Paradoksalnie ratunkiem w tej sytuacji stały się liczne choroby, na które Zofia zachorowała w wieku szesnastu lat. Najpierw była to odra z kompli-
3 „Wrocławski Tygodnik Katolików”, nr 30 (410) Rok IX, Jak Zofia Baltarowicz-Dzielińska zdobyła dla kobiet Akademię Sztuk Pięknych, z dnia 23 lipca 1961, archiwum TPSP w Krakowie. 4 Zofia Baltarowicz-Dzielińska, Mój życiorys, s.1, archiwum TPSP w Krakowie. 6
kacjami, potem szkarlatyna połączona z dyfterytem, a na końcu zapalenie stawów i śródsierdzia. Kilka miesięcy spędziła w łóżku, ocierając się o śmierć i cały czas marząc o studiach. Opiekujący się chorą Zofią przyjaciel ojca, dr Piotr Kucharski powiedział wtedy matce, że jeśli chce, aby córka żyła musi jej pozwolić na studia, ponieważ zmartwienia bardzo źle wpływają na choroby serca. Dopiero wtedy matka pozwoliła swojej pierworodnej córce na kontynuowanie nauki. Zofia zaczęła naukę we Lwowa na prywatnych lekcjach malarza prof. Stanisława Batowskiego, potem na kursach rzeźby u prof. Zygmunta Kurczyńskiego. Uczęszczała również na zajęcia z historii sztuki oraz filozofii na Uniwersytecie Lwowskim. W 1916 roku wyjechała do Wiednia, aby tam pobierać lekcje rzeźby w Verein Kunstschule für Frauen na Stuberingu u prof. Karla Kauffungena. Jednak zaledwie rok później matka, z obawy o odcięcie rodziny od córki frontem wojennym, nakazała jej powrót do domu. Wtedy Zofia, nie mając wyjścia, postanowiła szturmować mury Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Jej wuj Mieczysław Ruebenbauer, mieszkający w Proszówkach pod Bochnią, obiecał matce, że może zaopiekować się siostrzenicą w przypadku zagrożenia. Matka pozostała bezsilna wobec diagnozy lekarza, nalegań męża i wsparcia szwagra. – Kiedy wsiadłam do pociągu z olbrzymim rulonem moich szkiców i małą walizeczką z bielizną – miarowy turkot kół uspokajał moje wzruszenie. Tak byłam pewna tego, że zdobędę mimo austriackich zakazów wstęp na studia do Akademii Sztuk Pięknych – że radość wypełniała nie tylko
historia
Zofia przetarła szlak dla pierwszych studentek i z pewnością przyczyniła się do wejścia w życie wspomnianej uchwały. Swoje studia na akademii przerwała w 1920 roku, po narodzinach córki Danuty. Mimo tego, że los nie był dla niej łaskawy, nie porzuciła pracy rzeźbiarskiej. Po II wojnie światowej, mając 52 lata, powróciła na akademię, by dokończyć studia i uzyskać dyplom. Wtedy to zaliczono jej oficjalnie 3 lata studiów, które odbyła w latach 1917–1920. Studiowała równolegle ze swoją córką Danutą w latach 1947–49, a dzięki zakończonej edukacji mogła starać się o przyjęcie w poczet członków Związku Polskich Artystów Plastyków. Rzeźbiła i mieszkała w Krakowie do swojej śmierci w 1970 roku. Została pochowana na Cmentarzu Rakowickim. W tym samym grobie spoczywa jej córka rzeźbiarka Danuta Dzielińska. ***
całą moją istotę ale wydawało się że nie mogąc się pomieścić we mnie chce zalać sobą całą otaczającą mnie przestrzeń 5 . Zofia zatrzymała się w Hotelu Drezdeńskim6 na Rynku Krakowskim. Rano poszła do Kościoła Mariackiego, gdzie wyspowiadała się i przyjęła komunię świętą. Potem ruszyła na Plac Jana Matejki, do budynku ASP. Na portierni zapytała o Jacka Malczewskiego, uważając, że tylko prawdziwy talent jest w stanie zrozumieć jej chęć profesjonalnego rozwijania ambicji rzeźbiarskiej. Nie wiedziała, że Jacek Malczewski nie był zwolennikiem przyjmowania kobiet na akademię. Portier oznajmił, że są wakacje i nikogo nie ma. Nieprzejednana Zofia poprosiła o adres prywatny malarza. Po obejrzeniu prac Zofii Malczewski wysłał ją ze swoim poparciem do Konstantego Laszczki, ponieważ to u niego docelowo miała studiować. Wizyta u profesora od rzeźby również zakończył się sukcesem. Artysta zachwycony był talentem młodej kobiety, jednak bojąc się podjąć decyzję, skierował ją do rektora akademii Józefa Mehoffera. Mehoffer również nie był w stanie podjąć samodzielnej decyzji. Postanowił przyjąć Zofię na okres próbny. W czasie tego pobytu na akademii miała samodzielnie przygotować rzeźbę przedstawiającą akt męski. Ocenić pracę i zdecydować o ewentualnym przyjęciu, miało całe grono profesorów. Pod koniec października 1917 Senat zdecydował przyjąć rzeźbiarkę jako hospitantkę. Znaczyło to, że nie miała prawa do otrzymania oficjalnego świadectwa przebytych studiów. Nie wpisano jej również do rejestru studentów. Oficjalna uchwała o przyjęciu kobiet na ASP zapadła dopiero 14 grudnia 1918, tuż po odzyskaniu niepodległości przez Polskę. 5 Zofia Baltarowicz-Dzielińska, Kartki z pamiętnika. Ja i moja sztuka, zeszyt odręcznie napisany, archiwum ASP, Kraków. 6 Jest to zabytkowa kamienica przy Rynku zwana Mennicą lub Kamienicą Margrabską pod numerem 47.
Pamięć o tym, że Zofia była pierwszą studentką na krakowskiej ASP nie przetrwała próby czasu. Kiedy Zofia żyła, sama przypominała o tym fakcie, pisząc liczne życiorysy, udzielając wywiadów do gazet. Potem walczyła o to jej córka Danuta Dzielińska przez lata starając się o wpisanie biografii matki do Słownika Artystów Polskich – bezskutecznie. Jednak kobiety nie trafiają do historii zbyt łatwo. Pewnie dlatego, że historię piszą zwykle mężczyźni, zainteresowani głównie innymi mężczyznami. Często nie dbają również o to i same kobiety wychowane w duchu bagatelizowania swoich osiągnięć. Zofii Baltarowicz-Dzielińskiej, która zaczęła swoje studia jeszcze przed uchwałą pozwalającą kobietom na studia artystyczne w krakowskiej uczelni to prawdziwa bohaterka, która własnym uporem pokonała oficjalny zakaz. W roku ubiegłym minęło dokładnie 100 lat, od kiedy przyszła na akademię w październiku 1917 roku.
Iwona Demko – przede wszystkim artystka wizualna, rzeźbiarka, feministka. W wolnych chwilach bada historię pierwszych studentek na ASP w Krakowie. Od 2008 roku pracuje na Wydziale Rzeźby ASP w Krakowie. W 2012 roku uzyskała tytuł doktory sztuk plastycznych w dyscyplinie artystycznej „sztuki piękne”, na podstawie rozprawy doktorskiej Waginatyzm oraz pracy rzeźbiarskiej Kaplica Waginy. W 2016 roku otrzymała stopień doktory habilitowanej sztuki. Głównym tematem jej prac jest kobieta oraz jej rola w patriarchalnym świecie. 7
malarstwo
Wieloletnia korespondencja z samą sobą
tekst i zdjęcia: Anna Chmiel
To wszystko dochodzi do mnie, kiedy szkicownik zaczyna się kończyć. Może pojawia się już przedtem, gdy domykam niektóre pojedyncze szkice. Ale na pewno nie wcześniej niż w dwóch trzecich notatnika.
Pojedynczy szkic traktuję często jako pomysł, próbę kompozycji, doboru kolorów, narzędzi, materiałów i faktur. Czasem wylewam tu resztki farb, które zostają po sesjach malarskich. Jednak cały szkicownik to zupełnie inna historia. Pierwszym impulsem do prowadzenia regularnych „zapisków” malarskich było zobaczenie zbioru szkicowników Williama Turnera. To niezwykłe tchnienie chwili, które widać w jego małych akwarelach, czasem zestawienie tylko dwóch, trzech pociągnięć pędzla. To zawsze napawa mnie odwagą i chęcią do pracy. Dlatego teraz, gdy idę na spacer albo jadę na plener, to patrzę, słucham, ćwiczę koncentrację. Czasami rysuję na miejscu, jeśli mam czas i pozwala na to pogoda. Innym razem robię zdjęcia, jednak one nigdy nie są dla mnie wystarczającym zapisem. Dlatego wracam, siadam i notuję. I w tych notatkach jest już coś więcej. Więcej dla mnie, bo jest to zapis, nie tylko tego co, ale i jak widzę i jak mogę to widzenie uzewnętrznić. Czasem dopiero w szkicowniku pojawia się to, co rzeczywiście obserwowałam i tu następuje pewna synteza. Miejsca, w których byłam, rozmowy, które prowadziłam, przedmioty, dźwięki, zapachy i światło.
Obrazy przyrody i miast, refleksje i wreszcie emocje z nimi związane. Szukając minionych już chwil, wchodzę jakby do równoległego świata. Bywa, że gubię się albo grzęznę w miejscu. Rysunek nie wychodzi, a pomysł okazuje się marny. Wtedy zostawiam ten szkic, czekam aż wyschnie papier i robię następny, często używam kilku szkicowników naraz. Jednak kiedy minie odpowiedni czas, w którym moje przywiązanie do wizji osłabnie, wtedy te wstępnie zamalowane strony coś do mnie mówią. Wciągają mnie z powrotem w tamten świat, tylko jakby nieco głębiej. Pokazują mi coś z innej perspektywy. Dlatego te zeszyty uczą mnie cierpliwości i pokory, a także zaufania do samej siebie i procesu twórczego. 8
Jednakże najlepsze są chwile, kiedy pozwalam sobie na pracę spontaniczną, intuicyjną, a szkicownik jest do tego idealną przestrzenią. Może dlatego, że z założenia to notes „na brudno”. Tutaj mam więcej odwagi, swobody, a mniej kontroli. Notesy, których używam, są małe, dzięki czemu mogę działać stosunkowo szybko. Kartka za kartką mija czas. Otwieram je i widzę wszystkie pory roku i miejsca, w których byłam. Po kilku latach praktyki malowanie w szkicowniku stało się moim nawykiem. Teraz zawsze mam przy sobie choćby jeden mały notes, kredkę, farbę, flamaster. Szkicownik to często moje przejście, taki pasaż, a może winda. Kiedy jestem rozproszona, sięgam po jeden z notesów i już jadę. Czasem na dziesiąte piętro, a czasem na minus jeden. W tych notesach są zwycięstwa i porażki, szkice wykonane w pięć minut i takie, które kończyłam po pięciu miesiącach. Nowe i stare środki wyrazu, a przede wszystkim zapis procesu przemiany. Ale to widać dopiero kiedy szkicownik zaczyna się kończyć. Otwieram, kartkuję i pojawia się uczucie, jakbym spoglądała na stertę listów do samej siebie.
malarstwo
Anna Chmiel Malarka, konserwatorka, absolwentka ASP, mieszka i tworzy w Krakowie. Więcej informacji: www.annachmiel.com www.instagram.com/an_chmiel/ 9
plakat
Jubileuszowe Biennale Plakatu Polskiego Galerii Sztuki Współczesnej BWA Biennale Plakatu Polskiego w Katowicach jest najstarszym konkursem w dziedzinie sztuki plakatowej i jedną z najważniejszych konfrontacji artystów uprawiających tę formę artystycznej wypowiedzi. Istnieje od 1965 roku, o rok dłużej niż Międzynarodowe Biennale Plakatu w Warszawie. Poziom, zasięg i ranga wystawy przyczyniły się do wzrostu znaczenia Galerii Sztuki Współczesnej BWA i rozsławienia jej w kraju i za granicą. W roku 2017 Biennale doczekało się jubileuszowej, 25. już, edycji. Jurorami byli: prof. Jan Pamuła, prof. Janusz Tylman, prof. Irma Kozina, prof. Grzegorz Hańderek i Mariusz Knorowski. 15 grudnia, na uroczystym otwarciu wystawy pokonkursowej, zostały wręczone nagrody, a wśród nich: – Grand Prix – Tadeusz Gustaw za Wiktor Epitafium dla Kazimierza Malewicza – Złoty Medal – Władysław Pluta za VII Międzynarodowy Konkurs Fletowy – Srebrny Medal – Michał Kliś za Ogaki – Brązowy Medal – Mirosław Adamczyk za Kamień Nagrody fundowane: – ASP w Gdańsku – Michał Kacperczyk KONTRA Michał Kacperczyk + Studenci – ASP w Katowicach – Łukasz Rayski Konstytucja – ASP w Krakowie – Joanna Górska/Jerzy Skakun Kroki – Akademia Sztuk Pięknych we Wrocławiu – Paweł Ryżko Wujek’ 81 – WST w Katowicach – Joanna Frydrychowicz-Janiak Kryzys Twórczy – ZPAP oddz. Katowice – Jacek Staniszewski Mała Apokalipsa Nagrody honorowe: – Jan Bajtlik Celebrate The City – Marcin Dzbanuszek Elektrownia Garbary. Dokument potencjalny – Patrycja Longawa Tłum – Monika Sojka Dydo Poster Collection
część redakcji z profesorem Władysławem Plutą fot.: Ewa Pawluczuk 10
tekst: Katarzyna Michniowska zdjęcia: Jakub Michniowski
Profesor Władysław Pluta, zdobywca Złotego Medalu, tak podsumował wystawę:
„Dawno w jednym miejscu nie widziałem tylu naprawdę świetnych plakatów. Budujące jest to, że tak wielu młodych ludzi zajmuje się w Polsce plakatem, że reprezentują oni różne ośrodki, nie tylko duże miasta akademickie, w których tradycyjnie sztuka plakatu od zawsze jest mocno osadzona. Traktują oni plakat jako środek wyrażania swojego zdania, swoich myśli, nie czekając na zlecenia z zewnątrz”. Wystawa zaaranżowana była z rozmachem, bardzo bogata, ukazująca trendy we współczesnym plakacie w sposób przekrojowy. Przy okazji jubileuszu, jak to zwykle bywa, nie zabrakło podsumowań, które zmuszały do ref leksji nad szuką plakatu, jej przeszłością, rozwojem i przyszłością.
plakat
11
architektura
Wnętrza z duszą Pracownia goryjewska.górnisiewicz swoje pierwsze kroki stawiała, gdy jej założycielki były jeszcze ambitnymi studentkami Wydziału Architektury Wnętrz na krakowskiej ASP. W trakcie rozwijania swojej prywatnej znajomości zaczęły wspólnie wykonywać niewielkie projekty dla rodziny i znajomych. Koleżeństwo zamieniło się w przyjaźń, a wspólne zabawy w projektantki – w biznes. W tym roku pracownia obchodzi dziesięciolecie swojego istnienia. Przez ten czas zgromadziła bogate portfolio i może pochwalić się bardzo ciekawymi realizacjami. Założycielki pracowni Agnieszka Goryjewska i Karolina Górnisiewicz stawiają na nieustający rozwój. Ich praca to przede wszystkim ogromna pasja. W sposób naturalny wyrosła z ich zainteresowań i wczesnych upodobań. Przez ostatnią dekadę projektantki rozwijały wiedzę i umiejętności w swojej dziedzinie. Obie uzyskały tytuły doktorskie i mają za sobą doświadczenie pracy pedagogicznej. Wszystkie zawodowe i naukowe doświadczenia doprowadziły je do powstania osobistej i unikatowej idei, która wyróżnia je spośród konkurencji i czyni współpracę z nimi niepowtarzalnym doświadczeniem. Przez lata projektant (czy architekt) był osobą, która występowała w roli „guru” od estetyki. Doprowadziło to do demonizacji zawodu designera, który zaczął się kojarzyć z osobą wyniosłą, narzucającą swoje zdanie i despotyczną. Karolina i Agnieszka postanowiły postawić siebie na równi z inwestorem i zerwać z takim wizerunkiem.
12
tekst: Michał Warykiewicz zdjęcia: Krzysztof Sordyl
Ich ideą jest tworzenie dla ludzi, a co za tym idzie razem z nimi. Projektując dom, biuro czy apartament projektant nie robi tego dla siebie. To inwestorzy, użytkownicy, będą na co dzień korzystać z zaprojektowanych przestrzeni. To właśnie dla nich, na miarę, ma być uszyty projekt. Drugą kwestią, ważną w pracy projektantek, jest podkreślanie znaczenia wpływu wnętrza na odbiorcę. W naszym życiu większą część czasu spędzamy w różnych pomieszczeniach. Dlaczego w jednych przestrzeniach pracuje się szybciej, przyjemniej i efektywniej, a w innych, po dwóch godzinach spędzonych przy biurku, czujemy się zmęczeni, ospali i zniechęceni? Podobnie jest we wnętrzach mieszkalnych. Czy sypialnia, w której śpisz, jest miejscem relaksu i odpoczynku, czy kolory, które dominują, są denerwujące i pobudzające? Takie pytania rzadko są zadawane, a zdaniem projektantek z pracowni goryjewska.gornisiewicz, są jednymi z najważniejszych na jakie projektant oraz inwestor muszą sobie odpowiedzieć. Wnętrza, w których żyjemy, bezpośrednio wpływają na nasz nastrój, humor, poziom zmęczenia czy relaksu i ważne, żeby wydobywały indywidualne potrzeby użytkowników. Poza pracą z klientami, projektantki dzielą się swoimi inspiracjami i ideami, prowadząc fanpage na Facebooku oraz Instagramie, na które serdecznie zapraszają.
architektura
Spośród licznych projektów oraz realizacji pracowni goryjewska.górnisiewicz prezentujemy jedną, która, mimo że powstała kilka lat temu, cieszy się ogromną sympatią i popularnością.
Projekt kawalerki na poddaszu zakładał maksymalne odzyskanie przestrzeni. Wnętrze składa się z otwartej części dziennej, wraz z sypialnią oraz niewielkiej łazienki. Pierwotnie mieszkanie było podzielone na kilka klaustrofobicznych wnętrz. Po metamorfozie została jedna jasna i funkcjonalna przestrzeń. Projektantkom zależało na stworzeniu przestrzennego i nieoczywistego wnętrza. Jako miłośniczki architektury, zawsze starają się wydobyć piękno i podkreślić oryginalne elementy każdej przestrzeni. Z tego powodu stare belki zostały oczyszczone i stanowią wspaniałą dekorację mieszkania. Skandynawski charakter wnętrz został wzbogacony o zapożyczone z innych kierunków designu dodatki, jak kolonialny stoliczek czy dziewiętnastowieczny stół. Kawalerka to wnętrze z założenia dla jednej osoby, więc nie ma potrzeby dzielenia przestrzeni w tradycyjny sposób. Strefy w tym wnętrzu podzielone są umownie.
Agnieszka Goryjewska, Karolina Górnisiewicz www.yourinteriors.pl pracownia@yourinteriors.pl
13
film
Operator WATAHY Redakcja: Jakie były Twoje początki w branży filmowej w stosunku do wcześniejszych oczekiwań i wyobrażeń? Tomasz Augustynek: Początki w branży filmowej były zupełnie inne niż oczekiwałem. Kiedyś, do wczesnych lat 90., naturalną drogą w tym zawodzie była najpierw Kronika Filmowa (która działała prężnie i zamiast reklam w kinie przed filmem można było obejrzeć publicystykę, porządnie zrealizowaną na taśmie 35mm) czy filmy dokumentalne. Gdy kończyliśmy szkołę, Kronika Filmowa praktycznie zniknęła, dokument przeżywał swego rodzaju kryzys, moim zdaniem spowodowany pozorną łatwością realizacji (która przekładała się na bylejakość) na nowych nośnikach. Tymczasem ogromnie wzrosło zapotrzebowanie na reklamy, które jeszcze do niedawna (mówię o tych porządnych) były realizowane wyłącznie na taśmie 35mm. Potrzebni byli więc wykształceni i w miarę :–) zdolni operatorzy. I tak dosyć szybko zacząłem nie tylko pracować, ale coraz więcej się uczyć, bo reklama, cokolwiek by o niej nie myśleć, była i jest dla nas świetną drogą doskonalenia warsztatu, zwłaszcza, że często zdarza się pracować za granicą. R: Jak dostałeś się do ekipy „Watahy” i jaką rolę tam pełniłeś? TA: Z „Watahą” jestem związany od samego początku. Pierwszy odcinek pierwszej serii to tak naprawdę „pilot” nakręcony jeszcze w 2013 roku, przy bardzo skromnych środkach, głównie dzięki determinacji pro-
14
rozmowa z Tomaszem Augustynkiem zdjęcia: HBO
ducenta Artura Kowalewskiego oraz zaangażowaniu reżysera Michała Gazdy. Z Michałem, podobnie jak z Arturem, znamy się jeszcze ze szkoły. Efekt finalny tego pilota zainteresował HBO, które zdecydowało się rozwinąć projekt dalej.
Rola operatora w takim serialu, tak samo jak w filmie fabularnym, to nie tylko praca z kamerą. Powiedziałbym, że przy kamerze jestem może 5–10% czasu. Praca zaczyna się dużo wcześniej nad kartkami scenariusza, gdzie z reżyserem wymyślamy sposób inscenizacji i dziesiątki ujęć. Następnie ruszamy na tzw. scouting (po polsku mówi się brzydko – dokumentację) czyli szukanie i wybór plenerów, który w przypadku „Watahy” był szalenie ważny. R: Jak wielką rolę odgrywa plener w przedstawieniu tej historii? TA: Bieszczady były jednym z bohaterów filmu. Była to jednocześnie chyba najprzyjemniejsza część pracy. Oczywiście moja druga pasja, czyli wspinaczka, w jakimś sensie się przydała. Chociaż w Bieszczadach trudno o skalne ściany to jedna z trudniejszych scen I sezonu była zrealizowana pod Kamienień Leskim, gdzie często jeździłem się wspinać. Myślę jednak, że na wybór plenerów większy wpływ miała fascynacja samym pasem granicznym, do której bałem się przyznawać, dopóki nie przeczytałem „Po-
film
dróży z Herodotem”. Ryszard Kapuściński przyznaje się w nich do podobnej fascynacji „niewidzialną barierą”. Przez to dziecięce wręcz zaciekawienie dosyć szybko zauważyłem, że granica to nie tylko słupki polskie i ukraińskie, ale przede wszystkim zmiana terenu i roślinności, która w Bieszczadach jest dosyć monotonna. Brak zabudowań, upraw rolnych w samym pasie oraz inna gospodarka leśna po drugiej stronie powodują, że plener staje się ciekawszy, a do tego jest autentyczną scenerią codziennych zmagań Straży Granicznej. Dlatego konsekwentnie namawiałem wszystkich do kręcenia scen właśnie w tych miejscach. R: Co było najtrudniejsze oraz najprzyjemniejsze w pracy na tym planie filmowym? TA: Chyba największą satysfakcję sprawiło mi przypadkowe odkrycie miejsca przy słupku 164. Urok tej połoniny przekonywał nawet największych pesymistów, a jego walory scenograficzne i logistyczne były niezastąpione. Trzeba właśnie pamiętać, że wybór plenerów odbywa się nie tylko z powodu ich walorów estetycznych i merytorycznych, ale również logistycznych. Plan filmowy to dziesiątki ludzi, samochodów ze sprzętem, i nierzadko 30–40 metrowe podnośniki ze światłem, co w takim terenie, zwłaszcza zimą, jest ogromnym wyzwaniem. Samo światło to właśnie najważniejsza i chyba najtrudniejsza część pracy operatora. W przypadku „Watahy” było to dla mnie podwójne wyzwanie, zarówno warsztatowe jak i artystyczne. W scenariuszu mieliśmy bardzo dużo scen nocnych, do tego zimowych i w warunkach górskich! Logistyka to jedno, ale pozostaje jeszcze uzasadnienie dla światła, tak by nie wyglądało nienaturalnie, a jednocześnie podkreślało walory pleneru. No bo jaki byłby sens kręcenia tych scen w Bieszczadach, gdyby w nocy było zupełnie ciemno? Całe szczęście miałem wsparcie ludzi doświadczonych i kochających swoją pracę.
R: A jak w stosunku do pracy w plenerze wyglądała Twoja rola przy montażu? TA: Operator nie bierze udziału w montażu, wręcz nie jest tam mile widziany ;-) Natomiast po nim zaczyna się bardzo ważny i ostatni etap naszej pracy, czyli korekcja barwna. Każdy, kto miał do czynienia z obróbką zdjęć, wie, ile to daje możliwości i ile jednocześnie potrzeba pracy nad jednym zdjęciem. Proszę ją teraz pomnożyć przez liczbę ujęć, 500–1000 w jednym odcinku… R: Jakie są plany na najbliższą przyszłość filmową oraz czy jest szansa na kontynuację tej pracy? TA: O planach Watahy nie mogę mówić ;-) Na razie szykuję inny serial dla HBO, tylko tym razem w Rumunii, gdzie zamiast leśnych pojawią się miejskie plenery.
Tomasz Augustynek PSC Autor zdjęć do serialu „Wataha” oraz kilku innych takich jak „Prokurator”, „Odwróceni” i filmów fabularnych „Ostatnie Piętro”, „Oczy mojego ojca”, „Непобедимый (Niezwyciężony)”, jak również kilkuset reklam. Jest absolwentem Wydziału Filmowo-Telewizyjnego UŚ w Katowicach, gdzie również wykładał. 15
architektura
Architekt szopek
wywiad z Maciejem Moszewem zdjęcia.: Jakub Michniowski
Maciej Moszew, krakowski szopkarz i lalkarz, z wykształcenia architekt. W konkursie szopek krakowskich uczestniczy od 1961 roku, jest 34-krotnym zdobywcą pierwszej nagrody. Specjalizuje się w szopkach małych, ale laury zdobywa też w innych kategoriach, np. w ostatnim konkursie otrzymał pierwszą nagrodę za szopkę średnią. W grudniu otrzymał odznaczeni Ministerstwa Kultury „Zasłużony dla kultury polskiej”. Jednym z jego największych (także dosłownie) dokonań jest stworzenie wielkiego widowiska szopki krakowskiej, które zostało zaprezentowane w specjalnym namiocie przed Hotel de Ville w Paryżu. Konstrukcja miała wysokość 3 metrów i zajmowała 60 metrów kwadratowych, występowało w niej 140 lalek w kostiumach autorstwa Elżbiety Setkowicz. Lalki odgrywały spektakl do tekstów Agnieszki Osieckiej z muzyką Zygmunta Koniecznego w wykonaniu Anny Szałapak. Szopki Macieja Moszewa wyróżniają się wysokim stopniem zmechanizowania, jest w nich wiele ruchomych części. Przygotowane własnoręcznie figurki tańczą, chodzą, kłaniają się. Modele są niezwykle precyzyjnie, ale też harmonijnie zbudowane, zwracają uwagę wyjątkowym doborem kolorystyki.
Redakcja: Kiedy Pan zaczynał, w latach 60., niewiele było materiałów... Maciej Moszew: Nic nie było! Ale staniol, czyli kolorową folię, było łatwiej kupić niż teraz. W okresie świątecznym na Rynku zawsze był kiermasz. Ci, którzy sprzedawali zabawki, mieli zawsze stosy staniolu. O, tu mam na przykład zapas na 10 lat. Już od tylu lat to robię, że w tym momencie właściwie bazuję na jednym pudełeczku z tzw. resztkami. R: Pan jest z wykształcenia architektem. Jak to się stało, że zajął się Pan szopkami? MM: To coś zupełnie naturalnego. R: Niekoniecznie. Nie każdy architekt się w tym specjalizuje... MM: Od małego dziecka specjalizowałem się w modelowaniu architektonicznym. Pierwszy swój model, pamiętam jak dziś, skleiłem w wieku 6 lat. Był to domek z daszkiem zrobiony z papieru zeszytowego. Stale coś kleiłem, wycinałem, majsterkowałem. Psułem nieraz różne rzeczy, ale w końcu człowiek tylko tak może się czegoś nauczyć. Zawsze modelowałem architekturę bądź jej wnętrza. Jako dziecko chorowałem, więszkość czasu spędzałem w łożku, więc musiałem coś robić. Mama mi kupowała rozmaite wycinanki do sklejania. 16
Pierwszy model, jaki w ogóle widziałem, to była szopka sklejona przez mojego ojca. On też opowiadał mi legendy krakowskie, a to jest jednym z elementów tutejszej tradycji. Przez lata robiłem coraz więcej modeli, często były to szopki, ale niekoniecznie krakowskie. Dekorowałem je, uzupełniałem jakimś mechanizmem. Uwielbiałem majstrować, a moją ulubioną zabawką był komplet klocków Matador. Ta firma istnieje w Wiedniu do dzisiaj. Są to klocki drewniane, modułowe, z dziurkami, a łaczy się je kołeczkami. Niezwykle proste, a bogate, można z nich zrobić wszystko.
Potem doszły też części metalowe. Jak tylko rodziców nie było w domu, zawsze coś majstrowałem. Gdy wracali, np. od karnisza do szafy zamontowane były linki, jeździły kolejki. Czasami wszystko urywało się razem z karniszem. Szopka krakowska daje możliwość wyżycia się we wszystkich moich zamiłowaniach. Jakoś nigdy lotnictwo czy szkutnictwo mnie nie interesowały, kolejki owszem, ale dlatego, że można je obudować stacjami, pojawiają się mosty... więc architektura.
Szopka to jest model, to jest Kraków, to jest tradycja, możliwość umieszczenia mechanizmów.
architektura
R: Podobno nie rysuje Pan projektów. Czyli ma Pan wizję w głowie? MM: Projektuję w trakcie roboty. Czasami robię małe rysuneczki jako notatki, np. żeby zapamiętać jakiś pomysł na wieżę czy wykusz. Ja w ogóle w swoim przekonaniu nie umiem rysować. Inni co prawda mi mówią, że to nie jest złe, ale ja i tak lepiej widzę w trzech wymiarach. Ma to jednak efekty negatywne – na przykład ta tegoroczna szopka miała być mała (śmiech). R: Nie zaszkodziło jej to, ma doskonałe proporcje. MM: No tak, mówią, że jest dobra. R: Na tegorocznej gali ogłoszenia wyników konkursu słychać było żartobliwe głosy, że Pańska pierwsza nagroda już nikogo nie dziwi, że to wręcz nudne. MM: Wciąż to słyszę (śmiech) R: Pana szopki mają swój styl, są niezwykle harmonijne. Dotyczy to również ich kolorystyki. W materiałach jest dość ograniczona gama. MM: Ja się sam ograniczam. W zasadzie operuję trzema-czterema kolorami i najwyżej ich odcieniami. Jakoś mi się udaje. Moja przyjaciółka, która jest dobrą kolorystką, pracuje w teatrze, mówi, że mam do kolorów dryg. Choć malować zupełnie nie umiem. R: Ile trwa proces tworzenia średniej szopki? Powiedzmy takiej, jak ta ostatnia. MM: Ok. 3500–4000 godzin. R:: Czyli kiedy się Pan zabiera za pracę nad następną? MM: Już! W tej chwili nie mam czasu, bo robię co innego, ale wiem, że trzeba się zabrać. Na razie nie mam pomysłu. Ale coś skleję, jakiś ładny szczyt wieży, a potem dorobię do tego resztę. Albo inaczej. R: Czyli tu nie ma reguł – zawsze od dołu, zawsze od góry? MM: Nie, nie, nie! Czasami od dołu, czasami od góry, czasami od środka. W tym roku zacząłem od mechanizmu aniołków, które machają skrzydełkami, trąbkami ruszają. R: Obiecał nam Pan, że stworzy jeszcze co najmniej 30 szopek. MM: Postaram się państwa nie zawieść. 17
organizacje społeczne
Nowa Huta rozkwita działaniem tekst: Aleksandra Madej zdjęcie : Jerzy Karnasiewicz
Chłodne, zimowe przedpołudnie tuż po Świętach. Zbliżam się powoli do placu między os. Centrum B i C, jednej z najbardziej reprezentacyjnych i rozpoznawalnych części Nowej Huty. Pośrodku Krakowskie Biuro Festiwalowe rozstawiło wielki namiot, a w nim… stoiska, gwar, śmiech i świetna zabawa. Ludzie spontanicznie dołączają do kolejnych atrakcji, a ja z boku mogę choć chwilę porozmawiać z kobietą – dobrym duchem imprezy i wielu innych inicjatyw społecznych w Nowej Hucie – Gosią Szymczyk-Karnasiewicz, aktywną działaczką w Centrum Aktywności Seniorów Fruwająca Ryba przy Fundacji Ukryte Skrzydła (marzec 2017 – styczeń 2018), członkinią nieformalnej grupy Aktywni mieszkańcy osiedla Centrum D. Aleksandra Madej: Jak to się wszystko zaczęło? Jaka jest geneza Kiermaszu Centralnego? Małgorzata Szymczyk-Karnasiewicz: Będziemy musiały trochę cofnąć się w czasie do początków moich działań, gdy skończyłam Akademię Inicjatorów Lokalnych. Miałam nadzieję, że uda się zrealizować pomysł na inicjatywę lokalną bardzo mi bliską, czyli ożywienie i rewitalizację placu w Alei Róż. Zagadnienie jest bardzo trudne i potrzebna jest dyskusja na temat redefinicji jego roli – odejścia od funkcji reprezentatywnej. Wiele takich placów miejskich staje się przestrzenią, gdzie mieszkańcy mogą się spotykać, coś razem zrobić. AM: I co udało się zrobić wspólnie na początek? MS-K: Wszystko zaczęło się od akcji dziergania na placu w ramach „Pikniki Wszystkich Parków Łączcie się. Vol. 2”, inicjatywy Aktywnej Grupy Mieszkańca [organizują spotkania dla osób, które chcą coś zrobić w mieście, a nie są związane z żadną organizacją]. Animatorką wydarzenia była Gosia Spasiewicz-Bulas. Na tej ławce, która jest za nami, siedziałyśmy z paniami i dziergałyśmy zośki. Chciałam pokazać dzieciom od razu do czego one służą, więc zaprosiłam wicemistrzów świata w zośce wyczynowej Michała Roga, Maćka Pietrzyckiego. Akcja okazała się sukcesem, a przechodnie spontanicznie zaczęli dołączać do zabawy. Zależało mi na tym, żeby włączyć mieszkańców Huty do działania, żeby poczuli, że mogą zrobić coś dla siebie razem z miastem. Ja jestem tu tylko animatorką. Zawsze liczę, że ludzie zechcą się spotkać i zrobić coś razem. Taka była droga do kiermaszu. Pomyślałam sobie – we „Fruwającej Rybie” organizujemy zajęcia obywatelskie, fotograficzne i inne. Dlaczego nie wyjść z nimi jeszcze bardziej do ludzi, do przestrzeni publicznej? Dzięki zaproszeniu od Marty Podsiadło z KBFu zorganizowałam w tym namiocie warsztaty otwarte, czyli takie, do których każdy może 18
dołączyć: warsztaty fotografii mobilnej – seniorzy moją smartfony i cóż z tego, kiedy nie potrafią zrobić nimi zdjęć – zaczęłam im pokazywać, objaśniać, tłumaczyć – zadziałało. Inne warsztaty pisania kartek świątecznych dla mieszkańców schroniska przy ul. Makuszyńskiego – zorganizował je Ośrodek Kultury im. K.C. Norwida – przyłączyliśmy się – każda z nich była indywidualna, spersonalizowana. Albo warsztaty krawieckie – prowadząca Agnieszka Malec przyniosła swoją maszynę, a my ze starych bluz polarowych uszyłyśmy oryginalne czapki dla potrzebujących – trafiły na wieszak Wymiany Ciepła na os. Willowym 29 (akcja trwa do końca lutego i można podzielić się ciepłą odzieżą, zostawiając ją na wieszaku przed wejściem do kiermaszu Wspólnoty Emaus, codziennie od 9:00 do 17:00, w soboty do 13:00). W naszych działaniach chcę głównie skoncentrować się na pokazaniu, że po 60 roku życia ludzie również chcą działać i mają piękne pasje, że są potrzebni i wiele potrafią. Tak jak dziś na pokazie mody sylwestrowej, który odbędzie się w ramach kiermaszu.
Dostrzegam w ludziach ich potencjały i staram się je rozwinąć. Wyszukiwanie liderów, pokazanie, że potrafią i mają świetne pomysły – to mój cel. Małgorzata Piątkiewicz-Szczechla trafiła do nas przypadkiem. Zawsze zostawiam otwarte drzwi podczas zajęć. Zajrzała do środka i została z nami. Zauważyłam, że pięknie się ubiera i po chwili rozmowy dowiedziałam się, że jako 30-latka zrobiła kurs dla modelek. Zachęciłam ją do zgłoszenia się do udziału w pokazie mody w ramach IV Ogólnopolskich Senioraliów w Krakowie organizowanych przez Stowarzyszenie MANKO – Głos Seniora. Później przyszły kolejne wydarzenia. A dziś pokaże się również jako stylistka, autorka pokazu mody sylwestrowej. Na scenie zobaczymy obok Małgosi, Kalinę oraz panie z Chóru Gospel Senior: Anię, Majkę i Grażynę. Widzę, że ludzie są szczęśliwsi, kiedy mogą coś zrobić. Ja mam pomysł jak to zorganizować, ułatwić działanie, ośmielić do wyjścia z domu. AM: Nie masz wrażenia, że ludzie byli dawniej bardziej społeczni niż obecnie? MS-K: To się zmieniło. Według moich obserwacji ludzie się boją. To tak jak z naszym kiermaszowym namiotem. Ludzie potrafią stać kilkanaście minut przed nim, zaglądać, zastanawiać się, co dzieje się, ale… boją się wejść do środka. Większość osób to obserwatorzy. Widzimy tylko poruszającą się firankę i wiemy, że tam jest człowiek.
Nie czerpią z tego radości, nie dostrzegają, że my nie chcemy zbawiać świata naszymi akcjami, a tylko dokonywać mikro zmian w naszej codziennej przestrzeni. AM: A jak Ty widzisz Hutę? MS-K: Jako miejsce szczęśliwe. Mówię wszystkim, że to dobre miejsce do życia. Moim punktem wyjścia jest zawsze to, czego nie mam – nie ma tu domu kultury, klubu. Dzięki temu budzi się kreatywność – musimy sami coś wymyślić i zrealizować.
Naszym celem jest budowanie aktywnej społeczności. To nie tylko bycie razem, ale też zmienianie siebie i otoczenia. Ludzie chcą porozmawiać o swoich potrzebach i jeśli to nie jest odgórne, przymuszające, to będę się spotykać, rozmawiać i działać. Doskonale wiem, że od razu nic się nie wydarzy. To jest długofalowy proces. Ważne, żeby się toczył. A naszym zadaniem jest nieustannie zachętach do działania, tak jak z choinkami postawionymi w tym roku na placu, które mogliśmy udekorować, czy wspomnianymi kartkami świątecznymi. Ludzie sobie często nie wyobrażają, że może być inaczej. AM: Czyli bardziej ewolucja, a nie rewolucja? MS-K: Ja tylko wrzucam kamyczki i pomagam, żeby ten proces się toczył. Np. tak jak podczas niedawnego spotkania „Co słychać na twoim osiedlu”, gdzie z mieszkankami i mieszkańcami osiedla Centrum D dyskutowaliśmy o rewitalizacji betonowego boiska i ogródka jordanowskiego. Często brakuje nam myślenia o tym, że przestrzeń wokół może być autorska i zindywidua-
lizowana. Projektanci, tworzą zunifikowane projekty. Nieważne gdzie, wszędzie każdy element wygląda tak samo. A przecież każdy plac zabaw w Hucie mogłyby być inny! Stworzyłoby się szlak różnorodnych placów, pomiędzy którymi mogliby wędrować ludzie z dziećmi. Kiedy zostało to powiedziane na głos w trakcie rozmowy, część osób zrozumiała nagle: „A to można inaczej to zrobić?” Teraz chciałabym tworzyć ogrody społeczne. Byłam na debacie poświęconej temu zagadnieniu w Zarządzie Zieleni Miejskiej. Dlaczego by tego nie połączyć – rewitalizacji placu zabaw z takim ogrodem. Może wtedy udałoby się zainteresować dzieci nie tylko zabawą, ale też pracą przy sadzeniu i pielęgnacji roślin. A jeśli gdzieś są dzieci, to też pojawią się dorośli. Połączylibyśmy zabawę z edukacją na temat ogrodów. AM: Zbliża się Nowy Rok. Nad czym będziesz pracować w najbliższych miesiącach? MS-K: Od Nowego Roku będę pracować w Fundacji Stańczyka. Będę bliżej prawa, trochę dalej od ludzi. Ale może działaniami będę mogła bardziej wpływać na powstawanie zmian. Taki kolejny przełom. Generalnie ludzie odchodzą z firm, bo są niezadowoleni, coś źle zrobili. A ja zrobiłam wszystko, co chciałam. Starałam się, żebyśmy jako Fundacja Ukryte Skrzydła aktywnie działali w wydarzeniach Nowej Huty, z naszymi akcjami, np. dziergania. Teatr Ludowy organizował wydarzenie Sezon na Hutę. Włączyliśmy się do działania, przekazaliśmy dwie zośki na loterię. Obie stały się później rekwizytami w spektaklu. I to jest wspaniałe. Idziesz do teatru, a tam widzisz siebie. Teraz też będę działać, nie zagrzebię się wyłącznie w paragrafy i dokumenty. Planów jest sporo. Niedaleko stąd mamy ogólnie dostępną szafę biblioteczną w Parku Ratuszowym, nad którą będziemy pracować. Może zorganizujemy turniej zośkowy. W zeszłym roku mieliśmy na placu jedną choinkę, w tym jest ich już dziesięć. Co będzie w następnym? Zobaczymy!
organizacje społeczne
Strach sprawia, że wiele osób boi się w coś zaangażować, być z innymi.
19
kolaż
Architektura prawdopodobna, czyli opowieść o niezwykłych kolażach i fotografii rozmowa z Filipem Dujardin zdjęcia z archiwum Artysty
Redakcja: Niektórzy, opisując Twoje prace, określają je mianem „architektury niemożliwej”. Jak Ty byś je scharakteryzował? Filip Dujardin: Moje kolaże nie są niemożliwe, a bardziej… prawdopodobne. Czasami nazywam je „rzeczywistościami nierealnymi” lub „hiperrealnymi”. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda całkiem normalnie. Po chwili jednak, gdy zaczniemy się przypatrywać detalom, pojawiają się wątpliwości, czy to na pewno zdjęcie realnego, istniejącego budynku czy foto-manipulacja. Każdy fragment pochodzi z rzeczywistej architektury, którą sfotografowałem. Czasami wykorzystuję w pracy cały budynek, czasami tylko jego fragmenty, drobne detale. Staram się w pełni kontrolować proces tworzenia. Wszystko zależy od ograniczeń jakie daje nam rzeczywistość, którą znamy. Jeśli czuję, że posuwam się już za daleko, że moja praca staje się zbyt nierealna, zatrzymuję się. Pytam żonę, czy to, co stworzyłem jest nadal realistyczne. R: Drobna zmiana może nadać zupełnie nowe znaczenie tworzonej strukturze. Może stać się trochę surrealistyczna, ale wciąż możliwa do stworzenia. FD: Zawodowo zajmuję się fotografią architektury, więc na co dzień mam do czynienia z prawdziwymi budynki. To daje do myślenia, zmusza do zastanowienia nad ich funkcją i zastosowaniem. W jednym z dotychczasowych projektów pozostawiłem całą bryłę budynku z mojej rodzinnej Gandawy, a tylko zmieniłem balkony, żeby pokazać jak kreatywni i różnorodni mogą być ludzie, jeśli da się im pełną swobodę w tworzeniu własnej przestrzeni. Powstała niesamowita mozaika. Zdarza się, że w przypadku elewacji budynku użytkownicy nie
20
mają prawa do wprowadzania jakichkolwiek zmian – kształtu, zabudowy, kolorów. Tak było w modernizmie, który wciąż mocno wpływa na współczesne zachodnie budownictwo. Architekci często uważają, że ujednolicenie jest najlepsze dla ludzi. Że wszystkie domy, bloki powinny wyglądać identycznie w każdym fragmencie. Nie zostawiają miejsca na indywidualność użytkowników. Oczywiście to nie ma zupełnie sensu. Krytykę tego zjawiska można znaleźć właśnie w moich pracach. Architektura zachodnia pełna jest wciąż nawiązań do modernizmu. Druga strona medalu jest też taka, że architekci, tworząc budynek, nadają mu konkretny kształt w jakimś celu. Ludzie tego często nie rozumieją i zamysł twórcy rozmija się zupełnie z pomysłem na wykorzystanie przestrzeni przez użytkowników. R: Czyli w idealnym świecie powinno być chyba tak, że ostatnim momentem kiedy architekt ogląda swoje dzieło, jest dzień przed wprowadzeniem się do niego użytkowników. FD: Cóż, niektórzy architekci obawiają się, inni są często bardzo ciekawi w jaki sposób stworzona przez nich przestrzeń zostanie wykorzystana przez użytkowników. To odwieczna dyskusja pomiędzy ogólną ideą a architekturą jako platformą użytkową. R: Wracając do Twojej twórczości artystycznej, czy od samego początku masz konkretną wizję jak praca ma wyglądać, czy rozwijasz ją podczas procesu oraz czy masz punkt, kiedy wiesz, że jest ona gotowa? FD: Zdarza mi się budować z klocków lego moich dzieci. Tworzę wtedy konkretną, nową strukturę. A następnie dopiero wychodzę w plener, szukając materiałów do stworzenia jej w formie kolażu. Po tym następuje proces produkcji, gdzie reorganizuję wszystkie elementy w specjalnym programie graficznym dla architektów – mieszam je, zmieniam ich układ, używam w zupełnie subiektywny sposób, nadając każdemu z fragmentów inną funkcję niż pełni w rzeczywistości. Co do punktu końcowego, zazwyczaj jest tak, że pytam żonę (śmiech). Oczywiście po zakończeniu pracy ze zdjęciem, zostawiam je na jakiś czas, żeby powrócić do niego później z czystym umysłem. Dopiero wtedy mogę nanieść ostatnie poprawki, sprawić, żeby dzieło finalne było bardziej idealne. R: Manipulowanie wizerunkami rozpoznawalnych budynków może chyba stać się podstawą do krytki? FD: Realizowałem kiedyś projekt dla portugalskiego miasta Guimarães (Europejskiej Stolicy Kultury w 2012 roku). Sfotografowałem tamtejszy bardzo znany zamek, wizytówkę miasta. Miejsce ważne pod względem histo-
kolaż
rycznym, ale też politycznym. Stworzyłem ujęcie typowo pocztówkowe, a następnie dodałem na murach ślady kilku „nieudanych konserwacji”. Ludzie byli w szoku, że śmiałem coś takiego zrobić z ich symbolem. Postawmy sprawę jasno – nie jestem politycznym aktywistą i na pewno nie chcę nim być. Niektóre moje prace pobudzają do dyskusji, czasami nawet krytyki. Tak naprawdę dobra krytyka może być naprawdę ciekawym procesem. R: Co jest najważniejszą rzeczą w dziele sztuki? FD: Każde dzieło zaczyna się od zwątpienia. Ono towarzyszy artyście w trakcie tworzenia oraz widzom podczas obcowania ze sztuką. R: Jesteś fotografem architektury i równolegle artystą. Czy jakoś łączysz te dwa światy? FD: Wiele osób myśli, że jestem architektem. To nieprawda. Nie jestem i wręcz nie chciałbym nim być. Ale rozumiem i czuję architekturę. Ukończyłem studia z historii sztuki i to daje mi trochę inny punkt widzenia. Ludzie widzą, że analizuję i zastanawiam się nad architekturą w każdym z moich kolaży. R: Nad czym pracujesz w tym momencie? FD: Pracuję nad nowymi kolażami z cyklu „Memorial”. Na „Memorial I” pojawiają się kolumny – z różnych epok, w różnych stylach. Taka kompozycja powstała już dla Biennale w Wenecji w 2016 roku. Druga praca będzie przedstawiać wielki budynek (pałac), gdzie widać będzie oryginalną tkankę architektury oraz blizny późniejszych renowacji. W listopadzie spędziłem kilka dni w Katowicach. Wędrując po mieście, zbierałem materiały do stworzenia prac na indywidualną wystawę, która zostanie otwarta w lutym w galerii BWA w Katowicach. Przygotowuję zespół zupełnie nowych prac, z wykorzysta-
niem elementów tego miasta. W każdej z nich będzie można rozpoznać znane elementy tkanki miejskiej, ale użyte w zupełnie nowy i zaskakujący sposób. Mam nadzieję, że ludzie, którzy przyjdą zobaczyć wystawę rozpoznają niektóre budynki i może uda się ich trochę zaskoczyć niestandardowym kształtem kompozycji. Może dzięki temu spędzą przed dziełem trochę więcej czasu niż statystyczne kilka sekund, poświęcane na obejrzenie dzieła sztuki. Filip Dujardin fotograf architektury, z wykształcenia historyk sztuki, artysta, twórca niesamowitych kolaży, pokazujących odmienne spojrzenie na otaczające nas budynki.
21
grafika
Przypadki, resztki, nowe sensy 6,5×6,5
tekst: Magdalena Szporko
„Nie istnieje subiektywny, osobny /wycinek / całości świata, lecz to właśnie ten / wycinek / jest światem dla zainteresowanego centrum siły i niczym poza tym: świat ukonstytuowany przez interpretację jest jedynym światem.” Friedrich Nietzsche
Cykl „Przypadki, resztki, nowe sensy 6,5×6,5” Kamila Szporko prowadzi odbiorcę przez trójstopniowy proces recepcji świata. Łagodna droga zaczyna się od przypadku (?) Przypadkowy spacer, przypadkowy dialog z przedmiotem obserwacji. Przypadkowy, czy niekoniecznie? Bo przecież dialog to jakby osmotyczny taniec gdzie porwane siłą wzruszeń DWA zaczyna współbrzmieć i stapia się w JEDNO. Fryderyk Nietzsche pisał: „Świata nie sposób oddzielić od jego /wykładni/ do tego stopnia, że pochodząca od podmiotu interpretacja i interpretowana /rzeczywistość/ są identyczne.” Kamil Szporko zdaje się nam mówić o tym w sugestywny sposób. Trzeba wyjść i zdać się na nieprzypadkowy przypadek spotkania ze światem, następnie niczym soczewka obiektywu wychwycić część rzeczywistości – „resztkę”. Ale dlaczego resztkę może pojawić się pytanie? I tu odpowiedzi dostarczają piękne kadry artysty. Mówią one o delikatności pojawiającej się w oku patrzącego. Żeby tak patrzeć trzeba dać się oczarować przedmiotowi obserwacji, musi on utracić użytkowy charakter, być „po nic”, a wtedy przenosimy się w całkiem nową
22
grafika
rzeczywistość Sensu – Prawdy. „Człowiek nie znajdzie w rzeczach niczego innego ponad to, co sam w nie włożył” (Fryderyk Nietzsche). Czy wobec tego na koniec trójstopniowej drogi, którą prowadzi nas Kamil Szporko odnajdziemy w rzeczywistości siebie samych? GNOTHI SEAUTON – mawiali starożytni i do tego też zaprasza twórca.
Kamil Szporko urodzony w 1981 w Dębicy. Absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych im. Piotra Michałowskiego w Rzeszowie. Ukończył Instytut Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Rzeszowskim, dyplom w pracowni rzeźby prof. Marii Siuty-Góreckiej, oraz studia podyplomowe z Konserwacji Zabytków Architektury i Urbanistyki na Politechnice Krakowskiej. W 2007 roku założył pracownię artystyczną „preskott”, która zajmuje się rzeźbą, renowacją zabytków i indywidualnymi projektami artystyczno-użytkowymi. W polu jego artystycznych zainteresowań leżą: instalacja, kolaż, asamblaż, multimedia, fotografia. 23
wystawa
Wyspiański „Nieźle ten śp. Wyspiański mącił tu za życia (…)! Pomijam osobiste bóle (…), ale on mąci stale, wszędzie, wszystkim i każdemu. No i teraz daje z trumny ostatni popis swych mącicielskich talentów” – pisała Antonina Domańska, pierwowzór Radczyni z „Wesela”, w kilka dni po śmierci Stanisława Wyspiańskiego. Oddała znakomicie jedną z jego najbardziej charakterystycznych cech. Sam przenikliwie inteligentny ciągle zmuszał innych do rewizji utartych opinii. Mącił nieźle i stale: w sztuce, literaturze i historiozofii, w zadowolonych z siebie krakowskich duszach i umysłach. Czy potrafi zamącić w nich jeszcze dzisiaj, 110 lat po swojej śmierci? Znakomitą okazją, aby się o tym przekonać, będzie wystawa „Wyspiański”, którą od 28 listopada można oglądać w Muzeum Narodowym w Krakowie. Kuratorki – Danuta Godyń i Magdalena Laskowska – chcą na niej pokazać Wyspiańskiego jako artystę totalnego: malarza, rysownika, grafika i designera, dramaturga i poetę, scenografa i reformatora teatru. A przy tym człowieka związanego z Krakowem, który czerpał z tego miasta natchnienie i odbił na nim swoje piętno. – Wystawa, którą otwieramy w 110. rocznicę śmierci Artysty, jest największą ekspozycją w historii Muzeum Narodowego w Krakowie, prezentujemy na niej bowiem około 500 dzieł i – co ważne – są to obiekty pochodzące wyłącznie z naszej własnej kolekcji oraz depozyty. Jest to jednocześnie najobszerniejsza wystawa monograficzna Wyspiańskiego w historii polskiego muzealnictwa – mówi Dyrektor MNK dr hab. Andrzej Betlej.
24
materiały dzięki uprzejmości Muzeum Narodowego w Krakowie
Jedna z pierwszych sal ekspozycji cieszy oczy serią znanych pastelowych portretów rodzinnych i autoportretów – kto chce zobaczyć „klasycznego” Wyspiańskiego, będzie zadowolony. Ale niebawem miejsce dziecięcych twarzy zajmą monumentalne postaci i powiększone do niewiarygodnych rozmiarów łąkowe kwiaty. W salach z projektami witraży i dekoracji malarskich można sobie łatwo wyobrazić, w jaki sposób pracował Wyspiański. – W Muzeum Narodowym w Krakowie zachował się cenny, liczący około 150 obiektów, zespół pastelowych projektów oraz kalek i przepróch do dekoracji kościoła oo. Franciszkanów w Krakowie – mówi Magdalena Laskowska, kuratorka ekspozycji. – I chociaż zespół ten nie zawiera wszystkich zrealizowanych na ścianach kościoła pomysłów artysty, jest jedynym takim zbiorem w polskich kolekcjach muzealnych. To dzięki niemu możemy dzisiaj śledzić nie tylko ten etap pracy artysty, który łączy się bezpośrednio z twórczym procesem powstawania dzieła, ale także ten, który ma związek z czysto technicznym aspektem jego realizacji. Dalsze części wystawy ilustrują pasję teatralną krakowskiego wieszcza. Prezentujemy tu m.in. projekty kostiumów i scenografii do dramatów „Bolesław Śmiały”, „Akropolis”, „Skałka” czy „Legenda”, książkowe wydania sztuk Wyspiańskiego i malowane przez niego portrety aktorów. Ciekawostką jest kostium, w którym Helena Modrzejewska wystąpiła w tragedii „Protesilas i Laodamia”.
wystawa
Kolejne sale to znów rysunki i pastele, w tym te najbardziej rozpoznawalne: portrety krakowskich znajomych Wyspiańskiego. Wystawę kończą wciąż zaskakujące odważną formą projekty „wnętrzarskie” – jaworowe meble do salonu i jadalni Żeleńskich, projekty dekoracji świetlicy Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, prace związane z Wystawą Jubileuszową TPSP w roku 1904. Osobne miejsce zyskała najbardziej kompletna dizajnerska realizacja Stanisława Wyspiańskiego – wystrój Domu Towarzystwa Lekarskiego. Tutaj także projekty pozwalają zrozumieć, jak pracował artysta, jak wychodząc od drobych elementów – gałązek kasztanowca, kwiatów pelargonii – stwarzał jednorodną przestrzeń, w której monumentalny witraż współgra z użytkową balustradą, polichromią ścian, meblami, żyrandolem, kotarami i kilimem. – Wystawa jest rzadką okazją do zobaczenia Wyspiańskiego w całym bogactwie jego dziedzictwa. Przy czym można potraktować ten temat w dwojaki sposób. Pierwszy – to spojrzenie na Wyspiańskiego jako wszechstronnego geniusza, który swój nieprzeciętny talent realizował w wielu obszarach sztuki. Jest jednak możliwa jeszcze inna perspektywa: Wyspiański, eksplorując kolejne pola swojej twórczej aktywności, bezdyskusyjnie, bez kompleksów objął w posiadanie nie tylko własne, chciałoby się powiedzieć – lokalne, dziedzictwo kulturowe Krakowa, ale sięgnął po dziedzictwo Polski – kraju nieistniejącego w jego czasie, oraz szerzej – dziedzictwo kulturowe współczesnego mu cywilizowanego świata, od antyku po współczesność. Tak postrzegany Wyspiański staje się artystą wciąż czekającym na uważnego odbiorcę, odważnego czytelnika, krytyka-wizjonera, którzy bez strachu odnajdą w jego twórczości nowe prawdy, nowe sensy – mówi dr hab. Łukasz Gaweł, Zastępca Dyrektora ds. Strategii, Rozwoju i Komunikacji. Dodatkową atrakcją wystawy w MNK jest prezentowany po raz pierwszy, odtworzony z użyciem szkieł podobnych do wykorzystanych oryginalnie, witraż Apollo. System Kopernika. Rekonstrukcji zniszczonego podczas II wojny światowej i odbudowanego w latach 70. dzieła podjęła się krakowska Pracownia i Muzeum Witrażu. W obrębie ekspozycji obrazowi towarzyszy słowo – nad wyborem umieszczonych na ścianach cytatów czuwała wybitna znawczyni twórczości Stanisława Wyspiańskiego, prof. Ewa Miodońska-Brookes. Muzeum przygotowało także niezwykle interesujące publikacje towarzyszące wystawie. Ich listę otwiera katalog z około pięciuset barwnymi reprodukcjami, opracowany przez kuratorki wystawy Danutę Godyń i Magdalenę Laskowską. Biografia Stanisława Wyspiańskiego autorstwa Łukasza Gawła inicjuje nowy cykl wydawniczy MNK – książki popularnonaukowe. Natomiast dzięki współpracy Muzeum Narodowego w Krakowie oraz Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego po raz pierwszy ukazują się drukiem szkicowniki Stanisława Wyspiańskiego.
25
kulinaria
Jedzenie na zdrowie tekst: Aleksandra Czaplicka zdjęcia: Katarzyna Michniowska
Gotowanie w moim życiu przerodziło się w wielką pasję w dość nietypowym momencie. Było to 7 lat temu, gdy zdiagnozowano u mnie celiakię. Musiałam wtedy odrzucić wszystkie produkty zawierające nawet śladowe ilości glutenu. Zaczęłam też uważnie czytać składy wszystkich produktów. Wprowadzenie restrykcyjnej diety nie było łatwe, ale wysiłek się opłacił. Siły witalne i energia uderzyły we mnie ze zdwojoną mocą, a jakość życia zmieniła się o 180 stopni. Jestem pewna, że powiedzenie „jesteś tym co jesz” jest prawdziwe!
Wraz z rodziną odżywiamy się zdrowo, infekcje się nas nie trzymają. Jeśli jednak coś nas dopadnie, leczymy się imbirem, kurkumą i cebulą. Moje dzieci, w wieku szkolnym i przedszkolnym, to okazy zdrowia. Od czasu zmiany przyzwyczajeń żywieniowych oraz jako żona weganina i matka dwójki wegetariańskich dzieci, zaczęłam prowadzić bardzo rozbudowaną kuchnię. Zawsze brakowało mi miejsca i palników. W końcu narodził się pomysł, żeby gotować na większą skalę. Tak powstał nasz Sufeat. Wege Suf it. Zaprosiłam do współpracy przyjaciół, z którymi łączy mnie podobna pasja. Stworzyliśmy wyjątkowe miejsce, bo prowadzi nas idea. Idea zdrowego życia.
Bezglutenowe kotlety ze słonecznika i kaszy jaglanej Składniki 2 szklanki ugotowanej kaszy jaglanej 6 łyżek zmielonego słonecznika szklanka prażonego słonecznika 3-4 łyżki wody 1 duża cebula zeszklona na oleju 2 ząbki czosnku sól, pieprz, słodka papryka mąka kukurydziana lub inna mąka bezglutenowa Do ugotowanej i ostudzonej kaszy jaglanej dodać zmielony i prażony słonecznik, wodę, cebulę, czosnek i przyprawy. Formować kotleciki i obtaczać w mące kukurydzianej. Smażyć na rozgrzanej patelni z odrobiną oleju. Smacznego!
Aleksandra Czaplicka wegetarianka, propagatorka zdrowego odżywiania, z wykształcenia pedagog. Prowadzi restaurację Sufeat w Krakowie na ul. Długosza 2.
26
Nowe obowiązki związane z gromadzeniem, przetwarzaniem i przechowywaniem danych osobowych będą dotyczyć wszystkich, nawet osób prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą. Od 25 maja 2018 w Polsce zacznie obowiązywać Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (potocznie zwane: „RODO”). RODO przede wszystkim ma na celu ujednolicenie na obszarze całej Unii Europejskiej przepisów w zakresie ochrony danych osobowych przetwarzanych w związku z prowadzoną działalnością gospodarczą, ale nie tylko. Co czeka przedsiębiorców od 25 maja 2018? Po pierwsze, nowe przepisy wprowadzają pojęcie „szczególne kategorie danych”, a ich zakres w porównaniu do danych wrażliwych zwiększył się o dane genetyczne i biometryczne. Po drugie, nie będzie konieczności rejestracji zbiorów danych w GIODO, w zamian jednak przedsiębiorcy będą mieli obowiązek prowadzenia rejestru czynności przetwarzania. Po trzecie, zmianie ulegnie formuła zgody na przetwarzanie danych. Wyrażenie zgody będzie musiało mieć charakter wyraźnego działania i być dobrowolne, konkretne, świadome i jednoznaczne. Już przy pozyskiwaniu danych administrator będzie zobligowany do podania informacji o celu przetwarzania danych, o odbiorcach danych osobowych, o wykorzystywaniu danych do profilowania, o prawie do żądania dostępu do danych osobowych, okresie przetwarzania, a także informacji o zamiarze przekazywania danych poza Unię Europejską. Po czwarte, osoby, organizacje przetwarzające dane w imieniu administratora (procesorzy), będą zobowiązane do prowadzenia rejestru czynności. W niektórych przypadkach będzie konieczne także powołanie Inspektora Ochrony Danych. Inspektor będzie zobowiązany do kontaktowania się z GIODO oraz uwzględniania
prawo
RODO
tekst: Magdalena Styczeń
zastrzeżeń i próśb osób, których dane są przetwarzane. Po piąte, właściciele danych będą mieli większe uprawnienia do usunięcia danych (prawo do bycia zapomnianym) oraz ich przenoszenia. Co więcej ci, którzy uważają, że ich dane osobowe przetwarzane są niezgodnie z prawem, będą mogli skorzystać ze skutecznego środka ochrony prawnej przed sądem. Po szóste, w przypadku wycieku danych osobowych lub naruszenia ich ochrony, nowe przepisy wprowadzają obowiązek zawiadomienia o tym fakcie GIODO w ciągu 72 godzin od jego stwierdzenia, w niektórych sytuacjach trzeba będzie także powiadomić o tym poszkodowane osoby. Zwiększeniu ulegną również nakładane sankcje za uchybienia w ochronie danych osobowych, mogą one wynieść do 20 milionów euro lub do 4 % całkowitego światowego obrotu za rok poprzedni. Jakie zmiany dotyczące dokumentacji ochrony danych osobowych wprowadza RODO? Obecnie przedsiębiorcy byli zobowiązani do posiadania dokumentów dokładnie określonych w przepisach ustawy o ochronie danych osobowych i przepisach wykonawczych. Treść tych dokumentów była ściśle określona i jednakowa dla wszystkich administratorów danych. RODO natomiast nie wskazuje w zasadzie jakie dokumenty i o jakiej treści powinien posiadać przedsiębiorca. Tym samym przedsiębiorcy będą zmuszeni sami zadbać o sporządzenie odpowiedniej dokumentacji ochrony danych osobowych, której treść będzie uzależniona od oceny ryzyka przez administratorów danych, ponieważ dotychczasowe wymogi dotyczące tej dokumentacji utracą swoją ważność. RODO nie stawia bowiem wymagań co do treści prowadzonej przez przedsiębiorców dokumentacji, zastrzegając jedynie, że powinna ona spełniać założenia rozporządzenia, tj. poprawnej i adekwatnej do analizy ryzyka ochrony danych osobowych. Czy zatem potrzebne są zmiany w obecnych dokumentach? Jak najbardziej tak. I to nie tylko zmiany w dokumentach dotyczących ochrony danych osobowych (np. polityka bezpieczeństwa), ale również w umowach, zbieranych zgodach.
Sporządzenie dokumentacji zgodnej z wymogami RODO będzie opierało się na dostosowaniu jej treści do sposobu przetwarzania i środków ochrony danych osobowych stosowanych u danego przedsiębiorcy. RODO nakłada wyraźny obowiązek regularnego testowania, mierzenia i oceniania wdrożonych środków technicznych i organizacyjnych, których celem jest zapewnienie bezpieczeństwa przetwarzania danych. Chodzi tutaj nie tylko o sporządzenie prawidłowo uargumentowanej dokumentacji, ale przede wszystkim o opracowanie, wdrożenie i udokumentowanie całego procesu przetwarzania danych, by w każdym przypadku móc udowodnić, że zastosowane środki zapewniają odpowiedni poziom bezpieczeństwa. Innymi słowy, to na przedsiębiorcy będzie spoczywał obowiązek prawidłowego zdefiniowania ryzyka i wprowadzenia mechanizmów ochronnych, a w konsekwencji odpowiedzialność za wszelkie naruszenia.
Magdalena Styczeń radca prawny W ramach Kancelarii Radcy Prawnego Katarzyny Leśniak zajmuje się obsługą jednoosobowych przedsiębiorców, spółek prawa handlowego, specjalizuje się w prawie pracy i ochronie danych osobowych www.kancelarialesniak.pl m.styczen@kancelarialesniak.pl
27
zdrowie
Gdy zjada nas stres... tekst: Wioletta Pachocka
Nie ma jednej, prostej definicji stresu. W bardzo ogólnym ujęciu jest to przeciążenie psychologiczne, emocjonalne i fizyczne, które z biegiem lat staje się niestety często naszym stałym kompanem w codziennym życiu, wpływając na ogólne samopoczucie, nastrój, zdrowie i kontakty z otoczeniem. Każdy go doznaje, choć ludzie mają różny stopień odporności na niego. „Stres i wysiłek to tacy krnąbrni artyści, którzy mimo naszej woli rzeźbią ludzkie twarze”. Wszyscy wiemy, że stres wpływa na ogólny stan zdrowia (powoduje lęki, depresje, osłabienie, a nawet wycieńczenie) oraz wygląd ale czy wiemy co ma wspólnego z naszą jamą ustną i zębami??? Długotrwały stres napina nasze mięśnie żwacze, czego efektem jest zaciskanie i zgrzytanie. Towarzyszy nam on w pracy, w domu, kiedy jedziemy samochodem, oglądamy TV, siedzimy przed komputerem, a nawet kiedy śpimy i w sposób nieświadomy wyżywamy się na naszych zębach. Stąd, nawet u młodych, trzydziestoletnich osób, widać starte, popękane
zęby. Im większa siła zacisku, tym większe zniszczenie. Mówimy w takiej sytuacji o bruksizmie, wówczas zaciskamy zęby z siłą około dziesięć razy większą niż podczas jedzenia. Bruksistów można poznać nawet nie zaglądając im do jamy ustnej. Wygląd ich twarzy jest charakterystyczny – mięśnie żwacze są tak silnie rozbudowane, że twarz staje się kwadratowa. Następstwem zgrzytania i napinania mięśni są zmiany w stawach skroniowo-żuchwowych, bóle głowy, napięcie karku, nawracające migreny. Pacjenci bezskutecznie szukają pomocy u laryngologa, neurologa, psychiatry, co jeszcze bardziej może potęgować stres. Postępowanie w takich sytuacjach polega na: 1. zastosowaniu toksyny botulinowej (botoksu) celem rozluźnienia mięśni żwaczy. Toksyna działa na mięśnie, porażając zakończenia nerwowe, a te przestają wysyłać impulsy i prowadzą do braku aktywności tego mięśnia. Działanie to jest wykorzystywane w neurologii (usuwanie nadmier-
nego napięcia mięśniowego u dzieci z porażeniem mózgowym, u osób po udarze), okulistyce (leczenie zeza) i oczywiście w medycynie estetycznej (wygładzanie zmarszczek na twarzy, tworzących się wskutek nadmiernej aktywności określonych mięśni). 2. wykonaniu protetycznej szyny relaksacyjnej, która nie pozwala na kontakt między zębami 3. zabiegach rehabilitacyjnych (zalecane głównie pacjentom, którym towarzyszy sztywność karku, bóle głowy) 4. odbudowie utraconego kształtu i wysokości startych zębów, uzupełnieniu brakujących zębów. Wszystkie wymienione zabiegi pozwalają zniwelować opisane objawy, ale też odmładzają, bo starte zęby to większe zmarszczki i brak odpowiedniego oparcia dla skóry. Pamiętajmy o tym, że stres to zabójca XXI wieku, dlatego nie pozwólmy, by nas „zjadał”. Dbajmy o to, aby nasze życie było pozbawione długotrwałego, niekontrolowanego stresu.
Wioletta Pachocka – lekarz stomatolog, lekarz medycyny estetycznej, absolwentka Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i studiów podyplomowych GWSH w Katowicach na wydziale Medycyny estetycznej dla lekarzy. Pracowała w Uniwersyteckiej Klinice Stomatologicznej, Centrum Periodontologicznym GLOBUS. Od 2004 prowadzi Prywatną Praktykę Stomatologiczną, a obecnie również Gabinet Medycyny Estetycznej. Mama dwójki dzieci, pasjonatka podróży i dobrej książki. tel.: 603 690 256 @: violapachocka@op.pl www.midimed.pl artykuł promocyjny 28
FILIP DUJARDIN overview / przegląd
Galeria Sztuki Współczesnej BWA, Katowice
Galeria Sztuki Współczesnej BWA al. Korfantego 6, 40-004 Katowice t: +48 32 259 90 40 galeria@bwa.katowice.pl www.bwa.katowice.pl Patronat medialny
Galeria czynna: wt–nd w godz. 10:00–18:00
Organizatorzy
Współorganizator