14 minute read
Once upon a time in Poland Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu
na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, skąd następnie z powodów politycznych został relegowany. Nie znałem jednak szczegółów wydarzeń z marca 1968 roku. Poznałem je dopiero dzięki lekturze tekstu profesor ZofiiTrojanowiczowej Jedna poznańska historia dedykowana wszystkim byłym – obecnym – przyszłym członkom komisji dyscyplinarnych. Tekstu, który był i wciąż jest dla mnie osobiście bardzo ważny, ponieważ z konieczności musiał zastąpić mi tę rozmowę z Ojcem, która nigdy się niestety nie odbyła. Przytoczony przez Zofię Trojanowiczową w całości list od Panasa,wktórymopowiadaonopoznańskich wydarzeniachzbardzoosobistejperspektywy, w którym mówi nie tylko o okolicznościach, ale także o towarzyszących im emocjach, z konieczności traktuję więc jako list także do mnie, do jego syna.
Dla mnie Władysław Panas jednoznacznie i nieodwołalnie kojarzy się z Lublinem, miastem zesłania, które z czasem stało się jego nową, prywatną ojczyzną. Było to jedyne miejsce w Polsce, gdzie mógł podjąć studia po zwolnieniu z aresztu, trudno więc mówićoświadomymwyborze.Lublinpojawiłsię w jego życiu równie niespodziewanie, co nieodwołalnie. I tak już zostało. Tu, w Lublinie, wpełnidojrzał,założyłrodzinę,rozpocząłpracę na uniwersytecie, z czasem stał się ważną postacią życia intelektualnego i kulturalnego miasta.Tutajteż,wmieście,októrymwiedział tak dużo, na starówce otrzymał swój własny zaułek (Zaułek Władysława Panasa). W ten sposób historia się zamknęła, niegdysiejszy przybysz stał się częścią miasta, które – jak sądzę – pokochał.
Advertisement
O tym wszystkim myślałem w drodze do Poznania. Zastanawiałem się także, dlaczego nigdy nie opowiadał mi o marcu 1968 roku. Pamiętamtylko,jakpewnegorazupowiedział, że to są sprawy dla niego dawno zamknięte i nie chce do nich wracać. Odniosłem wtedy wrażenie, że jest to dla niego bardzo osobista historia i że wcale o niej przez te wszystkie lataniezapomniał.Ojciecodsamegopoczątku konsekwentnie uczył mnie i moje rodzeństwo obserwowaniaskomplikowanejtkankimiasta, odsłanianiajegowielowątkowejhistoriiiukrytej symboliki. W ten sposób odkrywał przed nami Lublin – nasze rodzinne miasto. Jadąc do Poznania, żałowałem, że nie jedziemy tam razem i że nie pokaże mi miejsc, w których w1968rokurozegrałsiębardzoważnyepizod z jego biografii, nie opowie mi o swoich kolegach z tamtego czasu… To jest jedna z tych rzeczy, których wciąż żałuję teraz, kiedy już Go z nami tu nie ma.
Andrzej Byrt
Once upon a time in Poland… Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu
KiedyprzyszławiadomośćośmierciBabci i dacie jej pogrzebu w marcu 1968 roku, rodzice zdecydowali, że pojadą nań sami, a my, ucząca się trójka braci (dwóch moich młodszych i ja najstarszy z nas), pozostaniemy w Poznaniu. W Polsce już wtedy wrzało. Pierwsze zawieruchy miały miejsce w Warszawie; media przedstawiały je jako rozruchy wrogów Polski Ludowej, chcących obalić jej sprawiedliwy ustrój, więc rodzice przed wyjazdem na pogrzeb babci do Czechosłowacji zobowiązali nas do niedołączania się do jakichkolwiek ruchów protestujących z obawy okonsekwencjedlanichidlanas.Obiecaliśmy imtooczywiście,więcodjeżdżali–wydawało się nam – uspokojeni.
A tymczasem w Poznaniu zaczęło się dziać…
W telewizji, radiu i prasie zaczęły się pojawiać komunikaty o jakichś wrogich siłach dybiących–jakoby–naporządeksocjalistycznej ojczyzny, o jakichś syjonistach, o żydowskiej piątej kolumnie, zaczęły pojawiać się zupełnie w Poznaniu nieznane nazwiska jakiegoś Michnika, Lityńskiego, Kuronia, Kołakowskiegoiwieluinnych,pisanoimówiono o jakichś „komandosach”, o próbach i groźbieobaleniaustrojusocjalistycznego,nietylko wPolsce,aleiwCzechosłowacji.WPoznaniu, wśrodowiskustudenckimbrzmiałotowszystko jak wielka abrakadabra. Nic albo niewiele o tym ktokolwiek z moich najbliższych czy kolegów wiedział, poza intuicyjnym wyczuciem, że władze coś knują, kłamiąc przy okazji i kręcąc. Kiedy więc gruchnęły hasła „Telewizja kłamie” i „Precz z cenzurą”, obudziły one żywe wsparcie dla protestów, które miały się również w Poznaniu rozpocząć.
Nie było wówczas telefonów komórkowych, Internetu, sieci społecznościowych, była tylko państwowa telewizja, radio i prasa. Nie mogłem zadzwonić do kogoś znajomego do Warszawy, bo w domu nie mieliśmy telefonu. Był tylko jeden na całą klatkę schodową w naszym bloku przy ulicy Sokoła na Winogradach, ale korzystało się zeń w ekstremalnychprzypadkach, np.bywezwaćpogotowie. Wiedzę o zdarzeniach w Warszawie, gdzie wszystko się zaczęło, opierało się na krążących wśród kolegów studentów pogłoskach, pochodzących od tych, którzy mieli rodzinę w Warszawie i telefony w domu albo świeżo zWarszawywrócili.Odtychnielicznychwówczas dobrze poinformowanych dowiadywaliśmy się, że w Warszawie się gotuje, że zawieszono spektakl Dziadów Mickiewicza w Teatrze Narodowym po tym, jak w wielu jego miejscach o wymowie antyrosyjskiej widzowie robili owacje na stojąco, z czym wszyscy sympatyzowaliśmy.Mówiono,żebyłydemonstracje tłumione przez milicję, ORMO i tajniaków, że aresztowano studentów i tłuczono ich pałkami i kablami na Krakowskim Przedmieściu,używającrównieżarmatekwodnych. W oficjalnych wiadomościach dziennika telewizyjnegospikerzyrysowaliobrazantysocjalistycznego buntu młodzieży studiującej, manipulowanej przez polskich i zagranicznych „cynicznych wrogów” socjalistycznej Polski. Zupełnie co innego przekazywało nadające zMonachiumradioWolnaEuropa,trudnosłyszalne,bozagłuszane,alejednakpodającefakty,którezadawałykłamoficjalnymkomunikatomradiowo-telewizyjnym.Ichdrętwanowomowa śmierdziała z daleka nieprawdą, tak też była odbierana, bo też kłamstwem była. Stąd hasła, które szybko zyskały na popularności: „Telewizja kłamie”, „Radio kłamie”, „Prasa kłamie” i które były powtarzane przez niemal wszystkich.
Nicwięcdziwnego,żekiedywponiedziałek 11 marca 1968 roku na zajęciach u nas, w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu padło hasło wiecu protestacyjnego przeciwko użyciu siły przez milicję wobec studentów Uniwersytetu Warszawskiego w Warszawie, natychmiast zyskało ono aprobatę studenckich słuchaczy. Miał się on odbyć nazajutrz, czyli we wtorek 12 marca 1968 roku na placu Mickiewicza przed Aulą UAM w centrum Poznania.
Byłem w tym czasie członkiem Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP)i12marca1968rokubyłemwjejbiurze na III piętrze budynku WSE przy ulicy Marchlewskiego, skąd było wyjście na zewnątrz budynku, na wąską, odkrytą galerię z widokiem na ulicę oraz na odległy o około 200 metrów plac Mickiewicza przed budynkiem UAM. Stamtąd oglądaliśmy przebieg zdarzeń na placu tego dnia, kiedy wszystko przebiegło w miarę spokojnie. Wieczorem w domu z podekscytowanymi moimi dwoma braćmi komentowaliśmy wydarzenia. Telewizja i radioprezentowałycałośćwtonacjikatastroficznej:jakozamierzonyzamachstanunapaństwo robotników i chłopów w wykonaniu kapitalistycznych imperialistów oraz syjonistów.
Nazajutrz, 13 marca1968roku miałem po południu po zajęciach dyżur w Radzie Uczelnianej ZSP i wówczas obejrzałem z jej galerii wychodzącej na plac Mickiewicza przed UAM przebieg zgromadzenia, które zaczęło się chyba około godziny 15.00. Wokół placu stały już milicyjne wozy, a przy nich umundurowanimilicjanci,funkcjonariuszeZOMO,
ORMO i tajniacy w cywilu. W pewnym momencie na sygnał, chyba okrzyk czy gwizdek, ruszyli w kierunku zgromadzenia i zaczęli je rozpędzać,pałującuczestników.Tłumsięrozpierzchnął we wszystkich możliwych kierunkach. Liczna grupa uciekać zaczęła wzdłuż ulicyMarchlewskiego(dzisiajNiepodległości), w kierunku południowo-wschodnim. Drzwi uczelni nie były zamknięte, gdyż po obserwacji zdarzeń w przeddzień przewodniczący naszejRadyUczelnianejZSP,JacekPaliszewski, zesłał na parter dwóch kolegów, by pilnowali, aby nikt ich nie zamknął i aby tym sposobem budynek uczelni mógł dać schronienie rozpędzanym.
I tak się też stało. Kilkudziesięciu uciekających wpadło do holu uczelni, a za nimi kilkunastu tajniaków, milicjantów, ormowców i zomowców. Dźwięki pałowania, krzyki i przekleństwa bijących i bitych doszły do naszych uszu na III piętrze budynku, tak że wszyscy z Rady Uczelnianej wybiegliśmy z jej pomieszczeń i po schodach, skacząc po kilka stopni, zbiegliśmy w sukurs atakowanym. Pierwsi z nich byli już na II piętrze i bronili się przed atakującymi ich funkcjonariuszami. Reszta pojedynków rozgrywała się naIpiętrzeiparterze,skądmilicjachciaławyciągnąć kilku broniących się na ulicę, by ich zabrać ze sobą. Ponieważ jednak w budynku było więcej studentów niż uzbrojonych milicjantóworazichszturmowychitajnychwspólników, to im się nie udało.
Kiedy cała nasza grupa, kolejnych kilkunastu „chłopa”, zbiegła z III piętra i dołączyła do bijatyki na niższych piętrach, klnąc przy tymgłośnoiwulgarnie,naglerozległsięgwizdek i okrzyk: ‒ Wycofujemy się, k…wa! I jak na rozkaz cała banda jawnych i tajnych milicyjnych agresorów przerwała bicie i zapasy z atakowanymi przez nich studentami, tymi z WSE i z tymi, którzy wbiegli z zewnątrz, z placu Mickiewicza, i skacząc po stopniach, wybiegła z budynku uczelni.
Rzuciliśmy się pomagać pobitym. Ubikacje na wszystkich trzech poziomach stały się salami opatrunkowymi. Tam była woda, mydło i papier toaletowy do zatamowania krwi i przyłożenia jako prowizoryczny opatrunek. Było kilku mocno potłuczonych, głównie pałkami po grzbiecie, ramionach i nogach, kilku po głowie, kilkoro krwawiło; były również wtymgroniechybazetrzy,czterydziewczyny.
Stopniowo wrzawa cichła, ale emocje nie gasły. Nie używano w ogóle żadnego parlamentarnegojęzyka:szedłnajbardziejchamski bluzg, całkowicie uzasadniony nielegalnym, brutalnym użyciem siły przez milicję, która w czasie pałowania sama klęła najwulgarniejszymi słowami. Mieliśmy wrażenie, że większość z jej interweniujących funkcjonariuszy była „na gazie”. Wszyscy czekali, aż milicja się rozjedzie z okolic uczelni, aby można było spokojniejąopuścić.Totrwałochybazedwie, trzygodziny.Wkońcuzapanowałspokójrównież na ulicy i wszyscy zaczęliśmy stopniowo opuszczać kryjący nas dotąd budynek.
Po powrocie do domu na Winiary jednym zostatnichtramwajówdołączyłemdoobumoichbracisłuchającychradiaWolnaEuropaijej kolejnych komentarzy. Była już w nich mowa o wydarzeniach w Poznaniu. Zastanawiała nas wtedy szybkość informowania rozgłośni o tym, co i gdzie się w Polsce dzieje.
Rodzice ciągle byli na Zaolziu w Czechosłowacji, więc mieliśmy wolną rękę i swobodę w decydowaniu, dokąd i kiedy pójdziemy. Dwa chyba dni później odbyło się w auli mojej uczelni obowiązkowe spotkanie studentów z rektorem, który napominał, pewnie według instrukcji, które skądś dostał, byśmy się nie przyłączali do protestów, nie uczestniczyli wzamieszkachiwogólebyli„rozsądni”.Rektornieszedłjednakpodpowiedzianymmuzapewne tropem służalczego nawoływania do obrony socjalistycznego porządku, zachowując w miarę rozsądek i uczciwość. Studenci wysłuchali go w milczeniu i się rozeszli.
Chyba dwa dni później PZPR zorganizowała na rozkaz Komitetu Centralnego, identycznie jak w innych dużych miastach, wielki wiec partyjny w Poznaniu na placuMickiewicza, z udziałem „klasy robotniczej miasta Poznania”, jako wyraz poparcia dla „towarzysza Wiesława” i potępienia „imperialistycznych i syjonistycznych podżegaczy występujących przeciwko Polsce Ludowej”. Zatrzymano wmieścieruchtramwajówiautobusów,azróżnychjegodzielnicfabrycznychszłygłównymi arteriami miasta na plac Mickiewicza przed
UAM kolumny zmobilizowanych pod przymusem pracowników fizycznych i biurowych z transparentami o idiotycznej treści: „Imperialistom–NIE”,„NiechżyjetowarzyszWiesław”, „Syjoniści do Syjamu”, „Studenci do nauki,robotnicydopracy”,„ŻydzidoIzraela” i podobnymi.
Przyjechałemjednymzostatnichjadących tramwajów linii 11 z pętli na Winogradach do centrum i stanąłem z koleżanką ze studiów, Małgorzatą Mielcarek (moją późniejszą żoną) i Bogusławem Zalewskim, kolegą ze studiów, późniejszymwieloletnimprezesemMiędzynarodowych Targów Poznańskich na przełomie XX i XXI wieku. Staliśmy w tłumie innych przygodnych – wydawało się nam – obserwatorów pochodu na narożniku ulic Alfreda Lampego (dzisiejszej Gwarnej) i Armii Czerwonej (dzisiejszego Świętego Marcina) i zaczęliśmydośćzłośliwiekomentowaćtreśćniesionychtransparentówipostawęjeniosących, wyraźnie odcinających się wyrazem twarzy i gestami od wypisanych na nich głupot. Była wtedy moda na mini, więc komentowaliśmy i ten aspekt demonstracji. Komentarze były złośliwe i krytyczne pod adresem inicjatorów obserwowanej tępej demonstracji, ale nawiązywały prześmiewczo do treści niesionych transparentów.Trwałotomożezgodzinę,półtorej, po czym rozstaliśmy się i każdy powędrował do siebie.
Ponieważ nie jeździły wówczas jeszcze tramwaje, pomaszerowałem pieszo na ulicę Sokoła 41 na Winogradach, gdzie wtedy mieszkaliśmy.Około3kilometrywjednąstronę w niecałą godzinę. Mieszkałem na I piętrze,blokmieszkalnymiałwysokiparter.Kiedy wszedłem na pierwszy podest, skrzypnęły za mną drzwi wejściowe, które przed chwilą zamknąłem i kątem oka zobaczyłem wchodzącego nieznanego mi mężczyznę w średnim wieku w nieco za małym kapeluszu na głowie. Gdy spostrzegł, że spoglądam w jego kierunku, dokonał pół obrotu i odwrócił się do mnie plecami. Coś mnie tknęło, przyśpieszyłem kroku i doszedłszy do swoich drzwi, zadzwoniłem. Nikt nie odpowiedział i wtedy usłyszałem, że facet z parteru przyśpieszył wchodzenie. Wtenczas ja, sądząc, że brat wyszedł, a klucze zostawił u sąsiadów na II piętrze, jak mieliśmy w zwyczaju, też przyśpieszyłeminiemalwbiegłemnapiętrowyżej.Ten drugiuczyniłtosamo,alekiedyzadzwoniłem dodrzwisąsiadów,onsięzatrzymałnapółpiętrzeponiżej.Sąsiadkaotworzyładrzwiniemal zaraz po moim dzwonku, ale powiedziała, że brat kluczy nie zostawił. Ponieważ już nieraz sięzdarzało,żezasypiałpopołudniu,zaproponowała, bym zszedł na dół i rzucił kamieniem wszybęodstronypodwórza.Rzeczywiścietak już nieraz robiłem, więc podziękowałem jej i zacząłem schodzić na półpiętro, gdzie przy oknie zatrzymał się przed chwilą nieznajomy. Gdy do niego dochodziłem, gwałtownym ruchem objął mnie w pół, przycisnął do ściany i krzyknął w dół schodów przyciszonym głosem: ‒ Mam go. Usłyszałem szybkie kroki i po chwili zjawił się obok nas drugi podobnie wyglądający typek. Widocznie ubezpieczałpierwszegonaparterze.Bezpytaniawsadziłmirękędomarynarkipodrozpiętąkurtką, w którą byłem ubrany i wyciągnął portfel, z niego zaś znalezioną tam legitymację studencką i mój dowód osobisty. Opróżnioną okładkę portfela rzucił na posadzkę. ‒ Co robicie?Kimjesteście?–krzyknąłem.–MO,Milicja Obywatelska – odpowiedział trzymający mnie facet, puścił prawą ręką mój pas, szybkim ruchem sięgnął do kieszeni i podsunął mi pod nos legitymację; zdążyłem tylko przeczytać, że jest porucznikiem z komendy MO w Nowym Tomyślu. – Za co mnie złapaliście? – napierałem. – Dowiesz się, ku…a na uczelni zakilkadni!–odwarknął,gdytendrugiszybko spisywał potrzebne mu dane z mojego dowodu i legitymacji. – Już – syknął wreszcie. – Zostaw go, spier…amy – dorzucił. Pierwszy mnie puścił, drugi rzucił oba wyciągnięte mi dokumenty na parapet okna na półpiętrze i już ich nie było. Zniknęli, skacząc po kilka stopniwdół.Wyglądali,jakbysiębali,żektoś zsąsiadówotworzydrzwinaklatkęschodową izaczniekrzyczećczyinterweniować.Niktsię jednak nie pojawił.
Byłem tak zaszokowany szybkością zdarzenia, że gdy zniknęli, zacząłem sobie robić wyrzuty i nie mogłem sobie wybaczyć, że zachowałem się tak potulnie, że nie krzyczałem o pomoc czy choćby „Ratunku!”. Wbiegłem ponownie na piętro do sąsiadki i opowiedzia-
łem jej, co się wydarzyło. Wychyliła się przez okno na ulicę, ale nie zauważyła nikogo. Ulica była pusta.
Uzmysłowiłem sobie, że tajniacy musieli nas podsłuchiwać na skrzyżowaniu Lampego i Armii Czerwonej, potem iść niepostrzeżenie za mną te 3 kilometry z centrum miasta na Winiary, by mnie dopaść w końcu na własnej klatce schodowej być może w obawie, że na ulicy bym się im wymknął i nie wiedzieliby, gdzie mogą mnie namierzyć, skoro nie byli z Poznania.
Sąsiadka, do drzwi której nieco wcześniej zadzwoniłem, miała aparat telefoniczny. Poprosiłem ją o możliwość skorzystania zeń i zatelefonowałem do matki mojej koleżanki, tej z narożnika Lampego i Armii Czerwonej. Byłaona–matkakoleżanki–przewodniczącą Rady Rodzicielskiej Liceum nr II w Poznaniu i wspominała nie raz nie dwa, że mąż jednej z nauczycielek jest kimś „ważnym” w Komitecie Wojewódzkim PZPR, kimś, kto wielokrotnie pomagał szkole w sprawach trudnych wówczas do załatwienia, głównie natury organizacyjnej, typu zakup farby, papieru toaletowego itp. Matka koleżanki obiecała niezwłoczną interwencję w celu dowiedzenia się, co się dzieje i czy da się wykręcić z zaistniałej sytuacji. Niestety nazajutrz przekazała mi za sprawą swej córki, że poprzez rzeczoną nauczycielkę dowiedziała się od jej męża, że nic nie może on zrobić, bo do Poznania Służba Bezpieczeństwa przysłała specjalną grupę operacyjną, której zadaniem miało być przeprowadzenie stosownych represji wobec – jak to ładnie nazwano – „rebeliantów” i że działająoniponadlokalnymiwładzami.Pozostało czekać.
PokilkudniachzostałemwezwanydoprofesoraStanisławaSmolińskiego,rektoraWyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu. Wraz ze mną wezwano jeszcze pięciu innych studentów naszej uczelni, których spisała milicja kilka dni wcześniej. W gabinecie rektora pojawiła się też opiekunka mojego roku, pani mgrMariaKaniewska,uczącanasangielskiego, ale jednocześnie I sekretarz tzw. podstawowej organizacji partyjnej (PZPR) na naszej uczelni. Co ona tu robi? – pomyślałem. I zaczął się spektakl.
Rektor poinformował nas, że wzięliśmy udziałwnielegalnych,zdaniemwładz–dodał, odcinając się dyskretnie od tej oceny – wydarzeniach i naruszyliśmy porządek społeczny. Dostał z Komendy Wojewódzkiej MO w Poznaniustosownepisma,którezachwilęodczyta z wnioskiem o wyciągniecie konsekwencji i usunięcie nas z uczelni. Ponieważ moje nazwisko jest na literę „B”, zaczął ode mnie.
KW MO powiadamiała rektora, że Andrzej Byrt, urodzony wtedy i tam, syn tego i tego, wtedy i wtedy, tam i tam, o godzinie tej i tej podczas trwającej manifestacji klasy robotniczejmiastaPoznaniawyrażałkrytyczne i obraźliwe uwagi pod adresem władz politycznych kraju. Uwagi te adresowane do licznie zgromadzonych tam poznaniaków miały charakter wybitnie prowokacyjny i mogły nawoływaćdoprzestępczychdziałańprzeciwko partiiirządowi.Biorąctopoduwagę,KWMO wnioskuje do JM Rektora o wyciągnięcie stosownych konsekwencji wobec wyżej wymienionegostudenta.Podobnejtreścipismaotrzymał rektor w sprawie pozostałych kolegów.
I wtedy włączyła się pani Kaniewska. Z agresją w głosie doskoczyła do naszej grupki i potrząsając pięścią, zaczęła nas rugać, iż partiatyledobregodlanaszrobiła,amytaksię do niej odnosimy, do jej poświęcenia w walce o socjalistyczną ojczyznę. Pełen bredni monolog trwał chyba z pięć minut, przeplatany groźbami o wydaleniu z uczelni. Ale raptem, przed postawieniem kropki nad „i”, dokonała wolty.Zwróciłasiędorektora,żejednakpartia winnadaćtym„gówniarzom”szansęnarehabilitacjęporazpierwszyiostatni.Ostatecznie, ku naszemu zaskoczeniu, zaproponowała rektorowi, by wpisać nam to „przestępstwo” do akt,alepozostawićnauczelnipodwarunkiem, że odtąd będziemy swą skuteczną nauką wyrażać wdzięczność partii i rządowi. „Ale niechajtylkoktóryśzwasrazjeszczecośtakiego zrobi, to partia was bez litości każe wywalić na bruk na zbity pysk”. Byliśmy oszołomieni pełnym gniewu wystąpieniem Kaniewskiej, jej gwałtowną retoryką, ale nie mniej również jejnieoczekiwanąkońcowąwoltą.Poczuliśmy, żeuratowaliśmyswąstudenckąskórę.Iżepowinniśmy być w sumie Kaniewskiej wdzięczni, pomimo jej absurdalnie przewrotnej i nie-
kiedydośćwulgarnejtyrady.Rektorwyraźnie odetchnąłiprzychyliłsiędokonkluzjiIsekretarza uczelnianej PZPR. Pozostaliśmy nadal studentami WSE.
PodczaspobytuwNiemczechw1998roku pewnego wieczoru dostałem telefon od matki mojej koleżanki z 1968 roku z narożnika ówczesnych ulic Lampego i Armii Czerwonej, która w międzyczasie stała się moją teściową, a jej córka – moją żoną. Teściowa zatelefonowała,żeprzedchwiląskończyłaoglądaćwpoznańskimprogramietelewizyjnym„Teleskop” wystąpieniesekretarzapoznańskiegoInstytutuZachodniego,dr.MarianaWoźniaka,wktórym opowiedział on o losach mojej opiekunki rokunaWSEinauczycielkiangielskiego,pani Marii Kaniewskiej, tej samej, która w marcu 1968 roku w charakterze I sekretarza podstawowej organizacji partyjnej (PZPR) na WSE najpierw zrugała nas, złapanych przez milicję, a potem pomogła uratować przed wyrzuceniem z uczelni. Jego informacje odsłoniły powody takiego zachowania i zmusiły mnie do całkowitej zmiany jej oceny.
Okazało się, iż po 1990 roku archiwa polskiego rządu emigracyjnego z Londynu wróciły do Polski i zostały rozesłane do miejsc, których dotyczyły. Dr Woźniak przeprowadził badania tych z nich, które trafiły do PoznaniaiznalazłprzypadekMariiKaniewskiej, w 1939 roku młodej nauczycielki zaprzysiężonej przez polski wywiad do zorganizowaniapolskiejsiatkiwywiadowczejkobiet(WojskowaSłużbaKobiet)naterenieWielkopolski w celu informowania aliantów o pracy zakładów polskich przejętych przez Niemców i pracujących na potrzeby wojsk III Rzeszy. WskutekwpadkikurierazWarszawyprzewożącego ich meldunki cała siatka kobiet została w końcu kwietnia 1943 roku aresztowana, przesłuchana w Forcie VII i na gestapo, po czym skazana przez Policyjny Sąd Doraźny w Poznaniu na karę śmierci. Wmieszał się jednak w to sąd wojskowy i po wywiezieniu aresztowanych do więzienia Moabit w Berlinie, po brutalnym przesłuchaniu zostały one skazane przez Trybunał Wojenny Rzeszy ponownie na karę śmierci. W tym celu przekazano je do więzienia w Lipsku.
ZanimjednakNiemcyzdążyliwykonaćna nichswójwyrok,zostałyonewyzwoloneprzez armię amerykańską. Po przesłuchaniu umożliwiono Marii Kaniewskiej kontakt z przedstawicielami polskiego rządu w Londynie, po czym Kaniewska została, po ponownym zaprzysiężeniu,wysłanadoPolski,bypozatrudnieniu jako nauczycielka angielskiego na poznańskiej uczelni ekonomicznej informować rząd londyński o przebiegu komunizacji kraju. W 1956 roku dostała rozkaz wstąpienia do PZPR i objęcia opieką ideową studentów na uczelni, w ramach której w 1968 roku pełniła funkcję I sekretarza PZPR. Kiedy zaczęła się rewolta marcowa, poza przekazywaniem do Londynu informacji o prawdziwym przebiegu wydarzeń marcowych w Poznaniu dostała też od ministra spraw wewnętrznych polskiego rządu w Londynie dyspozycję, by pomóc ratować studentów złapanych czy ściganych przez komunistyczne organy bezpieczeństwa. I w takim charakterze wystąpiła w – dopiero teraz przeze mnie zrozumiałej – roli oskarżycielki i jednocześnie zbawczyni naszej szóstki, którą dopadli tajniacy w tamtych dramatycznych dniach marca 1968 roku. Odegrała onacudownieswojąrolę:najpierw partyjnego betonu, a potem, dysponując alibi twardego, systemowego „zakapiora”, mogła zaproponować rektorowi bezpieczną wersję dla nas, dla rektora i wreszcie dla siebie, udzielenia nam nagany z wpisaniem do akt, ale zachowania nas na studiach.
Nazajutrz skontaktowałem się telefonicznie z dr. Marianem Woźniakiem z Instytutu Zachodniego w Poznaniu, by potwierdzić informacje usłyszane w przeddzień od mojej teściowej o jego wystąpieniu w „Teleskopie”. Po ich potwierdzeniu zadzwoniłem jako ambasador RP w Niemczech do ówczesnego prezydenta RP, Aleksandra Kwaśniewskiego zwnioskiemoodznaczenieMariiKaniewskiej KrzyżemKomandorskimOrderuOdrodzenia Polski oraz do ministra obrony w rządzie premieraJerzegoBuzka,JanuszaOnyszkiewicza, z wnioskiem o jej awans na stopień wyższy ze stopnia kapitana, który – jak się okazało – miała od czasu końca wojny. Obaj poprosili ostosownedokumentyimojeformalnewnio-