44 minute read

Wywiad z Arie Akstem. Część pierwsza

Wywiad z Arie Akstem1

CZęŚć PIERWSZA

Advertisement

Tłumaczenie z języka hebrajskiego Sara Arm.

1

Ruti Gil. Dzień dobry, dziś jest niedziela, 27 lipca 2003 roku (data w kalendarzu hebrajskim: 27 dzień miesiąca Tamuz 5763 r.). Nazywam się Ruti Gil, przeprowadzam wywiad z panem Arie Akstem, urodzonym w 1915 roku w Polsce w miasteczku Bodzanów. Wywiad jest przeprowadzany w studio w KirjatMockin2 w języku hebrajskim.

RG. Dzień dobry Panu, Arie. Urodził się pan w Bodzanowie, co mógłby pan opowiedzieć nam o mieście swojego urodzenia.

Arie Akst. Bodzanów znajduje się niedaleko Płocka, Płońska i Wyszogrodu, obok tych trzech miast. To jest w kierunku wschodnich Niemiec (Prus), w kierunku na Królewiec. Aż do wojny niewiele wiedzieliśmy, wiedzieliśmy jedynie, że jesteśmy Żydami. W 1939 roku pierwszego września…

RG. Czy w Bodzanowie było wtedy dużo Żydów?

AA. Tysiąc dwieście, może tysiąc trzysta.

RG. Czy w Bodzanowie była specjalna dzielnica, w której mieszkali wyłącznie Żydzi?

AA. Tak. Była specjalna dzielnica, w której mieszkali prawie wyłącznie Żydzi, ale pośród nich byli też nie-Żydzi, miejscowi rolnicy.

RG. Jak wyglądały tam stosunki między Żydami i Polakami?

AA. Nie były tak bardzo dobre. Relacje między Polakami i Żydami w całej Polsce były wtedy bardzo napięte. Na pewno słyszała pani o pogromie w Przytyku3 w województwie mazowieckim, także u nas w Bodzanowie nie było za dobrze. Miałem wtedy 15 lat, wszystkie żydowskie partie zjednoczyły się i biliśmy tych, co nam dokuczali, wtedy oni przestali.4

RG. W pana mieście Bodzanowie mieszkali Polacy?

AA. Tak, mieszkali, ale nie było ich wielu. Byli to przeważnie gospodarze.

RG. Czy byli tam również folksdojcze?

AA. Byli, oni mieszkali nieco dalej, jakieś siedem kilome-

1. Oryginał wywiadu znajduje się w zbiorach Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie (przypis redakcji, autorem pozostałych przypisów jest Zdzisław Leszczyński). 2. KiryatMotzkin – miasto w Izraelu w dystrykcie Hajfa, 8 km na północ Leo Motzkina, jednego z organizatorów Pierwszego Kongresu Syjonistycznego w 1897 r. Powierzchnia 3,1 km². 3. 9 III 1936 wczesnym rankiem w Przytyku niedaleko Radomia w czasie jarmarku doszło do zatargów między kupcami żydowskimi i okolicznymi wieśniakami. W ich wyniku rozpoczęły się walki, w czasie których zginęły 3 osoby (żydowskie małżeństwo i Polak), a ponad 20 zostało rannych, w większości Żydów. Według oceny władz rannych Polaków było znacznie więcej, ale część z nich nie zgłosiła się do szpitala ani na policję z obawy przed aresztowaniem. 4. Arie wspomina zajścia w Bodzanowie pomiędzy młodzieżą żydowskiego Bundu i polską skupioną w organizacji Sokół, które miały miejsce w roku 1933.

Arie Akst (1915-2006) podczas udzielania wywiadu.

Arie Akst z żoną Pesą po ślubie w 1935 r.

trów. Wśród Polaków i Żydów byli też folksdojcze. Mieszkali w dwóch koloniach. W stosunku do nas zachowywali się w porządku. Żyliśmy z nimi w zgodzie.5

RG. Wspomniał pan, że z Polakami relacje nie układały od miasta Hajfy. W 2017 r. liczba ludności wynosiła 41 440. Miasto nosi imię

się dobrze.

AA. Tak, zgadza się, z Polakami stosunki nie były dobre, chociaż z dorosłymi nie mieliśmy konfliktów, oni byli w porządku. Jedynie z polską młodzieżą były zatargi.

RG. A czy także z dorosłymi Polakami były konflikty?

AA. Konflikty były głównie między młodzieżą i dziećmi. Później też dorośli zaczęli występować przeciwko Żydom.

RG. Niech mi pan powie Arie, jak miał na imię pański ojciec.

5. Zapewne chodzi o wieś Wiciejewo zamieszkaną przez kolonistów niemieckich i być może o Zakrzewo lub Rakowo.

Arie Akst z żoną Pesą i córką w Płocku, ok. 1939 r.

AA. Było nas pięcioro dzieci w rodzinie, ja byłem najmłodszym dzieckiem, niewiele pamiętam. Mój ojciec zmarł w roku 1915.

RG. W roku pańskiego urodzenia?

AA. Tak.

RG. Nie znał pan swojego ojca?

AA. Nie, nie znałem, byłem najmłodszym dzieckiem w rodzinie.

RG. Z czego utrzymywaliście się?

AA. Matka wyszła za mąż powtórnie, zmarła potem w Częstochowie z głodu.

RG. Tak, ale kiedy byliście dziećmi, było was pięcioro w rodzinie, z czego rodzina się utrzymywała?

AA. Mieliśmy sklep z towarami.

RG. Z odzieżą?

AA. Nie, nie z odzieżą, z towarami, przychodzili do niego nie-Żydzi i kupowali.

RG. Tak, rozumiem, sprzedawaliście tkaniny. A pańska matka pracowała w sklepie.6

AA. Tak, moja mama, drugi ojciec i starsza siostra pracowali w sklepie. Siostra była starsza ode mnie o dziesięć lat. Oni razem pracowali w sklepie.

RG. Czy byli tam jeszcze zatrudnieni inni pracownicy?

AA. W sklepie? Tak, poza mamą i siostrą byli jeszcze inni pracownicy. Mój starszy brat zmarł w Rosji. Był komunistą, komuniści wysłali go do pracy w lasach za to, że on wrócił do Polski, bo chciał zabrać do siebie żonę i dwójkę dzieci. Komuniści pomyśleli, że mój brat jest szpiegiem, więc wysłali go do pracy w lesie i tam zmarł.7

RG. Tak, rozumiem, pana matka pracowała w sklepie. Czy był ktoś, kto zajmował się domem?, gotował, sprzątał, na przykład pomoc domowa?

AA. Domem zajmowała się najstarsza siostra. Kiedy mama wyszła ponownie za mąż, jej drugi mąż pomagał we wszystkim.

RG. Mąż? To znaczy pański drugi ojciec?

AA. Tak, drugi ojciec.

RG. A czy oni mieli jeszcze dzieci?

AA. Nie, nie, z drugim mężem mama nie miała już dzieci.

RG. Była Was piątka?

AA. Tak, trzy siostry i dwóch braci. Ja byłem najmłodszy z nich.

RG. Był pan najmłodszym dzieckiem. Jak opisałby pan swoją rodzinę? Jak Wam się żyło?

AA. Wtedy było całkiem dobrze, było już po pierwszej wojnie światowej, było dobrze. Był towar, tkaniny, byli klienci.

RG. Czy jako dziecko odczuwał pan, że czegoś Wam brakuje? Czy wszystko mieliście w domu? Jedzenie, odzież.

AA. Tak, było jedzenie.

RG. Czy miał pan książki w domu?

AA. Co?

RG. Książki.

AA. Nie, książek nie było. Była w mieście partia Bund.

RG. Nie, nie o to pytam. Pytam, czy kiedy był pan dzieckiem, miał pan książki, zabawki?

AA. Tak, oczywiście, pamiętam, mieliśmy książki.

RG. W jakim języku pan czytał?

AA. Czytałem w języku jidysz. Wszystkie książki były w jidysz.8

RG. A po polsku nie?

AA. Nie, ja nie czytałem po polsku. Uczyłem się po polsku, ale nawet nie potrafię już mówić.

RG. Dobrze, w takim razie proszę powiedzieć nam, gdzie pan się uczył? Gdzie rozpoczął pan naukę?

7. Został zesłany do pracy w GUŁAGU na Syberii. 8. Jidysz (z niem. Jüdisch – żydowski) to język Żydów aszkenazyjskich powstały w X-XII w. jako mowa potoczna z połączenia języków germańskich i słowiańskich, z dodatkiem słownictwa hebrajskiego, zapisywany literami alfabetu hebrajskiego.

Wjazd na teren Yad Vashem w Jerozolimie.

AA. Chcę dodać coś, zanim opowiem o szkole.

RG. Proszę.

AA. W 1915 roku ojciec zachorował na tyfus.9 Bardzo zakaźna choroba, zawieźli wszystkich do Płocka, dwadzieścia pięć kilometrów. Była bardzo śnieżna zima. W tym czasie Niemcy walczyli z Rosjanami, to była pierwsza wojna światowa. Niemcy stali niedaleko od okolic Płocka. Wszyscy Żydzi z okolicy zostali wysiedleni do Warszawy.10 Mama była w ciąży ze mną, kiedy wróciła po kilku miesiącach, wtedy właśnie dostała bóli porodowych. Kiedy wrócili do Bodzanowa, wynajęli wóz i przywieźli od nie-Żyda trochę słomy – w takich warunkach przyszedłem na świat.

RG. A gdzie rozpoczął pan naukę?

AA. Na początku uczyłem się w chederze.11

RG. W jakim wieku? Ile miał pan wtedy lat?

AA. Nie pamiętam, może trzy lub cztery. Tak, około trzech lub czterech lat. Byłem w kilku chederach.

RG. A pamięta pan, czego się wtedy uczył? Modlitw z modlitewnika?

AA. Uczyłem się modlitw, oczywiście, że tak. Także parsz, tak jak dziś.12

RG. Uczył się pan też hebrajskiego?

AA. Wszystko było w jidysz, ale potrafiliśmy też czytać

9. W Bodzanowie epidemia tyfusu plamistego wybuchła na przełomie 1914 i 1915 r. Rozprzestrzeniała się głównie wśród ludności żydowskiej. W Bodzanowie utworzono specjalny podkomitet sanitarny i szpital na kilkadziesiąt łóżek w stojącym do dnia dzisiejszego domu przy ul. Głowackiego 7. Była to kropla w morzu potrzeb, dlatego chorych przewożono do Płocka. 10. Ewakuację Żydów z terenów przyfrontowych władze rosyjskie rozpoczęły na początku marca 1915 r., obawiając się ich współpracy z Niemcami. Żydzi z Bodzanowa i Wyszogrodu musieli na własny koszt wyjechać do Warszawy. 11. Cheder (hebr. חדר – sala, pokój) – była to pierwsza w życiu żydowskich chłopców szkoła religijna. Posyłano do nich wyłącznie chłopców w wieku trzech lub pięciu lat. W szkole uczniowie przygotowywali się do bar micwy, ucząc się pisać i czytać po hebrajsku. Nauka trwała cały dzień, dzieci siedziały razem, najczęściej w małym pomieszczeniu, w którym nierzadko mieściło się również mieszkanie mełameda, czyli nauczyciela. W Bodzanowie cheder był niewielkim budynkiem z czerwonej cegły i stał w miejscu, w którym obecnie znajduje się parking za sklepem Lewiatan przy ul. Mickiewicza. 12. Żydzi podzielili Torę na 54 odcinki i każdego tygodnia odczytują kolejny odcinek, zwany parszą. Na początku żydowskiego roku kalendarzowego kończy się jedno czytanie, a zaczyna nowe. Jest nawet specjalne święto zwane „Simchat Tora”. To dzień powszechnej radości z powodu zakończenia rocznego studium Tory. Każde z tygodniowych czytań podzielone jest na siedem części, które w kolejnych dniach tygodnia należy przestudiować samodzielnie, najlepiej z komentarzami, a w szabat cała parsza jest odczytywana publicznie przez siedmiu Żydów wezwanych do tego zaszczytu.

Przed muzeum w Yad Vashem.

po hebrajsku. Potrafiliśmy przeczytać całe parsze. Na przykład parsza Korach13 i Pinchas14, takich rzeczy uczyłem się w chederze.

RG. A jakie wspomnienia ma pan z tego okresu? Czy szkoła to było miejsce, do którego lubił pan chodzić?

AA. Nie, nie lubiłem, bo to był prywatny nauczyciel, wówczas na niego mówiło się rebe.15 W następnym chederze było mniej więcej tak samo. Dwudziestu uczniów, czasami też dostawaliśmy lanie.

RG. A kto bił? Rebe? Czy dzieci się biły?

AA. Dzieci się biły, ale też rebe trochę nas bił, kiedy nie chcieliśmy słuchać.

RG. Ile lat uczył się pan w chederze?

AA. Aż poszedłem do szkoły.

RG. A kiedy to było?

AA. Pamiętam, jak wzięli mnie po raz pierwszy do szkoły. Musieliśmy iść. Musieliśmy uczyć się polskiego. I tak zacząłem.

RG. Ile miał pan wtedy lat?

AA. Siedem.

RG. Siedem lat i to była polska szkoła?

AA. Tak, polska.

RG. Czy uczyli się tam razem Polacy i Żydzi?

AA. Tak, ale przychodziła też do nas córka rabina i ona uczyła nas Tory, jedną godzinę.

RG. W szkole?

13. Parsza Korach lub też Korah – קֹרַח. Jest to 38. rozdział w rocznym cyklu czytania Tory. Korach, przy wsparciu dawnych wrogów Mojżesza, wszczyna bunt. Nie chce pogodzić się z tym, że Mojżesz jest przywódcą, a Aaaron – arcykapłanem, podburza cały naród. Nakłania 250 liderów zboru, którzy wprowadzają święte kadzidło, aby potwierdzić ich zdolność do kapłaństwa. Spotyka ich Boska kara. Ziemia się rozstępuje i pochłania buntowników, ich kadzidła zostają spalone przez ogień z niebios. Cały naród żydowski ogarnia epidemia śmiercionośnej choroby. Aaaron przynosi święte kadzidła, dzięki czemu udaje się powstrzymać szerzenie się epidemii. 14. Parsza Pinchas nosi nazwę od imienia wnuka arcykapłana Aarona, Pinchasa. Przed zbrojnym ukaraniem Madjanitów i przekroczeniem granic Kanaanu, Mojżesz z Eleazarem przeprowadzają spis potencjalnych wojowników. Ziemia w Kanaanie będzie podzielona według liczebności szczepów Izraela. Córki Celofchada, który nie doczekał się syna, upominają się o działkę ziemi dla siebie jako schedę po zmarłym ojcu. Jozue przejmuje dowodzenie od starego Mojżesza. Pod koniec czytania dowiadujemy się, jakie ofiary winny być składane w Świątyni w imieniu całej wspólnoty dzieci Izraela. 15. Rebe (z hebr. – mój mistrz) – zwrot grzecznościowy, za pomocą którego uczniowie zwracają się do nauczyciela w chederze lub jesziwie. Używany także przez chasydów w stosunku do cadyka.

Wejście do muzeum.

W muzeum.

AA. Tak, w szkole.

RG. Uczyła w języku jidysz czy po polsku?

AA. W jidysz.

RG. A jak wspomina pan nauczycieli Polaków? Jak się zachowywali w stosunku do żydowskich uczniów?

AA. W porządku. Byli w porządku wobec całej żydowskiej społeczności. Wobec dzieci i także dorosłych. Był jeden nauczyciel, który spotykał się z uczniami, rozmawiał z nimi, uczył ich nawet na ulicy. Takie mam wspomnienia z czasów, kiedy byłem nieco starszy. Pamiętam też dziewczyny ze szkoły BejtJaakow, były bardzo religijne. Także dziś są szkoły BejtJaakow.16

RG. Czy to znaczy, że dziewczęta nie uczyły się w polskiej szkole?

16. Szkoły BeitJaakow – ich celem było szerzenie oświaty religijnej wśród kobiet, pozbawionych dotychczas zorganizowanej edukacji. W niektórych szkołach uczono przedmiotów świeckich: języka polskiego, historii i geografii. Szkoły zyskały poparcie partii Agudat Israel i rodu cadyków Alterów z Góry Kalwarii, których wyznawcami byli prawie wszyscy chasydzi z Bodzanowa.

AA. Nie, dziewczęta też uczyły się w polskiej szkole polskiego.

RG. A poza tym pobierały naukę w BejtJaakow.

AA. Oczywiście, w BejtJaakow uczyły się Tory i innych przedmiotów religijnych. My byliśmy nieco starsi, więc też uczyliśmy się, była partia Bund.17 Pani wie co to jest Bund? To socjaliści, spotykaliśmy się razem w różnych miejscach, były też wykłady i tak poszerzaliśmy swoją wiedzę na różne tematy.

RG. Był pan członkiem Bundu?

AA. Tak.

RG. W jakim wieku wstąpił pan do tej partii?

AA. Tego nie pamiętam.

RG. Miał pan dziesięć, dwanaście lat?

AA. Mniej więcej dziesięć.

RG. I chodził pan na organizowane przez Bund wykłady?

AA. Tak, chodziłem na wykłady. Były tam też książki w jidysz. Większość książek w jidysz pochodziła z Rosji. Przeważnie to była literatura rosyjska: Tołstoj, Lermontow, Gorki, Woroszyłow. To wszystko było z Rosji.

RG. Lubił pan czytać?

AA. Tak, bardzo.

RG. W przekładzie jidysz?

AA. Tak, w przekładzie jidysz z rosyjskiego. Czytaliśmy wtedy mnóstwo książek.

RG. Co jeszcze lubił pan robić jako dziecko? Co jeszcze poza czytaniem? Czy uprawiał pan jakiś sport?

AA. Oczywiście, graliśmy w szkole w piłkę nożną, a także w ramach Bundu.

RG. Czy te dwie drużyny były żydowskie? Czy może Żydzi grali przeciwko Polakom?

AA. Żydzi z Polakami? Prawie nie. Oni w szabat pracowali, poza tym mieszkali w swoich dzielnicach. Tylko niewielu Polaków mieszkało między nami. W naszej okolicy mieszkali głównie Żydzi. Tak to pamiętam. Było dwa tysiące nie-Żydów i tysiąc trzystu Żydów. Nie-Żydzi mieszkali w okolicy w rozproszeniu.

RG. Nie-Żydzi byli rozproszeni, a Żydzi mieszkali razem?

AA. Tak.

RG. Ile synagog było w Bodzanowie? Jedna czy więcej?

AA. Tak, Hitler, niech jego imię zostanie wymazane, zburzył synagogę.

RG. Była tylko jedna synagoga w mieście?

17. Bund – lewicowa, antysyjonistyczna, partia żydowska istniejąca od 1897 r.

Wejście do sali z wiecznym ogniem.

Wieczny ogień.

AA. Była jedna duża dla wszystkich i były sztible.18 Czy pani wie, co to są sztible?

RG. Tak, to rodzaj domu nauki i modlitwy.

AA. Jako dziecko chodziłem tam z ojcem i też tam się modliłem.

RG. Niech mi pan powie proszę, lubił pan czytać książki, literaturę piękną, grał pan w piłkę nożną i uczęszczał na wykłady organizowane przez Bund. Co jeszcze lubił pan robić w dzieciństwie?

AA. Mieliśmy kółko teatralne. Grałem w sztukach.

RG. Grał pan w sztukach teatralnych? Czy pamięta pan, jakie to były sztuki?

AA. Pamiętam tylko jedno przedstawienie.

RG. Kiedy ukończył pan naukę w szkole? Ile miał pan wtedy lat?

AA. Szkołę ukończyłem w wieku czternastu lat.

RG. Szkołę powszechną?

AA. Tak.

RG. Skończył pan szkołę powszechną w wieku czternastu lat. A czym zajmował się pan potem?

AA. Pomagałem ojczymowi. Dzierżawił od nie-Żydów sad.19 W lecie było tam dużo roboty, ale zimą też nie brakowało. Wysyłaliśmy owoce do Warszawy, to były jabłka.

RG. Czyli oprócz sklepu bławatnego dzierżawiliście ziemię?

AA. Tak.

RG. Zajmowaliście się zbieraniem owoców, które potem wysyłaliście do Warszawy?

AA. Tak, przez całą zimę wysyłaliśmy je do Warszawy.

18. Sztybel, sztibl (od jid. ‏שטוב‎ – sztuba, pokój, izba) – budynek (lub jego część) będący małym domem modlitewnym chasydów, czasami tylko wynajęta izba. Sztyble miały bardzo skromny, surowy wystrój, znajdowały się tam w zasadzie wyłącznie stoły i ławy, niekiedy także półki, ale przede wszystkim wiele ksiąg religijnych. Służyły do modlitwy i studiów, ale także do spotkań i posiłków. Nazwa ta używana była na ziemiach polskich pod zaborem rosyjskim, z czasem jednak zaczęła się również pojawiać w Galicji. 19. Było to powszechne zajęcie biedniejszych Żydów. Dzierżawili sady od zamożniejszych gospodarzy, a także sady dworskie. Całe rodziny żydowskie przenosiły się w lecie na wieś i pracowały w sadzie, niektórzy uprawiali drobny handel wśród okolicznych chłopów.

RG. Czyli pomagał pan ojczymowi w prowadzeniu interesu?

AA. Tak, zgadza się.

RG. Jak długo pracował pan w ten sposób?

AA. Do momentu, kiedy poznałem dziewczynę, oni chcieli, żebym się ożenił, więc się ożeniłem.

RG. Kiedy pan się ożenił?

AA. To było w 1935 roku.

RG. W 1935 roku, a jak miała na imię pańska żona?

AA. Miała na imię Pesa.

RG. Mieliście własne mieszkanie czy mieszkaliście z rodzicami?

AA. Na początku mieszkaliśmy oddzielnie, ale potem zamieszkaliśmy z rodzicami. Kiedy wszystkie dzieci opuściły dom rodzinny i założyły rodziny, tylko rodzice zostali.

RG. Proszę niech mi pan powie, gdzie pan pracował po ślubie?

AA. Rodzice mojej żony mieli, kiedyś kupili, zaraz, zaraz, jak to się nazywa…

RG. Targ?

AA. Tak, targ. To był targ w każdą środę, my pomagaliśmy kupować jajka od rolników.20

RG. Kupowaliście jajka od gospodarzy?

AA. Tak, a potem wysyłaliśmy je do Warszawy. Układaliśmy towar w skrzynkach, w ten sposób pracowaliśmy.21

RG. Czyli w ten sposób zarabiał pan na życie?

AA. Tak, zgadza się. Na początku była nas trójka, potem urodziła się nam córka. Po roku, może dwóch latach, zorientowałem się, że to już koniec, że interes nie idzie już tak dobrze jak kiedyś.

RG. Dlaczego?

AA. Starsza siostra namawiała mnie, żebym wyuczył się zawodu szklarza. Ona mieszkała w Drobinie, niedaleko Mła-

20. Zapewne chodzi o wykupione miejsce do handlu na bodzanowskim rynku, na którym stał stragan rodziców Pesy. 21. Były to specjalne skrzynki wykonane według obowiązujących wtedy norm.

Sale wykładowe.

wy, na pewno słyszała pani o Mławie, Opatoszu22 stamtąd pochodził. Więc wyuczyłem się na szklarza.

RG. Czyli został pan szklarzem?

22. Josef (Józef) Opatoszu, właśc. Josef Meir Opatowski (jid.: יוסףאפאטאשו; ur. 1886, zm. 1954), żydowsko-amerykański powieściopisarz polskiego pochodzenia publikujący w języku jidysz. Pochodził z okolic Mławy, od 1907 mieszkał w Nowym Jorku. Był członkiem grupy literackiej Jung Idysz, składającej się głównie z pisarzy pochodzenia żydowskiego, wywodzących się z ziem polskich. Opatoszu pisywał realistyczne i naturalistyczne powieści o życiu Żydów w Polsce, także o ich udziale w walkach o niepodległość Polski. AA. Tak, w ten sposób utrzymywałem się.

RG. Został pan rzemieślnikiem?

AA. Tak, zgadza się, doskonale zarabiałem, pracowałem ze szwagrem. Jeden z krewnych, syn szwagra, przywoził mi za darmo z Warszawy skrzynie z… jak to się mówi…

RG. Ze szkłem.

AA. Tak, tym się zajmowałem, miałem niezłe zarobki, pomagałem też innym ludziom. Ale wybuchła druga wojna światowa, do naszego miasteczka przyjechało mnóstwo uciekinierów z innych miast: Gdańska, Płocka, Włocławka, Sierpca.

RG. Gdy wybuchła wojna, był pan już żonaty?

AA. Tak.

RG. Był pan młodym ojcem, miał pan wtedy może dwadzieścia lat, kiedy się pan ożenił.

AA. Tak, dokładnie dwadzieścia dwa.

RG. Dwadzieścia dwa lata, bardzo młody ojciec, miał pan dobrą pracę, utrzymanie i wtedy wybuchła wojna.

AA. Tak, wcześniej z naszego miasteczka powołali do wojska dwudziestoletnich chłopców, nie osiemnastolatków jak tutaj23, ale mnie nie wzięli, bo miałem już żonę. Pozostałem w rezerwie.

RG. Dokąd zabrano tych młodych ludzi?

AA. Zabrano ich na dwa lata i zaczęto szkolić na żołnierzy.

RG. To było polskie wojsko, tak? I wtedy wybuchła wojna z Niemcami?

AA. Tak, i zginął w okolicy Działdowa pierwszy polski żołnierz tej wojny, pochodził z Bodzanowa. To było niedaleko miejsca, gdzie byłem potem wywieziony w czasie wojny, pod Mławą. Tam była granica z Niemcami, wschodnia granica Niemiec z Polską.24

RG. Jak zachowali się wtedy Niemcy, którzy mieszkali w okolicznych wsiach, folksdojcze?

AA. Folksdojcze? Przyszli z muzyką i zorganizowali pogrzeb, to było dwa dni przed wybuchem wojny. To był pierwszy polski żołnierz, który został zabity w tym czasie na granicy polsko-niemieckiej.

RG. Po wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku zmieniło się coś w pańskim życiu?

AA. Oczywiście. Niemcy zabrali nam wszystko, towar i…

RG. To znaczy, że kiedy weszli Niemcy do waszego miasta, zabrali wszystko ze sklepów?

23. W Izraelu powszechna służba wojskowa jest obowiązkiem wszystkich obywateli powyżej 18. roku życia. 24. Feliks Ignacy Grabowski z Bodzanowa zginął 26 VIII 1939 pod wsią Bonisław w pow. mławskim w czasie patrolowania granicy polsko-niemieckiej. Był pierwszą ofiarą drugiej wojny światowej. Pogrzeb odbył się 28 VIII 1939 w Bodzanowie. Uczestniczyła w nim także niemiecka orkiestra dęta z pobliskiego Wiciejewa.

AA. Tak, a kto chciał wejść do swojego domu, tego wyrzucano. Żydom zabrano ich domy.

RG. A co się stało z pana rodziną i z panem?

AA. Z moją rodziną? Żydom zabroniono w ogóle handlu, ale jedzenia na razie wystarczało. Był jeden Niemiec z kolonii niedaleko Wyszogrodu.25 On zaczął zbierać jajka i wysyłać do Niemiec. Ja przecież byłem w tym specjalistą, więc z moją żoną pracowaliśmy u niego. Rozbite jajka zostawialiśmy dla siebie. Tak, pamiętam to. Kiedy nas wypędzano w marcu 1941 roku, miałem trzydzieści kilogramów jajek z…

RG. Rozbitych jajek?

AA. Nie, ułożonych w skrzynkach. Z rozbitych robiliśmy kluski.

RG. Aha, kluski.

AA. Robiliśmy kluski i wysyłaliśmy je do Berlina. Tak było od 1939 roku. Skupowaliśmy też zboże od Polaków, bo oni nie mieli go gdzie sprzedać. Więc ten Niemiec, u którego pracowaliśmy, kupował od nich zboże i wysyłał je do Niemiec. Pracował u niego też mój szwagier.

RG. To znaczy, że pan i pański szwagier po wybuchu wojny pracowaliście dwa lata, od 1939 roku do 1941 roku, u Niemca wysyłając jaja i zboże do Niemiec – czy tak? A zimą? Chwileczkę. Czyli według tego, co pan mówi, wasza sytuacja nie była najgorsza.

AA. Tak, dla żydowskich mieszkańców naszego miasteczka sytuacja była całkiem dobra.

RG. Czy to znaczy, że wszyscy ludzie w Bodzanowie mieli wystarczająco dużo jedzenia?

AA. Tak, nawet wysyłaliśmy jedzenie do Warszawy zimą…

RG. Chwileczkę, według tego, co pan opowiada, przez dwa lata wasza sytuacja pod wieloma względami była znośna.

AA. Tak, w całym miasteczku było znośnie, mieliśmy też jeszcze polskie pieniądze.

RG. Czyli to znaczy, że wszyscy w Bodzanowie mieli jedzenia pod dostatkiem?

AA. Tak, nawet wysyłaliśmy je do Warszawy. Ale chciałem powiedzieć, że byli też ludzie, którzy mówili, że Niemcy niedługo uciekną i przyjmowali polskie pieniądze.26 A my za te polskie pieniądze kupowaliśmy chleb dla ubogich. Dostawaliśmy ile tylko chcieliśmy na potrzeby ubogich. Wtedy zaczęli przybywać z wiosek i miasteczek z okolic Włocławka, Sierpca, Kalisza, Sosnowca – z tych miejsc przyjechali do nas uciekinierzy, a my im pomagaliśmy. Było wystarczająco chleba dla wszystkich.

25. We wspomnieniach spisanych w języku jidysz Arie Akst podaje, że ów Niemiec, u którego pracował wraz z żoną i Lejbem Rozenbergiem, nazywał się „Milke” i był nauczycielem w Wiciejewie: Bodzanów – moje rodzinne miasteczko, Bodzanów – Płock, 2010, s. 55. 26. Złoty na terenach wcielonych do Rzeszy został wycofany z obiegu 27 X 1939, a wymiana banknotów złotowych na marki była prowadzona do 9 XII 1939. Natomiast bilon złotowy, w relacji 2 zł = 1 RM, pozostał w obiegu do 1 XI 1940.

W czytelni.

Wejście do Doliny Gmin w Yad Vashem.

RG. Gdzie ci wszyscy uciekinierzy mieszkali?

AA. Były puste sklepy, z których zabrano wcześniej cały towar, więc mieszkali w sklepach, a w zimie coś jeszcze się wydarzyło. Niemcy zaczęli przywozić węgiel w 1940 roku, wielkie bryły. A my dzieliliśmy ten węgiel.

RG. Kiedy mówi pan „my”, to kogo ma pan na myśli?

AA. Komisję.

RG. Czyli założyliście specjalną komisję, coś na kształt judenratu?

AA. Judenrat to było coś zupełnie innego.

RG. Czyli byliście komisją miasta Bodzanów? I zajmowaliście się dzieleniem jedzenia oraz węgla dla wszystkich Żydów, tak, aby nikomu nie zabrakło?

AA. Węglem ja się zajmowałem. Są na ten temat dwie książki. Był rozkaz, aby dać biednemu Żydowi dziesięć metrów węgla. Dziesięć metrów węgla, czyli sto kilogramów, to dawaliśmy tysiąc kilogramów dla biednych. To była moja praca.

RG. Ile osób było w tej waszej komisji?

AA. Były w niej trzy, może cztery osoby. Ta komisja była oczywiście nielegalna.

RG. Więc w tej komisji był pan i jeszcze dwie, trzy osoby. Pana szwagier też w niej był?

Jedna z grot w Dolinie Gmin.

AA. Nie. On nie.

RG. Pan był jedyny z rodziny?

AA. Tak, byłem jedyny z całej rodziny. Ale w rodzinie był jeszcze jeden krewny, już nie żyje. Był ze mną w obozie w Buchenwaldzie aż do ostatniej chwili. Nazywał się Abracham Zemel.

RG. Proszę, niech pan powie, czy pańska żona też pracowała?

AA. Tak, oczywiście, pracowała przy wysyłce jajek. Przygotowywała jajka, aby włożyć je…

RG. Do kartonów? Czy do specjalnych skrzynek?

AA. Nie, nie, do specjalnej wody, nie wiem, jak to się nazywa po hebrajsku, wiem tylko w jidysz. W tej wodzie można było trzymać jajka cały rok. Wiem, jak to się nazywa w jidysz.27 Czy pani rozumie w jidysz?

RG. Tak, nieważne. Czyli w ciągu dwu lat, od 1939 do 1941 roku, był pan członkiem komisji i pomagał pan ubogim mieszkańcom Bodzanowa. Utrzymywał się pan z pracy u folksdojcza. Co się stało w 1941 roku?

27. Do najbardziej znanych dawniej metod długotrwałego przechowywania jaj należała metoda na mokro: jaja zanurzano w wodzie wapiennej lub roztworach szkła wodnego, kwasu borowego, salicylowego albo mieszaniny gliceryny i wody. (J. Andermann, Phyziologie des Eies, Berlin; Konserwowanie jaj, z niemieckiego przełożył J. Victorini, Lwów 1920).

AA. Jeszcze zanim opowiem o tym, chcę dodać, że ten Niemiec pytał mnie, czy pomagam biednym Żydom, wtedy zaprzeczyłem, ale nadal pomagałem. Gdyby wiedział, zabiłby mnie z powodu tego, co robiłem. Tak było do 3 marca 1941 roku. Żyło nam się znośnie, mieliśmy jedzenie i było trochę pieniędzy. cdn.

Dolina Gmin.

Krzysztof Kowalski

Krótka historia płockiej rodziny

Na podstawie przekazów rodzinnych zebrał i opracował Krzysztof Kowalski, Warszawa 2007.1

1Wojna

Zwiastuny wojny zaczęły być dla mnie widoczne w marcu 1939 roku. W połowie marca Niemcy zajęły Czechosłowację, a zaraz potem postawiły wobec Polski żądanie przyłączenia do Niemiec Gdańska oraz żądanie zgody na eksterytorialną autostradę z Niemiec do Prus Wschodnich. Polacy kategorycznie odrzucili te żądania. Chodziłem wtedy do 2 klasy i miałem niecałe 8 lat. Nastrój był bardzo napięty i bardzo patriotyczny. Pamiętam rozmowy, jakie toczyły się w szkole po zajęciu Czechosłowacji. Dołączałem wtedy do rozmów uczniów 5 klasy, do której chodził mój cioteczny brat Zdzisiek. Pamiętam z tych rozmów zgodne opinie: dlaczego Czesi się poddali, na pewno by wygrali. Również my, uczniowie 2 klasy byliśmy bardzo przejęci. Z tego okresu pamiętam także sytuację, która zdarzyła się na lekcji religii. W pewnym momencie obok szkoły maszerował oddział wojskowy. Usłyszałem głosy: Wojsko, wojsko idzie i wszyscy rzuciliśmy się do okien. Po chwili poczułem uderzenie gumową pałką w głowę i usłyszałem krzyk księdza prowadzącego lekcję: na miejsca, na miejsca. A pałkę gumową ksiądz katecheta zawsze nosił ze sobą i często się nią posługiwał jako pomocą dydaktyczną. Od tego czasu odnoszę się z pewną rezerwą do przedstawicieli stanu duchownego.

Przy końcu kwietnia Niemcy wypowiedziały pakt o nieagresji z Polską. Na początku maja ojciec razem z 4 pułkiem strzelców konnych po raz pierwszy ruszył na pozycje frontowe, które jego pułk zajął w pobliżu Prus Wschodnich. Pamiętam jak przed wyruszeniem na front, Ojciec przyjechał do domu, żeby się pożegnać – był w pełnym rynsztunku – w hełmie, w pełnym uzbrojeniu, z lornetką i maską przeciwgazową. Oddziały po kilku tygodniach wróciły do Płocka, ale dalej wszystko zmierzało do wojny. 25 sierpnia 1939 roku 4 pułk strzelców konnych – a wraz z nim mój Ojciec Franciszek, wujek Jakub i wujek Czesiek – po raz drugi ruszył na pozycje frontowe w pobliżu Prus Wschodnich. Warto tu wspomnieć, że Ojciec przeszedł w końcu lipca operację ortopedyczną obu stóp i w związku z tym miał kilkutygodniowe zwolnienie lekarskie – ale bez wahania, z bandażami na nogach, ruszył z pułkiem na front. 4 pułk strzelców konnych był w składzie Nowogrodzkiej Bry-

1. W zbiorach Działu Historii Muzeum Mazowieckiego w Płocku znajduje się bogato ilustrowany maszynopis, sporządzony i przekazany do naszego muzeum przez Krzysztofa Kowalskiego, zatytułowany „Krótka historia płockiej rodziny Jeznachów – Mańkowskich – Kowalskich”. Niniejszy tekst jest dokonanym przez redakcję skrótem tej zapisanej historii, opowiadającym o losach rodziny w czasie drugiej wojny światowej. Wybór fotografii do artykułu został dokonany również przez redakcję.

Moja Mama Leokadia z domu Jeznach (w środku) w wieku 18 lat, 1922 r.

gady Kawalerii (dowódcą brygady był gen. bryg. Władysław Anders), która wchodziła w skład Armii „Modlin”. Ojciec i wujkowie przeszli cały szlak bojowy swojego pułku i Armii „Modlin” w kampanii wrześniowej. Szlak bojowy 4 pułku strzelców konnych w kampanii wrześniowej 1939 roku jest opisany w opracowaniu „4 Pułk Strzelców Konnych Ziemi Łęczyckiej”, które znajduje się w mojej bibliotece. Za udział w kampanii wrześniowej 1939 roku mój Ojciec Franciszek, wujek Jakub i wujek Czesiek otrzymali bojowe odznaczenia – m.in. mój Ojciec został odznaczony Krzyżem Walecznych.

Moja Mama Leokadia Kowalska, ok. 1930 r.

Mama w okresie powojennym.

Wrzesień 1939 roku

Był piątek i Mama, jak zwykle w piątek, wybierała się na targ, aby zrobić zakupy. Około siódmej rano rozległy się syreny alarmowe, następnie słychać było lecące samoloty i rozległo się kilka głośnych wybuchów. Ponieważ w ostatnich dniach często powtarzały się próbne alarmy – doszliśmy do wniosku, że to jeszcze jeden próbny alarm i około ósmej Mama poszła na targ. Wróciła po godzinie i powiedziała: to nie próbny alarm, to wojna. Następne godziny i dni pamiętam jako kolejne alarmy i lecące samoloty – wtedy kryliśmy się pod dużą wiśnią koło domu. Pamiętam żołnierzy na dachu pobliskiego budynku, którzy z karabinu maszynowego strzelali do niemieckich samolotów.

Tak było do 3 września, kiedy w godzinach popołudniowych pojawił się w mundurze jeden z naszych sąsiadów – Popielski, który wcześniej został zmobilizowany i powinien być na froncie. Sądzę, że był po prostu dezerterem. Powtarzał wszystkim wokół: Niemcy rżną do kolebki – uciekać, uciekać za Wisłę. Powstała ogólna panika. Nie znałem jeszcze wtedy zasady, której uczono mnie na zajęciach wojskowych na Politechnice – panika to śmierć. Niestety – zasada ta sprawdziła się w naszym przypadku. Sąsiedzi i razem z nimi moja Mama, myśleli tylko o tym, jak i gdzie uciekać. Mama wspomniała wtedy o Gąbinie, w którym mieszkała rodzina wujka Czesława Rogozińskiego. Sąsiedzi z końca ulicy (Sątowscy) zorganizowali jakąś platformę ciągnioną przez konie. Platforma ta załadowana w sposób nieprawdopodobny – ludźmi i tobołkami, w późnych godzinach wieczornych, kiedy było już zupełnie ciemno, wyruszyła za Wisłę, przejeżdżając koło naszego domu. Widząc to Mama zawołała: weźcie i nas. Odpowiedziano: nie zmieścicie się, co było chyba zgodne z prawdą. Na to Mama: to weźcie chociaż dzieci. No i wzięto nas, usadawiając na wierzchołku jakichś tobołków. Przejechaliśmy przez most na Wiśle i już w nocy dojechaliśmy do wsi (może Soczewki?), gdzie zatrzymaliśmy się u jakiegoś gospodarza.

Następnego dnia rano, tj. 4 września, nasi sąsiedzi Sątowscy i ich znajomi postanowili uciekać dalej. Pamiętając o tym, co Mama mówiła o rodzinie w Gąbinie, skierowali się do Gąbina – tym razem już pieszo – a my, tzn. ja i moje siostry, razem z nimi. Łącznie było nas około 10 osób. Szliśmy drogą całkowicie zatłoczoną uciekinierami. Tą drogą usiłowały się również przedostać oddziały wojskowe, ale były całkowicie blokowane przez tłumy uciekinierów. Z perspektywy lat sądzę, że panika i tłumy uciekinierów były największym sojusznikiem Niemców, uniemożliwiając Wojsku Polskiemu jakiekolwiek ruchy manewrowe. Pamiętam niemieckie samoloty latające nad nami – staraliśmy się wtedy kryć wokół drogi – i żołnierzy, którzy usiłowali z karabinów strzelać do tych samolotów. Do Gąbina doszliśmy wieczorem, serdecznie i gościnnie przyjęci przez rodzinę Rogozińskich.

W ten sposób ja i moje siostry dotarliśmy do Gąbina. Natomiast Mama została w Płocku i rankiem 4 września, po naszym nocnym wyjeździe, była kompletnie zrozpaczona – nie wiedziała gdzie są dzieci i co ma robić. Postanowiła nas

szukać na drodze do Gąbina i poszła pieszo tą samą drogą co my – mając nadzieję, że może nas gdzieś znajdzie. Idąc drogą rozpaczliwie pytała napotkanych ludzi, czy nie widzieli kilku osób z trójką dzieci, ale nikt nie widział. W ten sposób dotarła do Gąbina i rodziny Rogozińskich, gdzie nas znalazła.

Ponurym paradoksem jest, że tego samego dnia – 4 września wieczorem – 4 pułk strzelców konnych (i razem z nim mój Ojciec) cofając się dotarł do Płocka. Ojciec zastał dom zamknięty i od sąsiadów dowiedział się o ucieczce rodziny, być może do Gąbina. Gdybyśmy zostali w domu choćby jeden dzień dłużej, to sądzę, że Ojciec potrafiłby podziałać uspokajająco – i tak jak inni sąsiedzi pozostalibyśmy w domu i uniknęli tego, co się stało.

Tymczasem 4 pułk strzelców konnych od 5 do 8 września przygotowywał obronę Płocka. 8 września 4 psk otrzymał rozkaz opuszczenia Płocka i przez Gąbin przesunięcia się w kierunku Puszczy Kampinoskiej. 9 września 4 pułk strzelców konnych dotarł do Gąbina i Ojciec spotkał nas u rodziny Rogozińskich. Rodzice zastanawiali się co robić dalej. Opinia Ojca była taka, że działania wojskowe w rejonie Płocka zakończyły się i można wracać do domu. Tak też rodzice postanowili. Niestety – Ojciec nie mógł przewidzieć, że w tym czasie Armia „Poznań” będzie się przesuwała wzdłuż Wisły w kierunku Warszawy i będzie atakowana przez Niemców z drugiego brzegu Wisły. Nie mógł przewidzieć, ale do śmierci obwiniał się o to, co się stało.

I tak 10 września rano, wraz z całą naszą grupą (Sątowscy i sąsiedzi), opuściliśmy gościnny i serdeczny dom Rogozińskich i tą samą drogą co poprzednio poszliśmy z Gąbina w kierunku Płocka. Pod wieczór dotarliśmy do wsi Góra, leżącej w pobliżu Płocka, po drugiej stronie Wisły. Wieś była prawie pusta – mieszkańcy uciekli. Zatrzymaliśmy się w jednym z opuszczonych domów. Było bardzo spokojnie i mieliśmy nadzieję, że rano będziemy mogli przeprawić się do Płocka (most został wysadzony).

Następnego dnia rano – a był to poniedziałek 11 września – nagle znaleźliśmy się w samym środku niemieckiego ognia artyleryjskiego. Niemcy z drugiego brzegu Wisły ostrzeliwali oddziały polskie, które przemieszczały się wzdłuż rzeki w kierunku Warszawy. Wybuchały koło nas kolejne pociski. Na odgłos kolejnych wybuchów odruchowo wbiegliśmy do sieni domu. Ja, jako najmłodszy, wbiegłem pierwszy. W pewnym momencie odszedłem od domu w kierunku stogu słomy, żeby się wysikać. To spowodowało, że przy kolejnym wybuchu wbiegłem do sieni jako ostatni. Tym razem jako pierwsze wbiegły moje siostry – Stasia i Basia. Kiedy już znalazłem się w sieni, odczułem ogromny huk i ciemność. Okazało się, że tym razem pocisk artyleryjski trafił dokładnie w sień. Trzy osoby zostały zabite – w tym moje dwie siostry. Mama była ciężko ranna. Mnie odłamek drasnął w lewą skroń. Gdyby moja głowa znalazła

Mój Tata, ok. 1930 r.

Ciechanów, ćwiczenia strzeleckie w maskach przeciwgazowych, 1925 r.

Ciechanów, ćwiczenia z bronią białą, 1925 r.; Tata w pierwszym szeregu, drugi od lewej.

Ciechanów, zbiórka na trening przed biegiem na 20 km, 1925 r.; Tata drugi od lewej.

się o centymetr w lewo – też bym nie żył. Gdybym wbiegł do sieni jako pierwszy – też bym zginął.

Pomocy udzielili nam polscy żołnierze, którzy znajdowali się w pobliżu. W dokumentach rodzinnych znajduje się list do mojego Ojca od jego nieznanego wojskowego kolegi, informujący o śmierci dwu córek, o ich pochowaniu z udziałem kapelana we wsi Góra oraz o pomocy udzielonej Mamie i mnie. Został wydzielony wóz taborowy z woźnicą, na którym nas umieszczono i ruszyliśmy do szpitala polowego w Gąbinie. I znów przebyliśmy tę samą drogę do Gąbina – tym razem pustą, ale pod gradem pocisków artyleryjskich. Zostaliśmy przywiezieni do szpitala polowego, który znajdował się w piwnicach szkoły w Gąbinie. Warunki były rzeczywiście polowe, ale opieka na miarę możliwości.

Z Gąbina, już po wkroczeniu Niemców, zostaliśmy przewiezieni do szpitala w Gostyninie, a stamtąd w październiku wróciliśmy do domu. Ojciec wrócił do domu w ostatnich dniach października – po ucieczce z niewoli, do której dostał się po kilkukrotnym rozbiciu pułku i oddziałów, w których walczył.

Okupacja

W listopadzie 1939 roku zwłoki moich sióstr zostały przeniesione z miejsca pochowania we wsi Góra do grobu na Cmentarzu Garnizonowym w Płocku, w którym wcześniej był pochowany mój brat Stefanek. Grób znajduje się kilka metrów od bramy wejściowej, po lewej stronie. W tym miejscu z wdzięcznością wspominam wujka Czesława Rogozińskiego, który we wsi Góra odkopywał grób – a potem z płaczem – już rozkładające się zwłoki moich sióstr wkładał do trumien.

A potem było życie w okupacji niemieckiej, co dla naszej rodziny oznaczało wywózki, więzienie i tortury, obozy koncentracyjne i śmierć lub życie w warunkach okrutnej niewoli – ale także walkę z okupantem.

W październiku 1939 roku bardzo krótko chodziłem do 3 klasy swojej szkoły. Po kilku dniach szkoły zostały zamknięte przez niemieckich okupantów. Pamiętam ostatnią lekcję, kiedy nasza wychowawczyni p. Osmólska powiedziała: od jutra lekcji nie będzie i nie wiadomo kiedy się rozpoczną. Rozpoczęły się znowu dopiero w lutym 1945 roku i wtedy ta sama p. Osmólska powiedziała do nas: przerwa w lekcjach trwała bardzo długo, ale najważniejsze, że znowu będziecie się uczyć.

W 1940 roku należałem do Koła Ministrantów przy kościele św. Stanisława Kostki. Była to w pewnej mierze namiastka szkoły. Spotykałem się z rówieśnikami na zebraniach Koła Ministrantów, na których były także elementy zastępujące naukę w szkole. Pamiętam, że na każdym zebraniu były głośno czytane książki. Ostatnia książka, która była czytana to O dwóch takich, co ukradli księżyc Kornela Makuszyń-

skiego. Książka ta ogromnie mnie pasjonowała – niestety, nie zdążyliśmy jej przeczytać do końca. W drugiej połowie 1940 roku wszyscy księża z kościoła św. Stanisława Kostki zostali aresztowani i wywiezieni do obozów koncentracyjnych – gdzie prawie wszyscy zginęli. Pamiętam, że przez całą noc poprzedzającą aresztowanie i wywózkę księży wyły psy znajdujące się na terenie parafii (potwierdza to, że psy rzeczywiście przeczuwają nieszczęście). Rano podjechały samochody Gestapo i wszyscy księża zostali aresztowani. Ten sam los spotkał prawie wszystkich księży w Płocku.

Moi rodzice, a także moi wojskowi wujkowie Jakub i Czesiek, brali udział w konspiracji już od grudnia 1939 roku – najpierw w Służbie Zwycięstwu Polski, która później przekształciła się w Związek Walki Zbrojnej, a następnie w Armię Krajową. Pamiętam pierwszą prasę podziemną, która dotarła do naszego domu w Boże Narodzenie 1939 roku – była to gazeta o małym formacie i co szczególnie zapamiętałem – na pierwszej stronie było zdjęcie przedstawiające gen. Władysława Sikorskiego dokonującego przeglądu oddziałów polskich we Francji.

Do obozu koncentracyjnego pierwszy z naszej rodziny został wywieziony wujek Szymek Wyrzykowski – mąż ciotki Jadwigi i ojciec Gabryśki. Był to wujek, którego najbardziej lubiłem spośród moich wujków – wspaniały człowiek, nauczyciel, harcmistrz, członek Głównej Kwatery ZHP. Brał udział w obronie Warszawy. Po kapitulacji, w drodze do swojej rodziny, wstąpił do nas. Bardzo przeżywał śmierć moich sióstr. I wtedy widziałem go po raz ostatni. W listopadzie 1939 roku wyszło zarządzenie niemieckie, że wszyscy nauczyciele – oficerowie rezerwy mają się zgłosić do komend policji. Aby nie narażać żony z małym dzieckiem – zgłosił się. Został wywieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen i tam rok później został zamordowany.

Mój Ojciec pierwszy raz został wywieziony do pracy przymusowej w Niemczech w 1940 roku. Wrócił do Płocka po kilku miesiącach i wtedy organizacja podziemna skierowała go do pracy w niemieckich koszarach w celu prowadzenia pracy wywiadowczej. Pracował jako cieśla i robotnik „do wszystkiego” i okresowo przekazywał organizacji pisemne raporty.

W 1940 roku zostaliśmy przez Niemców wypędzeni z naszego domu – podobnie jak wiele rodzin w Płocku i w Polsce. Działo się to w ten sposób, że przyjeżdżali Niemcy z tzw. Reichu lub Prus i oglądali domy, które im się podobały. Nasz dom im się spodobał i dostaliśmy nakaz opuszczenia domu. Przydzielono nam do zamieszkania piwnicę, gdzie stała woda po kostki. I wtedy ciotka Marysia Dziewirzowa oddała nam połowę swojego domu przy ulicy Zdziarskiego i tam spędziliśmy okupację od 1940 do 1945 roku. Kiedy słyszę żale Niemców, którzy uciekali przed frontem, że zostali wypędzeni – coś się we mnie przewraca. To ja i moi rodzice zostaliśmy wypędzeni z naszego domu.

Na odwrocie tego zdjęcia znajduje się własnoręczny wpis Taty: Płock 1928 mój koń służbowy nazywał się „Och”.

Pamiętam zebrania konspiracyjne, które odbywały się w naszym mieszkaniu przy ulicy Zdziarskiego. Zwykle przychodziło kilku kolegów Ojca, witali się (również ze mną, co mi bardzo imponowało), a potem mówiono do mnie: A teraz wiesz co masz robić. Usiąść na ławce przed domem i patrzeć. Gdyby działo się coś podejrzanego – dać znać. Zawsze byłem bardzo przejęty swoim zadaniem i bardzo skrupulatnie go wykonywałem.

W konspiracji w Armii Krajowej byli obydwoje moi rodzice. Ojciec, który zajmował się głównie wywiadem wojskowym, miał pseudonim „Kolec”. Mama miała pseudonim „Barbara” i była dowódcą sekcji sanitarnej oddziału (do sekcji należały m.in. niektóre nasze sąsiadki). Może powstać pytanie – po co sekcja sanitarna? Otóż Armia Krajowa przez cały okres swej działalności przygotowywała się do zbrojnego powstania – i stąd praca wywiadowcza w niemieckich koszarach i sekcje sanitarne w oddziałach.

Pamiętam zbiorowe czytanie tajnej prasy, która regularnie do nas docierała. Zbierała się cała rodzina (również ja) i prasę głośno czytała moja Mama, która miała bardzo dobrą dykcję.

Następny w rodzinie, który został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego był wujek Czesiek Rogoziński. W 1942 roku został aresztowany przez Gestapo i wywieziony do obozu koncentracyjnego, najpierw w Majdanku, potem w Gross Rosen (obecnie Rogoźnica). Wujek Rogoziński miał bardzo twardy charakter, był bardzo niezależny, czasem wręcz hardy i stąd nie zawsze był lubiany w rodzinie. Ja go bardzo lubiłem. Zanim został aresztowany, chodził ze mną nad Wisłę i uczył mnie pływać. Wujek Rogoziński miał bardzo ciężkie przejścia w obozie koncentracyjnym i cudem uniknął śmierci. Przy pracy w obozie, gdzie pracował jako murarz, został przez SS-mana zrzucony z rusztowania na II piętrze, co spowodowało złamanie kręgosłupa. W tej sytuacji prawdziwym cudem było, że przeżył do wyzwolenia obozu, kiedy to Szwedzka Akcja Humanitarna przewiozła go do Szwecji, razem z grupą więźniów znajdujących się na skraju

Karta pocztowa upamiętniająca udział 4 Pułku Strzelców Konnych Ziemi Łęczyckiej w defiladzie krakowskiej w 1933 r. śmierci. Po długim leczeniu w Szwecji wrócił do Polski, ale kaleką był do śmierci.

Mój Ojciec został aresztowany w grudniu 1943 roku i po kilkumiesięcznym pobycie w płockim więzieniu i torturach w Gestapo, został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Stutthofie (obecnie Sztutowo).

Wywózkę pamiętam bardzo dobrze. Był 22 maja 1944 roku. Poprzedniego dnia dotarły do nas informacje, że jutro będzie wywózka i że w wywózce będzie również mój Ojciec. (Zdumiewające jest, w jaki sposób Polacy potrafili zdobyć nawet bardzo tajne informacje niemieckie). Od rana rodziny wywożonych były w okolicach więzienia. W pewnym momencie przez bramę więzienia wyprowadzono grupę kilkudziesięciu więźniów otoczonych SS-manami i popędzono ich w kierunku stacji kolejowej. Obok szli członkowie rodzin, odpychani kolbami karabinów przez SS-manów. Od razu poznaliśmy Ojca i on nas też. Na stacji kolejowej załadowano więźniów do wagonu towarowego. Mama i ja wykupiliśmy bilety do następnej stacji i razem z innymi członkami rodzin weszliśmy do pociągu. Za chwilę pojawili się SS-mani, którzy biciem usiłowali usunąć członków rodzin z pociągu. Ostatecznie udało nam się dojechać do następnej stacji. Bilet kolejowy, który wtedy wykupiłem zostawiłem jako pamiątkę i znajduje się on razem ze zdjęciami rodzinnymi.

Po kilku miesiącach Ojciec został przewieziony z obozu koncentracyjnego Stutthof do jego filii w miejscowości Pölitz koło Szczecina (obecnie Police). W kwietniu 1945 roku, kiedy front zbliżał się do Szczecina, więźniowe z Pölitz byli pędzeni na zachód pod eskortą SS-manów. W czasie tej „ewakuacji” nie otrzymywali w ogóle jedzenia.

Pamiętam jak Ojciec opowiadał, że byli strasznie głodni. W drodze przyplątał się do nich pies (też głodny). Na jednym z krótkich postojów zabili psa i zaczęli go piec na ognisku. Zanim pies się upiekł, zostali znowu popędzeni. Podzielili więc półsurowego psa i zjedli. Według relacji Ojca, w smaku przypominał cielęcinę.

W miarę zbliżania się Rosjan, SS-mani z eskorty zaczęli znikać. Słusznie zdawali sobie sprawę, że nie mogą oczekiwać niczego dobrego od Rosjan. Kiedy zostało już niewielu SS-manów, więźniowie rozbiegli się i dwa dni później, koło Rostoku dotarli do nich Rosjanie. Było to 1 maja 1945 roku. Ojciec wraz z innymi więźniami wracał do domu, głównie piechotą, i po trzech tygodniach, około 20 maja dotarł do Płocka.

Wujek Jakub uniknął obozu koncentracyjnego – paradoksalnie – tylko dlatego, że wcześniej został wywieziony do obozu pracy przymusowej w Niemczech.

Tata wśród żołnierzy, Płock, 1934 r.

Życie w czasie okupacji to oddzielny temat. Jak wspomniałem, do szkoły mogliśmy chodzić tylko przez kilka dni w październiku 1939 roku. Płock, podobnie jak pół Polski, został włączony do tzw. Reichu (dokładnie Süd-OstPreussen, czyli Prusy Południowo-Wschodnie) i Polacy pozbawieni zostali wszelkich praw – w tym zostały zamknięte wszystkie polskie szkoły. Nauczanie polskich dzieci mogło się odbywać tylko na tzw. tajnych kompletach, gdzie nauczyciele uczyli polskie dzieci, mimo grożącego za to wywiezienia do obozu koncentracyjnego. Ja i moja cioteczna siostra Elżbieta, od 1941 do 1943 roku chodziliśmy na tajne komplety prowadzone przez mieszkającą w pobliżu Panią Czesławę Zaborowską (matkę Macieja – późniejszego męża Elżbiety).

Ciotka Jadwiga, która w czasie wojny mieszkała we wsi Budy Milewskie, w której przed wojną była nauczycielką, także prowadziła tajne nauczanie. W okresie powojennym została za to odznaczona Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Ciotka Jadwiga, po śmierci pierwszego męża Symeona Wyrzykowskiego, po wojnie wyszła powtórnie za mąż za Mieczysława Jakubiaka. W 1951 roku urodziła syna Andrzeja – naszego najmłodszego brata w ciotecznym rodzeństwie.

Polskie dzieci w części Polski włączonej do Niemiec nie tylko nie mogły chodzić do szkół, ale po ukończeniu 12 lat podlegały obowiązkowi przymusowej pracy. Także Elżbieta i ja zostaliśmy skierowani do przymusowej pracy i musieliśmy przerwać udział w tajnym nauczaniu. Ja, kiedy skończyłem 12 lat, zostałem skierowany przez niemiecki urząd pracy (tzw. Arbeitsamt) do przymusowej pracy w niemieckim folwarku Kunzmanów w Płocku. Praca zaczynała się o 6.30 rano a kończyła o 19.30 wieczorem i odbywała się w warunkach niewolniczych. Ja i moi rówieśnicy pracowaliśmy w zakładzie ogrodniczym – np. przy noszeniu skrzynek z ziemią. Praca ta była ponad siły 12-letnich dzieci. Najgorszy był polski nadzorca (nazywał się Jankowski), który bił za każde uchybienie. Pamiętam jak kiedyś nosiłem

Tata w obozie pracy przymusowej, 1940 r.

w szklarni skrzynki z sadzonkami. Skrzynki były ciężkie, ważyły około 10 kilogramów. Odruchowo, żeby nie upuścić skrzynki, włożyłem kciuk do ziemi. Poczułem uderzenie w głowę i usłyszałem krzyk Jankowskiego: Niszczysz sadzonki. Odwróciłem się i powiedziałem: Pan mnie bije, bo

Ja (Krzysztof Kowalski) w wieku 2 lat oraz moje siostry: Stasia (3 lata) i Basia (6 lat), 1933 r.

Pierwsza Komunia Święta Basi, 1935 r.; Basia w pierwszym rzędzie, druga od lewej.

Pierwsza Komunia Święta Stasi, 1938 r.; Stasia w drugim rzędzie, czwarta od lewej.

mój Ojciec jest w obozie. Ale on wróci. Od tego czasu już mnie nie uderzył.

Warunki życia w czasie okupacji były głodowe. Polacy mieli kartkowe przydziały żywności – na jedną osobę było to około 2 kg chleba na tydzień i pół kostki margaryny oraz trochę marmolady. Mięsa Polacy w ogóle nie otrzymywali. Można je było czasem kupić z tzw. nielegalnego uboju. Oznaczało to, że chłop mimo grożących kar zabijał czasem świnię i nielegalnie sprzedawał mięso. I tu rzecz z perspektywy lat wręcz nieprawdopodobna, Polakowi za zabicie świni (własnej!) groziła kara śmierci. Tak więc mięso mogliśmy jeść bardzo rzadko. Ale czasem zdarzało się, że mogłem się najeść mięsa do syta. Kiedyś mój cioteczny brat Zdzisiek znalazł dotarcie do rakarza pod Płockiem. Otóż u tego rakarza można było kupić mięso padłych zwierząt, które do niego trafiały. Pamiętam, że mięso pochodzące od niego było zawsze obgotowane – rakarz najwyraźniej dbał o higienę i zdrowie swoich klientów. No i wtedy mogłem się najeść mięsa do syta.

Skąd mieliśmy środki do życia, kiedy ojciec był w więzieniu i obozie koncentracyjnym? Głównie stąd, że po kolei wyprzedawaliśmy rzeczy, które mieliśmy z okresu przedwojennego. Początkowo otrzymywaliśmy też niewielką pomoc ze środków Armii Krajowej. No i oczywiście pomoc rodziny. Pamiętam, jak kiedyś Zdzisiek wygrał w karty 100 marek. Przyszedł do nas i powiedział: Ciotko, wygrałem 100 marek, 50 marek dla Ciotki. Wtedy były to dla nas bardzo duże pieniądze.

Czasem z Elżbietą chodziliśmy do naszych znajomych Krakowskich mieszkających w Imielnicy koło Płocka. Byliśmy wtedy częstowani chlebem i mlekiem, a prócz tego dostawaliśmy czasem coś z żywności w prezencie.

Jeden z powrotów z takich odwiedzin dobrze pamiętam. Wracaliśmy z Elżbietą z Imielnicy, niosąc pół bochenka wiejskiego chleba. Już przed Płockiem natknęliśmy się na dwu niemieckich policjantów, stojących przy drodze z dwoma psami. Odruchowo poszliśmy na drugą stronę i skręciliśmy w boczną uliczkę. Kiedy byliśmy na tej uliczce, policjanci poszczuli na nas psy. Psy biegły do nas, a my byliśmy śmiertelnie przerażeni – oczekując, że psy nas rozszarpią. Psy przybiegły do nas i – o dziwo – stanęły, popatrzyły na nas i wróciły. Widać psy, które na nas poszczuto miały więcej ludzkiego uczucia niż niemieccy policjanci.

Niemieccy policjanci byli panami życia i śmierci Polaków. Bicie i maltretowanie było na porządku dziennym przy każdej okazji. Taką okazją mogło być choćby niezdjęcie czapki przez Polaka przed niemieckim policjantem.

Nasz stosunek do Niemców w czasie okupacji to była ogromna nienawiść. Pamiętam, szedłem kiedyś ulicą za niemieckim policjantem, który szczególnie wyróżniał się biciem i maltretowaniem Polaków. Był nazywany przez Polaków „Kraczaty”, bo miał pałąkowate nogi. Otóż szedłem za tym „Kraczatym” jakieś 100, może 200 metrów i bez przerwy myślałem – gdybym miał siekierę to bym go rąbnął w łeb, a potem niech się dzieje co chce. No ale nie miałem siekiery. Było to najsilniejsze uczucie, które pamiętam z okresu okupacji. Miałem wtedy 12 lat.

Tak było do wyzwolenia Płocka w styczniu 1945 roku. W lutym 1945 roku wznowiły działalność polskie szkoły w Płocku. W maju 1945 wrócił z obozu mój Ojciec. A potem już wszystko było prawie normalnie – szkoły, studia, praca, rodzina.

Moja siostra Basia (w środku), 1939 r.

Ja i Elżbieta, 1941 r.

Wujek Czesiek Rogoziński i ciocia Ania, ok. 1935 r.

Posłowie

Tak się złożyło, że wielu naszych przodków walczyło o Polskę i Europę. Jeden z naszych przodków – Dramiński – walczył w bitwie pod Wiedniem w 1683 roku, która zatrzymała nawałę turecką idącą na Europę. Nasz pradziadek Mańkowski walczył w Powstaniu Styczniowym, a nieco później jego krewny Mieczysław Mańkowski wspólnie z Ludwikiem Waryńskim tworzył „Wielki Proletariat”, a potem wraz z Józefem Piłsudskim tworzył Organizację Bojową PPS. Nasz dziadek Jeznach i jego brat walczyli w rewolucji 1905 roku. Mój Ojciec Franciszek Kowalski i wujek Jakub Dziewirz walczyli w wojnie 1920 roku, która zatrzymała nawałę bolszewicką idącą na Polskę i Europę. Mój Ojciec oraz wujkowie walczyli z nawałą hitlerowską w Kampanii Wrześniowej 1939 roku, a później w Armii Krajowej i byli więzieni, torturowani i mordowani.

Nie wiem jak następne pokolenia ocenią te sprawy. Dla mnie jest to przedmiot dumy i zadumy.

PS informacja o autorze wspomnień

Krzysztof Kowalski urodził się 10 lipca 1931 roku w Płocku. Do wybuchu wojny ukończył dwie klasy szkoły podstawowej w Płocku. W latach 1940-1942 uczył się na tajnych kompletach. Od roku 1943 do 1945, w ramach pracy przymusowej polskich dzieci, pracował w niemieckim folwarku w Płocku. W 1945 roku ukończył szkołę podstawową w Płocku i rozpoczął naukę w Gimnazjum i Liceum im. Władysława Jagiełły, które ukończył w 1951 roku. W tym samym roku rozpoczął studia na Wydziale Łączności Politechniki Warszawskiej, gdzie w 1955 roku ukończył studia inżynierskie, a w roku 1957 – studia magisterskie. W czasie studiów magisterskich, w 1955 roku rozpoczął pracę w Katedrze Urządzeń Radiotechnicznych PW w zespole doc. R. Litwina, kolejno na stanowisku asystenta i starszego asystenta. W roku 1966 uzyskał stopień doktora nauk technicznych na Wydziale Łączności PW i rozpoczął pracę na stanowisku adiunkta w Zakładzie Techniki Mikrofalowej Katedry Urządzeń Radiotechnicznych i Telewizyjnych, kierowanym przez doc. R. Litwina. W latach 1966-1970 brał udział w pracach naukowo-badawczych prowadzonych pod kierunkiem doc. R. Litwina i prof. S. Ryżki oraz zajmował się organizacją procesu dydaktycznego w Katedrze Urządzeń Radiowych i Telewizyjnych. W roku 1961 rozpoczął prowadzenie wykładów z dziedziny techniki mikrofalowej i teorii pola elektromagnetycznego. Po śmierci doc. R. Litwina w 1970 roku kierował procesem dydaktycznym w Zakładzie Techniki Mikrofalowej Instytutu Radioelektroniki. W latach 1975-1981 pełnił obowiązki kierownika Zakładu Techniki Mikrofalowej. W latach 1980. był członkiem Wydziałowej Komisji Programowej Wydziału Elektroniki PW. Począwszy od 1970 roku do 2001 kierował pracami naukowo-badawczymi dla potrzeb przemysłu elektronicznego i obronności kraju. Od 1983 roku był organizatorem i kierownikiem dziesięciu edycji Studiów Podyplomowych Radioelektroniki, prowadzonych przez Instytut Radioelektroniki dla potrzeb przemysłu elektronicznego, Telekomunikacji Polskiej i obronności kraju, które ukończyło ponad 200 uczestników. Od 1995 do 2006 roku był organizatorem i kierownikiem Wieczorowych

Ja i mój kolega Stanisław w pierwszej klasie Gimnazjum im. Władysława Jagiełły w Płocku, maj 1946.

Wujek Janek Jeznach z ciocią Marysią, ok. 1935 r.

Studiów Zawodowych – Radiokomunikacja oraz Wieczorowych Studiów Magisterskich – Radiokomunikacja, prowadzonych przez Instytut Radioelektroniki PW we współpracy z Telekomunikacją Polską SA. W trakcie pracy na Politechnice Warszawskiej został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, medalami Za zasługi dla obronności kraju i Zasłużony dla łączności. Był wielokrotnie nagradzany przez Ministerstwa Edukacji Narodowej i Rektora Politechniki Warszawskiej za osiągnięcia w pracy dydaktycznej i naukowo-badawczej.

Na obozie harcerskim, lipiec 1947; ja – szósty od prawej.

This article is from: