50 minute read

Tobruk. Afrikakorps. Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich

Tobruk. Afrikakorps. Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich i jej dzielny oficer rodem z Dobrzynia nad Wisłą

Przypadająca w bieżącym roku 80. rocznica wybuchu drugiej wojny światowej, a w kwietniu 2020 roku 80. rocznica utworzenia Brygady Strzelców Karpackich, jednej z najsławniejszych jednostek Wojska Polskiego walczących od roku 1940 w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, to znakomite okazje do przywołania zupełnie zapomnianej postaci dzielnego dobrzyńskiego oficera Emila Romana Sikorskiego, uczestnika kampanii wrześniowej 1939, a następnie żołnierza Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich.

Advertisement

Po rozbiciu jego dywizji we wrześniu 1939 roku, E. R. Sikorski przedostał się do Rumunii, gdzie ani na moment nie porzucił myśli o dalszej walce o wolność ojczyzny. Ta idea zawiodła go na front aż w północnej Afryce. A tam obraz wojny znacznie różnił się od znanych mu wcześniej walk prowadzonych w Polsce. W Afryce boje toczyły się jedynie w wąskim pasie wzdłuż wybrzeża morskiego, gdzie znajdowały się drogi, składy i oazy. Trudne warunki naturalne i kłopoty zaopatrzeniowe utrudniały sprawne prowadzenie kampanii na pustynnym pograniczu Libii i Egiptu. Trudności walk potęgował dokuczliwy klimat, w tym zwłaszcza burze piaskowe. Nie bez znaczenia było także poczucie całkowitej izolacji od reszty świata, podkreślane później przez wszystkich żołnierzy wtedy tam walczących.

Po brytyjskiej ofensywie z grudnia 1940 roku (operacja Compass), która rozbiła armię włoską, Niemcy postanowili ratować zagrożonego sojusznika. Hitler wysłał do Afryki utworzony 12 lutego 1941 roku korpus ekspedycyjny Afrikakorps (Deutsches Afrikakorps – DAK) pod dowództwem gen. Erwina Rommla. Jego zadaniem było wyparcie Brytyjczyków z tego obszaru. Kluczowe walki toczyły się o port i twierdzę w Tobruku, który stanowił klucz do zaopatrzenia morskiego na tym odcinku wybrzeża. To tu właśnie przechodziła swój chrzest bojowy Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich, utworzona w kwietniu 1940 roku w Syrii, jako Brygada Strzelców Karpackich, na mocy umowy gen. Władysława Sikorskiego z rządem francuskim. Jednym z bohaterów tych pustynnych walk był wspomniany już oficer z Dobrzynia nad Wisłą – Emil Roman Sikorski.

Emil Roman Sikorski urodził się 5 lutego 1905 roku w Dobrzyniu nad Wisłą, w licznej rodzinie dobrzyńskiego piekarza Juliana Wojciecha Sikorskiego i Cecylii Elżbiety z domu Mościckiej. Zubożała szlachecka rodzina Juliana Sikorskiego przybyła do Dobrzynia w końcu XIX wieku. Jego ojciec Julian, urodzony w Płocku w 1861 roku, był synem Erazma Emiliana Sikorskiego i Leokadii z Miszewskich. O dziadku Erazmie Sikorskim wiadomo, że w 1861 roku był urzędni-

Emil Roman Sikorski; fot. ze zbiorów CAW, sygn. I.340.1.96.

kiem Biura Wojennego Naczelnika Rządu Gubernialnego w Płocku, a rodzina mieszkała przy ul. Kolegialnej. Pradziadek Emila, Łukasz Sikorski, był natomiast oficerem Korpusu Żandarmerii Wojsk Polskich w czasach Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego, a w roku 1819 został wspomniany jako komendant żandarmerii obwodu sochaczewskiego. Mieszkał w tamtym czasie wraz z żoną w Łowiczu. Rodziców Łukasza Sikorskiego, Wojciecha i Urszulę z domu Jordańską, dokumenty z końca XVIII wieku odnotowują jako generosi, co oznacza ich przynależność do zamożnej szlachty. Matka Emila Romana Sikorskiego, Cecylia Mościcka, była córką Jana Mościckiego i Marianny z Rokickich. Pochodziła z Osieka pod Ligowem, a jej korzenie także sięgają znanych w tamtych stronach starych szlacheckich familii. Nasz bohater miał liczne rodzeństwo, trzech braci i trzy siostry. Jak wynika z zapisów w aktach metrykalnych, jego rodzice obracali się w Dobrzyniu, głównie wśród takich rodzin jak Tyburscy, Góreccy, Kłosińscy, Tarniccy, Turantowie, Wachlewiczowie, Bieliccy, Konderscy i Ziomkowscy. Ojciec Emila, był w czasach odzyskiwania naszej niepodległości, w latach 1917-1919, bardzo aktywnym członkiem dobrzyńskiej POW i brał udział w wielu akcjach przeciwko wojskom pruskim.

Emil uczył się najpierw w Szkole Powszechnej w Dobrzyniu, a po ukończeniu gimnazjum i zdaniu matury zdecydował się, idąc zapewne śladem swoich przodków, zrobić karierę w wojsku. Postanowił zdawać egzaminy do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Toruniu. Złożył je pomyślnie i w roku 1924 został słuchaczem tej szkoły. W latach 1924-1926 odbywał tam naukę i służbę. Krótkie urlopy szkolne spędzał w Dobrzyniu, wśród

Polskie dowództwo w drodze do Syrii, na pierwszym planie w mundurze kapitana prawdopodobnie E. Sikorski; źródło: Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich w 10-lecie jej powstania, Londyn 1951.

rodziny, kolegów i znajomych, gdzie jego szkolny mundur wzbudzał podziw i respekt. Promocję i awans na stopień podporucznika uzyskał 15 sierpnia 1926 roku. Szkołę ukończył z ósmą lokatą na 104 promowanych, co oznacza, że był bardzo zdolnym i pilnym podchorążym. Po promocji otrzymał przydział do 12 Dywizjonu Artylerii Konnej im. Józefa Bema w Ostrołęce. Tam odbywał służbę liniową i tam, w jej trakcie, 15 sierpnia 1928 roku awansował do stopnia porucznika. W związku ze swoją nienaganną służbą, w roku 1935 został stamtąd skierowany na egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie. Jako kandydat do nauki w tej uczelni musiał spełnić bardzo surowe warunki wstępne, a mianowicie: kategoria zdrowia A bez żadnych zastrzeżeń, wybitna lub co najmniej bardzo dobra opinia za cały okres swojej dotychczasowej służby, nieposzlakowana opinia dotycząca moralności i lojalności oraz matura. Musiał też zdać egzaminy konkursowe. Szkoła mieściła się przy ul. Koszykowej 79. Z rocznika 1935-1937 ukończyło ją 29 absolwentów. Był to w jej historii pierwszy typowo „powojenny” rocznik, którego słuchacze urodzili się już w XX wieku i nie uczestniczyli w walkach o niepodległość w latach 1918-1920. Według zachowanych opinii, wszystkich absolwentów cechowała wielka pracowitość i ideowość. Do szkoły trafili oni wprost ze służby liniowej i nie mieli żadnego doświadczenia w pracy sztabowej. 19 marca 1937 roku Emil Sikorski uzyskał promocję na stopień kapitana i dyplom ukończenia szkoły, a przed jego stopniem pojawiło się już na zawsze – rzadkie wtedy – określenie „dyplomowany”. Po promocji dostał przydział do 12 Dywizji Piechoty stacjonującej aż w Tarnopolu. Został tam oficerem sztabu. W skład tej dywizji wchodziły 51., 52. i 54. pułki piechoty, 12 pułk artylerii lekkiej, 12 dywizjon artylerii ciężkiej, 12 batalion saperów, bateria artylerii przeciwlotniczej, kompania karabinów maszynowych, kompania przeciwpancerna, kompania kolarzy, szwadron kawalerii dywizyjnej i oddziały łączności. Tam, w trakcie swej służby, został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

Dywizjon artylerii konnej BSK, ćwiczenia w Syrii w 1940 r., na czele prawdopodobnie kpt. E. Sikorski; źródło: W. Choma, Tobruk-Ghazala, Jerozolima 1944, s. 73.

W kampanii wrześniowej 1939 roku, po przetransportowaniu do centralnej Polski, jego dywizja walczyła w rejonie Kielc, na linii Końskie – Skarżysko Kamienna – Kielce. 7 września dywizja została skierowana w kierunku Iłży i tam, w bitwach 8 i 9 września, została okrążona i rozbita przez niemiecki 67 batalion czołgów i 9 pułk kawalerii zmotoryzowanej. W boju okazało się, że żołnierze z tego odległego garnizonu w Tarnopolu nie byli odpowiednio przygotowani mentalnie do walki z pancernymi jednostkami niemieckimi. Dywizja została rozproszona, a wśród szeregowych żołnierzy pojawiły objawy paniki na widok nacierających czołgów. Po klęsce dowództwo dywizji podjęło decyzję o rozwiązaniu oddziałów. Natomiast kpt. Emil Sikorski, wraz z żołnierzami, którym udało się wydostać z okrążenia i przeprawić przez Wisłę, i nad którymi objął dowództwo, podążył w kierunku Tomaszowa Lubelskiego, aby tam, już w ramach Armii Kraków, wziąć udział w dwóch bitwach pod tym miastem. Obie zakończyły się porażkami i ciężkimi stratami polskich oddziałów, które zostały ponownie rozproszone. Część z nich, w związku z podpisaną 26 września kapitulacją Armii Kraków, dostała się do niewoli (ok. 500 oficerów i 6000 żołnierzy), część jednak zdołała się przegrupować i podążyć w kierunku Lwowa. Kpt. Emil Sikorski znalazł się w tej drugiej grupie.

Po wkroczeniu w granice Polski wojsk sowieckich, zdołał przedostać się do Rumunii, gdzie został internowany. Z obozu jednak uciekł i przez Węgry, Jugosławię i Morze Śródziemne przedostał się do Francji. Tam spotkał płk. Stanisława Kopańskiego, swego dawnego wykładowcę z Oficerskiej Szkoły Artylerii w Toruniu, który od razu powołał go na swego oficera operacyjnego. Gdy Kopański, już jako generał, został mianowany dowódcą Brygady Strzelców Karpackich, tworzonej w Syrii przy wojskach francuskich, zabrał tam ze sobą Emila. Ponieważ w brygadzie był tworzony dywizjon artylerii – to tam właśnie trafił kpt. E. Sikorski.

Po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku polskie jednostki stacjonujące w Syrii przemieściły się do Palestyny, a później do Egiptu, do Latrun i Aleksandrii, pod komendę dowództwa wojsk brytyjskich. Tam do nazwy brygady dodano przymiotnik „Samodzielna”, dywizjon zaś artylerii przeszedł reorganizację i przemianowany został na trzydywizjonowy pułk artylerii. Już jako major, Emil Sikorski został w nim dowódcą dywizjonu artylerii konnej. Wszyscy przeszli tam intensywne szkolenie i zostali przygotowani do przerzucenia w górzyste tereny Grecji, gdzie Brytyjczycy i Grecy walczyli z Niemcami. Ponieważ jednak walki te skończyły się wiosną 1941 roku kapitulacją Grecji, przerzucenie to, dosłownie w ostatniej chwili, zostało odwołane. Major Sikorski ze swoim dywizjonem stał już w porcie gotowy do transportu morskiego do Grecji.

W tym samym czasie walki toczyły się także w Afryce Północnej, gdzie niemiecki Afrikakorps, wspierany przez jednostki włoskie, wypierał wojska brytyjskie z kolejnych terytoriów. Dowództwo brytyjskie zwróciło się więc do dowództwa Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich o wsparcie przy utrzymaniu bardzo ważnego dla nich portu w Tobruku. W końcu sierpnia 1941 roku brygada została tam przetransportowana drogą morską z Aleksandrii. Jako pierwszy, 20 sierpnia, dotarł tam właśnie pułk artylerii brygady i ponownie został przeorganizowany w celu przystosowania do nowej sytuacji. Major Sikorski otrzymał dowództwo 3 Dywizjonu Karpackiego Pułku Artylerii Lekkiej. Dowodzić miał ośmioma angielskimi działami 25 funtowymi, rozdzielonymi na 2 baterie, oraz zdobycznymi ośmioma działami 18 funtowymi i haubicami włoskimi (149 mm), obsługiwanymi przez czeskich i słowackich żołnierzy z przerzuconego tam także batalionu czechosłowackiego. Polacy zluzowali w Tobruku australijskie oddziały 9 i 18 dywizji piechoty oraz 51 pułku artylerii polowej i otrzymali do obrony najtrudniejszy i najważniejszy, zachodni, odcinek obrony portu i miasta. Warto zauważyć, że Australijczycy utracili na tym odcinku prawie 50% swojego stanu osobowego.

Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich i jej artyleria przeszły do żmudnych pozycyjnych walk obronnych, odpierając ustawiczne ataki trzech dywizji włoskich i dwóch zmotoryzowanych pułków piechoty niemieckiej, z rzadka tylko organizując „kawaleryjskie” wypady na pozycje wroga. Po ponad dwóch miesiącach wyczerpujących walk, 12 listopada 1941 roku polskich żołnierzy w Tobruku odwiedził niespodziewanie naczelny wódz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – gen. Władysław Sikorski. Przybył drogą morską na pokładzie brytyjskiego niszczyciela. Był tam niespełna 36 godzin, ale w tym czasie wizytował m.in. najbardziej wysunięte pozycje 3. dywizjonu artylerii dowodzonego przez mjr Emila Sikorskiego. Generał W. Sikorski był jedynym z wysokich dowódców alianckich, który odwiedził tak daleko wysunięte pozycje. Zrobiło to wtedy ogromne wrażenie na żołnierzach Brygady.

Brygada zmagała się z wrogiem od sierpnia do 10 grudnia 1941 roku, kiedy to Włosi i Niemcy zdecydowali się na wycofanie swych wojsk w obliczu niemożności zdobycia przez nich Tobruku. Po tych walkach mjr Sikorski uczestniczył jeszcze wraz z pułkiem Ułanów Karpackich, dwoma bateriami ppanc. i plutonem ckm w pościgu za wycofującym się nieprzyjacielem. Po tym zwycięstwie brygada została skierowana do pobliskiego Aju-el-Ghazala, a następnie – już w styczniu 1942 roku – pod Bardiji i potem (w lutym) znów pod Ghazalę. Wszędzie zmuszała oddziały włoskie i niemieckie do odwrotu. Warto zauważyć, że bitwy pod Ghazalą były pierw-

szymi samodzielnymi polskimi bitwami od września 1939 roku i zakończyły się polskim zwycięstwem i wzięciem do niewoli 59 oficerów i 1634 żołnierzy włoskich i niemieckich

oraz zdobyciem olbrzymiej ilości broni i sprzętu. Charakterystyczne są opisy tych walk zachowane w spisywanych na gorąco wspomnieniach polskich żołnierzy, w tym na przykład opisujące działania artylerii: Otuchą dla każdego natarcia jest siła ognia artylerii własnej. Przyjemnie jest piechurowi gdy za chwilę ma ruszyć z bagnetem na przeciwnika, gdy własna

Port w Aleksandrii, transport SBSK do Tobruku; źródło: W. Choma, Tobruk-Ghazala, Jerozolima 1944, s. 79.

Tobruk, polskie działo na pozycji; źródło: T. Krząstek, Tobruk. Pamiątki chwały Karpatczyków. The souvenirs of the Carpathians’ glory, Warszawa 2010, s. 113.

Tobruk, polskie działo na pozycji; źródło: T. Krząstek, Tobruk. Pamiątki chwały Karpatczyków. The souvenirs of the Carpathians’ glory, Warszawa 2010, s. 112.

Tobruk, wizyta gen. W. Sikorskiego; źródło: S. Ozimek, W pustyni i w Tobruku, Warszawa 1982.

artyleria przewraca do góry nogami stanowiska wroga. Dobrze się idzie do natarcia gdy słyszy się poza sobą bas własnych armat, gwizdy ich pocisków i widzi się fontanny ziemi tryskające z atakowanych celów. Charakterystyczne są także opinie o dzielności polskich żołnierzy zawarte w opiniach Brytyjczyków oraz wziętych do niewoli Włochów. Schwytany włoski pułkownik Emilio Barbatti tak opisywał atak żołnierzy brygady: w ogniu naszych dział i ckm, pod którym załamywały się całe pułki, Polacy szli jak straceńcy, których nic nie było w stanie powstrzymać. Sprawiali wrażenie jakby nasze kule i ogień w ogóle się ich nie imały. Robiło to na nas przerażające wrażenie a moi żołnierze byli wprost sparaliżowani takim widokiem, bo w tym piachu i kurzu wyglądało to tak, jakby atakowały nas jakieś demony. Istotnie, gdy Polacy wyłaniali się nagle z tumanów piasku i kurzu tuż przed włoskimi okopami, to część Włochów natychmiast rzucała się do ucieczki, a pozostali, jak na komendę, wyciągali białe chustki i machali nimi na znak kapitulacji, mimo że mieli znaczną przewagę liczebną i sprzętową. Polacy żartowali sobie nieco z tego po każdej walce, dziwiąc się, skąd oni mają tyle śnieżnobiałych chust. Włosi nigdy nie odważyli się na podjęcie z Polakami walki na bagnety. Gdy zaś chodzi o Niemców, to ci, gdy tylko dostali się do polskiej niewoli, natychmiast porzucali arogancję i butę okazywaną Brytyjczykom i Australijczykom, i szybko pokornieli. Świadczą o tym utrwalone przez polskich żołnierzy opisy zachowania zestrzelonych tam i schwytanych niemieckich lotników. W jednym z nich czytamy: Najparadniejsza była mina niemieckiego lotnika [...]. Początkowo miał minę bardzo butną, gdy jednak zorientował się, że znalazł się wśród Polaków, zachowanie jego zmieniło się nie do poznania. Tak zmiękł, że zdawało się, iż nawet fizycznie zmalał. A przecież nikt go nawet palcem nie tknął. W innej relacji natrafiamy na następujący fragment: […] nasi ujęli lotników, ci początkowo z powodu ciemności nie spostrzegli w czyjej znaleźli się niewoli. Wprowadzono ich do oświetlonego namiotu gdzie rozpoczęło się przesłuchanie. Lotnik był zdenerwowany ale odpowiadał dość przytomnie, gdy jednak spojrzał na eskortującego go żołnierza i zobaczył orzełka, w połowie zdania urwał, zbladł jeszcze bardziej i zdawało się, że upadnie. Trzeba było poczekać aż ten przerażony Niemiec przyjdzie do siebie […]. Powody takiego zachowania niemieckich jeńców są nietrudne do rozszyfrowania. Doskonale wiedzieli oni co ich wojska robiły w okupowanej Polsce i jakich bestialstw tam się dopuszczały, więc obawiali się podobnego potraktowania w polskiej niewoli. Na ich szczęście żołnierze Brygady nie byli jeszcze wtedy świadomi niemieckich zbrodni w kraju i jeńców traktowali „po rycersku”, zgodnie z wszelkimi konwencjami. Natomiast angielski korespondent wojenny i pisarz Alexander Clifford w swojej książce Three against Rommel (Trzech przeciw Rommlowi) tak opisał obserwowanych przez siebie polskich żołnierzy Brygady: Było zawsze coś szczególnie ekscytującego w tych Polakach, ten pewien ton rycerskości i fanatyzmu, i ten ich zapał do zabijania Niemców wprost niepohamowany. Podobne oceny znajdziemy w angielskich relacjach dotyczących postaw polskich lotników w czasie bitwy o Anglię. Gdy w obliczu przeważającej liczby niemieckich maszyn angielscy dowódcy polskich lotników zarządzali odwrót, ci skrzykiwali się przez radio po polsku i bez względu na liczbę Niemców rzucali się na nich w brawurowych podniebnych szarżach, siejąc popłoch, śmierć i zniszczenie. Po bitwie na lotnisku wszyscy polscy lotnicy nieodmiennie najpierw otrzymywali od angielskich dowódców nagany za niesubordynację, po czym ci sami dowódcy, z wielkim ociąganiem, z drugiej kieszeni wyciągali listę nazwisk tych samych lotników z rozkazami odznaczenia ich za śmiałość, odwagę i największą liczbę zestrzeleń wroga.

I jak tu było nie podziwiać i nie kochać tych wspaniałych żołnierzy za ten ich niepohamowany zapał oraz te wszystkie lądowe i podniebne kawaleryjskie szarże?

Generał Godwin-Austen, dowódca 13 Korpusu Brytyjskiego, w którego skład wchodziła Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich, tak ocenił polskich żołnierzy w słowach skierowanych do jej dowódcy, gen. S. Kopańskiego: Osiągnięcia Pańskiej Brygady w ciężkim zadaniu utrzymania najbardziej odpowiedzialnego odcinka Tobruku, należały do najpiękniejszych […] w działaniach, które prowadzone były przez Pana i wszystkich żołnierzy pod Pańskim dowództwem z całą umiejętnością, energią i wielką odwagą, Brygada wyróżniła się świetnie. Było to dla mnie prawdziwym przywilejem mieć Brygadę Polską pod swoimi rozkazami. 11 lutego 1942 roku, w trakcie ponownych walk o Ghazalę, dywizjon mjr. Sikorskiego otrzymał zadanie wystrzelenia tzw. celów pomocniczych dla artylerii, przed planowanym atakiem. Gdy mjr Sikorski wracał po wykonaniu tego zadania, jego pojazd najechał na minę, a on został ciężko ranny. Tak to opisuje jego dowódca gen. Kopański w swoich wspomnieniach: Natychmiast pojechałem na miejsce. Po drodze spotkałem sanitarkę wiozącą mjr. Sikorskiego i wskoczyłem do niej. Major był przytomny, o twarzy bladej jak papier a stopa jednej z nóg była nienaturalnie wykręcona. Gdy mnie zobaczył, jego reakcją była prośba aby w przyszłości, mimo prawdopodobnego inwalidztwa, pozostawić go w dywizji. Przyrzekłem mu to a znając jego egzaltowany romantyzm wojskowy, przypomniałem mu o gen. Sowińskim. Gdyśmy przejeżdżali obok sztabu Brygady, jadąc do francuskiego szpitala chirurgicznego w kierunku na Akromę, pożegnałem majora i serdecznie ucałowałem. Prosił aby go jeszcze raz ucałować. Uściskałem go znowu, jak rodzonego syna. Wieczorem lekarz sztabu Brygady poszedł dowiedzieć się o stanie rannego. Wrócił mówiąc, że czeka na operację. Gdy nazajutrz rano zapytałem mjr. Maleszewskiego, jakie są wiadomości ze szpitala, ten z żalem oświadczył mi, że mjr Sikorski zmarł z upływu krwi wczoraj wieczorem. Znając moje do niego przywiązanie, oficerowie sztabu nie chcieli mi wczoraj o tym powiedzieć. Brygada straciła jednego ze swych najlepszych oficerów, żołnierza odważnego, ofiarnego i oddanego bez reszty swemu zawodowi. Do gen. Kopańskiego zadepeszował wtedy naczelny wódz gen. Władysław Sikorski i tak napisał: Jestem głęboko poruszony ostatnimi stratami Brygady Karpackiej, a zwłaszcza śmiercią na polu walki majora Sikorskiego.

Major Emil Sikorski został pochowany wśród swoich żołnierzy i kolegów na polskim cmentarzu w Tobruku (kwatera I, grób 33 C). W czasie walk poległo tam 7 polskich oficerów i 132 żołnierzy. Za swoje męstwo okazane w czasie pustynnych bojów, mjr Emil Sikorski został odznaczony Krzyżem Walecznych. Został też awansowany do stopnia podpułkownika, lecz wniosek ten utknął niestety w szufladach administracji brytyjskiego dowództwa i został odnaleziony dopiero kilka lat po wojnie, i wówczas dopiero – oficjalnie potwierdzony.

Cmentarz wojenny w Tobruku, na pierwszym planie grób ppłk. Emila R. Sikorskiego; źródło: www.oczamiduszy.pl.

Cmentarz wojenny w Tobruku, grób ppłk. Emila R. Sikorskiego; źródło: T. Krząstek, Tobruk. Pamiątki chwały Karpatczyków. The souvenirs of the Carpathians’ glory, Warszawa 2010, s. 225.

Dobrzynianin, ppłk Emil Roman Sikorski był najwyższy stopniem polskim oficerem poległym w walkach pod Tobrukiem. Cześć Jego pamięci, głęboki pokłon Jego wojennym czynom i wieczna chwała Jego bohaterskim cieniom.

Źródła i literatura Centralne Archiwum Wojskowe (CAW), Wyższa Szkoła Wojenna 1935-1937, sygn. I.340.1/96. Archiwum Państwowe w Łodzi, Akta metrykalne rodziny Sikorskich w pow. łowickim. Archiwum Państwowe w Płocku, Akta metrykalne rodziny Sikorskich w Płocku. Archiwum Państwowe w Toruniu, Akta metrykalne rodziny Sikorskich w Dobrzyniu nad Wisłą. Choma W., Tobruk-Ghazala, wyd. W drodze, Jerozolima 1944, s. 10-49. Clifford A., Three against Rommel, GG Harrap, London 1943. Faszcza D., 12 Dywizja Piechoty 1919-1939. Zarys problematyki, „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, nr 4/2009. S. Kopański, Wspomnienia wojenne 1939-1946, wyd. Veritas, Londyn 1972, s. 119-120, 258. Krótki zarys historii Brygady Strzelców Karpackich 1940-1942, wyd. Zarząd Główny

Związku Tobrukczyków, Londyn 1985, s. 32-85. Krząstek T., Tobruk. Pamiątki chwały Karpatczyków. The souvenirs of the Carpathians’ glory, Warszawa 2010. Oficerska Szkoła Artylerii w Toruniu 1923-1939. Zarys dziejów, Toruń 1992, s. 94, 441. Ozimek S., W pustyni i w Tobruku, Warszawa 1982. Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich 1940-1942, wyd. Sekcja Wydawnicza Jednostek Wojska na Środkowym Wschodzie, Jerozolima 1946, s. 18-97. Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich w 10-lecie jej powstania, wyd. Związek Byłych Żołnierzy SBSK, Londyn 1951. Wawer Z., Tobruk 1941, Warszawa 2011.

Gmury znane i nieznane

Tekst zawiera fragmenty książki J. Michalskiej Opowieści mojej mamy – czasy PRL-u, Płock 2017.

Gmury z lotu ptaka; fot. z archiwum domowego Zofii Kwiatkowskiej.

Gmury to niewielka osada rybacka należąca administracyjnie do Ośnicy, położona na prawym brzegu Wisły, na zachód od Borowiczek i południe od Grabówki. Z Borowiczek na Gmury prowadziły dwie drogi, jedna dla pieszych, druga dla pojazdów. Droga dla pieszych to wąska piaszczysta ścieżka biegnąca z górki, tuż koło domu Zofii Białeckiej, i prowadząca przez mały drewniany mostek na rzeczce zwanej przez miejscową ludność „strugą”. Wzdłuż tej wąskiej strugi rosły wierzby, a tuż przy samym wejściu na mostek – dwa wyjątkowo okazałe drzewa, z jednej i z drugiej jego strony. Mostek w całości zrobiono z drewna. Na dwóch drewnianych balach, dobrze zamocowanych i położonych w poprzek rzeczki, przybite zostały grube deski tworząc kładkę. Dla bezpieczeństwa przechodniów z jednej strony zamocowano drewnianą poręcz. Mostek dość długo służył Gmurzanom, lecz z czasem drewno zaczęło próchnieć, został rozebrany i zrobiono nowy, betonowy z metalowymi poręczami po obu stronach.

Główna droga dojazdowa na Gmury, przeznaczona dla pojazdów, prowadziła z wysokiej górki, koło domu Kazimierza Motyki, znacznie szersza i trochę utwardzona. Na dole górki znajdował się szeroki betonowy most na strudze, w niewielkiej odległości od mostku dla pieszych i solidniejszy od niego. Dawniej rzekę nazywano „strugą”, obecnie nosi nazwę „Rosica”.

W pobliskich Borowiczkach ludzie powiadali, iż na Gmurach mieszka sama biedota żyjąca z połowu ryb na Wiśle, a ich

domy to takie chatki na kurzej łapce. Smutne to, ale prawdziwe. W nadwiślańskiej osadzie żyli ludzie biedni, utrzymujący się z pracy rąk, mieszkający przeważnie w starych, drewnianych domach pokrytych słomianą strzechą. Licha chałupka Adamka Zycha dosłownie wrastała w ziemię i sprawiała wrażenie, że okna wyrastają z ziemi, a dach na niej siada. Stary dom Jana Kolczyńskiego świecił dziurami między próchniejącymi balami, które stale trzeba było zatykać szmatami. W starej chatce u Mazurów bale przegniły, przechyliła się na stronę północną i trzeba było ją rozebrać, bo rozlatywała się i groziła zawaleniem. Andrzej i Marianna Zalewscy mieszkali w glinianej lepiance z drewnianym gankiem.

Tylko dwóch sąsiadów, Józef i Katarzyna Zawadzcy oraz Józef i Czesia Matlęga, miało solidne, bliźniaczo podobne do siebie domy, murowane z czerwonej cegły i pokryte eternitem, nowe, wybudowane tuż przed II wojną światową. Każdy z osadników miał uregulowaną sytuację prawną, ponieważ w maju 1933 roku przeprowadzona została komasacja gruntów połączona z wytyczeniem dróg. Uregulowała ona wzajemne stosunki prawne między sąsiadami. Jeśli zaistniały jakieś problemy to ludzie zgłaszali się do sołtysa, a jeśli on nie pomógł, wtedy wszelkie sprawy sporne rozstrzygał Sąd Grodzki w Płocku.

Ziemia, którą uprawiali nie należała do najlepszych, same piaski niskiej klasy, na których nic nie chciało rosnąć. Jak okiem sięgnął dookoła rozciągały się piaski, za domami, nad Wisłą, nawet droga biegnąca przez środek osady była piaszczysta i wyboista, jak to Gmurzanie powiadali żywy piach. Droga, jak to zwykła wiejska droga, o znikomym ruchu kołowym, gdzieniegdzie porośnięta kępkami trawy lub jakiegoś zielska, z koleinami i kałużami. Po ulewnych jesiennych deszczach, koło Andrzeja Wierzbickiego i Geni Motykowej, nie dało się przejść, cała droga zmieniała się wtedy w jedno wielkie bajoro. Na Gmurach nie było żadnego sklepu. Idąc na zakupy do Borowiczek, Gmurzanie zakładali gumowe kalosze, które za mostkiem zmieniali na trzewiki, zostawiali je u Zofii Białeckiej i szli na zakupy.

Obejścia w tej nadwiślańskiej wiosce otaczały pionowe płoty z wikliny, przez długie lata nieodzowny element miejscowego krajobrazu. Plecione ręcznie, oddzielały dom gospodarza od zabudowań sąsiada i od wiejskiej drogi. Takie płoty można było zrobić samemu i nie wymagały dużego nakładu pieniężnego, a do tego były tak szczelne, że i mysz się nie prześliznęła. Nowo zrobiony płot miał żywy zielony kolor, lecz z czasem – pod wpływem deszczu i promieni słonecznych – zmieniał swoją barwę, powszedniał i szarzał. Z czasem plecione wiklinowe płoty wyparte zostały przez sztachety z drewna olchowego.

Nikt nie budował dzieciakom piaskownicy, tak jak to dziś robią. Gdzie dzieciak usiadł tam był piach, wkoło rozciągały się tylko piaski, z drogą i zagrodami osadników włącznie.

Dom Celiny i Kazimierza Motyków; fot. z archiwum domowego Marioli Kubiak.

Dom Natalii i Jana Kolczyńskich, na zdjęciu Natalia, żona Jana; fot. z archiwum domowego Barbary Moschetta.

Na piaskach, za domami mieszkańców osady, w stronę Kępin, rozpościerała się niewielka górka nazywana przez miejscowych „sadykierz”. Rosło na niej dosłownie wszystko: trawy, krzaki, jeżyny i jałowce. Górka ta swoim wyglądem kontrastowała z resztą piasków, które rozciągały się jak okiem sięgnął, a oprócz kępek trawy nic na nich nie rosło. Jeżyny porastały też zbocze całej piaszczystej góry ciągnącej się pod lasem, od Zycha aż do Tomczaka. Rodziły obficie i smakowały wyśmienicie.

Nad brzegiem Wisły, porośniętym różnego gatunku krzakami, wiodła wąska ścieżka wydeptana przez mieszkańców osady. Obok niej rosła gęsto wiklina, a skarpę porastały wysokie topole białe, chroniące brzeg przed rwącym prądem rzeki. Wisła ostrym łukiem zakręcała w Borowiczkach i rwała nadlądki, kawałek po kawałku. Droga w nadwiślańskiej osadzie wysadzona została wierzbami od samego początku do końca.

Glinianka Marianny i Andrzeja Zalewskich; fot. z archiwum domowego Mariana Bangrowskiego.

Istniejący do dnia dzisiejszego dom Stanisławy i Wacława Adamskich; fot. z archiwum domowego autorki.

Wisła była żywicielką i warsztatem pracy Gmurzan, którzy trudnili się połowem ryb i wydobywaniem żwiru. Cedzili wodę sieciami jak gospodyni zupę sitkiem. Każdy miał swoją łódkę, którą wykorzystywał na swój sposób. Jedni wypływali nią na połowy ryb, drudzy przewozili pasażerów zarobkowo na drugi brzeg rzeki.

Odbudowany po zniszczeniach wojennych drewniany most w Wyszogrodzie, liczący 60 drewnianych przęseł, w marcu 1947 roku uległ zniszczeniu przez napierające zwały kry i lodu. Nie zdołał oprzeć się niszczycielskiej sile żywiołu, drewniane podpory i całe przęsła mostu, razem z lodem, popłynęły z prądem rzeki. Do mieszkańców nadwiślańskich wiosek położonych poniżej Wyszogrodu los uśmiechnął się, dając biednym ludziom drewno w prezencie, jednym na budowę, a drugim na opał. Mieszkańcy Gmur wyłapywali płynące bale, kto tylko mógł i ile zdołał wyłowić. Jan Kolczyński nałapał masę drewna płynącego rzeką, tyle, że wystarczyło go na cały nowy dom.

Kto miał swój bat, to ciągnął żwir z dna Wisły. Batem nazywano długą i głęboką łódź z czubem, rozchyloną po bokach. Z drugiej strony łodzi znajdowała się budka i ławka z otworem na żagiel. Łodzią tą Gmurzanie ciągnęli żwir z Wisły, wynajmowali ludzi i płacili im z metra. Można było nieźle zarobić, ale praca była bardzo ciężka. Piasek należało wydobyć z dna rzeki, zaciągnąć go do „główki” w porcie w Borowiczkach i tam wyładować na brzeg. Przy sprzyjającym wietrze wstawiało się żagiel i bat płynął lekko, ale przy bezwietrznej pogodzie należało się natrudzić, by kilka kilometrów pociągnąć bat załadowany mokrym piachem do portu i dodatkowo jeszcze ciągnąć go pod prąd.

Do wyławiania żwiru potrzebowano tzw. kacerzy. Na długim drewnianym drągu zawieszone były blaszane kubły z metalową obręczą u góry. W zależności od zlecenia stosowano kubły z dziurami lub plecione z drutu. Na grubszy żwir używano plecionki, na drobniejszy dziurawek. Na środku Wisły stał bat zakotwiczony na dużej kotwicy. Pracownicy poruszali kacerzami, płukali żwir i ładowali go do łodzi. Znali się na tym, pukali wiosłem po dnie, by zorientować się czy jest piasek czy żwir, i jakiej grubości. Piasek dosłownie szumiał, a kamyczki żwirku pukały. Zanurzali kacerze w wodzie, nogami opierali się o burtę, ciągnęli je do góry i wysypywali żwir do środka łodzi, która zawsze była załadowana pod samą burtę. Dopływali do brzegu i szli kamienistym brzegiem porośniętym krzakami, przepasani szelkami przez plecy. Ciągnęli tę łódź z mokrym żwirem aż do portu w Borowiczkach.

W czasach powojennych trzeba było się natrudzić, aby zarobić jakiś grosz i utrzymać swoje rodziny. Większość mieszkańców wioski byli to ludzie prości i niewykształceni, utrzymujący się przeważnie z rybołówstwa. Wisła stanowiła warsztat ich pracy, a sieci i drewniane łodzie stały się narzędziami. Wystarczyło wyjść na brzeg rzeki, a oczom ukazywał się szereg łodzi zacumowanych do korzeni lub gałęzi drzew wzdłuż brzegu. Każdy miał swoją łódkę i o nią dbał. Z czasem drewno odeszło w zapomnienie i zastąpił je plastyk. Łodzie z plastyku okazały się lżejsze i łatwiejsze w utrzymaniu, niepodatne na butwienie, tak jak drewno, odporne na szkodniki i grzyby, nie rozszczelniały się pod wpływem niesprzyjających warunków atmosferycznych. Późną jesienią mieszkańcy nadwiślańskiej wioski wyciągali łodzie z wody, podciągali wyżej na brzeg i odwracali do góry dnem w obawie przed nadciągającą zimą i lodem, który niosła Wisła. W razie potrzeby przesuszali, uszczelniali dziury pakułami i do tego jeszcze smołowali na gorąco. W powojennej Polsce nawet

Istniejący po dziś dzień dom Petroneli i Andrzeja Wierzbickich; fot. z archiwum domowego autorki.

Istniejący po dziś dzień dom Wiktorii i Jana Sikorów; fot. z archiwum domowego autorki.

nie śniło się rybakom o impregnatach chroniących drewno, takich jakie obecnie oferowane są na rynku.

Rybacy dbali nie tylko o łodzie, ale i o swoje sieci. Nie było wówczas siatek z żyłki, tak jak dziś, tylko z nici. Rozwieszano je na tyczkach i drągach, aby przeschły, rzucone na kupę po prostu zgniłyby. Po każdym połowie i wybraniu ryb, siatki przebierano, tzn. usuwano wszystkie brudy jakie podczas połowu w nie wpadły, liście i patyki, a gdy rybak znalazł jakąś dziurę, to od razu brał iglicę i reperował.

Biedni Gmurzanie chodzili pieszo, bogatsi gospodarze jeździli konno. Rower mieli tylko niektórzy, czterech gospodarzy posiadało wozy i konia: Stasiek Borowski, Stefan Motyka, Stasiek Siwanowicz i Geniek Grabowski. Gdy Kolczyński złapał sporo ryb, wtedy żona Natalia pakowała je w koszyki i z sąsiadką Ludwiką Zych szły pieszo na targ do miasta, dźwigając ciężkie kosze. Żony rybaków dwoiły się i troiły, by sprzedać ryby złowione przez mężów, a potem kupić dzieciom chleb i coś do chleba. Nieraz ktoś je podwiózł wozem konnym lub Jan podpływał łodzią do parowy, tam kobiety wysiadały, a dalszą część drogi, pod dość stromą górę na Cholerce, pokonywały pieszo, a do rynku pozostawał jeszcze kawał drogi. Autobusy z Borowiczek do Płocka już kursowały, ale rzadko, tylko dwa lub trzy w ciągu dnia.

Bieda i praca to kłopoty i problemy ludzi starszych mających rodziny. Natomiast w młodym pokoleniu, które w czasie okupacji bezpowrotnie straciło pięć lat swojej młodości, wzrastało poczucie niespełnienia i straconego czasu. Chcąc go nadrobić, nie bacząc na nic, nastolatki dopiero teraz zaczynały żyć pełną piersią i brać życie na gorąco, urządzać zabawy i potańcówki u siebie w domach. Na Gmurach prywatki odbywały się u Adamskich, Zawadzkich, Sikorów i Wierzbickich.

W poście nie bawiono się, ale w czasie karnawału imprezy urządzane w domach cieszyły się dużą popularnością. Młodzi bawili się całe noce, aż do białego rana. Potańcówki odbywały się też na Kępie Ośnickiej, ale przeważnie zimą, ponieważ latem gospodarze mieli w bród roboty w polu i w obejściu. Gdy nadchodziła zima i rzeka zamarzała, wówczas tworzył się biały most łączący osadę z wyspą. Wówczas mieszkańcy Gmur i osadnicy z wyspy robili drogę przez rzekę, czyścili ją z wystających brył lodu i chodzili na zabawy urządzane w domu u Stanisława Zycha. Od kiedy tylko sięgam pamięcią Gmurzanie albo jeździli łodzią na wyspę, albo chodzili po lodzie.

Na Gmurach pozostało już niewiele z tych przedwojennych budynków, starych i drewnianych, które oparły się próbie czasu. Z wiekiem zacierają się ślady pamięci, ale wystarczy odrobina wyobraźni, by patrząc na te stare budynki zobaczyć jakie życie wiedli dawniej mieszkańcy nadwiślańskiej osady. Zachowało się jeszcze pięć przedwojennych drewnianych perełek, są to następujące domy: Wacława i Stanisławy Adamskich z 1920 roku, Franciszka Zalewskiego, syna Marianny i Andrzeja, zbudowany tuż przed wojną, Franciszka i Rozalii Motyków z 1931 roku, Wiktorii i Jana Sikorów z 1917 roku, Petroneli i Andrzeja Wierzbickich, zbudowany około roku 1900, obecnie najstarszy na Gmurach. Domy te są jeszcze w dobrym stanie i zamieszkane.

Zuchwała i kapryśna Wisła to wielki i nieobliczalny żywioł. Zawsze taka była i dyktowała swoje prawa, z którymi Gmurzanie musieli się zmierzyć. Od czasu powstania zapory wodnej we Włocławku, rzeka spowolniła swój nurt, wypłyciło się jej dno tworząc liczne wysepki i mielizny. Po ulewnych deszczach lub wiosennych roztopach, rzeka nie mieściła się w swoim płytkim korycie, rozlewała się na boki zalewając nadwiślańską osadę.

Jak gdyby mało trosk i kłopotów mieli Gmurzanie, to stale nękały ich powodzie. Nie wspominam o drobnych podtopieniach, lecz o dużych powodziach, kiedy to woda wdzierała się na posesje i do budynków mieszkalnych: w sierpniu 1960, czerwcu 1962, styczniu 1982, grudniu 1997, wiosną 1998, w 2006 z zatoru na Wiśle, zimą w sylwestra 2009, też z zatoru na Wiśle, wreszcie trzykrotna powódź w roku 2010. Praktycznie co roku rzeka wzbierała i widmo powodzi wisiało nad osadą. Rzeka stale dokuczała Gmurzanom, a najbardziej dawały się we znaki powodzie zimowe, te z zatorów na Wiśle.

Dzieci mieszkańców Gmur w piaskownicy, od lewej: Andrzej – syn Stanisławy Sobocińskiej, Ewa – córka Barbary Chrobocińskiej, Wojtek – syn Edwarda Adamskiego; fot. z archiwum domowego Bogusławy Szuniewicz.

W sierpniu 1960 roku, po obfitych opadach, Wisła wezbrała i zalała nie tylko Gmury, lecz także część Borowiczek położonych najniżej, nad samą rzeką, a także wagę cukrowni przy ujściu Słupianki do Wisły oraz budynki przy ulicy Pocztowej.

W czerwcu 1962 roku Wisła wezbrała po obfitych opadach, zalała drogę na Gmurach i wdarła się do czterech najniżej położonych budynków mieszkalnych: Sikorów, Adamskich, Zalewskich i Matlęgów, a także do wszystkich obejść gospodarczych, zniszczyła posiane warzywa i posadzone na ogródku kartofle. Ziemniaki zgniły, rozchodziły się w ręku, cuchnęły i nie nadawany się nawet dla świniaków.

Nocą 9-ego stycznia 1982 roku fala powodziowa z zatoru na Wiśle zalała całe Gmury. W niżej położonych domach woda sięgała dachów. Wówczas mieszkańcom z pomocą w ewakuacji pospieszyło wojsko. Inwentarz żywy, ten który jeszcze ocalał, umieszczono u pobliskich gospodarzy. Gmurzanie zostali przetransportowani amfibiami do szkoły w Borowiczkach. Przedwojenną, starą i lichą, glinianą lepiankę Andrzeja i Marianny Zalewskich powódź rozmyła, a rodzina przeprowadziła się do nowego, murowanego domu, jeszcze całkowicie niewyszykowanego. Tam też znaleźli schronienie inni mieszkańcy do czasu ewakuacji.

Po powodzi z 1982 roku Gmurzanie na szesnaście lat odpoczęli od Wisły i jej kaprysów. Zdarzały się mniejsze lub większe podtopienia, ale dopiero w grudniu 1997 roku Wisła ponownie dała o sobie znać. Woda wdarła się do domów najniżej położonych, w końcowym odcinku osady, tj. Sobocińskich, Adamskich i Matlęgów, a obejścia Kępczyńskich, Bangrowskich, Blochów, Rażewskiej i Stańczaka zostały zalane. Tylko centymetrów brakowały, by woda przelała się do ich domów. Woda niedługo opadła, ale za cztery miesiące, wiosną następnego roku (1998) rzeka znowu nas postraszyła.

W czerwcu 2006 roku, po ulewnych deszczach, woda w Wiśle wezbrała, tzw. janówka wdarła się na posesje i do budynków mieszkalnych, w niżej położonym, końcowym odcinku Gmur. Woda z rzeki cofnęła się do rzeczki Rosicy, zalewając początek osady, dawną posesję Józefa i Stanisławy Kolczyńskich (obecnie Jana Politowskiego) oraz jedyną drogę dojazdową do osady. Jak zwykle samochody wyprowadzone zostały do centrum Borowiczek i zamienione na łodzie, które stanowiły wówczas jedyny środek transportu. Rzeka jest kapryśna i często wylewa na chwilę, po czym szybko cofa się, ale cały bałagan sprząta się długo, a domy i piwnice osusza się jeszcze dłużej. Tak też było i tym razem, woda weszła, narobiła szkody i zaraz wyszła.

Z zatoru na Wiśle w sylwestra 2009 roku woda zalała całą ulicę Gmury i podeszła pod budynki mieszkalne, a przyzwyczajeni już do wybryków rzeki mieszkańcy z zapartym tchem śledzili jej poczynania i zadawali sobie pytanie, zaleje domy czy nie zaleje? Przecież jest zima i mróz na dworze, jak to osuszyć? Zamiast iść na bal sylwestrowy Gmurzanie chodzili i sprawdzali poziom wody. Dobrze, że tylko na tym się skończyło, rzeka jak gwałtownie wezbrała, tak też jej woda zaczęła szybko opadać, wtedy wszyscy odetchnęli z ulgą. Wówczas woda podeszła pod budynki mieszkalne, zalała drogę dojazdową od strony Rosicy i łąkę na Polożycach, gdzie znajduje się tablica wskazująca 628 kilometr Wisły.

Ale dopiero w roku 2010 królowa naszych rzek pokazała na co ją stać. Domy mieszkalne położone poniżej koryta rzeki, w końcowym odcinku Gmur, zostały zalane aż trzykrotnie w ciągu jednego roku. Powódź przyszła najpierw na przełomie lutego i marca, z zatoru na Wiśle, a następnie, z powodu obfitych opadów, przy końcu maja i w końcu czerwca. Nie pamiętam, aby coś podobnego wcześniej miało miejsce. Woda zalewała budynki często, ale nie trzy razy, raz po raz w odstępach miesiąca. Tego nigdy przedtem tu nie było. Gdy tylko ludzie posprzątali i osuszyli domy, woda wchodziła ponownie i niszczyła ich dobytek.

Wisła była, płynęła obok, lecz nie była obok. Ludzie osiedlali się, budowali nowe domy. Zabezpieczali się, badali teren, wypytywali gdzie lepiej, a Wisła postępowała i tak jak chciała, według własnej woli wylewała, wdzierała się do do-

Andrzej Wierzbicki na łódce; fot. z archiwum domowego Henryki Malinowskiej.

mów, nawet tam, gdzie nie miała prawa. Żywioł życia splatał się z żywiołem wielkiej rzeki, bardzo niezależnej, ale i ludzie na Gmurach byli niezależni, twardzi i zdecydowani. Ciągle przyglądali się Wiśle, ciągle ją obserwowali i nie uciekali od niej. Przyjmowali koleje losu, podejmując walkę z żywiołem silniejszym od nich samych.

To Wisła im wszystko ustalała, dyktowała. To był główny zasadniczy nurt życia, zdobywania energii i siły na pokonywanie trudów, na kształtowanie charakterów, ludzkiej indywidualnej osobowości.

Osadę Gmury zamieszkiwały następujące rodziny: Stanisława i Piotr Sikora, Stanisława i Władysław Sobocińscy, Stanisława i Wacław Adamscy, Jadwiga i Edward Adamscy, Marianna i Andrzej Zalewscy, Franciszek i Józefa Zalewscy, Helena i Marian Bangrowscy, Józef i Katarzyna Zawadzcy, Stanisława Rażewska, Józef i Czesława Matlęga, Jadwiga i Kazimierz Matlęga, Jan i Natalia Kolczyńscy, Kamila i Wacław Bloch, Wincenty i Leokadia Michalscy, Halina i Leszek Szymkowiak, Józef i Jadwiga Kozakiewicz, bezdzietne małżeństwo Jana i Wiktorii Sikorów, Lucyna i Henryk Stańczak, Ludwika i Adam Zych, Józefa i Wital Zych,

Naprawa sieci rybackiej; fot. z archiwum domowego Henryki Malinowskiej.

Marianna i Stanisław Zych, Petronela i Andrzej Wierzbiccy, Kazimierz i Barbara Wierzbiccy, Franciszek i Rozalia Motyka, Jan i Bożena Motyka, Honorata i Wacław Dąbkowscy, Genowefa i Stanisław Motyka, Mieczysław i Balbina Motyka, Zofia i Stefan Mioduscy, Anna i Stanisław Siwanowicz, Zofia Siwanowicz, Kazimierz i Genowefa Siwanowicz, Henryka i Henryk Kalinowscy, Janina i Antoni Paradowscy, Bronisława i Józef Chrobot, Halina i Marian Krych, Genowefa i Piotr Gomułka, Jan i Zofia Gomułka, Rozalia i Gerard Niedzielak, Wanda i Stanisław Sikora, Waldek Sikora, Barbara i Ryszard Schneider, Franciszka i Stanisław Motyka, Henryka i Stefan Motyka, Stefan i Irena Siwanowicz, Zofia i Stanisław Siwanowicz, Władysław i Konstancja Mioduscy, Irena i Władysław Mioduscy, Natalia i Bronisław Markiewicz, Elżbieta i Władysław Reczulscy, Henryka i Stanisław Borowscy, Stanisława i Józef Kolczyńscy, Stefania i Eugeniusz Grabowscy, Tadeusz i Rozalia Grabowscy, Wiesław i Ewa Grabowscy, Celina i Kazimierz Motyka, Henryk i Mieczysława Motyka.

Niewielka nadwiślańska osada rybacka Gmury w 1982 roku została przekształcona w ulicę o tej samej nazwie i przy-

Zdjęcie bata, w środku Wacław Adamski z synem Edwardem; fot. z archiwum domowego Bogusławy Szuniewicz.

Cmentarz ewangelicki na Kępie Ośnickiej; fot. Michał Umiński, <uboot.bloog.pl>.

łączona administracyjnie do terenów miasta Płocka, stając się częścią dzielnicy Borowiczki. Reforma terytorialna i zmiany statusu nie wpłynęły zasadniczo na jej wygląd. Gmury ciągle bardziej przypominały i przypominają wieś niż miasto.

Czas w miejscu nie stoi, zmienia się nasze życie, zmienia się świat, wszystko poszło w kierunku zmian. Na co dzień trudno jest nam dostrzec te zmiany, lecz patrząc na nie z perspektywy lat uświadamiamy sobie, jak bardzo wszystko się zmieniło, a przede wszystkim nasze życie.

Dziś Gmury w niczym nie przypominają dawnej nadwiślańskiej osady z małymi drewnianymi domkami, stale przybywają nowe, duże i murowane budynki, niepodobne do tych „na kurzej łapce”. Nie ma też śladu po wiklinowych płotach – nieodłącznym elemencie gmurzańskiego krajobrazu. Posesje mieszkańców otaczają metalowe ogrodzenia, w przydomowych ogródkach rosną przeróżne krzewy i kwitną kwiaty. Budynki w końcowym, najniżej położonym odcinku osady, zostały wzniesione na wysokich fundamentach, ze względu na wybryki naszej pięknej i kapryśnej Wisły, która dość często pokazuje mieszkańcom, na co ją stać. Droga przez Gmury, biegnąca wzdłuż Wisły, nie jest już taka wyboista i piaszczysta, została podwyższona o metr i równo wyłożona betonowymi płytami. Doprowadzono wszystkie media: prąd, gaz, wodę, kanalizację, internet.

Zmienił się też charakter miejscowego środowiska naturalnego, tj. lasu, Kępy Ośnickiej i Wisły. Piaski za domem Kolczyńskich, rozciągające się od „osiedla pod olszynką”, aż do końca Grabówki, obecnie porasta las iglasty, z domieszką brzóz i wikliny. Las zasadzony po wojnie przez mieszkańców nadwiślańskiej osady, urósł i ma już około siedemdziesięciu lat, jest piękny, zielony i grzybny.

Zuchwała i kapryśna Wisła od czasu powstania zapory wodnej we Włocławku spowolniła swój nurt, a rzeka rozlewa się na boki niczym Amazonka, zalewając nadwiślańską osadę i Kępę Ośnicką. Nawet ciekawa i malownicza wyspa, leżąca w jej zakolu, o długiej i bogatej historii, po wysiedleniu z niej ostatnich osadników, opustoszała całkowicie. Tylko mały cmentarz ewangelicki, pozostałości podmurówek z domów mieszkalnych, stare piwnice i studnie oraz wierzby posadzone równo w rzędzie przy drodze biegnącej przez środek Kępy Ośnickiej świadczą o tym, iż kiedyś wyspa miała swoich mieszkańców i tętniła życiem. Obecnie jej część użytkowana jest przez jednego gospodarza, który hoduje tam zwierzęta. Wyspa stała się rezerwatem dzikiej przyrody i ostoją dla wielu gatunków ptaków i zwierząt. Ostatnio na wyspie pojawiły się czaple białe i orły bieliki.

Gmury to wyjątkowe miejsce na Mazowszu, wyjątkowe poprzez piękno przyrody, piękno i grozę Wisły, piękno i siłę ludzkich charakterów. Osada przeszła niesamowitą metamorfozę. Całkowicie zmieniła swój wygląd. O dawnych czasach świadczy tylko kilka ocalałych starych budynków mieszkalnych, których nie pokonał czas i ciągłe powodzie nękające nadwiślańską osadę. Gmury należą do obszaru objętego programem Natura 2000.

Powódź na Gmurach w 2010 r.; fot. z archiwum domowego autorki.

Widok zamarzniętej Wisły od strony Gmur; fot. z archiwum domowego autorki.

Widok Kępy Ośnickiej od strony Gmur; fot. z archiwum domowego autorki.

Sławomir Gajewski Z żałobnej karty. Andrzej „Bobola” Muszalski 1942-2018

Gdy myślę o Andrzeju, pojawia się kilka kadrów dojrzałego już wiekiem człowieka z króciutką siwizną włosów i z okularami na nosie. Zawsze patrzył Ci prosto w oczy, mówił i jednocześnie słuchał. Był wciąż młody, pełen marzeń i wielorakich pasji. W przeciwieństwie do wielu dzisiejszych młodych ludzi, nie był zmęczony życiem…

Widzę oczami wyobraźni człowieka kroczącego różnymi ścieżkami, uczącego się, a kiedy trzeba przyjmującego z godnością kuksańce losu. Oczywiście wiedział, że można iść tylko jedną z nich, ale był zbyt ciekawski, by nie spróbować patrzeć ciut dalej, za horyzont. Dlatego obcy był Mu pesymizm, wierzył, że znajdzie swój szlak, którego nigdy już nie zdradzi.

Andrzeja poznałem na jednym z licznych spotkań członków i sympatyków Stowarzyszenia Tradytor. Zapewne było to gdzieś w terenie, na wycieczce krajoznawczej pośród zabytkowych kościółków, militarnych ciekawostek albo w lesie. Jak to u niespokojnych duchów, łaknących przygód i wiedzy. Należał do osób nader komunikatywnych, wręcz lgnął do ludzi, do rozmów, z których wywiązywała się z czasem koleżeńska zażyłość. Ta jego miła cecha sprawiała, że był lubiany. Niekiedy podczas zażartych dyskusji i sporów intelektualnych, jego śmiech z nutką ironii rozładowywały atmosferę, tym bardziej, że Andrzej nie obstawał uparcie przy swoich, jak mniemam, słusznych racjach.

W październiku 2012 roku jechaliśmy autem „Boboli” na uroczystości poświęcenia figurki świętego Wawrzyńca w Starym Piastowie w powiecie sierpeckim. Nasz kolega „Thomas” Tomek Kowalski mocno się zaangażował w odrestaurowanie owej figurki, więc chcieliśmy sprawić mu przyjemność i być na miejscu wydarzenia. Pamiętam ten dzień dobrze, był ciepły i słoneczny, więc korzystaliśmy z okazji i dużo fotografowaliśmy. Wtenczas, na drodze, groźny nawis cienia dał Andrzejowi o sobie znać. Jakiś rodzaj przestrachu, chwilka nieuwagi spowodowały, że kierujący nagle zahamował, by uniknąć zjechania do przydrożnego rowu. Musieliśmy podjechać na plac przed kościołem w Gozdowie, ponieważ Andrzej chciał odpocząć i ukoić nerwy. Wtedy mi wyznał, że coś niedobrego się dzieje.

Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z ograniczeń własnego ciała, zaczyna za czymś gonić. Pragnie przeskoczyć coś co jest ponad jego możliwości i żyć ułudą. Andrzej wzniósł się ponad to, i zaakceptował, że tak nie wolno. Z pewnością było Mu z tym źle. Do dziś podziwiam ten heroiczny akt odwagi.

Można rzec, że Andrzej „Bobola” Muszalski należał do osób nietuzinkowych. Wciąż nas zaskakiwał. Jego wszech-

Ojciec z dziećmi; zbiory rodzinne.

stronne zainteresowania wzajemnie się uzupełniały, tworząc interesującą całość. Poszukiwania genealogiczne zawiodły Go do zacnej heraldyki, której poddał się całkowicie, angażując warsztat badawczy i wiele lat życia. Dzięki żyłce regionalisty stworzył Herbarz biskupów płockich. Autor opisał w nim, skatalogował i obfotografował biskupie herbarze znajdujące się w płockiej bazylice katedralnej. Uważny obserwator z pewnością wie, gdzie w świątyni można je podziwiać. Wielka szkoda, że do dnia dzisiejszego nikt nie pokusił się o wydanie tej pracy w formie publikacji książkowej. Andrzej bardzo tego pragnął. Kolejnym talentem naszego Kolegi było literackie pióro. Pokłosiem tego samospełnienia było uczestnictwo Andrzeja w ogólnopolskim konkursie na utwór lite-

racki o Płocku, ogłoszony przed laty przez Płocką Galerię Sztuki. Opowiadanie pt. Zapomniany hejnał dopuszczono do druku i wydano w książce zatytułowanej Gwiazdy w Wiśle, zawierającej baśnie i legendy o Płocku. Z tego, co wiem cieszyła się ona popularnością wśród czytelników. Jestem szczęśliwym posiadaczem tego wydawnictwa, otrzymanego wraz z odręczną dedykacją Kolegi.

Kto znał „Bobolę” ten wie, że nasz Przyjaciel lubił dzielić się z innymi swoimi radościami. Może było w tym coś z próżności, ale któż z nas jej w sobie nie nosi? Na swój sympatyczny sposób było to urocze. On sam cenił tę naszą wyrozumiałość.

Zapewne tylko wąskie grono znajomych wiedziało, że Andrzej należy do wybitnych znawców grafiki niemieckiego ekspresjonizmu z lat 1905-1923. Ten awangardowy nurt sztuki święcił w Niemczech triumfy do czasu przejęcia władzy przez hitlerowców. Twórców z tego kręgu wpisano potem na listę tzw. artystów zdegenerowanych. W lipcu 2012 roku na wernisażu w Płockiej Galerii Sztuki otwarto w „Galerii kreska” ekspozycję kilkunastu oryginalnych prac awangardzistów. Andrzej w mistrzowski wręcz sposób przybliżył mi historię i tragizm wielu twórców, czego wysłuchałem z otwartą buzią. Przyznam, że tamtego dnia ujrzałem zupełnie innego Przyjaciela, uwrażliwionego na piękno sztuki, zadumanego w ciszy przed każdą pracą wiszącą na ścianach galerii…

Andrzej „Bobola” Muszalski jest ważną postacią dla „Naszych Korzeni”. Jako autor wielu tekstów do naszego periodyku wyróżniał się sumiennością, i – co raczej należy do rzadkości – miał zawsze kilka artykułów w zapasie. Wiem doskonale, że przeżywał każdą publikację. Podczas opracowywania artykułu o pani Marii Biernat, pierwszej dyrektorce „płockich Igiełek” zamartwiał się o treść merytoryczną oraz jakość zdjęć. Wciąż pytał, czy Naczelny będzie zadowolony, czy podoła jego oczekiwaniom. A nade wszystko, czy tekst zaciekawi naszych Czytelników. Taka postawa zasługiwała na uznanie. Podczas uroczystej promocji 8. numeru „Naszych Korzeni” Andrzej został uhonorowany medalem Muzeum Mazowieckiego w Płocku. Jest on przyznawany osobom zasłużonym w sferze badań regionalnych, szczególnie zaś za poświęcenie na rzecz muzeum oraz nauki. W jednym z ostatnich e-maili do mnie napisał: Informacja o „korzonkach” pokrzepiła mnie, bo nie mogę doczekać się NK i spotkania znajomych. Wzruszyłem się, czytając deklarację wsparcia mnie, za co serdecznie dziękuję. Przyjaciół poznaje się w biedzie! Szczęśliwie moje choróbska potrzebują lekarzy i leków, których mam za wiele. Pomyśl, czy są możliwe nasze spotkania na pogaduchy u mnie, i u ciebie w domu?.

Podczas jednej z wizyt u Andrzeja byłem świadkiem wzruszającej sceny. Małżonkowie Muszalscy lubili się między sobą niekiedy przekomarzać. Pani Sylwia, jak zawsze cichutka i w cieniu męża, nagle się wzburzyła, strofując go za to, że znowu zapomniał wziąć leki i „miga się” od leczenia.

Andrzej z córką Kamilą na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, lata 1979-1980; zbiory Kamili Muszalskiej.

Andrzej z synem Sergiuszem; zbiory Kamili Muszalskiej.

Słynny „maluch” Andrzeja podczas podróży z rodziną; zbiory Kamili Muszalskiej.

Andrzej zapewne nie był tego pewny. Już miał luki w pamięci. Wówczas mąż podszedł do żony i objął, delikatnie całując. Pomyślałem: tak postępuje prawdziwy facet. To było absolutnie spontaniczne.

W rodzinie Muszalskich często bywało wesoło. Jak wspomina córka Kamila: Tato uczył mnie zbierać grzyby naprowadzając mnie tak, że to ja odnajdywałam i zrywałam podgrzybka, czy prawdziwka. Pamiętam też, jak jadąc autem przez pola kazał nam z bratem wdychać smrodek naturalny dobiegający z pól i wyjaśniając przy tym „bo w domu tego nie macie!”. W turystyce Andrzej miał duszę obieżyświata. Spanie na dziko pod namiotem nie było dlań czymś nadzwyczajnym. Brał na grzbiet plecak i z rodziną odwiedzał polskie góry, jak i nasz Bałtyk. Wędrowano przed siebie, poznając lokalną historię i piękno ojczystej przyrody. Wspaniały przykład wychowywania dzieci.

Za każdym razem, kiedy ja pakuję swój plecak i wyjeżdżam rowerem na wyprawy przyrodnicze zabieram ze sobą radziecki monokular otrzymany od Andrzeja w prezencie. Jest wciąż ze mną. Służy mi do dziś, jest bardzo poręcznym przyrządem optycznym do obserwacji ptaków i zwierząt. Andrzej ulitował się nade mną kiedy dowiedział się, że zgubiłem swoją lornetkę, a na nową wtedy nie było mnie stać. Cały Andrzej.

Nasz Kolega wiedział, że odchodzi. Znosił to jakoś godnie i bez skarg. W dniu, kiedy otrzymał wspomniany medal, przyszedł na galę ponad godzinę wcześniej. Siedział w pustej auli, wpatrzony w wyświetloną na ekranie okładkę 8. numeru naszego czasopisma. Nikt z pracowników muzeum nawet nie ośmielił się Andrzeja wyprosić, bo dobrze Go znano. Gdy zadzwoniłem z pytaniem gdzie jest, odpowiedział, że czeka na promocję „korzonków”. Chciał zobaczyć przyjaciół i w końcu pogadać. O medalu nic nie wiedział.

Nasz Kolega odszedł 15 maja 2018 roku, w wigilię swojego patrona, polskiego świętego Andrzeja Boboli, którego tak podziwiał.

Zdaję sobie sprawę, że to moje subiektywne wspomnienie o Andrzeju „Boboli” Muszalskim może zawierać pewne nieścisłości, a nawet przeinaczenia. Z góry za ten fakt przepraszam, ale zapamiętałem je tak, jak opisałem. Andrzej na pewno mi wybaczy.

PS Wykaz publikacji Andrzeja „Boboli” Muszalskiego w „Naszych Korzeniach”:

1. Relikwiarz świętego Andrzeja Boboli, nr 2, czerwiec 2012, s. 16-17. 2. Józef Oksiński – powstaniec styczniowy, nr 3, grudzień 2012, s. 36-37. 3. Pułkownik Gugenmus i jego herb. Heraldyczne odkrycie na płockiej nekropolii, nr 4, czerwiec 2013, s. 22-24. 4. Gotyckie korzenie podpłockiej świątyni, nr 6, czerwiec 2014, s. 25-28. 5. Płockie witraże księdza Kiliana, nr 7, grudzień 2014, s. 78-82. 6. Maria Biernat – założycielka płockich Igiełek, nr 8, czerwiec 2015, s. 67-69. 7. W poszukiwaniu ujścia rzeki Brzeźnicy, nr 10, czerwiec 2016, s. 80.

Andrzej z żoną Sylwią; zbiory rodzinne.

Andrzej podczas gali „Naszych Korzeni” z przyjaciółmi z Tradytora; fot. S. Gajewski.

Podczas wystawy prac Feliksa Tuszyńskiego; zbiory Kamili Muszalskiej.

Andrzej z książką, w której zamieszczono Jego tekst o Płocku; zbiory Kamili Muszalskiej.

Ciekawy nabytek muzeum w Wyszogrodzie

Do Muzeum Wisły Środkowej i Ziemi Wyszogrodzkiej w Wyszogrodzie, oddziału MMP, trafił niezwykły zabytek związany z działaniami podejmowanymi w II Rzeczypospolitej, mającymi przygotować młodzież do służby wojskowej i obrony kraju, oraz z walkami prowadzonymi w ostatniej fazie bitwy nad Bzurą. Jest nim puchar będący doroczną nagrodą przechodnią starosty szubińskiego dla triumfatorów w zawodach sportowych organizowanych z okazji Powiatowego Święta Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (WFiPW). Na trofeum znajdują się wygrawerowane nazwy zwycięskich zespołów zawodów z lat 1929-1934.

Od 1919 roku, po usunięciu przez powstańców wielkopolskich władz pruskich z ziemi szubińskiej, Szubin był miastem powiatowym należącym do województwa poznańskiego, a od roku 1938 – pomorskiego. Raz w roku, w lecie, organizowano tam pod patronatem starosty, Powiatowe Święto WFiWO. Zdobyte dyplomy i puchary przechowywano zapewne w świetlicach kompani Przysposobienia Wojskowego w szkołach, albo w jednostkach wojskowych, którym organizacyjnie podlegały bataliony Obrony Narodowej (ON). Gdy wybuchła II wojna światowa, wyruszający na front żołnierze jednej z kompanii Obrony Narodowej z powiatu szubińskiego zabrali z sobą cenne pamiątki, wśród nich omawiany puchar. A oto jego historia.

W wydanej z okazji dziesięciolecia odzyskania niepodległości publikacji pt. „Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918-1928”, dr Eugeniusz Piasecki we wstępie do działu „Kultura Fizyczna” napisał: Jesteśmy narodem, który pierwszy w Europie, wiekopomnymi ustawami Komisji Edukacji Narodowej, wskrzesił starogrecką zasadę obowiązkowych ćwiczeń ciała dla ogółu dziatwy i młodzieży. Rozbiory brutalnie przerwały ciągłość tej chlubnej tradycji. Lecz korzenie jej przetrwały pod ziemią i wypuściły nowe pędy, gdy tylko ucisk zelżał w jednym z zaborów. Sześćdziesiąt lat temu z górą, we Lwowie powstaje pierwszy „Sokół” – jedyna na długie lata ostoja idei odrodzenia Narodu przez pielęgnowanie tężyzny fizycznej i moralnej1 .

Zakończenie działań wojennych i przejście na pokojową organizację wojska tworzyło potrzebę uregulowania spraw związanych z prowadzeniem przysposobienia wojskowego. Początkowo władze traktowały harcerstwo jako jedyną bazę prowadzenia tego rodzaju działań. W latach następnych pracę w tym kierunku prowadziły Związki Sokole i reaktywowany Związek Strzelecki. Rozwój stowarzyszeń podejmujących

1. Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918-1928, Kraków-Warszawa 1928, s. 841. działalność w zakresie przygotowania do służby wojskowej spowodował powołanie przy Oddziale II Sztabu Generalnego, w marcu 1920 roku, Wydziału Stowarzyszeń Wojskowo-Wychowawczych. Jego zadaniem było sporządzenie ewidencji i objęcie kontrolą wszystkich organizacji prowadzących działalność w dziedzinie wychowania fizyczno-wojskowego.

Stopniowo, w zależności od posiadanej bazy, wprowadzano wychowanie fizyczne w szkołach. W dniu 10 lutego 1922 roku ukazał się okólnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zapowiadający organizację na terenie szkół ćwiczeń z zakresu przysposobienia wojskowego.2 Podkreślano, że w organizacjach działających pod opieką wojska i korzystających z jego poparcia należy realizować w pierwszym rzędzie wychowanie fizyczne i obywatelskie. W tym samym czasie z inspiracji władz wojskowych powstały pierwsze Miejskie Komitety Wychowania Fizycznego, m.in. w Inowrocławiu i Bydgoszczy. Duży wpływ na rozszerzanie działań w tym kierunku miał przewrót majowy w 1926 roku i dojście do władzy obozu legionowego skupionego wokół marszałka Józefa Piłsudskiego.

W dniu 28 stycznia 1927 roku rozporządzeniem Rady Ministrów powołany został Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (PUWFiPW), który stał się naczelnym organem kierującym wychowaniem fizycznym i przysposobieniem wojskowym. Na szczeblach wojewódzkich, powiatowych i miejskich tworzono odpowiednie komitety WFiPW, a na ich czele stanęli wojewodowie i starostowie.

Podstawową jednostką Przysposobienia Wojskowego była drużyna licząca 9-17 osób, z kolei 2-5 drużyn tworzyło pluton, a 3-5 plutonów tworzyło kompanie Przysposobienia Wojskowego. Związków wyższego szczebla nie tworzono. Na terenach szkół organizowano Hufce Szkolne Przysposobienia Wojskowego.

W 1937 roku przysposobienie wojskowe stało się przedmiotem obowiązkowym we wszystkich liceach i na wszystkich uczelniach. Nauka tego przedmiotu trwała dwa lata. W późniejszym okresie podejmowano próby organizowania gminnych komitetów wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego.3

2. Okólnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego w sprawie przysposobienia wojskowego młodzieży z 10 II 1922 r. (L. 12/II), Dz. Urz. MWRiOP, nr 13 (82) z 16 IV 1922 r., poz. 128. 3. E. Małolepszy, Działalność Powiatowego Komitetu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego w Wieluniu w latach 1927-1939 w zakresie propagowania kultury fizycznej na wsi, „Prace Naukowe Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie”, seria: Kultura, 2001, z. 4, s. 32.

Puchar przekazany w 2019 r. do Muzeum Wisły Środkowej i Ziemi Wyszogrodzkiej w Wyszogrodzie; fot. Z. Leszczyński.

Wygrawerowane napisy na czaszy pucharu; fot. Z. Leszczyński.

W kwietniu 1928 roku powołano do życia, w każdym Dowództwie Okręgów Korpusów, Okręgowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, podporządkowany PUWFiPW.4

Wedle wytycznych ministerialnych praca przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego miała za zadanie wyrobienie tęgich fizycznie i silnych moralnie oraz duchowo obywateli, którzy w czasie pokoju będą z pożytkiem pracować dla Ojczyzny, a w czasie wojny potrafią skutecznie jej bronić. Cel ten realizowano m.in. poprzez organizację zawodów sportowych, a podsumowania rocznej pracy dokonywano w czasie dorocznego święta WFiPW.

Także do starosty szubińskiego, jako szefa powiatowego komitetu WFiPW, należało podejmowanie różnorakich działań, a następnie – dokonanie ich podsumowania w czasie Powiatowego Święta Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego. W powiecie szubińskim obchody święta organizowano kolejno w następujących miastach powiatu: Łabiszyn, Kcynia, Barcin. Znajdowały się tam stadiony i odpowiednia baza. Na ich program składały się różne konkurencje, mianowicie strzelanie, koszykówka, pięciobój, biegi, rzuty dyskiem i oszczepem, skoki, walka na bagnety, a nawet boks. W organizacji święta pomagali miejscowi sponsorzy:

4. L. Szymański, Kultura fizyczna w polityce II Rzeczypospolitej, Wrocław 1995, s. 28. Fabryka Wapna i Cementu w Piechocinie, zakłady z Inowrocławia i Bydgoszczy oraz osoby indywidualne. Lokalna prasa szeroko komentowała ich przebieg.

Jedną z wręczanych wtedy nagród był wspomniany puchar, na którym od roku 1929 grawerowano kolejnych zwycięzców. Ostatnim z nich, w 1934 roku, była 12 kompania ZS Wapienno. Tego roku Powiatowe Święto PW i WF odbyło się w Barcinie. Przygotowania do niego rozpoczęły się w sobotę 9 czerwca. Do miasta zaczęły przybywać zespoły zawodników z wszystkich stron powiatu szubińskiego. Jeszcze w tym dniu przeprowadzono „przedboje” lekkoatletyczne, a ponadto marsz I Kadrowej na 25 kilometrów, dla uczczenia tzw. Kadrówki, która dała początek Legionom Polskim i w efekcie przyczyniła się do odzyskania niepodległości w 1918 roku. Wieczorem, przy pochodniach, komendant Hufca Harcerskiego z Szubina odebrał przyrzeczenia harcerskie. Po odśpiewaniu Roty i pieśni Wszystkie nasze dzienne sprawy zgromadzeni udali się do swych namiotów rozłożonych przy boisku PW.

W niedzielę 10 czerwca, wczesnym rankiem, oddziały PW zgromadziły się na rynku w Barcinie. Jako pierwsza przybyła samochodem PW orkiestra Zakładu Wychowawczego w Szubinie, przywożąc prowiant dla swoich zawodników, będących już od soboty w Barcinie. Był to wielki kosz z chlebem i konewka kawy. Następnie orkiestra przeszła ulicami Barcina grając pobudkę. O godzinie 9.30 na placu przed Magistratem

Scena z kampanii wrześniowej 1939 r. W podobnych okolicznościach został znaleziony puchar.

zaczęły się gromadzić oddziały PW z Szubina, Kcyni, Łabiszyna, Barcina, Rynarzewa i Mamlicza, oddziały strzelczyń z Turu, Królikowa i Rynarzewa, harcerze z Kcyni, Łabiszyna i Barcina, członkowie Sokoła z Piechocina oraz drużyna ratownictwa sanitarnego z Szubina. Wśród gości pojawili się: starosta powiatu szubińskiego Józef Dąbrowski, przewodniczący Komitetu Powiatowego PW dyrektor Kwiatkowski z Wapienna, major Jabłoński z 62 pp. z Bydgoszczy, dyrektorowa Namysłowska z Piechocina, burmistrz Barcina Piotrowski, burmistrz Łabiszyna Hauptmann, burmistrz Kcyni Sołtan, burmistrz Rynarzewa Tomaszewski, burmistrz Szubina Budziński. Po odebraniu przez majora Jabłońskiego raportu, uformowano pochód, który przeszedł do kościoła parafialnego. Po nabożeństwie odbyła się defilada przed starostą, władzami wojskowymi i samorządowymi. W drugim szeregu szły konne oddziały przysposobienia wojskowego, oddziały Związku Strzeleckiego i harcerze. W defiladzie w 1934 roku wzięło udział ok. 1500 osób.

Następnie zebrani przeszli na boisko sportowe PW w Barcinie, przygotowane na tę okazję przez dyrektora Kwiatkowskiego z Wapienna. Zakład z Wapienna ustawił też kuchnie polowe z grochówką żołnierską, dobrze okraszoną, dla wszystkich zebranych.

Po wywieszeniu flagi państwowej i odegraniu hymnu narodowego, około godziny 14.00, rozpoczęły się zawody sportowe, do których przystąpiło około 400 zawodników. Zawodami kierował sędzia – sierżant 62 pp. Żakowski. Zawody zakończyły się o godzinie 20.00, po czym nastąpiło wręczenie nagród przez starostę J. Dąbrowskiego. Wśród nich znajdował się posrebrzany puchar będący Nagrodą Przechodnią w sztafecie olimpijskiej 100 x 200 x 400 x 800.5 W 1934 roku zwyciężyła 12 kompania ZS Wapienno w składzie: Sobczak, J. Wójciński, E. Wójciński, M. Ciesielski. I to właśnie ona widnieje na omawianym pucharze jako ostatnia z nagrodzonych drużyn.6

Wielu uczestników PW z powiatu szubińskiego wstąpiło później do formujących się od 1937 roku batalionów Obrony Narodowej – formacji przeznaczonej do działań pomocniczych. Służba w tych oddziałach odbywała się według zasad armii terytorialnej, pełnili ją ochotnicy narodowości polskiej (nie objęci powszechnym poborem), ponadto rezerwiści bez przydziału i osoby bezrobotne. Żołnierze ci przechowywali swoje mundury w miejscu zamieszkania, zaś broń i pozostałe wyposażenie zostawiali na najbliższym posterunku Policji Państwowej, bądź w najbliższej jednostce wojskowej. W czasie ćwiczeń używali ubrań cywilnych, a podczas uroczystości strojów regionalnych.

W połowie sierpnia 1937 roku sformowano kcyński batalion ON, podlegający 62 pp. z Bydgoszczy, którego koszary znajdowały się przy ul. Warszawskiej. W skład oddziału wchodziły cztery kompanie: „Kcynia”, „Żnin”, „Szubin” i „Chodzież’. Wiosną 1939 roku batalion przeorganizowano na typ II. W tym samym czasie brygada, której batalion podlegał, zmieniła nazwę na „Chełmińska Brygada ON”. Skład batalionu „Kcynia” to: 6 oficerów, 126 podoficerów, 418 strzelców (razem 560 osób). Uzbrojenie stanowiły: pistolety – 28 sztuk, karabiny i karabinki – 499, ręczne karabiny maszynowe – 9, ciężkie karabiny maszynowe – 3, granatniki kaliber 46 mm – 6, moździerz (Stokes-Brandt) kalibru 81 mm – 1, rowery – 22, motocykle – 4, samochód – 1, konie – 40, wozy taborowe – 22, kuchnie polowe – 3.

We wrześniu 1939 roku batalion, wraz z Armią Pomorze, wziął udział w walkach nad Bzurą w okolicy Płocka. 15 września utworzył, wraz z batalionem ON „Bydgoszcz”, zgrupowanie pod dowództwem mjr. Gawrońskiego, które zajęło pozycje Iłów - Stare Budy. W nocy 15/16 września był pod Iłowem, a następnego dnia, w wyniku silnego niemieckiego ostrzału artyleryjskiego i ataku lotnictwa, został prawie doszczętnie zniszczony. Tylko nielicznym udało się przedrzeć do Warszawy.

Jak wspominają mieszkańcy ziemi wyszogrodzkiej, lewy brzeg Wisły był zasłany porzuconym sprzętem i rozbitymi taborami. Zapewne wśród nich został znaleziony puchar, który przetrwał do naszych dni i trafił do wyszogrodzkiego muzeum.

5. „Orędownik Powiatu Szubińskiego”, R. 15, 1934, nr 47, s. 236. 6. „Orędownik Powiatu Szubińskiego”, R. 15, 1934, nr 51, s. 241.

This article is from: