11 minute read

Ta nasza młodość

Next Article
Noty o autorach

Noty o autorach

Piotr Nowaczyk

Ta nasza młodość

Advertisement

Marzenie o życiu studenckim stawało się nieznośne.Byćstudentem!Chodzićnawykłady albo nie. Wybierać sobie samemu przedmioty. Mieć jeden duży zeszyt „notatnik akademicki” i pisać w nim to, co chcę, zamiast dwunastu zeszytów oprawionych w plastykowe okładki, do których zaglądają licealni nauczyciele,wpisująstopnie,aczasemkrytykują nasz charakter pisma.

Do naszego liceum przychodzili czasem jacyś studenci i na lekcjach wychowawczych opowiadali nam, jak to jest – studiować. Słuchaliśmy ich z otwartymi dziobami. Imponowało nam, że student to jest gość. „Student –żebrak,alepan”,uczysię,bochce,chociażnie musi, a jak mu się coś znudzi, to bierze sobie urlopdziekański.Wmiędzyczasiedużoczyta, chodzi do klubów studenckich, słucha jazzu, jeździnarajdy,podróżujeautostopemirobito, co chce, bo jest już pełnoletni, ma dowód osobisty i zdał już tę cholerną maturę.

Nieprzepartątęsknotęzażyciemstudenckim podsycały coroczne juwenalia. Mniej więcej pod koniec roku akademickiego, czyli wPoznaniunaprzełomiemajaiczerwca,władzemiastasymbolicznie„oddawałykluczedo miasta” żakom, a oni przez trzy dni „rządzili miastem”, czyli robili, co chcieli, przy całkowitej tolerancji mieszkańców, z Milicją Obywatelską włącznie.

Pamiętamróżneżakowskiefigleinumery. Przypomnę raptem tylko dwa, żeby nie zanudzać Czytelnika.

Na Cmentarzu Jeżyckim, gdzie pochowanisąmoidziadkowie,alejkisąbardzowąskie, a w przejściach między mogiłami trudno się minąć. Ogrodnik zajmujący się cmentarzem miał osiołka, kłapouchego poczciwego szaraka, który ciągnął za nim pomiędzy mogiłami wózekześmieciamiiwyrwanymichwastami. Bardzolubiliśmytegoosiołka.Pokażdejwizycienagrobachdziadkówszukaliśmygozmoją siostrą. Głaskaliśmy go po grzywie, drapaliśmy po uszach, przemycaliśmy mu cukierki, a on, taki kochany, lizał nas po rękach, machałprzyjaźnieogonem,parskałwesoło,jakby chciał nam powiedzieć w zamian coś miłego.

Z przerażeniem usłyszeliśmy kiedyś, jak nasz tato przeczytał ogłoszenie w „Głosie Wielkopolskim”. Brzmiało jakoś tak: „Zaginął bez wieści osiołek z Cmentarza Jeżyckiego. Ktokolwiek wiedziałby o jego losie, proszony jest powiadomić parafię albo najbliższy komisariat Milicji Obywatelskiej”. Byliśmy poruszeni i bardzo zmartwieni. Faktycznie, w czasie następnej wizyty na cmentarzu zobaczyliśmy jego pustą zagrodę, pusty żłób i zmartwionego nie na żarty ogrodnika.

Dwa albo trzy dni później rozpoczęły się poznańskie juwenalia. Korowód przebranych studentówmaszerowałgęstogłównąulicąPoznania, czyli ulicą Czerwonej Armii, zwaną przez wszystkich Święty Marcin, bo tak nazywała się przed wojną. Telewizja ujęła nawet ten moment. Widzieliśmy to z siostrą w kinie Miniaturka, gdy oglądaliśmy poprzedzającą jakiśfilmPolskąKronikęFilmową.Kamerzystawyłapałsuperujęcie.Tłumprzebranychżaków,maszerującychwbardzociasnymszyku, nagle rozstąpił się. Między nimi maszerował „nasz”osiołek.Zbliżeniekamerypokazałozawieszoną na szyi wielką tablicę z wyraźnym napisem: „Nie chciało mi się uczyć”.

Inny głośny numer to student „samobójca”, który wszedł na dach Okrąglaka. Okrąglak to super oryginalny jak na tamte czasy domtowarowywkształciewalca,stądnazwa. Innychdomówtowarowychwówczasniebyło. Student klęczał na krawędzi dachu i wrzeszczał w dół do zgromadzonych gapiów, że za chwilę skoczy. Nie zdał jakiegoś egzaminu, dziewczyna go rzuciła, więc życie mu zbrzydło. Brał rozbieg i hamował w ostatniej chwili przed krawędzią dachu. Ruch na ulicy był wstrzymany.Tłumzakażdymrazemwydawał jęk przerażenia albo niedowierzania. Wresz-

cie,chybazapiątymrazem,facetrozpędziłsię, a z dachu Okrąglaka poleciało w dół ciało... manekina, ubranego dokładnie tak jak on. Roztrzaskało się na kawałki o bruk ulicy.

Do takiego życia tęskniliśmy. Do takich wygłupów rwaliśmy się. Tymczasem po drodze była matura.

Egzaminy na studia prawnicze poszły mi bardzo dobrze. Zdałem chyba na piątkę wszystkie egzaminy: historię, geografię i język niemiecki. Przyjęto mnie wśród stu osób, spośród dziewięciuset kandydatów. Uniwersytet miałem poznać dopiero po 1 października 1972. Wcześniej musiałem zaliczyć obowiązkową„praktykęrobotniczą”.Praktykirobotnicze były zemstą Władysława Gomułki, pseudonim Wiesław – pierwszego sekretarza PZPR, za tzw. wypadki marcowe. W marcu 1968, gdy kończyłem ósmą klasę, studenci wyszli na ulice, protestując przeciwko zdjęciu z afisza przedstawienia Dziadów Adama MickiewiczawreżyseriiKazimierzaDejmka. Doszłodopierwszychpowypadkachpoznańskich protestów i manifestacji.

Władza Ludowa pomyślała i wymyśliła –po bolesnym procesie wymyślania czegokolwiek – że do zajść takich mogło dojść jedynie dlatego, iż zaniedbano kompletnie kontakty młodzieży akademickiej z klasą robotniczą, czyli ludem pracującym polskich miast i wsi. Aby te kontakty zacieśnić i ocieplić, a studentom pozwolić lepiej zrozumieć lud pracujący, wymyślono obowiązkowe „praktyki robotnicze”. Otóż taki świeżo przyjęty na studia żak miał najpierw pójść do fabryki albo do PGR-u (Państwowego Gospodarstwa Rolnego), aby tam, pod opieką majstra albo starszego brygadzisty, zrozumiał i poczuł na własnej skórze, co to znaczy ciężka praca i jakie są podstawowepotrzebypolskiejklasyrobotniczej,wobec której inteligent ma pełnić rolę służebną.

Przydziały były różne. Ktoś trafił do fabryki konserw. Kto inny spędził cały lipiec, siedzącnakombajnie„Bizon”wroli„asystentakombajnisty”wupalnymczasieżniw.Jatrafiłem nie najgorzej: Rejon Eksploatacji Dróg Publicznych, Dyrekcja Szamotuły, Oddział Oborniki Wielkopolskie. Ucieszyłem się, bo to zaledwie trzy kilometry od letniska moich rodzicówwKowanówku.Zakwaterowanonas w barakowozach. Mieszkaliśmy jak Cyganie, poośmiuwjednymbarakowozie.Spaliśmyna piętrowych łóżkach. Kuchnia i jadalnia były w polowym namiocie.

Towarzystwo w moim barakowozie było bardzo ciekawe: Jan A.P. Kaczmarek – późniejszy laureat Oscara za muzykę filmową, Grzesio Banaszak – współtwórca Orkiestry Ósmego Dnia, Wojtek Bednarski – późniejszykierownikpoznańskiegoklubu„Odnowa”, Krzysztof Knoppek – dziś profesor prawa, a wówczas mój kolega z licealnej klasy, plus czterech innych chłopaków.

Przypomina mi się teraz tekst piosenki WojciechaMłynarskiego Przyjdzie walec i wyrówna,azwłaszczafragmentpierwszejzwrotki, gdzie mowa jest o tym, że „budowaliśmy coś, jakby drogę”.

My też budowaliśmy coś, jakby drogę, zObornikWielkopolskichdoStobnicy.Odziano nas w ciężkie drelichowe ubrania robocze. Dostaliśmy pomarańczowe kamizelki, berety (zantenką)istrasznieniewygodnegruberękawice.Dziwiłonastrochę,żenajpierwwylewaliśmy asfalt na gotowy nasyp drogi, a następnie kazano nam robić wykop w poprzek tego nasypu,podasfaltem,bozapomnianopołożyć rurę odwadniającą, która miała ewentualny nadmiarwodywprawymprzydrożnym rowie przelewać do lewego przydrożnego rowu albo na odwrót. Robienie podkopu w świeżo położonym nasypie było niebezpieczne i groziło śmiertelnym wypadkiem w razie obsunięcia się ziemi. Brygadziści kpili z naszych obaw i pokazywali nam, jak to się robi.

Od pierwszego dnia studiów postanowiłem poświęcić się nauce. Żadnych wygłupów, imprez, pijaństwa ani randek. Ucz się do egzaminów! Pierwsza sesja jest najważniejsza. Pierwszyrokstudiówjestnajważniejszy.Jakie stopnie uzyskasz na początku, tak pójdzie ci dalej – doradzali mi starsi koledzy z drugiego roku. Mieli rację.

Zabrałem się do nauki serio. W pierwszej sesji były dwa egzaminy i oba zdałem na bardzo dobry. Dostałem pierwszą nagrodę rektorską – 1500 zł, trzy razy tyle, ile zarobiłem przez miesiąc na praktyce robotniczej. Zrozumiałem, że warto się uczyć. W następnej sesji miałempięćegzaminów.Znowupełnysukces.

Znowu nagroda rektorska. Profesor Zygmunt Ziembiński,zwanyGhandim,postrachstudentów, dał mi ocenę bardzo dobrą na egzaminie z logiki i zaprosił do udziału w prowadzonym seminarium. Pół roku później zdałem na bardzodobrypraworzymskieuprofesoraKolańczyka, jako jedyny w mojej grupie. W następnejsesjizdałemnabardzodobryprawocywilne – część ogólną u profesora Radwańskiego. Te cztery wyżej wymienione egzaminy były trochęjakkoronaośmiotysięczników dlaalpinisty. Każdy następny egzaminator, obojętnie zjakiegoprzedmiotu,egzaminującmnie,przeglądałindeks,awidzącczterypiątkizczterech najważniejszych egzaminów, rozumiał,żema doczynieniazpiątkowiczem,lepiejczygorzej dzisiaj przygotowanym. Od razu wiedział, że walczę o piątkę, a jak mi nie wyszło, to „najwyżej” dostawałem czwórkę. Po tak udanym początkustudiówmogłemnareszcietrochęodpuścić i zająć się bardziej rozrywkową stroną studenckiego życia.

Wakacje studenckie to bajka. Zwłaszcza wPoznaniu.ZuwaginaMiędzynarodoweTargiPoznańskie,rozpoczynającesięnapoczątku czerwca,semestrletniwPoznaniukończyłsię wcześniej niż w innych miastach uniwersyteckich. Letnia sesja egzaminacyjna musiała skończyć się w maju, po to, aby na początku czerwcastudenciopróżnilidomyakademickie, żeby można było je udostępnić gościom MiędzynarodowychTargówPoznańskich.Student w Warszawie, Krakowie, Toruniu czy Gdańskumęczyłsięzegzaminamidokońcaczerwca, podczas gdy student poznański zaczynał wakacje 1 czerwca, tak jakby Dzień Dziecka ustanowiono właśnie dla niego. Zajęcia następnego roku rozpoczynały się 1 października. Poznański student miał więc 4 miesiące wakacji letnich. Odliczając miesiąc praktyki zawodowej po trzecim roku i fakt, że pracę zawodową należało znaleźć i rozpocząć 1 września po ukończeniu czwartego roku – ja, jako student poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza miałem łącznie 4 + 4 + 3 + 3, łącznie 1 rok i dwa miesiące wakacjiletnich,plusprzerwymiędzysemestralne zimą,wakacjebożonarodzenioweiwielkanocne, tudzież pomniejsze przerwy, święta i tzw. dni rektorskie.

Co z tym robić? Czasu nie marnowałem. Zawsze pociągała mnie turystyka i podróże. Odalekichmarzyłemiplanowałemjeskrycie. Bliskiechciałemrealizowaćnatychmiast.Odkupiłem za 300 złotych rower wyścigowy od kolegi. Jeździłem nim po okolicach Poznania. Dawało mi to wielką frajdę i relaks po wykładach,ćwiczeniach,zaliczeniachiegzaminach. Objechałem chyba wszystkie mieściny w promieniu 20-30 kilometrów od Poznania.

Zkolegamijeździliśmynarajdy.Dzisiajto chybazupełniezapomnianatradycja.Wkażdą sobotę, a czasem i w piątek ruszał jakiś rajd pieszy. Organizowało go najczęściej PTTK, czyli Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Należało zapisać się, przyjść na zbiórkę na peronie kolejowym, a następnie wsiąść w pociąg, wysiąść wraz grupą kilku albo kilkunastu uczestników na jakiejś stacji i dalej przez pola i lasy dojść do określonego celu. Meta rajdu była jednocześnie miejscem noclegu. Było ognisko, grochówka, grzaniec iwspólneśpiewyprzygitarze.Spałosięwśpiworach, na sianie albo na dmuchanych materacach. Rajdy były wówczas tak popularne, że czasami odbywało się ich kilka równocześnie. Kiedyś z kolegą pomyliliśmy pociągi i wsiedliśmy z inną grupą do innego pociągu, na zupełnie inny rajd niż ten, na który planowaliśmy pojechać.

W tamtych czasach istniało ciągle coś, co nazywano „kulturą studencką”. W klubach studenckich odbywały się wieczory poetyckie, spektakle kabaretowe i teatralne, wieczory poezji śpiewanej, potańcówki, na których grały prawdziwe zespoły. Co jakiś czas można było posłuchać polskiego jazzu w najlepszym wykonaniu. W poznańskim klubie „Od nowa” występowali „wszyscy”: Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Urszula Dudziak, Andrzej Kurylewicz, Wanda Warska, Novi Singers, String Connection, SBB i wielu innych. Za bilet wart 20 złotych można było w zadymionej sali usłyszeć i zobaczyć z bliska najlepszych artystów tamtych czasów. Kwitł teatr i kabaret studencki. Wielkie sukcesy odnosił krakowski Teatr STU i poznański Teatr Ósmego Dnia. Do klubu „Od nowa” trudno było wejść. Miałem szczęście, bo mój kolega został tam bramkarzem. Wiedziałem od nie-

go o najlepszych spektaklach i w porę zaopatrywałem się w bilet. Śmierć kultury studenckiejnastąpiłaparęlatpóźniej.Wymierzonojej dwa śmiertelne ciosy. Pierwszym było disco. Drugim – wideo.

Disco zmiotło ze sceny amatorskie zespoły. Nie było już muzyki na żywo, przerw w tańcu i zaproszenia koleżanki w przerwie do baru. Nie można już było z nikim porozmawiać. Żadnej dziewczynie nie można było już niczego szepnąć na ucho. Nikt niczego nie słyszał, poza łomotem dobiegającym non stop z głośników i nawoływaniem jakiegoś samozwańczego dyskdżokeja. Dyskdżokejami zostawalinajczęściejzakompleksienifaceci,którym słoń nadepnął na ucho. Zamiast nauczyć się grać na jakimś instrumencie, łatwiej im było nastawiać płytę i ogłuszonej publicznościopowiadać,kogoterazmasłuchać.Kariery niektórychznanychdziennikarzymuzycznych potwierdzają moją teorię o zakompleksionych facetach,którzyzamiastmuzykizaczęliuprawiać„wiedzę”omuzyce.Wystarczyprzyjrzeć się niektórym z nich, żeby stwierdzić, że mieli prawo do kompleksów… Drugi śmiertelny cioskulturzestudenckiejwymierzyłopojawieniesięmagnetowidu.Naglesaletaneczneklubów studenckich wypełniły się krzesełkami, a zebrana widownia śledziła w ciemnościach trzeciorzędneprodukcjefilmoweprezentowane na kasetach VHS. Po tych dwóch śmiertelnych ciosach kultura studencka już się nie pozbierała.Stanwojennywprowadzonykilkalat później postawił kropkę nad „i”.

Wciągnęło mnie kino. Zapisałem się do DKF. Dyskusyjny Klub Filmowy spotykał się co wtorek w nieistniejącym już kinie „Warta” o godzinie 20.00. Seans filmu, zawsze oryginalnego, premierowego, niewyświetlonego nigdzie wcześniej w innych kinach, poprzedzała prelekcja jakiegoś mądrego dziennikarza filmowego, a kończyła dyskusja widzów z prelegentem.

Mój kolega i późniejszy przyjaciel Maciej PawlaknamawiałmnienaSSPONZ.StudenckieStowarzyszeniePrzyjaciółONZspotykało się również w każdy wtorek, właśnie o godzinie 20.00 przy ulicy Fredy 7, pokój nr 9. Odmawiałem Maciejowi z uwagi na moje członkostwo w DKF i ewidentną kolizję terminów. Seanse w kinie „Warta”, położonym notabene 5 minut spacerem od siedziby SSP ONZ, zaczynały się dokładnie o tej samej godzinie cozebraniaStowarzyszenia.Prawdopodobnie nigdy nie dotarłbym na zebranie SSP ONZ, gdyby nie pożar w kinie „Warta”. Moje życie potoczyłobysięinaczej,gdybyogieńniepojawił się pięć minut po wstępnej prelekcji. Kino ewakuowano w panice i pośpiechu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić w ten wieczór, wracałem do domu ulicą Fredry i przez okno zobaczyłem tłum ludzi w ciasnym pokoju, a wśród nich Macieja Pawlaka. Wszedłem i zostałem. SSP ONZ odmienił moje życie na następnych dziesięć lat.

Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ było organizacją niezwykłą. W morzu prokomunistycznej „działalności społecznej” stanowiłojakąśdziwnąiegzotycznąwyspędla studentów zainteresowanych międzynarodową polityką, dyplomacją i nauką języków obcych. Działały kluby językowe SSP ONZ. Był tospecyficznyrodzajkonwersatoriumjęzykowego. Justyn Depo prowadził w poniedziałki klub języka niemieckiego, Piotr Rosochowicz wśrodyklubjęzykafrancuskiego,LeszekWeres (lub jego brat Jurek) w czwartki klub języka angielskiego; był jeszcze klub języka hiszpańskiegoprowadzonyprzezBasięalboTeresę Piechotę.Wpadałosięnagodzinęirozmawiało po niemiecku, francusku, angielsku albo hiszpańsku,nazadanyalbodowolniewybrany temat. Koleżanki z wydziałów filologicznych korygowałynaszebłędyjęzykowe.Uczyliśmy się obcojęzycznych piosenek. Gitara była zawsze pod ręką. Raz w roku odbywał się Rajd Językowy. Poszczególne grupy szły do mety różnymi trasami, gadając i śpiewając w danym języku. Na mecie odbywał się „międzynarodowy” turniej piłki nożnej i inne atrakcje. Był grzaniec, ognisko, wspólne śpiewy i zabawa.

Poznałem wielu niezwykle ciekawych ludzi, zarówno rówieśników, jak i absolwentów czy też pracowników nauki. Wszyscy mieli spore sukcesy i osiągnięcia w nauce i podróżowaniu po świecie. Panowała niezwykle inspirującaatmosferaprzyjaźnisprzyjającazdobywaniu wiedzy i wspólnej zabawie. Wśród starszych kolegów wyróżniał się Leszek We-

res, sławny później astrolog i kosmobiolog, a wówczas pracownik Instytutu Zachodniego PAN przygotowujący doktorat z teorii gier. Leszek zarażał wszystkich entuzjazmem. W tych szarych czasach był postacią niezwykle barwną i oryginalną. Przewodniczącym koła poznańskiego był Jurek Weres, młodszy brat Leszka, absolwent Politechniki Poznańskiej, szef Klubu Pilotów Almaturu, były marynarz i rezydent Polskiej Żeglugi Morskiej wHongKongu.SSPONZbył„elitarnieotwarty”. Każdy mógł do niego wstąpić, każdy był mile widziany. Nowi członkowie po kilku zebraniachproszenibyli,araczejzachęcani,aby przygotować speach – czyli wystąpienie na dowolny temat. Co tydzień któryś z członków miał możliwość prezentacji i opowiedzenia otym,cogowłaśnienajbardziej zajmuje.Trafiłem akurat na speach kolegi, który był przewodniczącym sekcji języka esperanto. Mówił długo i ciekawie.

Esperantobyłopolskimproduktem,stworzonym przez polskiego Żyda Ludwika Zamenhofapochodzącego zBiałegostoku. Człowiek ten, wokół którego u schyłku XIX wieku w jego rodzinnym Białymstoku mówiono po polsku, białorusku, litewsku, ukraińsku, tatarsku, hebrajsku i w jidysz, a oficjalnym językiem był rosyjski albo niemiecki, za to w szkołach uczono łaciny i greki, a inteligencja rozprawiała po francusku – wpadł na pomysł stworzenia sztucznego języka, jednakowo łatwego dla wszystkich. Sto lat później, w latach 70. XX wieku liczba osób posługujących się esperanto sięgała kilku milionów na całym świecie. Dzisiaj ośmielę się stwierdzić, że język esperanto, przy zastosowaniu odpowiedniejpromocji,mógłstaćsięeksportowym produktem naszej ojczyzny, bardziej przydatnym niż żubrówka, kurpiowskie wycinanki, a nawet muzyka Chopina. W tamtych czasach dominacjajęzykaangielskiegoniebyłajeszcze wcaleprzesądzona.Językniemieckibyłznany w całej okupowanej wcześniej części Europy, język francuski trzymał się mocno, rosyjski narzucany był przez komunistyczny system. Całkiem niezłą pozycję miał język włoski, a to przede wszystkim dzięki festiwalowi piosenki w San Remo i niezachwianej pozycji kina włoskiego. Język szwedzki zawdzięczał swe powodzenie filmom Ingmara Bergmana. Hiszpański przebijał się, wcale nie dzięki polityce generała Franco, lecz dzięki rosnącej popularności literatury latynoamerykańskiej. Każdego z tych języków można było nauczyć się na kursach organizowanych przez MPiK lub Lingwistę.

Twierdzę,żedominacjajęzykaangielskiegorozpoczęłasiępóźno,itodziękizjawiskom popkultury, takim jak jazz, blues, rock’n’roll iprodukcjefilmoweHollywood.Pojawieniesię Elvisa Presleya, a 10 lat później The Beatles odsunęło w cień piosenkę francuską i włoską. Hollywoodzepchnęłowcieńkinofrancuskie, włoskie i szwedzkie. Język angielski zdobywałprzewagęstopniowo,aprzyczyniałysiędo tegowłaśniemuzykaifilm.Wtenczasdominacjitejwcaleniechciałemsiępoddawać.Uczyłem się uparcie niemieckiego i francuskiego, wierząc głęboko, że angielski nie jest mi potrzebny, no może trochę do pogrywania na gitarze i podśpiewywania modnych piosenek.

Wypracowałem własną metodę nauki języków. Przerabiając jakąś czytankę albo artykuł, wypisywałem nowe słówka na kartce papieru.Właśnienapojedynczejkartcepapieru, a nie w jakimś „zeszyciku do słówek”. Zeszycikitakie,zalecaneprzeznauczycieli,były utrapieniemikompletnąpomyłką.Przybywało wnichsłówekkażdegodnia,anicnieubywało. Mój system polegał na tym, aby uczyć się słówek zapisanych na kartce, a następnie przepisaćnanowąkartkętesłówka,któremijeszcze nie weszły do głowy,astarą kartkę wyrzucać. Na nowej kartce dopisywałem nowe słówka. Rotacja taka sprawiała, że co parę dni miałem wrażeniepostępuwnauce,aniemagazynowaniamateriałuwjakimś„zeszyciku”.Wpadłem teżnato,żejęzykaniemożnauczyćsięgodzinami. Lepsze efekty dawała nauka kwadransami, a tych student miał zawsze więcej. Wystarczyło wykorzystywać kwadranse „z góry stracone”, np. w oczekiwaniu na tramwaj, a nawet w samym tramwaju, w kolejce, w poczekalni, w przerwach zajęć, a nawet w toalecie. Zawsze miałem przy sobie kartkę z nowymisłówkaminiemieckimiidrugązfrancuskimi. Ktoś z kolegów z roku wypatrzył mnie kiedyśwkuwającego słówka w tramwaju. Obgadał mnie wśród koleżeństwa, przedstawia-

This article is from: