2 minute read
RADEK TOMASIK
materiały prasowe, archiwum prywatne autora : B yło ich trzech, w każdym z nich inna krew, jeden przyświecał im cel. Matura, studia, może kariera literacka. Po udanym egzaminie Grzesiek Przemyk i jego starszy przyjaciel Jurek Popiel (wybitna rola Tomasza Ziętka) na delikatnym rauszu idą w miasto odetchnąć popołudniowym powietrzem i poszukać okazji do dalszej zabawy. Przerywa ją interwencja milicji, pałowanie na dołku i śmierć zakatowanego na komisariacie nastolatka. Czy do tragedii przyczynił się fakt, że Przemyk to syn opozycjonistki i poetki Barbary Sadowskiej? A może znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie? Na wszelki wypadek trzeba zatrzeć ślady – totalitarny aparat opresji ma na to swoje patenty, więc machina manipulacji i nie mającej fizycznych ani psychologicznych barier przemocy zostaje uruchomiona. Obserwujemy od kuchni niezwykle sprawnie działające przedsiębiorstwo propagandy i destrukcji, w której kluczowe role odgrywają zdeterminowani konformiści lub pozbawieni skrupułów oprawcy.
Nie wiadomo jednak do końca, kto jest temu winien: czy bezimienny system, który stwarza doskonałe warunki do reprodukcji różnych gatunków szui, czy jakieś wybitne super-szuje w osobach oślizgłych aparatczyków. Błędne koło agresji, podejrzeń, „rozgrywania” jednych przez drugich toczy się w najlepsze, a ludzkie życie jest w tej grze jedynie nieistotnym tłem.
Advertisement
Przygląda się temu Jan P. Matuszyński, rocznik 84, urodzony rok po przytaczanej w filmie historii. Jak mówi w wywiadach, od dziecka czuje się „stary” i bardzo nie lubi zabierać głosu w sprawach, których rzetelnie nie zgłębił. W tym przypadku reżyser wybitnej „Ostatniej rodziny” również nie osądza, choć daje nam solidne podstawy do tego, byśmy sami ocenili bohaterów, byśmy to my odpowiedzieli sobie na ważne i uniwersalne pytania. Bo „Żeby nie było śladów”, jak każde porządne kino odwołujące się do przeszłości, stawia pytania o teraźniejszość. To wprawdzie opowieść na podstawie nagrodzonego Nike reportażu Cezarego Łazarewicza o tragedii, którą żyła cała Polska i która stała się symbolem monstrualnego politycznego kłamstwa, ale jednocześnie jest to historia intymnych wyborów, trudnych decyzji, skomplikowanych dylematów, aktualnych również dziś.
To film epicki i kameralny zarazem, w którym ciężarem wielkiej historii zostają często obarczeni ludzie pozbawieni sił, by nieść ją na swoich barkach.
Film trwa 165 minut i dla okazjonalnego gościa sal kinowych może się to okazać bariera nie do pokonania. Mimo to warto zainwestować ten czas, w którym świat trwałych wartości zostaje skonfrontowany z machiną zła, która jak ciężarówka przejeżdża po człowieku, zatrzymuje się i przejeżdża po nim drugi raz, na wstecznym biegu, dla pewności. Film Matuszyńskiego pokazuje też, że nie ma znaczenia, że nie interesujemy się polityką, bo istotne jest to, że ona interesuje się nami. Nigdy nie wiadomo, kiedy zostaniemy wciągnięci w jej tryby z naszymi wszystkimi sprawami, sekretami i sfetyszyzowanym „świętym spokojem”. Reżyser kapitalnie ogrywa w filmie międzyludzkie relacje na najwyższych szczeblach władzy, na szczeblach pośrednich i w rodzinie. Ta najmniejsza komórka społeczna staje się ogniskiem ideologicznej walki, która nie polega na tradycyjnych waśniach przy stole, ale na trudnym do pojęcia tragicznym konflikcie, w którym każdy ma dobre intencje, ale nie idą za nimi właściwe wybory. Wybitne kreacje Jacka Braciaka, Agnieszki Grochowskiej i – przede wszystkim – Sandry Korzeniak jako rodziców oddają całą złożoność niemożliwej do utulenia niezgody na absurd zła dotykającego ich dzieci.
Ostatecznie wydaje się, że twórcy opowiadają się za wartościami, w które wierzą. Ale nie dają żadnej gwarancji, że są one w stanie ocalać sumienie, a już na pewno nie ludzkie życie.
Żeby nie było śladów
reż. Jan P. Matuszyński